Bracia Steczkowscy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bracia Steczkowscy |
Pochodzenie | Młodzi |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań — Warszawa |
Ilustrator | B. Lewański |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Staliśmy się ofiarami naszej nieszczęśliwej reputacji, my, bracia Steczkowscy! Zdaje mi się, że nie byliśmy ani odrobinę większymi urwisami od innych naszych kolegów, a jednak tylko Jędrek Steczkowski, Wojtek Steczkowski i Elek Steczkowski — znaczyło w pewnych kołach to samo co łobuz, urwis, urwipołeć!... ach, może i gorzej!... Jaki tylko dosadny figiel udał się w szkole, zaraz na nas padało podejrzenie.
Ktoś kiedyś zmusił handlarza ulicznego za jakieś obelżywe słowo do pocałowania w ryj schwytanego w podwórzu prosięcia. Ów narobił rwetesu o gwałt i zaraz gruchnęło: „To któryś ze Steczkowskich!...“ A to tymczasem... Coprawda wówczas, to rzeczywiście Wojtek to zrobił, ale przecież my nie możemy odpowiadać za postępki smarkacza, który ma lat trzynaście, czy czternaście!... Tak, to przecież stało się zeszłego roku!
Raz jakiemuś zamożnemu burżujowi, który całemi wieczorami wysiadywał bezczynnie wychylony z okna swego parterowego mieszkania, umalował Elek niespodzianie twarz dużym pendzlem, umaczanym w kleju stolarskim z domieszką sadzy!... I zaraz „potrzebowali domyślić się“, że „to któryś ze Steczkowskich“.
Dobrze jeszcze, gdy to było prawdą, albo gdy nas pomawiano o jaki dowcipny figiel, ale czasem przypisywano nam autorstwo najzwyczajniejszych, szablonowych, nawet trywjalnych pomysłów, np. umazanie pulpitu profesora atramentem, wkładanie pistonów pod katedrę, lub położenie cukru zamiast kredy przy tablicy. Takie podejrzenia doprowadzały nas do wściekłości.
My, Steczkowscy, jeżeli byliśmy łobuzami, to bez wątpienia łobuzami w wyższym stylu, których stać było na pomysły subtelne. Szczególniej nasz stryjeczny brat, Eligjusz! Szczęśliwy chłopiec, miał takie poetyczne imię!… Gdy byliśmy w tłusty czwartek na wieczorku u pani Wróblewskiej, wszystkie pensjonarki z lubością wymawiały to imię! Nas rodzice jak na złość nazwali: Jędrek i Wojtek!… Jak stangretów! Coprawda, póki byliśmy mali, uważaliśmy stanowisko stangreta za bardzo ponętne, zajmujące miejsce zaraz po oficerze wojsk polskich, a już stanowczo przed profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Urodzeni i wychowani na wsi, czuliśmy się strasznie nieswojo w Warszawie. Dławiło nas jej powietrze, a raczej brak powietrza, to też, gdy nie mogliśmy wyhasać się konno albo wybiegać po lasach, cóż dziwnego, że nam, jak mówiła ciocia Kamilka: „humory biły do głowy“, wtłaczając w nią dzikie pomysły.
W ciągu zeszłego roku zmieniliśmy trzy stancje. Wujenka Turska po dwóch miesiącach bez ceremonij napisała do ojca, żeby zabrał swoich hajdamaków, bo jej jeszcze życie miłe! Profesor Reigatz po kwartale zakomunikował bardzo dyplomatycznie, że z powodu spodziewanego powrotu córki z zagranicy będzie potrzebował naszego pokoju, z żalem przeto musi się z nami rozstać. Hipokryta krzyżak! Nie było dnia, żeby nam nie zaśpiewał: „Nieszczęśliwa dnia, w której ta hołota weszła w moim domu!“
A teraz niby nas żałował!… I właściwie zaco on nas wyrzucał? zaco?… Jedynie za owo nieszczęśliwe nazwisko Steczkowskich. U wujenki to co innego, tam rzeczywiście stawaliśmy na głowach. Ale u profesora Reigatza byliśmy jak malowani. Co miał nam do zarzucenia? Że czasem strzelaliśmy z pistoletu do pluskiew? A czy to nasza wina, że mieliśmy zanieczyszczony pokój? To my mamy prawo skarżyć się za spędzanie snu z naszych młodzieńczych powiek! Bo kto wie, może właśnie bylibyśmy śnili o sławie, o wielkiej przyszłości, a tu taki marny insekt robi zamach na nasze szpico-górne i gromo-chmurne marzenia! Przecież napadnięty ma prawo użycia broni!
I nie podobało mu się jeszcze, że pięcioletniego synka jego, Frycka, uczyliśmy śpiewek w rodzaju:
„Kiedy ranne wstają zorze,
Wszystkich belfrów wytrać, Boże.“
Na pewno jednak nie podobało się p. Reigatzowej, że wszyscy trzej odznaczaliśmy się wybornemi apetytami; to było jedyną przyczyną naszej banicji.
No i wyleli nas!
Było nam trochę wstyd kolegów, gdy wypadło się przyznać, że po raz trzeci w ciągu roku szkolnego zmienić musimy stancję, ale z drugiej strony uszczęśliwieni byliśmy, że wydostajemy się z tej „donner-wefter’skiej“ atmosfery.
Tem bardziej byliśmy radzi, gdy po kilkodniowych poszukiwaniach ojciec mój znalazł nam stancję u pana Bolesława Rydla, urzędnika kolejowego. W nowej lokacie dopatrzyliśmy moc stron dodatnich: pan Rydel po pierwsze nosił to samo nazwisko, co nasz ulubiony poeta, powtóre, jako urzędnik kolejowy i to od ruchu, mało bywał w domu; dalej — miał żonę, która wyglądała, jakby trzech nie umiała zliczyć, z czego wnosiliśmy, że będzie pobłażliwą na nasze figle, wreszcie mieszkali pod samemi rogatkami Jerozolimskiemi, co dawało nam widoki długiego, obowiązkowego spaceru dwa razy dziennie. A to też coś warte!
Ojciec, oddając nas opiece państwa Rydlów, napomknął coś o naszej awanturniczej żyłce i o potrzebie krótkiego trzymania, ale zakończył pięknym zwrotem do naszej ambicji, który zupełnie przypadł nam do gustu.
Znalazłszy się w naszym pokoju, rozejrzeliśmy się po nim z przyjemnością; był obszerny, czysty, słoneczny. Najbardziej jednak zachwyciło nas to, że miał balkon, i to balkon nad ogródkiem niewielkim, ale urządzonym z wielką starannością. Klomby pełne prześlicznych kwiatów, ścieżki usypane żwirem, kraty przysłonięte liściem dzikiego wina. W środku ogródka kamienny, trochę rachityczny amorek sączył wodę z rogu obfitości. Wychyliłem się przez poręcz balkonu i zobaczyłem, iż pod nim stał wygodny trzcinowy fotel, obok stoliczek zarzucony gazetami, przed nim zaś na marmurowym cokóle ogromne akwarjum z roślinkami i skałką, wewnątrz którego pływał spory, opasły karp.
— Tam do siódmej skóry!… ogródek wart padyszacha! — rzekł Wojtek.
— Co ważniejsze, że naprzeciwko niema kamienicy, a gęste krzewy zakrywają ogródek i nasze mieszkanie od ciekawych oczu lokatorów bocznej oficyny, będzie więc można, korzystając z tego położenia, przy odpowiedniej strategji wielce nieraz urozmaicić sobie życie.
— Moi chłopcy, — odezwała się w tej chwili pani Rydlowa, stając we drzwiach balkonu, z czystemi ręcznikami w ręku, z któremi zmierzała widać do naszej umywalni — chciałam powierzyć waszej uwadze i delikatności ten balkon, a bardziej jeszcze ogródek, który znajduje się pod nim. Należy do gospodarza; dziwak to wielki, odludek, oprócz starego służącego nie widuje prawie nikogo, rzadko kiedy wychodzi na miasto, w ogródku więc tym spędza całe dnie i uważa go za jakąś świętość, pielęgnując z czułą pieczołowitością. Pamiętajcież więc nie rzucać tam żadnych śmieci, papierków, niedopałków papierosów — jeżeli palicie — bo mógłby nam gospodarz wymówić mieszkanie, co byłoby wielką dla nas przykrością.
— Mogę zapewnić panią, że nic nie przybędzie w ogródku gospodarza z naszej przyczyny. Prędzej coś ubędzie!… — odezwał się Elek.
— Tak od czasu do czasu jaka sztamowa róża, gdy już zakwitną! — dorzucił Wojtek.
— Albo brzoskwinia, gdy to różowe kwiecie zamieni się w puszysty owoc… — zakończyłem.
— A niechże Bóg broni! — zawołała zgorszona pani Rydlowa — zawsze bywają policzone.
— Stary nocą przecie śpi! a gdy rano nie doliczy się kilku brzoskwiń, to pomyśli, że ktoś z podwórka je ściągnął! — zawołał Wojtek.
— Linę uwiązać u balkonu i można zjechać na dół jak windą elektryczną! — dodał Elek.
— Albośmy to nie pierwsi gimnastycy! Zrobi się!… — zawołałem, czując już smak tych zdobywanych nocą brzoskwiń.
Ale pani Rydlowa popatrzała na nas jakiemś dziwnem spojrzeniem swoich szarych, dobrych oczu i rzekła z prostotą:
— A siódme przykazanie?…
Przyznaję, żem się uczuł tak, jakby mi ktoś twarz w pomyje wsadził. Skonfundowane miny Elka i Wojtka dowodziły, że doznali tego samego wrażenia.
W parę godzin potem, gdyśmy obaj z Elkiem stali przy stole, pochyleni nad mapami, wbiegł Wojtek z balkonu.
— Chcecie zobaczyć naszego gospodarza, to chodźcie! — zawołał.
— Idź sobie sam! co nam do gospodarza!
— A, bo to mało powiedzieć „gospodarz“. Ten człowiek, co tam siedzi w fotelu, na skórzanej poduszce, z nogami wyciągniętemi na wyściełanej ławeczce, to jest coś więcej niż zwykły gospodarz, to jest nad-filister! Opasły, leniwy w ruchach, z ręką na dzwonku, aby raz po raz przywoływać nieszczęśliwego niewolnika!… Powiadam wam!… Nie codzień spotyka się coś podobnego, warto popatrzeć!…
— Mam nadzieję, że nas pan Łopata, czy inny Rydel, nie wyrzuci jutro, jak rakarz, więc będziemy mieli czas napatrzeć się na tego filistra do obrzydzenia.
— Będziemy strzelali do niego grochem, celując w łysinę — rzekł Elek.
— A cóżby na to pani Kociuba, czy Łopata powiedziała!
— Godna niewiasta, uczciwy obiad nam dała, trzeba jej przykazanie szanować.
To mówiąc Elek, pod pozorem zrzucenia okruchów z mapy, zbliżył się do balkonu.
— Zlituj się, Elek, nie wyrzuć czasem okruchów do ogródka, bo z punktu zrobiłaby się heca.
— Jeszcze mi się żaba w mózgu nie wylęgła, — odparł flegmatycznie Elek, skręcając od drzwi balkonu ku umywalni — przecież widzisz, że idę do kubełka.
Wracając jednak, już bez obłudy wszedł na balkon. I ja, dla przeciągnięcia kości, podążyłem za nim. Wychyliliśmy się za parapet.
Nad-filister siedział w fotelu, w wygodnym pół-negliżu, w safianowych pantoflach i czapeczce, wyszywanej perełkami i czytał gazetę. Obserwowaliśmy go przez chwilę w milczeniu, do uszu naszych dochodził jedynie odległy, jednostajny gwar miasta, oraz ćwierkanie mamy-wróblicy, uczącej filozofji życia swe pisklęta. Nagle gruby pan rzucił się niecierpliwie w krześle.
— Nie, ten Bülow zawołał — już zanadto dokazuje!... posłuchaj, Ami, co on wygaduje!
I zaczął czytać długą cytatę z dziennika.
Wychyliliśmy się mocniej, aby zobaczyć, jakiego to przyjaciela ma nad-filister; ale w ogródku nie było nikogo, on zaś czytał, pochylony nad akwarjum.
— On rybie czyta! — zachichotał Wojtek.
— Wygodny słuchacz, — dodał Elek — przynajmniej zawsze jest tego samego zdania co mówca.
— Nie pokłócą się.
— Ale jeżeli można sądzić ludzi według ich przyjaciół, to nasz gospodarz musi być niezbyt mądry, bo karpie nie odznaczają się mądrością.
Gospodarz przeczytał ustęp i pochylony nad akwarjum, ciągnął:
— A to bestja zawzięta!… prawda, Amisiu?… Pozjadałby nas na surowo!… Kiwasz ogonkiem, że tak… o, machnąłeś energicznie… nie damy się, powiadasz!… Nie damy się, prawda?… Ty doczekasz się lepszych czasów, bo ty długo żyć będziesz.
— Dla biednego karpia zawsze takie same czasy! — pomyślałem sobie.
A nad-filister, jakby odpowiadając na mój zarzut, dorzucił:
— I tobie wtedy będzie lepiej: będziesz na wolności, będziesz w Wisełce naszej szybował sobie od Czerska do Sandomierza, bo to okolica obfita w smaczne odpadki… Cóżeś tak otworzył dziobek?… Pytasz się, jak się to stanie?… A stanie się, stanie… Wiktor ma przykazane, i w testamencie tak napisałem, że po mojej śmierci mają cię swobodnie puścić do Wisły.
— A to mamut, egoista! Rozumie jakie to szczęście swoboda, ale biedną rybę będzie trzymał w szklanej klatce aż do swojej śmierci — odezwał się Elek, wracając do mapy.
— To prawda, jaki to brak serca — rzekłem, idąc za jego przykładem. — Żeby wziął sobie psa lub kota, to biegałyby swobodnie, ale nie, wybrał sobie stworzenie niewolniczo przykute do siebie.
— Pozbawione głosu i swobody ruchu!
— Pływające wkółko na przestrzeni nie mającej nawet łokcia średnicy, jak więzień chilloński[1] na swoim łańcuchu!
— Przez szklane tafle widzi świat piękny, zielony, ale próżno biłby łbem o zimne, twarde ściany.
Wzbierało w nas współczucie dla biednego karpia.
— Tam, do siódmej skóry!… — odezwał się Wojtek, uderzając szpicrutą po otomanie — lepiej byłoby tej rybie skończyć odrazu pod nożem kucharki, niż takie długoletnie więzienie!
— Taki filister, co myśli jedynie o swych wygodach, może żyć sto lat!
— Ba, i sto dziesięć i sześć miesięcy!
— A karp zatyje i zdechnie, nie doczekawszy się otwarcia testamentu!
— I nie spełniwszy swego zadania…
— Nakarmienia jakiejś rodziny burżujów!
— Wiecie co, chłopcy, jak zrobimy!… Zarzucimy nocą wędkę i wyswobodzimy rybę.
— Pewnie ten sobek rybę na noc zabiera do mieszkania, żeby, jak tylko otworzy oczy; lubować mię widokiem nieszczęśliwej ofiary.
— Lepiej za dnia, przy sposobnej chwili; przecież nie przyrośnięty do swego fotela!
— Boć nie hermetyczny!
— Właśnie!… Musi czasem odejść! Skorzystamy więc z chwili, gdy go nie będzie… dalej wędka… pulchny robaczek i jazda, panie gazda!
— Tak, a jak nad-filister zobaczy przez okno, co się dzieje, przyjdzie tu z tęgim kijem.
— Nas jest trzech!…
— Ale mamę Łopacinę wyrzuci z mieszkania, a mama Łopacina nas z tej stancji.
— A gdzie się znajdzie drugą taką?… z balkonem.
— I z ogródkiem.
— I z takim okazem na dole!
— Poczekajcie, niepodobna przecie, żeby taki wygodniś nie sypiał po obiedzie; trzeba tylko poznać obyczaje tego mastodonta, a znajdziemy odpowiednią chwilę.
— A jak już będziemy go mieli tutaj, to dalej… kula w łeb… na patelnię… patelnia na maszynkę…
— I kolacja gotowa.
— Albo wiecie co… jeszcze lepiej tak zrobię… Boć, jakby nie było, zjeść cudzego karpia, to…
— Siódme przykazanie, jak słusznie zauważyła mama Łopacina!… A my przecie działamy dla idei!
— Właśnie, zatem lepiej usmażmy rybę i spuśćmy ją zpowrotem do akwarjum; niech myśli, że mu się w słońcu upiekła. A z cudzej własności nie skorzystamy!
— Pysznie! wybornie! w górę Elka! — krzyknął Wojtek, przewracając kozła na otomanie.
Po paru dniach obserwacji byliśmy już pewni, że się figiel nasz uda. Gospodarz o drugiej jadał obiad w stołowym pokoju przy otwartych drzwiach ogrodu, potem stary służący wynosił leżak i zaściełał go pledami i poduszką, a jego pan, rozebrany do bielizny, w płóciennym szlafroku, nakrywał się jedwabną derką w pasy i kładł pod tiulowym namiotem, chroniącym go od much i komarów. Taki sybarytyzm[2] oburzał nas do żywego.
— Tyle nędzy na świecie, a ten pasorzyt…
— Do stu bębnów! cały dzień próżnuje, myśląc tylko o swych wygodach!
— Nie mógłby to być czynnym członkiem kilkudziesięciu instytucyj filantropijnych?
— Niechby się nałaził po zaułkach, po suterenach i facjatkach, zarazby mu ten bęben, co go nosi przed sobą, do kształtu basetli przeszedł.
— Ale!… onby nawet łyżki strawy biednemu pożałował!
— A na pieniądzach leży!
— Nie mógłby to jakiej sieroty przygarnąć!
— Ii… on psu i kotu żałuje pożywienia, dlatego rybę wziął sobie za przyjaciela, bo to najmniej kosztuje!
— Bo to nic nie kosztuje!… trochę okruchów ze stołu i robaków, które usuwa z ogrodu!
— A samolub! a pasibrzuch! a pasorzyt!…
I tak zacinaliśmy się w naszej zawziętości, że ten projektowany złośliwy figiel wydawał się nam niemal misją pouczającą względem starego samoluba.
— Zobaczycie, — wołał Elek — że on każe go wyjąć, podsmażyć i zje!
— Rozumie się, taki kutwa nie zmarnuje smacznego kęska.
— Będzie miał obiad z naszej łaski!
— A właśnie jutro piątek!
— Oby już raz…
— Zobaczyć jego minę, gdy się pochyli nad usmażonym Amisiem!
— Nie kwapiliśmy się jednak, chcąc zbadać, jak długo i czy twardo sypia.
W tym celu robiliśmy różne eksperymenta. Raz Elek wygrał serenadę z „Pajaców“ na grzebieniu tak fałszywie, że chyba wszystkie pająki, które są podobno wielce muzykalne, pouciekały z najskrytszych zakątków domu, lecz pan gospodarz nie rozbudził się. Innym razem Wojtek rurką po kropelce zaczął kapać wodę na grubą nogę naszego filistra, która wysunęła się z pod pasiastej derki, ale posiadacz jej, po kilkakrotnem konwulsyjnem drgnieniu stopy, schował ją pod nakrycie i spał dalej.
Gdy w dodatku trzy dni z rzędu drzemka trwała od trzeciej do szóstej, uznaliśmy, że nic nie ryzykujemy, jeżeli między trzecią a czwartą zasiędziemy na naszym balkonie z wędką spuszczoną do akwarjum.
Kto jednak miał dzierżyć wędkę? Wszczął się o to spór zawzięty; żaden nie chciał ustąpić. Skończyło się na ciągnieniu węzełków. Szczęśliwy los padł na mnie! Wobec tego wspaniałomyślnie ustąpiłem moim rywalom, jednemu zaszczytu zabicia i oskrobania ryby, drugiemu usmażenia — czynności, do których, mówiąc nawiasem, nie byłbym się wziął za żadną cenę.
Wędka nowa, elegancka, glista szampańska, włosie lekko wyprężone — lśni ponad akwarjum w promieniach słońca jak strzała Apollina. Serce bije mi jak młotem, Elek i Wojtek przechyleni przez parapet obserwują ruchy karpia. Nagle czuję szarpnięcie, a jednocześnie słyszę szept obu chłopców:
— Jest!
Podrywam gwałtownie wędkę, odrzucając ją za siebie. Nad głową moją przesunęło się tęczowo-migotliwe stworzenie, które z głośnem klaśnięciem padło poza próg naszego pokoju.
Nagle czuję szarpnięcie, a jednocześnie słyszę szept obu chłopców: Jest!
św. WOJCIECHA w POZNANIU
Ja tymczasem patrzałem na tarczę słoneczną, jak wspaniale staczała się poza ogród Pomologiczny, i nie wiem skąd przyszła mi iście żakowska myśl, że słońce, patrząc na nasz czyn, zarumieniło się ze wstydu.
Wtem wszedł Wojtek, z dumą pokazując usmażoną rybę.
— Powąchaj, jak pachnie — mówił — nie zjeść teraz tego, to już prawdziwe bohaterstwo.
— A jak spuścicie?
— Zrzucimy z balkonu.
— Można nie trafić… i po efekcie.
— Ja już to obmyśliłem — odezwał się Elek. — Oto mam tu prosty drut, spuszczam go w akwarjum, a teraz nadziewam karpia… o… fiut… zjechał pięknie!… Teraz drut wycofuję i wszystko w porządku!… Rybę słońce usmażyło staremu kutwie!
— A teraz, chłopcy, radzę zamknąć balkon i opuścić mieszkanie, żeby stary, gdy się obudzi, nie mógł nas posądzić o ten figiel — rzekł praktyczny Wojtek.
— Chodźmy na miasto — poradziłem, czując się mocno rozdrażnionym.
— Nie możemy przecie wyrzec się przyjemności przyjrzenia się scenie zdumienia i wściekłości, która się tu rozegra — rzekł Elek.
— Słuchajcie, — zabrał znów głos Wojtek — mniej więcej za pół godziny stary się obudzi, przelećmy się zatem Alejami do Marszałkowskiej, ale potem wróćmy tu i wtedy zobaczymy.
Tak też zrobiliśmy. Niedaleko Marszałkowskiej spotkaliśmy Tadzia i Emila Sielskich, którzy zatrzymali nas dobry kwadrans, dość że wracając dążyliśmy kłusem, aby nie stracić ciekawego widowiska. Gdy wpadliśmy w podwórze i zapuściliśmy wzrok w głąb ogródka, myśleliśmy przez chwilę, że się to już stało, gospodarz bowiem siedział na leżaku, rozmawiając ze swym sługą.
— No i widzicie, zdaje się, że nie zmartwił się wcale, rozmawia najspokojniej z Wiktorem.
— Pewnie naradzają się, z jakim sosem podać rybę jutro na obiad.
— Dogodziliśmy mu!
Ale prawdopodobnie gospodarz opowiadał służącemu jakiś sen zabawny, śmiał się bowiem i gestykulował żywo. Opowiadanie swoje zakończył zwróceniem się ku akwarjum, prawdopodobnie ze zwykłem:
— Posłuchaj, Amisiu…
Nagle do uszu naszych doszło, naprzód pełne zdumienia, potem przerażenia, wreszcie rozpaczy:
— Co to?… co to?… co to?…
A potem głowa w czapeczce nachyliła się nisko nad basenem, drżące ręce zanurzyły się w wodzie, i nagle powietrze rozdarł spazmatyczny płacz. Doznałem uczucia, jakby ktoś w najbrutalniejszy sposób szarpnął mojem sercem, ogarnęło mnie pragnienie ucieczki jak najdalej od tego miejsca, jak najdalej od siebie samego. Rzuciłem się zpowrotem w stronę ulicy Marszałkowskiej.
Ledwiem uszedł kilkaset kroków, minął mnie Elek równie rozpędzony, z rękoma w kieszeni, ze spuszczoną głową; wpadł w ulicę Żelazną i zniknął w tłumie robotników, wychodzących z jakiejś fabryki.
Ciemno już było zupełnie, gdy powróciłem do domu; przygnało mnie znużenie i jakiś nieokreślony spokój. Pani Rydlowa przyjęła mnie lekką wymówką.
— Andrzej tak późno wraca… kapusta faszerowana była doskonała, ale wystygła… muszę odegrzać.
— Dziękuję pani, nie będę jadł; napiję się tylko herbaty.
— A cóż wy dzisiaj tacy bez apetytu? — Chryste Panie! Nawet Wojtuś ledwie skosztował kapusty!… Pewnie u jakiego koleżki… Ba, wszak to dziś św. Antoniego!… Jakieś imieniny, jakaś uroczystość!
— Tak, uroczystość, — mruknąłem — pani pozwoli, że wezmę herbatę do naszego pokoju?
— Dobrze, dobrze… czemużby nie!… Przyniosę też chleba i kapustę w rondelku, może później jeść wam się zachce, to sobie odgrzejecie.
W pokoju naszym Elek i Wojtek „oblewali“ coś półgłosem, odwróceni do siebie plecami. Wziąłem książkę, ale nauka mi nie szła. Coś mnie ciągnęło na balkon, skąd zapach przekwitającego już bzu i rozkwitłego jaśminu napływał rozkoszną falą. Począłem chodzić po pokoju, powtarzając historję, i sam nie wiem, kiedy znalazłem się na balkonie. Ogródek wyglądał fantastycznie w księżycowym blasku. Tuż pod balkonem akwarjum, niezabrane na noc, srebrzyło się wielką, brylantową taflą. Wróciłem do pokoju i nie wiem skąd wyrwał mi się okrzyk:
— Bodaj was djabli wzięli, bracia Steczkowscy!
Cisnąłem książkę na podłogę i kuchennemi schodami zbiegłem na podwórze. Siadłem na podstawie staroświeckiej pompy, pamiątki przedkanalizacyjnych czasów, i wydobyłem papierosy, które paliłem tylko w chwilach wielkiego rozdrażnienia. Po chwili w drzwiach sieni ukazała się wysmukła sylwetka Elka, również z papierosem w ustach. Przeszedł kilkanaście razy wzdłuż i wszerz podwórko i zasiadł obok mnie na pompie.
Jakiś zegar wieczorny wydzwonił dziewiątą, gdy znowu w drzwiach sieni zjawiła się jakaś postać; po pochylonych plecach i siwej głowie poznałem Wiktora, służącego gospodarza. Postał kilka chwil we drzwiach, patrząc w naszą stronę. Zrobiło mi się gorąco, a Elek ścisnął nagle moją rękę. Wydało nam się, że jakaś groźna chwila nadchodzi. Niegroźny jednak bynajmniej popłynął ku nam głos starca:
— A która tam siedzi?
— To my — odpowiedzieliśmy jednocześnie.
— Kto taki?
— My, Steczkowscy.
Starzec zbliżył się.
— A to panicze!… Cóż dziś tak wysiadują po nocy?
— A co to wam przeszkadza? — odrzekłem szorstko.
— Bo chciałem drzwi zamknąć od dołu… Już po dziesiątej…
— To co innego!
— Panicze tak papierosiki ćmią… w sekrecie… zawsze tak bywa w tym wieku…
— Bynajmniej nie w sekrecie. Proszę też zapalić.
Podałem mu otwartą papierośnicę.
— Dziękuję… gdzieżbym ja…
— Nie palicie?
— Owszem, ale przecie tak… z paniczami?
— Ale proszę… bez ceremonji.
Zbliżyłem mój palący się papieros do papierosa, który wziął wreszcie Wiktor. Chwilę panowało milczenie. Nagle Elek odezwał się jakimś dziwnie zmienionym, jakby nie swoim głosem:
— Co wasz pan tak dziś płakał, desperował?
— Ach, proszę pana, u nas dziś także nieszczęście się stało… myślałem, że nie utulę mego pana. I takie to dziwne… w głowę zachodzimy, kto to i poco zrobił?
Nie kwapiliśmy się z pytaniem, o co idzie, ale stary, puściwszy parę razy dymek, sam ciągnął dalej.
— Pan Turzyński, niby mój pan, miał karpia ulubionego… strasznie była bestja mądra… pan lubił go, jak nie wiem co… No i dziś jakiś niegodziwiec, wtedy gdy obaj z panem spaliśmy po obiedzie, musiał zakraść się do ogrodu, zabrał rybę z basenu, usmażył i zpowrotem rzucił do naczynia… A, żeby go pokręciło!… to pewnie któryś z lokatorów z bocznej oficyny; mieszka tam kilka rodzin takiego tałatajstwa, co to wiecznie z niego niezadowolone… to, że im pan co kwartał mieszkania nie odświeża, a to, że do ogródka nie da włazić… Ale jak to puścić taką hołotę!… Toć za tydzień byłoby tu jeno niebo i ziemia.
— Pewno.
— No i tak się pomściły gałgany! Wiedzieli, jak najlepiej dokuczą, bo pan kochał tę rybę, kochał jak…
— Ale czemu to właśnie rybę wybrał sobie na faworyta? — próbowałem bronić sprawy.
— Czy dlatego, że utrzymanie jej najmniej… — zaczął Elek.
— Dlatego, — przerwał Wiktor — dlatego, widzą panicze, że to karp najdłużej żyje… powiadają ludzie, że i trzysta lat… »Już ten aby przeżyje mnie«, mawiał mój pan. Bo to, widzą panicze, pan Turzyński to dziwne ma szczęście, a raczej nieszczęście — nic mu się nie chowa… Wychował dwóch braci — jeden się zastrzelił, drugi umarł na suchoty. Ożenił się, żona tylko dziesięć lat mu pożyła. Miał troje dzieci, wymarły aniołki w ciągu dwóch lat… Strasznie pan rozpaczał… To potem wziął sobie chłopca na wychowanie, takiego Genia, miał dziesięć lat. Miły był i mądry. Chował się u nas przez pięć lat… Ale cóż, jak cztery lata temu zaczęły się u nas w kraju różne awantury, wziął i uciekł… Licho wie, gdzie przystał… A szkoda go, chłopak był… choć do rany przyłóż… ale hardy!… ho, ho!… Co się pan napłakał, narozpaczał… Tak jak po własnych dzieciach. Potem, jakoś we dwa miesiące, przybłąkała się psina… ani weź odpędzić… Przywiązaliśmy się oba do niej. Bywało na krok pana nie odstępowała. To raz poszła z panem za rogatki i wściekły pies ją pokąsał, zawieźliśmy do weterynarza do lecznicy… nie uratowali jej, tyle tylko, że ją namęczyli… To potem znowu mały kotek się przynęcił… znowu na nasze nieszczęście; taka szelma była miła, figlarna, że jak jęła dokazywać, to choćby największy smutek, musieliśmy się uśmiać. Jechaliśmy na wieś na lato, pan ją zabrał ze sobą… przecież zdziczałoby to przez tyle czasu… Śmiali się z nas w drodze, że się z kotem wozimy. A my wieźliśmy go na śmierć, bo go psy biedotę na tej wsi rozszarpały… To potem pan powiedział: »Wezmę sobie karpia, bo to przynajmniej długo żyje i w takiem szklanem pudełku bezpiecznie… nic mu się nie stanie… aby jedno mnie przeżyje…« No i…
— Jędrek chodź spać! — zawołał, zrywając się Elek.
— Dobranoc.
— Dobrej nocy, panicze, dziękuję za grzeczność.
Byliśmy już pod drzwiami naszej kuchni, gdy doszły nas słowa Wiktora, zamykającego drzwi na sztabę.
— Poczciwe chłopcy, ci Steczkowscy,
Wydało mi się, że mnie te słowa smagnęły jak uderzenie bicza.
W pokoju dogasała lampa, swędząc niemiłosiernie. Wojtek spał w ubraniu na łóżku.
— Wojtek, rozbierz się — rzekłem, targając go za ramię.
Wykonał ruch nogą wcale nie dwuznaczny i mruknąwszy ze złością: Paszoł!… zakopał się twarzą w poduszkę.
Machnąłem ręką i zwróciłem się do mego łóżka. Elek tymczasem zgasił lampę. Rozbieraliśmy się przy świetle księżyca, nie mówiąc do siebie ani słowa.
Mój siennik wydał mi się niemożliwie twardym, poduszka palącą; leżałem jednak wyciągnięty jak struna, snując smętne obrazy, w których stałym bohaterem bywał pan Turzyński, stojący nad zwłokami swych dzieci, to ulubieńców, kończących żywot w coraz to tragiczniejszy sposób… aż do tego usmażonego, ostatniego… jak za barbarzyńskich czasów… karpia. I to my, uczniowie VI i V klasy, my, cośmy się uważali za wykwintnych duchowo, my bracia Steczkowscy, pozbawiliśmy nieszczęśliwego starca ostatniego ulubieńca!… Drgnąłem… wydało mi się, że do uszu mych doszło łkanie z pod podłogi. Jąłem nadsłuchiwać… Nie, to Elek szlochał pod kołdrą.
Pierwsza moja myśl była: pójdę, pocieszę go, ule się wstrzymałem. I cóż mu powiem? Łajdak jesteś!… taki sam jak ja!… Wtedy Elek podniósł się z łóżka, zbliżył do stołu i zapalił lampę, lecz gdy ta zaczęła natychmiast gasnąć dla braku nafty, zaklął i wyciągnąwszy szufladę, po długich poszukiwaniach wśród ciemności, wydobył z niej kawał świecy, zapalił, a przykleiwszy do stołu, wyjął portmonetkę z kieszeni spodni i począł obliczać jej zawartość.
Niedługo to trwało. Poszedł więc do kosza, otworzył kłódkę, wyjął glinianą skarbonkę i jednem uderzeniem trzonka od noża stłukł ją na drobne skorupy. Liczył znowu, dołączył szereg miedziaków do kilku sztuk srebra, wyjętych z portmonetki, i westchnął ciężko.
— Co ty robisz, Elek?
Drgnął i mimowolnym ruchem zmieszał pieniądze.
— Nic.
— Nacoś chciał użyć tych pieniędzy?
— Et, tak sobie liczyłem.
— Elek, nie kręć.
— A bo co!… A czego ty nie śpisz?
— Dlatego, dlaczego i ty spać nie możesz.
— A bo… do stu tysięcy!…
— Ryba nam obu sumienie gryzie!
Elek coś mruknął.
— Wiesz, u Sunderlanda widziałem cudną rybę, karpika, ale jakiegoś nadzwyczajnego, nawet w wodzie mieni się jak tęcza; ale kosztuje aż trzy ruble! A ty masz ile?
— Rubel siedmdziesiąt…
— Ja pewno będę miał z rubla, Wojtek też musi dołożyć, przecież i on brał udział w tej zbrodni.
— On był inicjatorem!
— Tyś jego pomysł tylko udoskonalił.
— A teraz śpi, łotr … bez serca!…
Z wściekłością cisnąłem w niego grubym słownikiem.
Zerwał się wystraszony.
— Co to?
— Wstawaj, bałwanie!
— Bo co?!
— Bo kupujemy rybę dla gospodarza.
— To ruszajcie na miasto!… Tu nie hale targowe. A mnie się spać chce!
Mimowoli uśmiechnęliśmy się, spojrzawszy po naszych opłakanych negliżach.
— Jutro po szkole kupimy rybę, przyniesiemy w słoju i damy Wiktorowi, żeby ją wpuścił do akwarjum, gdy pan Turzyński będzie spał.
— Chyba nie każe jej wyrzucić.
— Przywiąże się do niej znowu.
— A my weźmiemy ją w swoją przemożną opiekę.
— Będzie córką regimentu!
— Pupilką braci Steczkowskich!
— No, dobranoc ci, Jędrek.
— Już teraz będziesz spał?
— Tak… ulżyło mi.
Nazajutrz, gdy wróciwszy ze szkoły, wyszliśmy na balkon, ujrzeliśmy ze zdziwieniem, że pan Turzyński miejsce swej poobiedniej siesty przeniósł z pod naszego balkonu w głąb ogródka, pod krzaki bzu. Leżał, tak jak codzień, okryty pasiastą derką, nie spał jednak, zgasłemi oczyma śledząc za pliszką, która przeskakiwała z gałązki na gałązkę. Wydał nam się starym, bardzo starym i biednym…
Wieczorem, z wielkim słojem w ręku, czatowaliśmy na Wiktora. Jak codzień zjawił się uderzeniem dziesiątej.
— Mój Wiktorze, — rzekł odważniejszy ode mnie Elek — weźcie tę rybę… karp… ale rzadki gatunek… podobno równie wytrwały i łatwy do chowania… Wpuśćcie go do akwarjum.
— Jakto?
— A no wpuśćcie, żeby pan miał znowu jakieś żywe stworzenie.
Wiktor patrzał chwilę ze zdumieniem, potem począł szybko mrugać powiekami, przetarł dłonią oczy i rzekł zmienionym głosem:
— Poczciwe, poczciwe chłopcy… panicze!
Pochylił się, jakby chciał całować nasze ręce, które cofnęliśmy z pomieszaniem.
— Tylko widzicie, panicze… ja nie wiem, czy pan będzie chciał… wczoraj zaklinał się, że już żadnego stworzenia nie przygarnie, kiedy ma taką nieszczęśliwą rękę… boi się przywiązać i…
— To tylko w pierwszej chwili tak się człowiek zacina.
— A potem jeszcze jeden kłopot; wczoraj kazał pan schować akwarjum, tak aby nigdy go już nie zobaczył, i podstawę wynieść… Nawet w innem miejscu siada, aby prędzej o Amisiu zapomnieć… Dużośmy się wczoraj namordowali ze stróżem, zanim wynieśliśmy ten marmurowy blok i żelazną podstawę. Sam nie dałbym rady, a stróża wołać!… to pan będzie pytał się poco?
— A o której pan wstaje?
— O siódmej.
— A Wiktor?
— O, ja już o piątej na nogach.
— Zatem jutro o szóstej przyjdziemy obaj z bratem i pomożemy przenieść to zpowrotem do ogrodu.
— A no, jak panicze takie łaskawe… byle to potem kramu z panem nie było.
Nazajutrz od godziny trzeciej rano budziliśmy się co chwila, aby się nie spóźnić do roboty. Udało się nam składnie. Tęczowy karp pływał w świeżej wodzie, trochę gniewnie trącając o ścianki akwarjum i zapoznawając się z roślinkami i skałą.
My obaj od siódmej nie schodziliśmy z balkonu.
Wreszcie do uszu naszych doszło pełne gniewu:
— No i pocóż to przyniósł znowu!… A to co!… Et głupi stary, pocoś to sprowadził?
— To, proszę pana…
— Znowu zmarnieje w moim przeklętym ręku!… Jaki ptak wyciągnie go z akwarjum, albo czystą wodą się zatruje… Zabierz to… Nie dla takich jak ja nieszczęśliwców…
— Proszę wielmożnego pana, ta ryba może będzie się chowała, bo to nie przybłęda, ani przez nas kupiona, ale życzliwą ręką dana…
— I Genio był mi życzliwą, kochaną ręką dany, a…
Głos mu się załamał.
— Miał już pan nie wspominać!
— Życzliwa ręka!… Ja wiem, że ty masz życzliwą rękę, aleś nieszczęśliwy tak jak ja!
— Boże mój, to nie ja!… Pan nie chce słuchać!… To ci panicze z góry przynieśli, prosili…
— Jacy panicze?
— A no Steczkowscy, co u pp. Rydlów mieszkają.
— Oni? a to skąd?
— Ja coś niecoś wspomniałem o naszem zmartwieniu z powodu Amisia…
— Stary papla!
— No i przynieśli rybkę… proszą, błagają…
— To dziwne!… Powiadasz, mieszkają u Rydlów?
— A no tak, nad nami.
— Rzeczywiście widywałem na balkonie uczniów, dziwiłem się nieraz, że tacy porządni, nigdy papierów i niedopałków nie rzucają.
— Widzisz, niezdaro, jesteś porządny i zacny — szepnął w tej chwili Elek, dając mi sójkę w bok.
— Proszę chłopców na śniadanie — zabrzmiało za nami.
Gdy po powrocie ze szkoły wybiegłem na balkon, ujrzałem pana Turzyńskiego, stojącego w ogródku i patrzącego w nasze drzwi. Jak tylko ukazałem się, spuścił głowę, udając, że szuka zawzięcie czegoś na sztamowej róży. Po chwili jednak podniósł znowu twarz, przez którą przemknęło coś jak uśmiech.
Karpik uwijał się po akwarjum.
Kończyliśmy obiad, gdy weszła kucharka wołając od drzwi:
— Tam lokaj od gospodarza chce się widzieć z którym z paniczów.
Zerwaliśmy się wszyscy trzej.
— Ty siedź!… To nie twój przyjaciel — zawołałem do Wojtka… — On się z oprawcami nie zadaje!
Wiktor stał w kuchni uśmiechnięty, mając na talerzyku sześć olbrzymich truskawek.
— Mój pan przysyła dla paniczów.
— Truskawki takie piękne, o tej porze! chyba nie z ogródka.
— My mamy też inspekcik.
— Proszę bardzo podziękować panu.
Oboje państwo Rydlowie byli przy stole, wypadło więc ich poczęstować przysmakiem. Galanterję naszą posunęliśmy aż do ofiarowania p. Rydlowej dwóch truskawek, zaco Wojtek kopnął mię pod stołem tak silnie, że kolano bolało mnie przez kilka godzin.
Po obiedzie p. Turzyński spał już na dawnem miejscu, a my kuliśmy zawzięcie, jak zwykle pod koniec roku. Dopiero o szarej godzinie wyszedłem na balkon odetchnąć świeżem powietrzem, a ujrzawszy gospodarza, zbierającego chrabąszcze z róż, zdobyłem się nagle na nieoczekiwaną odwagę i zawołałem, szurgając głośno nogami przy wykonywaniu ukłonu na żelaznym balkoniku:
— Dziękujemy panu gospodarzowi za wyborne truskawki.
Pan Turzyński drgnął, zmieszał się jak pensjonarka i odparł ze spuszczoną nad kwiatem twarzą:
— Niema zaco.
A po chwili dodał:
— To ja wam dziękuję za rybkę, choć doprawdy to niepotrzebne.
— Bardzośmy szczęśliwi, że pan nią nie pogardził.
— Byle jej znowu jakie nieszczęście nie spotkało.
— Zawsze weselej, gdy jakieś stworzenie ożywia naturę — rzekłem, przerywając smutną uwagę.
Gospodarz milczał, ale zerknął kilkakrotnie w moją stronę; raz ostatni doprawdy, że z uśmiechem.
— Śliczny pan ma ogródek, tak starannie utrzymany.
— Bo i porządni nad nim lokatorowie… nie śmiecą, nic nie wyrzucają…
— Jest to naszym obowiązkiem, panie gospodarzu… Bodaj cię!…
Okrzyk ten wyrwał mi się, bo w ponownym ukłonie, podeszwa zaczepiła mi się o rurkowane żelazo balkonu, tak że zelówka prawie w zupełności się oderwała.
— Coś pan mówił?
— Nic, panie gospodarzu, mówiłem że nam się ogródek bardzo podoba, i że obowiązkiem naszym jest uszanować go.
— To przychodźcie sobie czasem posiedzieć w nim. Powiem Wiktorowi, żeby wpuszczał panów… jak mnie niema.
— A gdyby pan był?
— To także… ale co wam za przyjemność jak ja jestem… stary mantyka… Nie, nie! nie przychodźcie, kiedy ja jestem… przyniosę wam nieszczęście!
— O, zawracanie głowy!… Przepraszam, ja chciałem tylko powiedzieć, że ja nie wierzę w takie rzeczy i, jeżeli pan pozwoli, to będę przychodził do pana nawet przed najtrudniejszym egzaminem i że, że się mimo to nie obetnę.
— Co ty wiesz, moje dziecko. Bywają ludzie nieszczęśliwi, przynoszący pecha!
— A ja się nie boję i zaraz przyjdę do pana, jeśli pan pozwoli?…
— Ale bo… nawet teraz to choćbym chciał, to nie mogę cię wpuścić, bo Wiktor poszedł i zamknął furtkę na klucz.
— To ja się spuszczę po prześcieradle, jak to uczynił Wilhelm, uciekający z Wawelu — zawołałem uszczęśliwiony perspektywą przygody.
Skoczyłem do pokoju po prześcieradło i sznurek, choć słyszałem, jak gospodarz wołał:
— Czekaj, warjacie, to już wejdź lepiej przez mieszkanie!
Ale ja wolałem mój romantyczny sposób. Przywiązałem skręcone prześcieradło do balkonu, ryzykując nawet skok z niemałej wysokości. Pan Turzyński przyglądał się formalnie przerażony, a gdym się ześliznął z prześcieradła i gotował do skoku, podbiegł i schwycił mnie w swoje objęcia. Chwilę pozostaliśmy tak w niemym uścisku, serca biły nam obu mocno tuż przy sobie i to pewne, że gospodarz przetrzymał mnie dłużej przy niem, niż wymagały okoliczności. Gderał potem trochę za nieostrożność i fantazję, ale widziałem, że był rad.
Posiedziałem z godzinę, rozgadaliśmy się obaj, a Wiktor, gdy przyszedł, popatrzał na mnie, naprzód ze zdumieniem, a potem z wdzięcznością, aż mi się cieplej zrobiło.
Tak się rozpoczęła moja bliższa znajomość z p. Turzyńskim. Nazajutrz poszliśmy obaj z Elkiem, już cywilizowanym sposobem, po oczyszczeniu mundurów, a że to była sobota, zagadaliśmy się do późnej nocy.
Odtąd bywaliśmy tam codziennymi gośćmi. W ten śliczny, staranny, wonny ogródek wnosiliśmy naszą młodość, wesołość, butę, a starzec okryty pledem patrzał na nas serdecznie, choć czasem wypukłe jego oczy zachodziły mgłą łez, a twarz przybierała wyraz melancholji.
Wiktor bywał zwykle obecny przy naszych rozmowach; oparty o drzewo, kiwał siwą głową i śmiał się do rozpuku „z kawałów“, jakie im opowiadaliśmy.
I bywało nam rzetelnie dobrze w owych chwilach. Lecz wkrótce wakacje przerwały nasze wizyty.
W wigilję wyjazdu zaprosił nas p. Turzyński na herbatę. W strasznie sztywno i szablonowo urządzonej jadalni był jeszcze gościnniejszym gospodarzem niż w ogródku.
— No widzisz, mój Jędrusiu, — mówił, gdy po lekcji zasiedliśmy w ogródku — czy nie miałem racji, broniąc się zawierania znajomości z wami? Rozbałamuciliście mnie, a teraz rzucacie, abym…
— Wrócimy, proszę kochanego pana.
— I znowu będziemy się naprzykrzali.
— Przecie we wrześniu i w październiku bywają bardzo piękne dni; w ogródku przyjemniej siedzieć niż w mieszkaniu.
— Ależ my będziemy przychodzili i w grudniu i w lutym i kiedy pan zechce!… Zasiądziemy przy okrągłym stole, czytając gazetki… te z naszej partji… bośmy jednej orjeniacji z szanownym panem!…
— Moi chłopcy kochani, doprawdy zawstydzacie mnie swoją uprzejmością… Co wam za przyjemność ze mną starym?
— Taka jak panu z nami.
— O, to zupełnie co innego!… Wy to jak…
Urwał nagle, głowę opuścił na piersi, ręce splótł na kolanach, wargi mu zadrżały, a po chwili zaczął mówić głosem cichym, jakby sam do siebie:
— Stach i Zygmunt byliby starsi, o tak… Stach już miałby dzisiaj dwadzieścia osiem lat… mężczyzna… Genio to w sam raz byłby w waszym wieku… osiemnaście lat… starszy o rok od Jędrka i Elka.
— O, miał pan nie wspominać już zmarłych, nie rozżalać się — wtrącił Wiktor.
— Żeby się nie rozżalać, powinienbym nie wspominać przedewszystkiem tego żyjącego… Co to gadać… Nie odrobi się!… Albo owszem, powiem wam… Niech to będzie nauką dla was, jak trzeba szanować święte uczucia i jak jedno zapomnienie w tym względzie może stać się nieszczęściem dla jednej strony, a zmarnowaniem życia dla drugiej…
Przetarł oczy, ścisnął skronie i ciągnął dalej cichym głosem:
— Widzicie… Bo to ja dziwnie nie miałem szczęścia… materjalnie i owszem: miałem dobrych rodziców, dobrą żonę, dobre dzieci i przyjaźni ludzkiej mi nie brakło… tylko byłem, jak ten ojciec zadżumionych, wszystko wokoło mnie umierało… Był taki okres w mojem życiu, że w ciągu pięciu lat pochowałem sześć najbliższych i najdroższych istot… tak, pogrzeb za pogrzebem, jakby kto kawałkami serce wyrywał i rzucał z grudkami piasku na te trumny i trumienki.
— Et, proszę pana, bo sobie pójdę — mruknął Wiktor.
— Dajcie pokój, Wiktorze, — rzekłem cicho — nie przerywajcie, dobrze jest czasem uchylić wieko zamkniętego w bólu serca… Więc przez pięć lat sześcioro najbliższych to okropne… — dodałem, zwracając się do p. Turzyńskiego.
— Ostatnim z tych sześciu ciosów była śmierć mojej matki staruszki… w sześć tygodni po ostatnim wnuku. Zawezwany telegramem pojechałem do Koła, gdzie mieszkała stale. Zastałem ją dogasającą, a przy niej daleką kuzynkę, która od dzieciństwa chowała się w domu moich rodziców. Dobra była i niezmiernie zdolna, ale zanadto rwała się do wszystkiego co nowe lub rozgłośne. Zapragnęła pójść na medycynę. Rodzice moi nie przeszkadzali. Pojechała Kocia do krewnych w Kijowie zdawać egzamin gimnazjalny, bo tam miało być łatwiej. Nieszczęśliwy to był pomysł… Wpadła tam w kółko ludzi rozpolitykowanych, ona sama gorąca głowa, rwała się do czynu, więc posługiwali się nią, gdzie się dało i nie dało… Aż dochrapała się więzienia, a potem zesłania… w Zakaspijskim kraju znalazła męża, Polaka, niejakiego Kolińskiego. On już stamtąd nie wrócił, a ona powróciła z synkiem i starganem zdrowiem, to też niedługo po śmierci mojej matki zmarła i ona… Ale wówczas w Kole, na pogrzebie mojej matki udało mi się namówić Kocię do zamieszkania z synkiem u mnie w Warszawie. Przystała na to, i byli mi oboje słodką pociechą w mojem sieroctwie i osamotnieniu. Robiłem co mogłem, żeby wyrwać ją ciężkiej sercowej chorobie… napróżno… Genio, jak to dziecko, pierwszą rozpacz przebolał prędko, ale została w nim tęsknota za matką i cześć dla jej pamięci wprost bezgraniczna. Sprawował się wzorowo, bywał zawsze pierwszym uczniem… Żebyście wy widzieli jego kajety!… Wiktor, przynieś skrzyneczkę tę… wiesz?… Profesorowie nachwalić go się nie mogli… A serce miał takie jak matka… każdy grosz przeznaczony na przyjemności oddał biedniejszym… O patrzcie, te kajety… jak to pisane, jak utrzymane… a gdzie otworzyć: 5, 5, 4, „doskonale“.
I drżącemi rękoma, ożywiony nadzwyczaj, wyjmował kajety z mahoniowej skrzyneczki, oprawne w błyszczący staroświecki papier, ze starannie wykaligrafowanym podpisem na każdym: Eugenjusz Koliński. Pan Turzyński zagłębiał się w te pamiątki, odczytywał urywki z ćwiczeń, aż zatrzymał się na jednym, na którym nauczyciel napisał: „Będzie z ciebie człowiek“.
— Wszyscy to przepowiadali, i byłby z niego bez wątpienia, gdyby nie jego zapalczywość i moje uniesienie!… Chłopak egzaltowany, wciągany w jakieś tajne kółka, niepokoił mnie, drżałem, że spotka go los rodziców. Tak się bałem utracić go! Raz przy gwałtownej sprzeczce powiedziałem mu, że ma po matce szaloną głowę i że skończy albo jak ojciec na tułaczce, albo jak matka przedwcześnie na łaskawym chlebie… Obraziłem go w najświętszych uczuciach, więc też uciekł, wzgardził moim…
Ostatnie słowa rozpłynęły się w łkaniu. Nie wiem, jak się to stało, alem się znalazł na piersiach p. Turzyńskiego i spostrzegłem, że Elek tuli się do niego z drugiej strony, a Wojtek przypadł do kolan i chlipie cicho. I długośmy tak pozostali, złączeni w uścisku, aż p. Turczyński uspokoił się i jaśniejszym już głosem dodał:
— Nie można się dziwić, że po takiem powiedzeniu poszedł sobie w świat!
— Owszem trzeba się dziwić! — zawołał z mocą Elek — nie zapomina się o całych latach dobroci dla jednego uniesienia.
— Może on poszedł w świat tylko, aby dowieść panu, że i bez pańskiej łaski wyjdzie na człowieka — odezwałem się. — A gdy się to stanie, odnajdzie pana, aby mu się odwdzięczyć za wszystko dobre, które otrzymał od niego.
Pan Turzyński pochwycił mnie gorączkowo za rękę.
— I ty tak myślisz… Ja się zawsze tem pocieszałem… I ty tak myślisz… Jak to dobrze… jaką ty masz szlachetną duszę… Ale widzisz, ja się boję, że go tam nędza zjadła i te czasy niespokojne… Ty myślisz, że łatwo przebić się przez życie chłopcu biednemu, który mając lat 16 wchodzi w nie, uzbrojony tylko dziesięciu palcami.
— Proszę pana, dwunasta godzina bije! — zawołał zdumiony Wiktor.
— Jakto czas szybko upływa! Od dziesięciu lat nie zasiedziałem się jeszcze tak długo. A wy jutro rano?…
— Tak, o wpół do szóstej.
— Trzeba nie mieć sumienia, żeby was tak wytrzymać!… No, Bóg wam zapłać, chłopcy!… I szczęśliwej drogi… A jeśli wam naprawdę nienajgorzej ze mną, to nie zaniedbujcie mnie po wakacjach, nie zapominajcie przez lato!
— Ja będę panu pocztówki przysyłał, do siódmej skóry!… Mam kolekcję śliczną! — zawołał Wojtek.
— Dziękuję, dziękuję… Zatem obiecujecie?
— Obiecujemy i cieszymy się!
— Niech was Bóg prowadzi i przyprowadzi!
Wakacje, wakacje pełne swobody, gwaru, zamętu, ciepła rodzinnego, bujnej natury w pełnym rozwoju lipca i sierpnia, i bujniejszej jeszcze w piersi siedemnastoletnich młodzieńców, minęły szybko, zostawiając wspomnienie jakby wesołej, serdecznej humoreski.
Bez przykrości jednak wracaliśmy do szkoły; Steczkowscy bowiem, renomowane łobuzy, uczyć się lubili, książka nie była nigdy dla nich postrachem.
Pan Turzyński przeszedł latem jakąś ciężką chorobę, schudł też bardzo i postarzał się, ale powitał nas z dawną serdecznością, zapraszając na stałe przesiadywanie w ogródku, z czego nie mogliśmy dostatecznie korzystać, gdyż początek roku szkolnego zbyt nas pochłaniał.
W szkole ubyło kilku kolegów, przybył zaś tylko jeden, Marjan Pawlikowski z sześcioklasowej szkoły w Kole. Posadzono go przy mnie. Facet dosyć sympatyczny. Po kilku dniach obcowania w jednej ławce, spostrzegłem wypisane na podręczniku kosmografji: Eugenjusz Koliński… Aż podskoczyłem.
— Skąd macie tę książkę?
Marjan spojrzał zdziwiony.
— Jakto, skąd mam?… kupiłem ją… Czy myślicie, żem komu ściągnął?
— Ach nie, co za myśl… kupiliście, naturalnie… w antykwarni, tylko mnie to nazwisko uderzyło.
— Właśnie, że nie w antykwarni, ale wprost od Kolińskiego.
— Znacie Kolińskiego?
— Był moim korkiem.
— Eugenjusz?
— Eugenjusz.
— Sierota bez ojca i matki?
— Tak, zupełny sierota, dzielny chłopak.
— Gdzie on teraz, gdzie?
— Skończył szkołę jako pierwszy uczeń, ale nie miał na przyjazd do Warszawy, przyjął kondycję u aptekarza w Kole, żeby zarobić sobie na dalszą naukę.
— Więc on jest w Kole? jest i teraz?
— To wasz krewny?
— Więcej niż krewny!… Kolego, żebyście mi ćwierć funta sturublówek położyli, to nie sprawilibyście mi takiej radości, jak tem odkryciem!
Wejście profesora przerwało naszą rozmowę. Po skończonej godzinie skoczyłem do Elka.
— Elek, Elek, wiesz co, łotrze jeden, odnalazłem Genia Kolińskiego !
I opowiedziałem wszystko. Elek omal mnie nie udusił z radości. Potem zrobiliśmy naradę: czy powiedzieć zaraz p. Turzyńskiemu, czy napisać do Kolińskiego, aby przyjechał do dawnego opiekuna, który tak bardzo tęskni za nim.
To wydało nam się właściwszem. Wieczorem zabraliśmy się do pisania listu, ale napróżno mordowaliśmy papier i pióro, a najbardziej własne głowy; sprawa, którą mieliśmy poruszyć, była tak drażliwa i delikatna, że nie umieliśmy ubrać jej w słowa. Wobec tego postanowiliśmy wyzyskać okoliczność, że w najbliższą sobotę wypadała galówka, i pojechać samym do niego.
Cieszyliśmy się na tę podróż całą duszą. Państwu Rydlom i Wojtkowi powiedzieliśmy, że zaproszeni jesteśmy do kolegi.
Pierwszym pociągiem ruszyliśmy do Kutna. Byliśmy weseli, jakbyśmy już jechali na święta. Kupowaliśmy po drodze dzienniki, w Skierniewicach kazaliśmy podać sobie kawę do wagonu, zjedliśmy aż po trzy ptysie i postanowiliśmy sobie, że gdy będziemy wracali z Kolińskim zjemy po cztery.
Tu jednak nasunęła mi się jedna refleksja: być może, że nasz przyszły towarzysz nie będzie miał na bilet, trzeba więc od wszelkiego wypadku mieć tyle, aby móc mu zaawansować.
Obliczyliśmy nasze kapitały; starczyło nam doskonale na trzy bilety i pozostało jeszcze 65 kop. Te trzeba było zachować na pożywienie w ciągu dzisiejszego i jutrzejszego dnia, możność zaś przejechania przestrzeni między Kutnem a kołem karetką została wykluczona.
— Wielka heca! — zawołał Elek — to pójdziemy piechotą; pogoda, ciepło… będzie spacer.
I rzeczywiście puściliśmy się pieszo, przepytawszy się poprzednio o drogę i trzymając się pilnie szosy. Gdy jednak noc zapadła, zrobiło się tak ciemno, że drżeliśmy w naszych lekkich paltach; postanowiliśmy przeto zanocować w pierwszej lepszej oberży lub chałupie.
Musieliśmy jednak iść dobrą godzinę jeszcze, zanim jakieś światełko przy drodze zapaliło w nas nadzieję ogrzania się i przespania pod dachem. Jęliśmy dobijać się do drzwi, nad któremi zawieszony wieniec ze świeżego zboża świadczył, że niedawno winszowano tu plonu. Kołatanie nasze rozbudziło naprzód dziecko, które odezwało się cienkim dyszkantem, potem kobietę, która poczęła wołać wystraszonym głosem:
— Maciek! Maciek! o rety, drzwi wyłamują!
— A kto tam? — huknęło ze środka.
— Proszę otworzyć, podróżni…
— Nie otwieraj, Maciek, niech ręka Boska broni… pewno bandyty!
— Wynośta się, u nas pieniędzy niema… głupi tylko trzyma pieniądze w chałupie w te czasy.
— My nie chcemy pieniędzy, tylko noclegu.
— A to se szukajta noclegu we świecie, tu nie oberża!
— Ależ, mój gospodarzu, dajcie nam gdzie się przespać… może jaka stodoła, albo obórka.
— Juści, juści, obórka, stodółka… To wejdźcie do drewutni, która jest wedle chałupy.
— Na prawo, czy na lewo?
— Na lewo.
— Psia kość słoniowa, żebyś piekła nie oglądał, że nam taki bydlęcy nocleg przeznaczasz — mruczał Elek, zmierzając ku uchylonym drzwiom jakiejś przybudówki.
Przy blasku zapałki spostrzegliśmy, że była zupełnie pusta, w kącie leżało tylko kilka kloców drzewa, poza tem nic, nawet garści słomy.
— Bodaj mu pierzyny robaki stoczyły! — kląłem ze złością.
— Cicho… otwierają drzwi chaty.
— Zmiękło w nim serce, ulituje się nad naszemi gnatami.
— Zawszeć poczciwy ten nasz ludek.
Kroki zbliżały się do naszych drzwi, ale dziwnie cicho i ostrożnie. Nagle usłyszeliśmy trzask zakładanego skobla, przesunięcie jakiegoś żelaza, a potem zgrzyt klucza.
— Co to?… Zamknęli nas!
— Siedźta teraz — usłyszeliśmy z zewnątrz. — Myśleliśta, żeście trafili na głupiego, który da wam tu siedzieć, póki reszta nie nadejdzie, a potem weźmieta strzelać z braulingów i »dawaj pieniądze«… Aha, malowana figa!… Maciej Ziółko nie głupi, wie, co się święci… Idę po chłopów i po sołtysa… Wypisze wam protokół na skórze.
I odszedł, nie słuchając naszych zaklęć i zapewnień niewinności.
Położenie było groźne. Wiedzieliśmy, że lud rozgniewany częstemi napadami bandyckiemi, bywa niemiłosierny w swych samosądach, a co gorsza, że karze podejrzanego, nie zbadawszy, czy jest rzeczywiście winny.
Zapalając jedną zapałkę po drugiej, obejrzeliśmy starannie nasze ukrycie, czy niema w niem jakiego okienka. Nie było! Chwilę staliśmy zgnębieni, wreszcie Elek odezwał się:
— Niema innej rady… Komórka nakryta jest deskami i słomą, postarajmy się oderwać jedną deskę, unieśmy snopek i wymkniemy się.
Wzięliśmy się do roboty, stanąwszy na klocach; obaj pokrwawiliśmy sobie ręce, usiłując oderwać jedną deskę i to napróżno. Aż tu, gdy przy jakimś rozpaczliwym ruchu trąciłem przyległą dranicę, spostrzegłem, że usuwa się z łatwością.
Nie usiłując przeto wyłamać, zasunąwszy tylko jedną deskę na drugą i rozerwawszy złączenie snopków, pokrywających drewutnię, dostaliśmy się na dach, a z niego zsunęliśmy się na ziemię i rzuciliśmy się do ucieczki. Po kilkudziesięciu krokach Elek przystanął i schwycił mnie za rękę.
— Słyszysz? idą kupą.
— Schowajmy się za krzaki… lepiej niech nas nie spotkają.
— Wzięliby nas za wspólników samych.
Przykucnęliśmy za zaroślami, Minęło nas kilkunastu ludzi, zbrojnych w drągi, kije i latarnie, jeden nawet z wielką ostentacją niósł ogromny stary pistolet. Gadali i krzyczeli wszyscy naraz, tak że rozróżnialiśmy tylko pojedyńcze wyrazy: »a huncwoty!… pewno ci sami… my się nie damy!… przyszła kryska na Matyska… mało krwi przelali!…«
Otwarto drzwi komórki, i cała ta kupa wpadła do jej wnętrza. Chwilę panował zamęt, potem zaczęto wybiegać kolejno.
— Niema nikogo!
— Coście głowę zawracali?
— Przecie ścianą ani ziemią nie wyszli.
— Dziury niema żadnej.
— Przyśniło mu się coś i noc nam zepsuł.
— Przyśniło się po tej wódce, coście dziś w karczmie wychlali!
— Człowiek się naharuje cały dzień i jeszcze spokojnej nocy mu nie zostawią.
Rozchodzili się gniewnie, nie słuchając zaklęć gospodarza, że owi domniemani bandyci nie byli wytworem jego wyobraźni.
Ochłonąwszy z wzruszenia ruszyliśmy pod stóg, a wygrzebawszy trochę słomy, przytuliliśmy się do siebie, lecz sen uciekł od nas, spłoszony niepokojem, przewidującym jakieś nieokreślone bezpieczeństwa.
Z radością prawdziwą, otworzywszy po raz setny oczy, ujrzeliśmy tarczę słoneczną, wychylającą się nad złotawe ściernisko. Zebraliśmy zmęczone kości i głodni, zziębnięci, ruszyliśmy w dalszą drogę.
O ósmej byliśmy w Kole. Napiliśmy się po szklance gorącego mleka, zjedliśmy po dwie bułki, umyliśmy się kolońską wodą, którą elegant Elek miał przy sobie, uczesaliśmy się i zupełnie już raźno ruszyliśmy na mszę do kościoła, a stamtąd do państwa aptekarzów.
— Czy zastaliśmy pana Kolińskiego? — zapytaliśmy służącą, która nam drzwi otworzyła.
— Jest, je śniadanie.
W kilka chwil potem wysmukły młodzieniec o szlachetnem, wyniosłem czole, stanął przed nami w salonie państwa aptekarzów.
— Z kim mam przyjemność?
— Jesteśmy bracia Steczkowscy… przyjechaliśmy do pana, bo pan Turzyński…
— Co, może chory?… może?… — zawołał gwałtownie młodzieniec, blednąc jak chusta.
— Nie, nie, zdrów jest obecnie… tylko on tęskni bardzo za panem…
— Rozpacza, że pan przez niego może być w niedoli, w niebezpieczeństwach.
Młodzieniec zatoczył się na fotel, twarz ukrył w dłoniach i powtórzył jak echo:
— Tęskni?… rozpacza?…
— Tak… bardzo.
— A skąd?…
— Skąd my wiemy?… My go znamy doskonale.
— Byczy staruszek!
— Ze łzami mówił o panu.
— Więc on nie przeklina mnie? Nawet żalu do mnie nie ma?
— Najmniejszego.
— Przeciwnie, siebie potępia, że niesłusznie obraził pana.
Nagły, gwałtownie stłumiony płacz wyrwał się z ust Eugenjusza.
— Więc mi przebacza?
— Oddawna przebaczył, ale myśli, że pan ma do niego żal.
— Ja, ja… czyż ja mógłbym mieć żal za ten jeden wyrzut po tylu łaskach otrzymanych! Jak byłem przed rokiem w Warszawie, to co wieczór z twarzą przytuloną do krat ogródka obserwowałem go, dusza mi się rwała do tego dobroczyńcy, do tego przyjaciela, ale mówiłem sobie: jeszcze nie pora, mógłby pomyśleć, że potrzebuję jego pomocy i dlatego…
— On tego nie pomyśli, panie Eugenjuszu. Jemu należy się ta pociecha za tyle ciosów, które go nawiedzały. A choć i materjalnie odtąd zajmie się panem, nie trzeba mu tego bronić, toć to będzie celem i szczęściem jego życia.
— Panie Eugenjuszu, niech pan się zaraz dziś zabiera z nami.
— Ależ nie mogę, tak…
— My mamy na drogę dla nas trzech.
— Pieniądze mam… tylko, że i obowiązki mam, więc odjechać tak nagle…
— Przecież nie na długo; jeden dzień — jutro może pan być zpowrotem. Pokaże się pan, przywita, pocieszy i wróci dla uporządkowania wszelkich spraw i zakończenia obowiązków.
— Nie namyślajcie się, decydujcie odrazu.
— Pojedziemy karetką! — wykrzyknął Elek z dziecinną radością.
Dla znużonych i zdenerwowanych nocną podróżą z przygodami, żydowska, brudna, rozklekotana karetka wydawała się pozłocistym zaprzęgiem z tysiąca i jednej nocy.
∗ ∗
∗ |
Było pięć minut przed dziesiątą, zatem sień zastaliśmy jeszcze otwartą, gdy wraz z Geniem zajechaliśmy przed dom p. Turzyńskiego.
Wiktor otworzył mam drzwi, trochę wystraszony.
— Co, tak późno?… Pan już w łóżku.
— To nic, przyjmie nas!
I nie pukając nawet, wpadłem do sypialni.
— Cóż ty, warjacie, niezadługo o północy zaczniesz przychodzić… Dobrze żem jeszcze nie zasnął… A gdzieście przez dwa dni przepadli?…
— Jeździliśmy po karpia dla pana.
— Powarjowali, dość mam jednego… choć prawdę powiedziawszy boję się… jakoś osowiał od wczoraj.
— Przywieźliśmy panu gościa.
— Gościa?
— Nie gościa… Ach, ja nie umiem przygotowywać… choć kazali mi, zresztą, co to, wszak radość… od radości się nie umiera! Więc poprostu… Genia odnaleźliśmy… Panie Eugenjuszu, wyjdźcie!
Drzwi się otworzyły, Genio wpadł blady i drżący, rzucając się na kolana przy łóżku pana Turzyńskiego.
— Dziaduniu!… Ojcze mój!…
Starzec objął rękoma szyję Genia, przycisnął do serca i pozostali tak w długim, długim uścisku, w pokoju drżał tylko szept:
— Synu mój!… dziecko moje!…
Skoczyłem do przyległego saloniku, Elek stał wprost drzwi sypialni i płakał.
— Czegóż ty beczysz?
— Wzięło mnie! wzięło mnie! — krzyknął wzruszony i rzucił mi się na szyję.
Wiktor stał we drzwiach.
— Ten się z tym ściska, ten z tamtym! pójdę ja do Wojtusia uściskać się... wszak to też Steczkowski. Niech żyją bracia Steczkowscy!