<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Pustelnik
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Polska T.A.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

W pałacu jarowskim panował niezwykły ruch. Cała służba w komplecie krzątała się gorączkowo. Kamerdynerzy dyrygowali pokojowcami, główny ogrodnik ze swoim sztabem wygładzał dywanowe klomby, równał szpalery, ciął kwiaty na użytek pałacu. W kuchni pałacowej szykowano się, jak do wielkiej batalji. Kuchmistrz cały w anielskiej bieli wezwany był do samego księcia na kulinarną naradę. Sam książę dysponował obiad galowy, co dowodziło, że feta będzie pierwszego rzędu. W kwestjach bowiem gastronomicznych książę był niezastąpiony w pomysłach. Twórczość jego w tym kierunku znaną była ogólnie.
Kucharz na dyspozycję obiadu do księcia szedł z namaszczeniem.
Wszyscy byli uroczyście nastrojeni, prócz marszałka dworu, Orzęckiego, starego wiarusa, który po 31 roku błąkał się po świecie — a po 63 zesłanym był na Syberję, teraz nagle jakoś zachorował, co mu się zawsze zdarzało, gdy w pałacu zjawiali się pewni goście. Staruszek mrugał zaczerwienionemi powiekami i bacznie obserwował księżnę, gdyż wydała mu się nieco inna, niż zwykle, zresztą unikał wszystkich, patrzał tylko i zażywał tabaki, dyskretnie kichając, co dziwnie przypominało śmiech szyderczy.
Księżna Bożenna mniej była zaabsorbowana gośćmi niż jej małżonek. Trochę się leniła, a trochę ot — nie bawiło jej to. Robiła przegląd koni, które wysyłano do gubernialnego miasta po gości, ekwipaże, zadysponowane przez księcia, zmieniła na nieco skromniejsze, dowodząc, że szkoda na taki kurz.
Argument ten nie przekonał koniuszego, gdyż o oszczędności księżnej pani miał on nieco odmienne pojęcie.
Księżna była dziwna, bo gdy ogrodnicy znosili drzewa egzotyczne w wazonach do dekoracji schodów i wspaniałego westibulu, księżna kilka piękniejszych i rzadszych okazów odesłała z powrotem do cieplarni.
— Zaszkodzi im dym z cygar.
Zdumiony książę protestował.
— Chyba powinna być prezencja i wystawa jaknajświetniejsza.
— Wystarczy i taka. Jarów nie gorszy od Peterhofu, w którym zresztą oni zapewne nie byli.
Książę zżymnął ramionami.
— Już my się wobec nich nie powstydzim — dorzuciła księżna.
Rzadkie rośliny zamiast do cieplarni zaniesiono na taras wiszący, dokąd się wchodziło z sali stołowej.
Gdy przyniesiono kwiaty do ubrania stołu, księżnej błysnęły oczy. Przepyszne róże Maréchal Niel, — róże białe, niezwykle cudne i jakieś wyszukane, pastelowe seledin, chluba jarowskich cieplarni, księżna z chciwością oddzieliła od reszty kwiatów, co do jednej sztuki wręczając je pannie służącej.
— Te, do moich apartamentów.
— Tu fais des folies, Ena — denerwował się książę. Zostawiłaś same jaskrawe kolory.
— Mais puisque c‘est dans le genre orientale.
Książę zaciął usta, zły. Nie zwracał już uwagi na ekscentryczności żony, zajęty witaniem przyjeżdżających, bliższych i dalszych magnatów rodowych, lub tylko finansowych, oraz stopniowaniem uprzejmości i dla każdego z nich, w czem książę również był niezrównany. Gdy przed wyniosłym portykiem pałacu stanęły ekwipaże jarowskie i wysiadały paradne uniformy; wylew grzeczności i uczuć księcia dosięgnął maximum.
Wspaniały salon w stylu któregoś z wielkich pierwowzorów francuskich zapełnił się po brzegi gośćmi, jak piękny puhar winem z różnych piwnic i beczek. Był więc tam i złoty, stary maślacz i skromniejszy, lecz szlachetny, czysty płyn i zwykły cienkusz, tylko z bogato etykietowanych butelek, były i męty i zbyt obfita piana lśniących mundurów, rażąca nieco w tym puharze; pieni się i puszy, lecz z kryształowych brzegów puharu zaraz zda się wypadnie. Była jednak i nawet czarowała maślacz. Potworzyły się w salonie małe grupki towarzystwa, tylko wzrok i słuch wszystkich biegł do punktu kulminacyjnego, przy którym koncentrowały się same tuzy okoliczne i damy.
Tym punktem świetlanym był świetlany istotnie z miny, z twarzy rozpromienionej, błyszczących akselbantów i szlif, wielki, okazały, mięsisty, kościsty i krwisty gubernator, Mussin-Puszczew.
O tem, że się zwał jeszcze Iwan Trofimowicz, wiedzieli tu również, lecz rozmawiano po francusku, zatem wystarczało europejskie — monsieur le général — co dygnitarza wprawiało w zachwyt, gdyż ranga generalska zaledwo mu się uśmiechała.
Iwan Trofimowicz Mussin-Puszczew był wymowny i elegancki, do mężczyzn zwracał się z typowym uśmiechem łaskawcy, uprzejmie bez zarzutu, tylko z wyraźnem poczuciem swej narodowej wyższości. Dla dam Mussin-Puszczew miał zawsze rozkoszny uśmiech oddanego im i pokornego sługi — dla dam gotów był wszystkich porąbać dokoła, tylko dla siebie prosić o łaskę.
I niewiasty znały się na jego rycerskości, czarował kobiety, zachwycał mężczyzn.
Rozmowa toczyła się lekka, salonowa? trochę polityki zagranicznej, omawianej głośno i swobodnie, okraszonej dowcipem, często satyrą. Gdy temat ten zbliżał się ku stolicy nadnewskiej, tempo opadało, dowcip bladł, jakby skrępowany, atmosfera nie rozgrzewała się pomimo pozornej swobody i nawet pomimo niesłychanej większości bardzo zgodnych zapatrywań z świetnemi uniformami. To tak, jakby słońce zachodu nęciło i grzało, północ zaś mroziła nieco.
Ale Mussin-Puszczew był wyjątkowo uprzejmy i pewny, zresztą większość towarzystwa zupełnie się z nim lojalizowała. Nie było obaw, ani nawet tremy, tylko niewykorzeniony jeszcze doszczętnie atomik mikroskopijny nieufności rasowej. Gniewał lecz tkwił. Damy były powabną zwrotnicą w momentach, gdy atomik ten przypominał się, ciekawe ploteczek dworskich i stolicznych, atakowały gubernatora z dobrym skutkiem.
Mussin opowiadał barwnie, zabawnie, zdradzając pewne zamiłowanie do tematu, rzeczy mniej cenzuralne obiecywał mężczyznom opowiedzieć osobno, robił przytem minę tak łobuzersko dyskretną, że panie płonęły z ciekawości, dopowiadając sobie resztę i odgadując często o wiele drastycznej. Zresztą Mussin zbytnim purytaninem nie był, wiedział, że lubią tu ostre pikle w rozmowie, miał jednak spryt i wiedział, jak niektóre gatunki podać należy, o innych zaś tylko nadmienić, co bajecznie wzmocni ich smak, przez sugestję.
Bawiono się wybornie.
Przy pięknym fortepjanie siedząca hrabina Eustachowa, lśniąca urodą i butonami w uszach, prowadziła zgrabny flirt z adjutantem gubernatora, młodym, wymuskanym oficerem o typie tatarskim, który wyznał jej, iż jest kozakiem z nad Donu z kniaziowskiej rodziny. Hrabina odrazu nazwała go atamanem i znalazła w nim wybitne podobieństwo do Bohuna dlatego, że nosił grzywkę i palące miał oczy, hrabina zaś była na to czuła. Młody adjutant, kozak, pomimo obycia klubowego i w salonach gubernatora tropił się narazie w towarzystwie świetnej i swobodnej Polki, lecz jej oczy tak obiecywały, głos wirtuozowsko wibrował, tak go brała, że nowy ataman rychło uczuł gorący prąd w żyłach, jak po kieliszku dobrego koniaku, Źrenice czarne zapaliły się, rumieniec okrasił wypukłe trochę z tatarska policzki, zafalowały nozdrza młodego stepowca i swoboda, nawet werwa buńczuczna silnym bałwanem buchnęła w jego wschodnią naturę. Hrabina, z zadowoleniem obserwując te zmiany dońca — zanotowała nowy swój tryumf.
Trzeci z przybyłych, jakiś dostojnik, którego zwano ekscelencją, był błyszczący strojem, lecz ponury, małomówny. Zerkał na towarzystwo małemi jak pieprz oczkami i ciągle coś żuł, niewypowiadane słowa czy dym z cygar. Podszedł do grupy z gubernatorem, lecz tam pobity został dowcipem i elegancją Mussina, podsunął się tedy do fortepjanu, lecz Blűthner odrazu zadźwięczał pasażami. Przytem piękna pani tak pilnie wskazywała coś w nutach adjutantowi, że błyszczący dostojnik i tę placówkę uznał za straconą. Stanął przeto przy pudełku z cygarami i zaczął z zajęciem czytać etykiety. Otoczyło go kilku panów, lecz obopólnego zadowolenia nie było. Dostojnik nie umiał się asymilować. Dam nie pociągał, mężczyzn — nie bawił. Patrzał za to na gubernatora z miną, jakby się dziwił, że rozsiewa humor i dowcip bez celu. Co mu na tem zależy, order za to dostanie czy co?... Wielkie to pany, no tak „polskije kniazia“, a już mieszkają „tak rozkosz“, ale w Petersburgu oni nic, ni plecy, ni protekcja, ot sobie zabawa — gubernator to lubi, tak się i bawi.
Dla mego chluba, że z takimi panami przestaje, zawsze to miło, a dla nich też, zdaje się, honor niemały z Wysokiem „naczalstwem“ tak sobie żyć jak „druzja“. Wielkiego zysku z tego niema, ale przyjemnie choćby ot, takie cygara palić i wina sławne jarowskie spijać. Urzędnik uznawał to wszystko, lecz i sam używając nie czuł się w obowiązku odpłacać za to towarzyskiemi zaletami. Niech się gubernator trudzi i ten młody „szałun“. Co jemu do tego?... Zaczął przeglądać obrazy na ścianach. A były piękne. Dostojnik na sztuce się nie znał, zainteresowały go więc najżywiej portrety królów polskich. Podziwiał bohaterską postać Sobieskiego, piękność Marysieńki i wielkich rozmiarów portret Barbary Radziwiłłówny, z którą ród księcia Krystyna skuzynowanym był blisko, w epoce, w której żyła. Dostojnik zapatrzył się w oblicze pięknej męczennicy na tronie. W tem usłyszał za sobą głos gospodarza domu, mówiący po rosyjsku, gdyż dostojnik w francusczyźnie trochę kulał, książę zaś nie znosił kulawego języka.
— Wspaniała postać — co? — rzekł książę.
— Hm... da!...
Książę wpadł w lekki patos.
— Postać ta musiała być na tronie, ta głowa musiała dźwigać koronę.
Czarne pieprzyki oczu dostojnika zerknęły na księcia nieco ironicznie.
— Dlaczego „musiała“? — spytał sucho. — U was, Polaków, tak wszystko zaraz musiała. Żeby Barbara nie była taka piękna, takby jej Zygmunt August nie dopatrzył, nie zachwycił się, nie umiłował i ot by nie musiała. A!...
— Szlachetność i piękność jej duszy była wybitna i warta tronu, nietylko uroda.
— Nu tak, ale uroda była protekcją pierwszą i cna podsunęła tę szlachetną, jak kniaź mówi, głowę pod koronę. Żeby była mała, gruba, kaprawa, dziobata, tak i szlachetności za takim piecem ukrytej nikt by nie dopatrzył. Tak cóż — „musiała“ — nie dynastka wszakże a poddanka, nie wybór narodu, ni zasługi osobiste, a uroda i miłość króla ukoronowała ją. Ot jak...
— To bliska krewna naszego rodu — dorzucił książę dumnie.
— Ja słyszał. A ta — ot, Sobieska... to także krasawica.
— Ach, Marysieńka! No, ją tylko uroda zrobiła, królową Polski.
— A ona też wasza krewna?...
Książę przymrużył oczy i usta wydął. Głos mu trochę skrzypnął.
— Nie jesteś biegłym w historji naszej, ekscelencjo, Marja Kazimiera była francuską.
— Nu i tylko szlachcianka d’Arquien. Żeby tak Bourbonka jaka, albo Valois, tak co innego. A!...
Książę zmarszczył brwi. Dostojnik uśmiechał się drwiąco.
— A Maryna Mniszchówna, też z waszych wielkich rodów. Ot, ona to nie tyle musiała, ile chciała być carową, no nie udawało się biednej. Byłaby parantela znaczna... jakby się powiodło. Prelest!
— Nie imponowało nam to — sucho rzekł książę i odszedł w stronę.
— Jaka to różnica z Mussinem — szepnął do siedzącego samotnie, na narożnej kanapce starego bardzo stryja swej żony, który rozmowę słyszał.
Wiekowy magnat odrzekł apatycznie:
— The... Mussin w aksamicie, a ten we własnej skórze.
Książę był niezadowolony, podążył naprawiać humor do grupy z gubernatorem. Do samotnie siedzącego starca zbliżył się błyszczący dostojnik i, siadając obok na fotelu, spytał po rosyjsku:
— Książę pali?...
Wyblakłe oczy magnata spojrzały z chłodną satyrą.
— Jestem hrabią — odrzekł zimno.
— A... pardon. Może cygaro?...
Podał hrabiemu złotą papierośnicę.
Starzec zaprzeczył głową.
— Nie palę, dziękuję — brzmiała polska odpowiedź.
— Hm!... Hm... da!... Wy graf zdaje się z Polszy?...
Hrabia milczał, jak niewzruszona skała, był zakłopotany.
— Wasz ród w Polszy osiadły i „imienja“ wasze tam że. Ja słyszał tam bogaty kraj, no wszystko taki nie Wołyń — nie Rosja.
Popatrzał z ukosa na chłodnego magnata.
— Wy, graf, nie rozumiecie po rosyjsku. A?...
Starzec zrobił giest potwierdzenia, z bladym półuśmiechem.
— Hm... da!... A ja nie rozumiem po polsku, ot jak.
Złośliwy uśmiech błysnął mu na wąskich wargach.
— A u was tam, język rosyjski niepotrzebny w Prywislinji. A!...
Magnat zatrząsł się, purpura wystąpiła mu na blade policzki, zatrzepał jakoś rękoma i ciężko dźwignął się z fotela. Surowe spojrzenie rzuciwszy dostojnikowi, rzekł głośno i dobitnie:
— Nie!... pozwalamy wam zabrać go z powrotem do... do... Nadwołginji...
Dumnie skinął głową i posunął się w stronę drzwi.
Rosjanin zaśmiał się zjadliwie.
— A ot, tak i zrozumiał!... i zęby ma zdrowe. Nu...
Hrabia brał już za klamkę, gdy prawie podbiegł do niego Mussin-Puszczew, rozpromieniony, w lansadach, arcyuprzejmy z francusczyzną na ustach.
— Hrabia odchodzi?... Dlaczego?... Prosimy zostać, ciekawa kwestja się rozstrzyga. Proszę nam dotrzymać towarzystwa.
— Za starym już... panie gubernatorze do... towarzystwa, muszę odpocząć.
Mussin zniżył głos.
— Hrabiego uraziło coś w rozmowie z ekscelencją, proszę tego nie brać do serca... On trochę „istiennyj“ hrabia rozumie?...
— Wybornie i... muszę odpocząć. Żegnam pana gubernatora.
Wymiana ukłonów, bardzo wylanych grzeczności Mussina i sztywnej uprzejmości hrabiego, poczem starzec wyszedł z sali.
Gdy wsparty na ramieniu kamerdynera schodził z ostatniej kondygnacji bogato ustrojonych schodów, ujrzał wchodzącego do przepysznej sieni pałacowej starego człowieka, którego cała postać i fizjonomja zainteresowały żywo magnata.
— Kto to?... — spytał.
— To — pustelnik — jaśnie wielmożny panie hrabio.
— Pustelnik?... Cóż to?
Kamerdyner cicho opowiadał hrabiemu znaną mu biografję pustelnika ze Smolarni.
— A... a!... tak... pisała mi księżna... — mruknął starzec. — Ciekawy człowiek!
Hrabia kazał się zaprowadzić do parku.
Profesor Medard Hruda, zdejmując palto, również wiekowe jak on sam, z pomocą kilku lokajów, którzy pomimo wyszarzanego palta z wielkim szacunkiem byli dla — pustelnika, — rozglądał się ciekawie po dekoracji klatki schodowej, przedpokoju i dziwił się w duchu.
— Cóż to za feta? — myślał niespokojny.
Służby pytać nie chciał i nie miał tego zwyczaju. Zaproszony niesłychanie serdecznym listem księżnej Bożenny, wahał się trochę, jechać czy nie?... Lecz nie chciał zrobić księżnie przykrości, siadł więc do przysłanego powoziku, a teraz zdumiewał się, co znaczy ta wspaniałość galowa, jak na przyjęcie króla. Kto są ci goście, o których księżna nawet nie wspomniała, czy też jaką jest ta uroczystość w pałacu? Jakiś dziwny dręczył go niepokój. Wstępował na schody onieśmielony trochę. Gdy lokaj chciał go zaanonsować w sali, Hruda zatrzymał go za ramię.
— Daj spokój, kochanku, wejdę sam.
Cicho otworzył drzwi i... stanął jak wkopany. Bystre oczy pustelnika błyskawicznie przemknęły z grupy otaczającej gubernatora, na grupę przy fortepjanie i spoczęły na dostojniku, który rozmawiał obecnie bardzo żywo z księżną Bożenną. Nikła, starcza postać profesora w ramach wyniosłych mahoniowych drzwi i ciężkich, kosztownych portjer, zarysowała się migawkowo jak widmo i natychmiast znikła. Drzwi zamknęły się bez szelestu. Kilka osób, między nimi gubernator, dostojnik i księżna zauważyli jednak małe intermezzo, Mussin odczuł coś i udał, że nic nie widział, ekscelencja zainteresował się, charakterystyczną postacią, cofającą się tak nagle, lecz księżna, mocno zarumieniona nie okazała chęci do tłumaczeń. Pustelnik zaś zbiegał ze schodów dużo energiczniej niż wchodził. Zdumionych lokajów spytał o marszałka dworu.
— Pan Orzęcki chory.
Miny służących wydały się profesorowi zagadkowe.
— Kto tam jest?... — wskazał głową na piętro.
— Gubernator Mussin-Puszczew z adjutantem swoim i ekscelencja...
— Dobrze, dobrze... to wystarczy... pójdę do marszałka...
— Zaraz obiad, panie profesorze. Księżna pani...
— To nic, to nic — machnął ręką stary i wyszedł z sieni.
Kamerdynerzy spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
— To już trzeci — któryś mruknął.
Pan Medard Hruda nie szedł lecz pędził prawie różaną aleją w głąb parku. Był z odkrytą głową, siwe włosy rozwiewał lekki wiatr, szerokie kroki i podniecone rzuty ramion i rąk znamionowały, że profesor jątrzy się w duszy, że coś go ze zwykłej równowagi wyprowadza. Parę głośnych słów wydarło się ze wzburzonej piersi.
— W polskim domu?... taka pompa przyjęcia?... Taka braterska familjarność z nimi?...
Wtem zatrzymał się nagłe; w gąszczu jakichś drzew egzotycznych wpadł prawie na kolana starego hrabiego, który tu samotnie siedział na ukrytej ławce kamiennej.
— Ach... stokrotnie przepraszam...
— Proszę bardzo — uprzejmie przemówił hrabia — profesor Hruda — wszak prawda?...
— Tak jest, Medard Hruda.
Hrabia wymówił swe nazwisko, podając rękę serdecznie.
Pustelnik wziął dłoń magnata w obie ręce i gorąco ją uścisnął. Twarz mu trysnęła radością.
— Więc hrabia Salezy, stryj księżnej Bożenny?... Jakżem szczęśliwy, że mogę poznać osobiście, tyle słysząc... wiedząc...
— Ja również... ja również... Siadaj, profesorze. Gdzież tak pędziłeś, jakby cię gonił najzaciętszy wróg?
— Tak ot... sobie... uciekałem...
— Od czego?...
— Ot... panie hrabio, stary już jestem.
— Tak... Och tak!... obaj starzy jesteśmy.
Długa chwila ciszy.
— Ot, ot... dziwak jestem, hrabio.
— I ja dziwak, profesorze.
Znowu milczenie.
— A tam młodzi... bawią się — rzekł hrabia Salezy.
— Bo młodzi.
— Był tam, profesor... na górze?...
— Byłem.
— Chyba krótko?...
— Tak... niedługo sobie.
— Cóż... socjeta?... — A ot... jakby nie koniec a początek stulecia walk i niewoli, zdawałoby się, że to czasy przed kampanją dwunastego roku, lub księstwa warszawskiego. Tylko... inny krój mundurów zdradza obecną epokę.
Stary magnat oparł się silniej na lasce.
— Tak... tak... panorama polskich salonów z aleksandryjsko-napoleońskiej doby. Wtedy była lekkomyślność, nadzieje, iluzje... dziś... po Nowosilcowie, Muchanowie, po szturmie Paskiewicza, po pięciu poległych i 8 kwietnia 1861 r. po pamiętnem „point de réveries“, po styczniowej insurekcji, po Murawiewie, Trepowie, po Nerczyńskach, cytadelach, najdzikszych ukazach, Apuchtinach, pogromach na Unji, obostrzeniach językowych i religijnych, po tem wszystkiem to... teraz... razi... zdumiewa...
— I boli — mruknął Hruda.
— Tak i boli, rani najświętsze uczucia. My, profesorze, obcowaliśmy z bólem, więc on nas dosięga jak starych znajomych.
— Ale i ból, hrabio, bywa różny, czasem występuje jako wynik tragizmu, nieszczęścia, a czasem zatruty bywa jadem ohydnego gadu, który go rodzi.
— Wstydu — cicho dokończył hrabia.
— Ot... i taki ból jest najzłośliwszy.
Obaj starcy umilkli, osnuci pajęczyną posępnych myśli. Siedzieli cicho obok siebie, hrabia zwiesił głowę na splecione dłonie oparte na lasce; profesor położył ręce na swych kolanach i wedle zwyczaju bębnił palcami. Spojrzał kilka razy na hrabiego wzrokiem pełnym sympatji i przemówił pierwszy.
— Co księstwa skłania do... takich stosunków?...
Hrabia poruszył się żywo.
— Próżność, moda...
— Próżność?... — nie rozumiem, hrabio. Książęta na Jarowie zadowalniający w ten sposób swą próżność?...
Magnat przeszył go wzrokiem.
— Mylisz się nieco, profesorze. Hrabiowski ród na Jarowie, to... to nie książę Krystyn.
— Prawda... zapomniałem.
— A widzisz! To naleciałość litewska, z Białorusi przywieziona, tego i tu nie bywało, Krystyn mógł taką modę konserwować u siebie tam, tu już nie zaszczepiać podobnych „ablegrów“.
— Przyjąć się mogą — dodał Hruda — bo przykład idący z takiej góry jak Jarów, może się rozkrzewić, lecz rezultat raczej szkodliwy... a przedewszystkiem... hadki w smaku.
— O to właśnie idzie, że oni smaku tego nie rozumieją — mruknął hrabia.
Profesor zastanowił się.
— To może nawet nie jest winą księcia, nie zna goryczy ten, kto jej nie kosztował. A wszakże ani książę Krystyn, ani chyba nikt z jego rodu nie przeżywał w setnej części tego, co przeżył i przecierpiał hrabia. W rodzie księcia nie zakwitła nigdy idea wolności narodu i kraju, krwawe wizje insurekcji nie zaćmiewały im snów młodzieńczych. Ugoda była ich mamką, lojalność kierowniczką...
— Carskie anticamery karjerą, a białe spodnie kamerherskie szczytem marzeń — dokończył hrabia Salezy.
— At... ot... wobec tego...
— Chcesz powiedzieć, profesorze, swój swego znalazł...
— A ot już tak, trochę to, a trochę jeszcze inną miałem myśl; mianowicie, że książę jakkolwiek do takiego towarzystwa więcej pasuje, niż księżna, to jednak nie jest wybrednym, bo ot... ot taki Mussin, ani jego kompanja, nawet, sądzę w carskiej anticamerze nie bywali.
— Hm!... Mussin tak, ale ten ekscelencja z Nadwołginji, który zasz...czy...cił mnie rozmową, może pójść z czasem w górę... aż na piedestał „Wieszatiela“, jest prawomyślny — wycedził hrabia wolno i z należnem uznaniem.
— Sądząc ze słów hrabiego, zgaduję, jak prawomyślnie dostojnik ten wyraża się o Polsce.
— A... tak... miałem sposobność usłyszeć to właśnie.
— Miła kompanja!
— Tak, zaszczytna!...
Szybkie kroki na żwirowej ulicy; zbliżył się kamerdyner.
— Jaśnie wielmożny panie hrabio, obiad podany, księżna pani czeka na jaśnie wielmożnego i na pana profesora.
Hrabia z bladym uśmiechem łagodnie popatrzał na służącego.
— Mówiłem ci już — kochanku — abyś mię tak... niesłychanie nie jaśniował; ja tego nie lubię, tytuł... wystarczy. A na obiad to uważasz nie przyjdę, słabym i... głowa mnie boli. Księżnie powiedz, że jestem niezdrów. — Pan hrabia trochę niedomaga i przeprasza, że na obiad nie przyjdzie. Tak trzeba powiedzieć. A pan, profesorze?
— Ja ot... ot... niegłodnym i... już tak, wolałbym dotrzymać towarzystwa hrabiemu, jeśli nie znudzę.
Magnat położył rękę na kolanie Hrudy.
— Frazesy odrzucimy! Będziemy za tem obiadowali u... pana marszałka Orzęckiego w pawilonie.
Kamerdyner zrobił wielkie oczy.
— Tak, kochanku, niech nam podadzą obiad w pawilonie.
Po odejściu służącego obaj starzy uśmiechnęli się prawie jednocześnie, każdy do swojej myśli, hrabia wyraził ją pierwszy. Wesoło i rzeźko zawołał.
— Dezercja od etykiety i władzy. „Niebłagonadiożnoje prystuplenje”.
— Ocalejemy od widoku akselbantów — dodał drugi.
— I lepiej strawimy obiad galowy, we trójkę z poczciwym Orzęckim.
— Znasz go, profesorze?...
— Wybornie. Odwiedza mnie czasem w Smolarni.
— Zacna to dusza i także... uparciuch!
— Czy chory istotnie?
— Eeet!... Nieprzyzwyczajony do takich galówek. — A to twarda sztuka! Powstaniec, emigrant, sybirak, krótko mówiąc, męczennik.
— Towarzysz hrabiego.
— Tak, ale mniej straciwszy, więcej, och, dużo więcej przecierpiał. Idźmy do niego, sądzę że będzie nam rad.
W parę godzin potem, do skromnego pokoju w pawilonie, gdzie dwaj weterani i pustelnik gawędzili poufnie a serdecznie, weszła nagle księżna Bożenna. Zatrzymała się w progu i obrzuciła wzrokiem grupę przy kominku siedzącą, w blasku ognia i krwawej łuny zachodzącego słońca. Księżna zaśmiała się.
— Otóż to właśnie, byłam pewna, że was tak zastanę! Naturalnie grzmią armaty z pod Olszynki, Stoczka, Siemiatycz, Węgrowa i różne tam takie wspomnienia szaławiłskich czasów, w opowiadaniu których „Siałek-Zęcki“ jak mój syn marszałka nazywa — jest niezrównany.
— Oho, księżna pani nawet nie wie, jak mały Kryś lubi, gdy udaję armaty, tak... bababach!... — zaśmiał się stary weteran, grzecznie zapraszając księżnę do środka.
Weszła szybko i żywym giestem podała rękę pustelnikowi i Orzęckiemu.
— No, na chorych nie wyglądacie moi panowie. Chciałam dokuczyć wam za taką skandaliczną ucieczkę i przysłać bardzo dyjetetyczny obiad, lecz... je suis bonne filie — pożałowałam moich dezerterów.
— Słusznie zrobiłaś Bożenko, bo apetyty nawet mieliśmy niezłe — zaśmiał się hrabia.
— A cóż... gubernatorski obiad, pomysłu mego małżonka, nie podlega krytyce, co?...
— Owszem pod jednym względem — rzekł Hruda.
— Patrzcie!... pustelnik krytykuje! — zawołała księżna zabawnie. — Pan taki wyjątkowo niewybredny w potrawach, cóż pan znalazł w obiedzie złego, czy niesmacznego...
— Hm... ot... ot... już tak — oto nazwę, jaką mu księżna nadała.
— Tak, tak, nazwa popsuła wykwintną całość. Ale nam obiad smakował, bo etykieta jego została w pałacu — wesoło dorzucił hrabia.
Cień przebiegł przez twarz księżnej. Profesor podszedł do niej i serdecznie ujął jej rękę w swoje dłonie. Głos starca miękko zabrzmiał i mile.
— Proszę wybaczyć dziwakowi — taki... ot jestem... hadki w języku. Niech księżna raczy usiąść, ot tu, przy stryjaszku i posłucha tych armat z pod Siemiatycz... bababach!... buch!... Zaraz się w duszy lżej zrobi i łatwiej się zrozumie naszą niechęć do niektórych etykiet, wedle wyrażenia hrabiego.
— Muszę wracać do gości — szepnęła młoda kobieta.
— Kiń ich, księżno, na kilka minut, zabawią się i sami.
— Zostań, Bożenko, z nami. Wiesz co... każ nam przynieść wina, maślacza. Urządzimy tu sobie małą konspirację pod bokiem władzy i... w orbicie świetlistych orderów tego ekscelencji... A... a!... patrzcie w okno.
Spojrzeli wszyscy, księżna cofnęła się w tył.
— Hrabina Eustachowa i mundur rosyjski w czułem tête a tête — sarknął hrabia Salezy.
— Adjutant Mussina, kniaź Czugajew z nad Donu — informowała księżna.
— Tatarczuk, Czuhan, z czasów Czingis-hana lub Tamerlana, znać to po nim wybitnie — skrzywił się magnat.
Księżna z impetem pobiegła do drzwi.
— Bożenko, chyba nie chcesz przerwać flirtu tej dobranej parze?...
— Każę podać maślacz.
Po chwili księżna siedziała w głębokim fotelu staroświeckim, z oparciami po bokach na głowę, i, przytuliwszy skronie do zimnej ceraty, słuchała dalszego opowiadania Orzęckiego.
Na wielkim kominku trzaskał ogień suty, mrok omotywał komnatę, zatracając w sobie postacie siedzących osób. Tylko księżna w jasnej sukni, w ramach fotelu, rysowała się wybitnie i dwie siwe głowy starych ludzi uwypuklał blask ognia. — Orzęcki, schowany w cieniu ledwo majaczył suchą, sokolą głową, wysuniętą naprzód na cienkiej szyji, lecz głos jego wypełniał cały pokój i niekiedy brzmiał, jak surma bojowa.
Straszne obrazy po zdobyciu Miechowa, okrucieństwo i dzikość żołdactwa, potworne rozkazy dowódców, mord, grabieże, ohydne pastwienie się nad ludźmi, bezczeszczenie kobiet, znęcanie się nad miastem i okolicą, przechodzące miarę tyranii i zwierzęcej zaciekłości — stary weteran jasno i prawdziwie, z siłą lecz spokojnie rysował przed słuchaczami. Nie ubarwiał jaskrawiej, nie egzaltował się, opowiadał to, co naocznie widział, co w sercu jego, młodzieńczem natenczas, wryło się niezatartemi zgłoskami, odmalowało się obrazem tak plastycznym i krwawym, że czuł jeszcze dotąd ciepło krwi płynącej wówczas strugami, krwi męczeńskiej polskiej, przez moskiewskich siepaczy wytoczonej, że słyszał jęk hańbionych Polek, przez zbydlęcone bestje kozackie, widział pożogę miasta, spustoszenie i gruzy, wszystko to na nim jak na kliszy się odbiło — wyraźnie i trwale, — retusz był już zbyteczny.
Wspomnienia krwawe szarpały jego starcze serce, wstrząsały do głębi duszy słuchaczów. Dzień 27 lutego 1863 r. jakby powitał z pomroki lat, odżył i stanął wizjonersko przed oczyma tych, którzy udział w nim brali, którzy nosili dotąd blizny po ranach otrzymanych w tym dniu pamiętnym. Hrabia Salezy przerwał niekiedy Orzęckiemu nagłem: „zaczekaj Onufry,“ i sam opowiadał epizody z ataku generała Kurowskiego, przy którym walczył osobiście, wraz z całą prawie Akademją Krakowską.
Sławną szarżę żuawów Rochebruna na bagnety, hrabia przedstawił z taką młodzieńczą werwą, z taką prawdą i mocą, że w pokoju szczękały, zda się, żelaza oddziału dzielnego Francuza, że się słyszało szalony pęd i furję atakujących, że pokój stał się pobojowiskiem, na którym leżały stosy trupów; że pokój ten stał się kaplicą, w której spoczywało stu pięćdziesięciu studentów Akademji Krakowskiej snem wiecznym i w której stu jęczało rannych. A gdy zmęczona pierś starca umilkła, bo łkanie zatamowało mu słowa, cisza śmierci zaległa pokój, cisza wiekuistej chwały tym, którzy tu w wizji z martwych powstali, których krew nie zaschła i rany się nie zabliźniły w pamięci rodaków.
— Czy wszystkich?... — pytanie to ukłuło jak sztyletem pierś księżnej Bożenny.
Zamajaczyła w wyobraźni księżnej postać młodzieńcza, zapalna i bohaterska samą ideą, którą żyła. Tamten tak samo myślał, tak samo czuł, jak ci starzy, naoczni świadkowie krwawych zapasów za wolność, chociaż i on był tylko wnukiem czynnego wówczas powstańca, partyzanta. W jego pamięci krew wylana przez dziada nie zaschła, nie zgoiły się rany. Księżna lekko drżała, bo tę postać dzielną, twarz wybitną i głos metaliczny, stworzony do rozkazywania, ujrzała w swej wizji jak na jawie. Wionął na nią podmuch wiosenny dziewczęcych lat własnych, fala niosąca w sobie żar jakiś nieznany już dzisiaj i jakby woń fijołków i rozkwitłych łąk, marzenie pierwszej wiosny życia, pierwszego, ach i jedynego uczucia. Obraz nie zatarty, jeno pokryty mgłą oddalenia kilku lat, jeno odsunięty brutalną siłą nierówności szczeblów drabiny sferowej. I zapatrzyła się w tę przeszłość tak niedawną, a tak już beznadziejnie dla niej straconą.
Głucha cisza trwała, jeno syczały głownie w kominku, jeno szepty jakieś i szmery błąkały się w pokoju. Spłynęły doń duchy poległych bohaterów, duchy jasne, w glorji męczenników za najdroższą sprawę. Cały ich hufiec stanął w półcieniu; rany mieli na sercach, krwawe czoła, blade, natchnione oblicza. Oczy ich z za świata patrzące obejmowały spojrzeniem byłych towarzyszy broni, byłych kolegów, przyjaciół, żyjących z niezagasłym płomieniem w piersiach, z jednaką potęgą miłości dla ojczyzny w starganych sercach, z krzywdą, od której ugięły się ich barki, z mocą przetrwania wszystkich prześladowań, z żywą pamięcią w mózgach, którą już do mogiły poniosą i przekażą wnukom, ogień ten zaszczepią w serca młodych pokoleń.
— Czy zaszczepią?... — zabolało znowu w piersi księżnej pytanie.
— W nim zaszczepiły — cicho odpowiedziało serce.
Szmery w pokoju rosły, hufiec poległych powiększa! się, stawał się tłumem, masą. Nikłe już języki ognia pełzały po smętnych postaciach dawnych wojowników, dawnych ideowców, szlachetnych zapaleńców i bohaterskich wyrazicieli ówczesnego ducha w narodzie. Ten sztandar drogi dzierżą jeszcze ręce żyjących starców i ci się z nim nie rozstaną. Oddadzą go w młode ramiona, by na nowo rozwinął się, by donośny chrzęst jego słyszał cały kraj i kochał ten łopot zwycięzki, jak się kocha dostojny szum orlich piór.
— Czy kocha?... — śmignęła ostra strzała pytania, drasnąwszy serce księżnej.
— On ukochał, on kocha ten orli szum.
Cisza. Wtem szeptem prawie ozwał się pustelnik — jakby intuicyjnie odpowiadając księżnej.
— Nie byłem ja — niestety — z wami w tych krwawych bojach, nie patrzyłem na rzeki krwi, na pożogi, mordy, hańbę, nie słyszałem jęków zabijanych, nie sądzonem mi było brać w tych zapasach takiego udziału, jak był wasz bohaterski, nie nacieszyłem się bronią, nie zbroczyłem jej w krwi moskiewskiej. Och, wolałbym pole, partyzantkę, nawet rany i śmierć, niż widoki, które ot... ot... na całem życiu piętno wywarły i niezagojoną ranę w sercu zostawiły. Dziesiąty pawilon, kazamaty cytadeli, grasowanie Berga, Milutina, straszliwe sceny codziennych śledztw, szubienice i egzekucje na stokach cytadeli, tyranja, okrucieństwo, łzy i krew bezbronna i tak co dzień, co dzień. Echa z przebiegu powstania dolatujące w te potępieńcze mury przez coraz nowych więźniów zrywały w człowieku ostatnie siły do wytrwania w męczarniach tortur fizycznych i duchowych... Wyście się bili, ja na konspiracji przyłapany, sercem i duszą byłem w polu, słuchałem echa armat i szczęku broni zamknięty w oślizgłych od wilgotnej pleśni murach, fizycznie oddany na pastwę ohydnego robactwa, brudów, wilgoci i batów z ołowiankami, moralnie toczony przez żmiję rozpaczy wygryzającej mózg i serce. A echa z Litwy? Szeroka sława Murawiewa-wieszatiela. A ponury dzień 5 sierpnia 1864 r.: powieszenie członków rządu narodowego. Przy egzekucji, kilku więźniów z dziesiątego pawilonu, między nimi i mnie, trzymano obecnych i kazano patrzyć na stracenie Traugutta. A gdyśmy do niego ręce wyciągnęli, błogosławiąc, to je nam w żelaza okuto i dostaliśmy potem podwójną porcję nahajek, a dwa dni postu bez chleba i wody. Ot... ot... ciężka dola!... Czy też ci, którzy o torturach takich słyszą jeno, odczują tragizm w nich zawarty, czy on ich zaboli?... czy pamięć tamtych dni zaszczepi w nich to... co zaszczepić powinna, ot... to jest bolączka... ta trwożna zagadka dla każdego serca, które czuło, ta obawa, czy czują i czuć będą.
Dziwny jakiś, krztuszący się kaszel czy śmiech zaskrzypiał w mroku. Sucha czaszka, jak wyleniałego sokoła, wysunęła się nieco w brzask z komina idący i zatrzęsła na cienkiej szyji o wydatnej grdyce. Głos zaskrzeczał prawie jak u rannego, starego ptaka.
— Nie czują... nie czują...
Orzęcki zakrztusił się znowu kaszlem, czy śmiechem.
A hrabia Salezy podniósł głowę patrycjuszowską w górę i szepnął z goryczą:
— Szczepienie takie, pomimo zasklepionych ran, zawsze boli, lecz nie zawsze bywa atawistyczne.
— Ot... ot... to najgorsze! Brak pamięci tłumi i gasi płomień, który w każdej piersi polskiej zniczem być powinien, a jest ognikiem gaszonym przez byle jaki wiatr. Ot... ot... moskale umieją więcej cenić swoich zasłużonych niż my nasze tradycje. Oni Paskiewiczowi po ataku wolskim i za ścisłe wykonanie ukazu porywania dzieci bez ojców w celu rusyfikacji, po 31 roku postawili pomnik w Warszawie, jako w miejscu jego chwalebnych czynów. Murawiew za niezwykłe zdolności zbójeckie, jakie wykazał, dusząc powstanie na Litwie, za niesłychane tortury, ździerstwa, okrucieństwa, za szpalery szubienic, za potworności niepraktykowane w całym świecie cywilizowanym — uwieńczony został pomnikiem właśnie w Wilnie. Te fakty dowodzą kultury narodowej rosyjskiej, że pozwoliła na to i świadczą o szeroko pojętym w tym narodzie uczuciu wdzięczności dla swych wielkich. — My zaś darowujemy im pobłażliwie wszystko i ot... ot... już tak, nie pamiętam y nic... nic... nic!...
— Gdybyż tylko to — mruknął hrabia. — My robimy więcej, my, zamykając oczy na dawne blizny i zasługi tych... najpilniejszych w deptaniu nas, nowe rany z placu teatralnego nazywamy wypadkowemi i... bawimy się bie w towarzystwie tych... tych... Ach!... gładkich i chropawych dostojników, ekscelencji, kniaziów. Ha!... Sacre nom de Dieu!... krew wre, a dłonie swędzą.
Stary magnat rzucił się w fotelu, jakby ugodzony ostrzem w serce.
Jakaś złowroga cisza zawisła w pokoju i jakaś chmura czarna sunęła groźnie; pod pułapem zakrakało jakby stado kruków. Złowieszczy ich zew przygnębiał... przerażał. Zrobiło się duszno... Ogień na kominie zagasł, jeno węgle łupały błękitnemi płomykami jak ostatnim oddechem w przedśmiertnej agonji. Pukanie do drzwi nagłe i ostre wywołało dreszcz zimny. Nikt się nie odezwał. Cicho stanął w drzwiach strzelec księżnej Bożenny, Daniło.
— Czego?... — krzyknęła ona,.
— Książę pan prosi do pałacu jaśnie oświeconą. Salony gotowe, goście czekają na początek balu.
Długie, długie milczenie i suchy, zimny, zmieniony głos księżnej.
— Idę... możesz odejść.
— Park oświetlony, ale ja mam pochodnię, żeby przeprowadzić księżnę panią.
— Pójdę sama.
Strzelec zniknął.
Nikt milczenia nie przerywał. Ciężyło już wszystkim. Księżna wstała. Szczególne tony były w jej głosie, dziwną melodję miały rwane słowa, gdy przemówiła.
— Słyszałam nieraz wasze opowiadania z minionych lat, lecz dziś... słuchałam inaczej... zrozumiałam najlepiej i dopiero dziś.. właśnie dziś... sercem odczułam.
Szybko wybiegła z pokoju.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.