Rękopis znaleziony w Saragossie/Dzień dwudziesty ósmy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rękopis znaleziony w Saragossie |
Redaktor | Jan Nepomucen Bobrowicz |
Wydawca | Księgarnia Zagraniczna (Librairie étrangère) |
Data wyd. | 1847 |
Druk | F. A. Brockhaus |
Miejsce wyd. | Lipsk |
Tłumacz | Edmund Chojecki |
Tytuł orygin. | Manuscrit trouvé à Saragosse |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron | |
Rękopis znaleziony w Saragossie, dzień 28. Nagranie LibriVox w wykonaniu Niny Brown. | |
Artykuł w Wikipedii |
Zebraliśmy się wszyscy dość wcześnie na śniadanie. Rebeka widząc że naczelnik nie był gwałtownie zatrudnionym, prosiła aby dalej ciągnął opowiadanie, co też uczynił w tych słowach:
— W istocie nazajutrz księżna przyniosła mi list o którym poprzednio wspominała, następującej treści:
Znajdziesz kochany przyjacielu w tajemnych depeszach, dalszy ciąg naszych układów. Pragnę jeszcze donieść ci co się dzieje na tym dworze świętoszków i rozpustników, na którym skazany jestem przebywać. Jeden z moich ludzi ma odwieźć list do granicy, dla tego więc szerzej będę mógł się rozpisać.
Król Don Pedro de Braganca ciągle obiera klasztory za widownię swoich miłostek. Porzucił teraz ksienię Urszulinek dla przeoryszy Wizytek.
JK. Mość życzy sobie abym mu towarzyszył w tych miłosnych wycieczkach, co też muszę czynić dla dobra naszej sprawy. Król rozmawia z przeoryszą, przegrodzony od niej nieprzełamaną kratą która, jak powiadają, za pomocą ukrytych sprężyn zapada się pod dłonią potężnego monarchy.
My wszyscy którzy mu towarzyszymy, rozchodzimy się po różnych klauzurach gdzie nas przyjmują najmłodsze zakonnice. Portugalczycy mają szczególne upodobanie w rozmowie z zakonnicami która jednak co do sensu podobną jest do śpiewu ptasząt w klatkach. Wszelako zajmująca bladość poświęconych dziewic, ich pobożne westchnienia, tkliwe przystósowania religijnego języka, ich prostoduszna niewiadomość i rozmarzone żądania, wywierają na młodych panach naszego dworu urok jakiego trudno im znaleźć w kobietach z towarzystwa lizbońskiego. Zkąd inąd, wszystko w tych schronieniach upaja duszę i zmysły. Powietrze tchnie balsamicznym zapachem kwiatów nagromadzonych koło obrazów świętych, oko za klauzurą spostrzega również przystrojone i dyszące wonnościami kurytarze, dźwięki świeckiej gitary mieszają się z akordami poświęconych organów, i osłaniają tkliwe gruchania młodzieży po obu stronach kraty. Takie zwyczaje panują w zakonach portugalskich.
Co do mnie, przez krótki czas tylko mogę wdawać się w te czułe szaleństwa, niebawem namiętne wyrażenia miłości przywodzą mi na myśl obrazy zbrodni i zabójstwa. Przecież, popełniłem jedno tylko zabójstwo, zamordowałem jednego tylko przyjaciela, człowieka który tobie i mnie życie ocalił.
Rozpustne obyczaje wielkiego świata stały się przyczyną tych nieszczęsnych wypadków i skalały mi serce w tym wieku wynurzenia, w którym dusza moja miała dać przystęp szczęściu, cnocie a zapewne i czystej miłości. Ale namiętność ta nie mogła powstać pośród tak okropnych wrażeń. Ile razy słyszałem rozmowę o miłości, tyle razy zawsze zdało mi się że krew występowała mi na dłonie.
Tymczasem, czułem potrzebę kochania i to co byłoby zrodziło miłość w mem sercu, przetworzyło się w uczucie ogólnej przychylności którą starałem się do koła rozpościerać.
Kochałem mój kraj, kochałem bliźnich, nadewszystko zaś kochałem ten poczciwy lud hiszpański tak wierny królowi, wierze i danemu słowu. Hiszpanie odpłacili mi wzajemnością i dwór osądził że zbyt mnie kochano. Odtąd na zaszczytnem wygnaniu, jak mogłem służyłem krajowi i przyczyniałem do szczęścia moich poddanych. Miłość ku ojczyznie i ludzkości, napełniła serce moje słodkiemi uczuciami. Co do tej drugiej miłości która miała ozdobić wiosnę mego życia, czegoż się od niej dziś mogę spodziewać? Postanowiłem zakończyć na sobie ród Medina Sidonia. Wiem że córki pierwszych panów pragną połączenia ze mną, ale nie wiedzą że ofiara mojej ręki jest niebezpiecznym podarunkiem. Mój sposób myślenia nie może zgodzić się z dzisiejszemi zwyczajami. Ojcowie nasi składali w swoich małżonkach skarbnice ich szczęścia i honoru. W starej Kastylji, puginał i trucizna karały niewiarę. Bynajmniej nie ganię moich przodków, z drugiej strony, niechciałbym ich naśladować; ostatecznie więc, lepiej że mój ród na mnie się skończy.» —
Gdy mój ojciec doszedł do tego miejsca listu, zdawał się wahać i niechciał dalej czytać, ale zaczęłam tak usilnie go prosić że niemógł oprzeć się moim naleganiom i tak dalej ciągnął:
— «Cieszę się wraz z tobą ze szczęścia jakie ci sprawia towarzystwo zachwycającej Eleonory, umysł w tym wieku musi przybierać czarujące kształty. To co o niej piszesz dowodzi mi że jesteś z niej szczęśliwy, i nie mało przyczynia się do mego własnego szczęścia.»
Na te słowa nie mogłam wstrzymać mego uniesienia, rzuciłam się do nóg mego ojca, zaczęłam go ściskać, byłam przekonaną że stanowiłam jego szczęście. Myśl ta wskróś przejmowała mnie niewysłowioną radością.
Gdy przeszły pierwsze chwile uniesienia, zapytałam mego ojca, w jakim wieku był książe Medina Sidonia?
«Jest on, rzekł, o pięć lat młodszym odemnie, czyli ma trzydzieści pięć lat, ale postać jego należy do tych które zdaje się że się nigdy nie starzeją.»
Byłam właśnie w tym wieku, w którym młode dziewczęta wcale nie zastanawiają się nad latami męzczyzn. Chłopiec tak jak ja czternastoletni, byłby mi się wydał dzieckiem niegodnem mojej uwagi. Mego ojca bynajmniej nie uważałam za starego, książe zaś mając pięć lat mniej, był w moich oczach młodzieńcem. Było to pierwsze pojęcie jakie o nim powzięłam i później przyczyniło się ono wielce do postanowienia o moim losie.
Wiesz dobrze że ród Astorgas wygasł na twojej matce. Rodzina ta wraz z domem Val-Florida, należała do najstarszych w Asturyi. Ogólne życzenie prowincyi, przeznaczało mi rękę panny Astorgas. Przyzwyczajeni zawczasu do tej myśli, powzieliśmy ku sobie wzajemne uczucia które miały ustalić nasze małżeńskie szczęście. Różne jednak okoliczności opóźniły nasz związek, tak że ożeniłem się dopiero w dwudziestym piątym roku mego życia.
W sześć tygodni po naszym ślubie, oświadczyłem mojej żonie: że ponieważ wszyscy moi przodkowie służyli w wojsku, przeto honor nakazywał mi iść za ich przykładem, i że wreszcie w garnizonach hiszpańskich daleko przyjemniej można było pędzić życie aniżeli w Asturyi. Pani de Val-Florida, odpowiedziała że zawsze zgodzi się z mojem zdaniem ile razy będzie chodziło o honor naszego domu. Uradzono więc że wstąpię do wojska. Napisałem do ministra i otrzymałem kompaniję jazdy w pułku Medina Sidonia który stał na załodze w Barcellonie. Przybyliśmy i tam urodziłaś się moje dziecię. Wybuchła wojna — posłano nas do Portugalji ażeby złączyć się z armią Don Sansza de Savedra. Wódz ten rozpoczął wojnę sławną potyczką pod Villa-Marga. Nasz pułk, najsilniejszy w ówczas w całej armji, odebrał rozkaz zniesienia kolumny angielskiej która tworzyła lewe skrzydło nieprzyjaciela. Dwa razy natarliśmy bezskutecznie i już gotowaliśmy się do trzeciego natarcia, gdy nagle zjawił się między nami nieznajomy oficer w kwiecie wieku i okryty świetną bronią: «Za mną — krzyknął — jestem pułkownik wasz, książe Medina Sidonia.» W istocie słusznie uczynił że się nazwał, gdyż bylibyśmy go wzięli za anioła wojny lub jakiego księcia z niebieskiej armji, tak miał w sobie coś nadludzkiego.
Tym razem rozbiliśmy angielską kolumnę i sława tego dnia należała do naszego pułku. Mogę śmiało wyznać, że po księciu ja najdzielniej sobie poczynałem. Przynajmniej tak pochlebne świadectwo pozyskałem od mego naczelnika, który natychmiast uczynił mi zaszczyt proszenia o moją przyjaźń. Nie była to czcza grzeczność z jego strony, staliśmy się prawdziwymi przyjaciółmi, chociaż książe nigdy nie dał uczuć mi że był moim zwierzchnikiem, ani też ja, że byłem jego podwładnym. Zarzucają Hiszpanom pewną obojętność w obejściu, wszelako tylko unikając poufałości umiemy być dumni bez pychy i grzeczni bez nadskakiwania.
Zwycięztwo pod Villa-Marga otworzyło wiele awansów. Książe został generałem, mnie zaś podwyższono na placu na podpułkownika i pierwszego adjutanta.
Dano nam niebezpieczne polecenie przeszkadzania nieprzyjacielowi w przejściu przez Douro. Książe zajął korzystne położenie i dość długo na niem się utrzymywał, nareszcie całe wojsko angielskie na nas uderzyło. Większość liczby nie mogła zmusić nas do odwrotu, powstała okropna rzeź i nasza zguba była już nieodzowną, gdy wtem pewien Vanberg, dowódca kompanji wallońskich, przybył nam na pomoc z trzema tysiącami ludzi. Dokazał cudów waleczności i nie tylko wyrwał nas z niebezpieczeństwa, ale za jego sprawą otrzymaliśmy plac boju. Pomimo to, nazajutrz złączyliśmy się z głównym korpusem armji.
Gdy tak cofaliśmy się razem z Wallonami, książe zbliżył się do mnie i rzekł: «Kochany Val-Florida, wiem że liczba dwa, najlepiej przystoi dla przyjaźni, nie można przekroczyć jej bez narażenia świętych praw tego uczucia, sądzę jednak że ważna przysługa jaką Vanberg nam wyświadczył, zasługuje na wyjątek. Zdaje mi się że wdzięczność nakazuje nam ofiarować mu naszą przyjaźń i przypuścić go trzeciego, do węzła jaki nas łączy.» Podzieliłem zdanie księcia który udał się do Vanberga i złożył mu ofiarę naszej przyjaźni, z uroczystością odpowiadającą wadze jaką przywiązywał do nazwiska przyjaciela. Vanberg zdziwił się niepomału i rzekł: «Wasza książęca mość wyświadczasz mi zbyt wielki zaszczyt, ale muszę uprzedzić go, że mam zwyczaj upijać się każdego dnia, gdy zaś nie jestem pijany, gram w grę jak można najgrubszą. Jeżeli zatem wasza książęca mość ma wstręt do podobnych zwyczajów, nie sądzę aby nasz związek mógł być długo trwałym.» Odpowiedź ta zmieszała księcia, po chwili jednak roześmiał się, zapewnił Vanberga o swoim szacunku i użył całego kredytu aby go jak najświetniej wynagrodzono. Vanberg jednak nadewszystko przekładał nagrody pieniężne. Król obdarzył go baronią Deulen, położoną w okręgu Malines; Vanberg tego samego dnia sprzedał ją Walterowi Van-Dykowi mieszczaninowi z Antwerpji i liwerantowi armji.
Rozłożyliśmy się na leże zimowe w Koimbrze, jednem z najznaczniejszych miast portugalskich. Pani de Val-Florida przyjechała do mnie, lubiła żyć w świecie, otworzyłem więc dom dla zacniejszych oficerów armji. Wszelako książe i ja, mało oddawaliśmy się przyjemnościom towarzystwa; ważne zatrudnienia cały nasz czas nam zajmowały.
Cnota była bożyszczem młodego Sidonji, dobro ogółu jego marzeniem. Zagłębialiśmy się razem nad ustawami Hiszpanji i układaliśmy plany do zapewnienia jej pomyślności na przyszłość. Dla uszczęśliwienia Hiszpanów, pragnęliśmy naprzód wpoić w nich miłość cnoty i odciągnąć ich od niepomiarkowanej chęci zysku, co bynajmniej nie wydawało się nam trudnem. Chcieliśmy także wskrzesić dawny duch rycerstwa. Każdy Hiszpan miał być równie wiernym małżonce jak królowi, i każdy powinien był mieć towarzysza broni. Ja połączyłem się już z księciem. Nie byliśmy oddaleni od mniemania, że świat będzie kiedyś mówił o naszym związku i że szlachetne umysły postępując w nasze ślady, ułatwią i upewnią drogę cnoty.
Wstyd mi, kochana Eleonoro, mówić ci o podobnych dziwactwach, ale oddawna to już zauważano że młodzież, w pierwszych latach życia zapuszczająca się w marzenia, wychodzi z czasem na pożytecznych a nawet wielkich ludzi. Przeciwnie, młode katony, wystudzone jeszcze przed wiekiem, nie mogą nigdy wznieść się nad ścisłe rachunki własnej korzyści. Brak serca ścieśnia ich umysł i tworzy ich niezdolnymi tak na ludzi stanu, jako też na użytecznych obywateli. Prawidło to nader mało ma wyjątków.
Tak przypuszczając wyobraźnię na manowce cnoty, łudziliśmy się nadzieją że rozpoczniemy kiedyś w Hiszpanji wiek Saturna i Rhei. Przez ten czas Vanberg o ile możności zaprowadzał wiek złoty. Sprzedał baroniję Deulen za ośmkroć sto tysięcy liwrów i przysiągł na słowo honoru, że nie tylko wyda te pieniądze przez dwa miesiące leż zimowych, ale nadto zaciągnie jeszcze sto tysięcy franków długu. Marnotrawny nasz flamandczyk wyrachował następnie: że dla dotrzymania słowa, należało mu wydawać dziennie tysiąc czterysta pistolów, co było dość trudnem w takiem mieście jak Koimbra. Uląkł się myśląc że zbyt lekkomyślnie dał słowo, gdy mu zaś przekładano że mógł użyć część pieniędzy na wspomożenie biednych i uszczęśliwienie tylu ludzi, odpowiedział że przysiągł wydać na siebie nie zaś rozdawać, i że uczucie własnej godności nie pozwalało mu najmniejszej części tych pieniędzy obrócić na dobrodziejstwa, gra nawet w to nie wchodziła, gdyż mógł wygrać, a pieniądze przegrane nie były wydanemi.
Tak trudne położenie zdawało się mocno trapić Vanberga, przez kilka dni był roztargniony, nareszcie wpadł na sposób który miał ocalić jego honor. Zebrał ile tylko mógł znaleźć kucharzów, muzykusów, skoczków, komedyantów i innych osób jeszcze weselszego rzemiosła. W dzień wyprawiał sutą biesiadę, wieczorem bal i widowisko, stawiał przed drzwiami maszty obfitości, a jeżeli pomimo wszelkich usiłowań, nie wydano tysiąca czterechset pistolów, kazał resztę wyrzucać oknem, mówiąc: że podobny postępek wchodził w zakres marnotrawstwa.
Vanberg uspokajając tak sumienie, odzyskał dawną wesołość; w istocie był to nader dowcipny człowiek i zręcznie umiał bronić usterków o jakie go wszędzie napastowano. Te rozumowania, w których się był biegle wyćwiczył, nadawały błyskotliwość jego rozmowie i odróżniały go od nas Hiszpanów zwykle poważnych i milczących.
Vanberg często u mnie bywał wraz ze znaczniejszymi officerami armji, wszelako przychodził także w chwilach gdy mnie w domu nie było. Wiedziałem o tem i bynajmniej się nie gniewałem, wyobrażałem sobie bowiem, że nieograniczone zaufanie przekona go że wszędzie i o każdej godzinie dobrze był widzianym. Ogół tymczasem innego był zdania, i niebawem zaczęły krążyć wieści ubliżające mojej sławie. Do mnie żadna z nich nie doszła, książe jednak posłyszał je, wiedział jak kochałem moją żonę i przez przyjaźń cierpiał za mnie.
Pewnego dnia książe udał się do pani de Val-Florida, padł jej do nóg, zaklinając aby nie zapominała swoich obowiązków i nie widywała Vanberga sam na sam. Nie wiem co mu na to odpowiedziano.
Następnie książe udał się do Vanberga z zamiarem przełożenia mu w podobnym sposobie całego stanu rzeczy i zwrócenia go na drogę cnoty. Nie zastał go w domu. Powrócił po południu, w pokoju pełno było ludzi, ale Vanberg sam siedział na uboczy, ponury i zapewne nieco pijany potrząsał kubkiem z kościami.
Książe zbliżył się do niego poufale i śmiejąc zapytał jak mu szły wydatki?
Vanberg rzucił na księcia zagniewane spojrzenie i odpowiedział: «Wydatki moje przeznaczone są dla przyjemności mych przyjaciół, nie zaś niegodziwców, którzy mieszają się do tego co do nich nie należy.» Kilka osób słyszało te słowa.
«Czy to do mnie ma się stosować? — rzekł książe — Vanberg racz natychmiast odwołać twoje lekkomyślne wyrazy.»
«Nigdy nic nie odwołuję» odparł Vanberg.
Książe ukląkł na jedno kolano mówiąc: «Vanberg, wyświadczyłeś mi znakomitą przysługę, dla czegoż teraz chcesz mnie zbezcześcić. Zaklinam cię uznaj mnie za godziwego człowieka.»
Vanberg odpowiedział niewiem jakąś zniewagą.
Książe powstał spokojnie, dobył sztyletu z zapasa i położywszy go na stole rzekł: «Zwyczajny pojedynek nie może załatwić tej sprawy. Jeden z nas musi umrzeć a im prędzej to nastąpi tem lepiej. Rzucajmy kości po kolei, kto więcej wyrzuci, weźmie sztylet i utopi go w sercu przeciwnika.»
«Wyśmienicie — krzyknął Vanberg — to dopiero nazywa się gruba gra, ale przysięgam że jeżeli wygram nie będę oszczędzał waszej książęcej mości.»
Przerażeni widzowie, stali na miejscu jakby skamieniali.
Vanberg wziął kubek i wyrzucił podwójną dwójkę. «Do szatana — zawołał — coś mi się nie wiedzie.»
Z kolei, książe potrząsł kościami i wyrzucił piątkę i szóstkę. Wtedy wziął sztylet i utopił go w piersiach Vanberga, po czem obracając się ku widzom z tąż samą zimną krwią, rzekł: «Panowie, raczcie wyświadczyć ostatnią posługę temu młodzieńcowi którego bohaterskie męztwo na lepszy los zasługiwało. Co do mnie, ruszam natychmiast do głównego audytora armji i oddaję się w ręce sprawiedliwości królewskiej.»
Możecie wyobrazić sobie rozgłos jaki ten wypadek powszechnie sprawił. Księcia, nie tylko Hiszpanie kochali ale nawet nieprzyjaciele nasi Portugalczycy. Gdy wieść o tem doszła do Lizbony, arcybiskup tego miasta, który jest zarazem patryarchą Indji, dowiódł że dom gdzie zatrzymano księcia w Koimbrze, należał do kapituły, że od najdawniejszych czasów uważanym był za nietykalne schronienie, że przeto książe mógł spokojnie w nim przebywać, nie lękając się przemocy świeckiego ramienia. Książe nader był wzruszony przywiązaniem mu okazywanem, wszelako oświadczył że nie chce korzystać z tego przywileju.
Audytor generalny zaczął wytaczać sprawę przeciw księciu, ale Rada Kastylji postanowiła koniecznie się wmieszać, następnie wielki marszałek Aragonu, którego urząd teraz właśnie zniesiono, utrzymywał: że sądzenie księcia jako urodzonego w jego prowincyi i należącego do dawnych Viros hombres, do niego należy, słowem wielu usilnie dobijało się o pierwszeństwo, każdy bowiem chciał go ocalić.
Pośród całej tej wrzawy, łamałem sobie głowę nad wynalezieniem przyczyny tego pojedynku. Nareszcie jakiś znajomy zlitował się i uwiadomił mnie o postępowaniu pani de Val-Florida. Nie pojmuję jakim sposobem wytłumaczyłem sobie, że moja żona mogła mnie tylko kochać. Przez kilka dni, na chwilę nie mogłem przypuścić przeciwnego mniemania, nakoniec pewne okoliczności, zdarły nieco zasłonę z moich oczu, poszedłem więc do pani de Val-Florida i rzekłem: «Dowiedziałem się że ojciec pani niebezpiecznie zasłabł; sądzę że wypada abyś do niego pojechała, wreszcie córka nasza wymaga twoich starań i jak mniemam, odtąd osiądziesz pani na zawsze w Asturyi.» Pani de Val-Florida spuściła oczy i z pokorą przyjęła wyrok.
Wiesz jak od tego czasu żyliśmy z twoją matką; miała ona tysiąc nieocenionych przymiotów a nawet cnót, którym zawsze oddawałem sprawiedliwość.
Tymczasem proces księcia przybrał dziwny obrot. Officerowie wallońscy podnieśli go do znaczenia ogólnej sprawy narodowej. Utrzymywali, że ponieważ grandowie hiszpańscy pozwalali sobie mordować Flamandczyków, wypadało im opuścić służbę hiszpańską. Hiszpanie nawzajem dowodzili że to był pojedynek nie zaś morderstwo. Rzeczy tak daleko zaszły, że król nakazał zwołać juntę złożoną z dwunastu Hiszpanów i dwunastu Flamandczyków, nie dla osądzenia księcia ale raczej dla roztrzygnięcia, czyli śmierć Vanberga należało uważać jako zaszłą w skutek pojedynku lub też morderstwa.
Officerowie hiszpańscy głosowali naprzód i jak się można domyślić zgodzili się za pojedynkiem. Jedenastu pierwszych Wallończyków było przeciwnego zdania, nie usprawiedliwiali swego sądu, przedewszystkiem zaś najwięcej krzyczeli.
Dwunasty który głosował ostatni, ponieważ był najmłodszym, dał się już zaszczytnie poznać w kilku sprawach honorowych. Nazywał się Don Juan Van-Worden. —
Tu przerwałem cyganowi mówiąc: «Mam zaszczyt być synem tego samego Van-Wordena i spodziewam się że w twojem opowiadaniu nic takiego nie usłyszę, coby mogło honor jego na szwank wystawić.»
«Mogę zaręczyć — odrzekł cygan — że wiernie powtórzę słowa margrabiego de Val-Florida do jego córki.»
— Gdy kolej głosowania przyszła na Don Juana Van-Worden, zabrał głos i tak się wyraził: «Panowie, sądzę że dwie rzeczy oznaczają istotę pojedynku, naprzód wyzwanie lub też w braku tego spotkanie, powtórne równość broni lub też w braku tej równowaga w sposobach zadania śmierci. Tak naprzykład, człowiek uzbrojony strzelbą, mógłby stanąć przeciw drugiemu uzbrojonemu krucicą, z warunkiem ażeby pierwszy strzelał o sto kroków, drugi zaś o cztery, gdyby w każdym razie zgoda poprzednio już była nastąpiła kto ma strzelać pierwszy. W obecnym wypadku, jedna i ta sama broń służyła dla obu, nie można przeto już wymagać większej równości. Kości nie były fałszywe, więc przeciw równowadze w sposobie zadania śmierci, nic niepodobna zarzucić. Naostatek, wyzwanie było wyraźnie oświadczone i z obu stron przyjęte.
«Wyznaję że z przykrością widzę pojedynek, tę najszlachetniejszą walkę, zniżoną do losu gry hazardownej, rodzaju zabawy której człowiek honorowy powinien używać z nadzwyczajnem umiarkowaniem: wszelako według zasad jakie na początku przytoczyłem, zdaje mi się niezaprzeczonem że zajmująca nas obecnie sprawa była pojedynkiem nie zaś morderstwem. Tak mi nakazuje mówić moje przekonanie, jakkolwiek przykro mi że takowe sprzeciwia się sposobowi widzenia moich jedenastu kollegów. Będąc zatem prawie pewnym że popadnę w nieszczęście niełaski z ich strony, i pragnąc zarazem jak najłagodniejszemi środkami uprzedzić wyrazy ich niezadowolenia, upraszam aby wszyscy jedenastu raczyli wyświadczyć mi zaszczyt wystąpienia ze mną do pojedynku, mianowicie sześciu z rana, pięciu po obiedzie.»
Wniosek tego dowodzenia sprawił powszechną wrzawę, wszelako należało przyjąć zaproszenie. Pan Van-Worden ranił pierwszych sześciu którzy stawili się z rana, następnie z pięcioma pozostałymi zasiadł do obiadu.
Po obiedzie, znowu wzięto się do broni. Pierwsi trzej zostali ranni przez pana Van-Worden, dziesiąty skaleczył go w ramię, jedenasty zaś przeszył go szpadą na wylot i zostawił na placu.
Biegły chirurg ocalił życie panu Van-Worden, ale nie myślano już ani o juncie ani o processie i król ułaskawił księcia Sidonię.
Odbyliśmy jeszcze jedną kampaniję, zawsze jako ludzie honorowi ale już nie z poprzednim zapałem. Pierwszy raz nieszczęście nas dotknęło. Książe zawsze okazywał wiele szacunku dla odwagi i zdolności wojskowych Vanberga. Wyrzucał sobie przesadzoną gorliwość o mój spokój, która stała się przyczyną tak smutnych wypadków. Nauczył się, że nie wystarczało chcieć dobra, ale należało umieć je wykonywać. Co do mnie, podobnie do wielu małżonków, tłumiłem w sobie boleść i tem więcej jeszcze cierpiałem. Odtąd, przestaliśmy marzyć o naszych zamiarach uszczęśliwienia Hiszpanji.
Tymczasem nastał pokój, książe postanowił podróżować; przebiegliśmy więc razem Włochy, Francyą i Angliją. Po powrocie, szlachetny mój przyjaciel wszedł do Rady Kastylji, mnie zaś przy tej samej radzie powierzono urząd sekretarza. Podróże i kilka ubiegłych lat zrządziły znaczne zmiany w umyśle księcia. Nie tylko że odstąpił od rozmarzonych obłędów swojej młodości, ale nawet przezorność stała się ulubioną jego cnotą. Garnął się do dobra publicznego nie z szaleństwem ale jeszcze z namiętnością, wiedział bowiem że niepodobna było wszystkiego razem dokonać, że trzeba było wprzódy przygotować umysły, o ile możności zaś ukrywać własne środki i cel. Do tego stopnia posuwał przezorność, że w Radzie zdawał się nigdy nie mieć własnego zdania i iść za cudzem, tymczasem towarzysze przemawiali jego własnemi słowy. Staranność, z jaką książe osłaniał swoje zdolności przed wzrokiem publicznym, tem bardziej je wykrywała. Hiszpanie odgadli go i pokochali. Dwór począł mu zazdrościć. Ofiarowano księciu ambassadę w Lizbonie. Wiedział że niewolno mu było odmówić, przyjął więc ale z warunkiem że ja zostanę sekretarzem stanu.
Odtąd nie widziałem go więcej, ale serca nasze zawsze żyją razem. —
Gdy cygan doszedł do tego miejsca swego opowiadania, dano mu znać że sprawy hordy wymagały jego obecności. Skoro się oddalił, Velasquez zabrał głos i rzekł: «Jakkolwiek całą uwagę zwracam na słowa naszego naczelnika, niemogę przecie schwytać w nich najmniejszego związku. W istocie nie wiem kto mówi a kto słucha. Tu margrabia de Val-Florida opowiada córce swoje przygody, która opowiada je naczelnikowi który nam znowu je opowiada. To istny labirynt. Zawsze zdawało mi się, że romanse i inne dzieła podobnego rodzaju, winny być pisane w kilku kolumnach, nakształt tablic chronologicznych.»
«Masz pan słuszność — odpowiedziała Rebeka: — i tak naprzykład w jednej kolumnie czytanoby że pani de Val-Florida oszukuje swego męża, w drugiej zaś ujrzanoby czem ten wypadek go uczynił, co bezwątpienia rzuciłoby wielkie światło na całe opowiadanie.»
«Wcale nie to chciałem powiedzieć — rzekł Velasquez — ale oto jest naprzykład książe Sidonia którego charakter mam zgłębiać, gdy tymczasem widziałem go już umarłego. Czyliż nie lepiejby było zacząć od wojny portugalskiej, wtedy w drugiej kolumnie ujrzałbym doktora Sangro Moreno zastanawiającego się nad sztuką lekarską. Tym sposobem nie dziwiłbym się widząc że jeden płata drugiego.»
«Zapewne — przerwała Rebeka — ciągłe niespodzianki zmniejszają zajęcie tej powieści, nigdy nie można zgadnąć co po czem nastąpi.»
Naówczas ja zabrałem głos i rzekłem: że podczas wojny portugalskiej, mój ojciec był jeszcze nader młodym i że nie można było dość wydziwić się roztropności jaką okazał w sprawie księcia Medina Sidonia.
«Niema co mówić — rzekła Rebeka — gdyby twój ojciec nie był się pojedynkował z jedenastą officerami, mogłoby było przyjść do sprzeczki, słusznie zatem uczynił że ją uprzedził.»
Wydało mi się że Rebeka drwiła z nas wszystkich. Odkryłem w jej charakterze coś szyderczego i wątpiącego. Pomyślałem że kto wie czyli nie mogłaby nam opowiedzieć przygód cale odmiennych od historyi niebieskich bliźniąt i postanowiłem kiedykolwiek ją zapytać. Tymczasem nadeszła godzina rozstania i każdy odszedł w swoją stronę.