Rękopis znaleziony w Saragossie/Dzień dwudziesty szósty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Potocki
Tytuł Rękopis znaleziony w Saragossie
Redaktor Jan Nepomucen Bobrowicz
Wydawca Księgarnia Zagraniczna (Librairie étrangère)
Data wyd. 1847
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Edmund Chojecki
Tytuł orygin. Manuscrit trouvé à Saragosse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rękopis znaleziony w Saragossie, dzień 26. Nagranie LibriVox w wykonaniu Niny Brown.
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
DZIEŃ DWUDZIESTY SZÓSTY.

Całą tę dobę poświęciliśmy spoczynkowi. Rodzaj życia naszych cyganów i kontrabanda stanowiąca główny sposób ich utrzymania, wymagały ciągłej i męczącej zmiany miejsca: z radością więc przepędziłem dzień tam gdzie stanęliśmy na nocleg. Każdy zajął się nieco swoją powierzchownością, Rebeka nawet dodała niektóre ozdoby do swego stroju i można było rzec, że starała się stać przedmiotem roztargnienia młodego księcia, tym bowiem tytułem odtąd nazywaliśmy Velasqueza.

Wszyscy zeszli się na trawniku ocienionym pięknemi kasztanami i gdy spożyliśmy obiad bardziej wykwintny niż zazwyczaj, Rebeka rzekła: że ponieważ naczelnik cyganów mniej był dziś zatrudnionym, możemy więc śmiało prosić go aby opowiedział dalszą część swoich przygód. Pandesowna nie dał się długo prosić i zaczął w te słowa:
DALSZY CIĄG HISTORYI NACZELNIKA CYGANÓW.

Wszedłem wtedy dopiero do szkół, jak sądzę że wam już mówiłem, gdym wyczerpał wszelkie środki i pozory zwłoki jakie tylko mogłem wymyślić. Z początku rad byłem znalazłszy się pośród tylu towarzyszów mego wieku, ale ciągła podległość w jakiej nas nauczyciele trzymali, wkrótce stała mi się nieznośną. Przyzwyczaiłem się do pieszczot mojej ciotki, do jej tkliwego pobłażania i pochlebiało mi to, gdy sto razy na dzień znajdowała że miałem najlepsze serce. Tu, dobre serce na nic się nie przydało, trzeba było ciągle się pilnować lub czuć nad sobą jarzmo. Jednego i drugiego nienawidziłem. Ztąd powstała we mnie nieprzezwyciężona odraza do czarnych sukienek, którą zawsze okazywałem płatając im mnóstwa rozmaitych figlów.
Byli między uczniami chłopcy którzy mieli lepszą pamięć niż serce i którzy z przyjemnością donosili wszystko co wiedzieli o towarzyszach. Utworzyłem związek przeciw nim i wybryki nasze tak były urządzone, że podejrzenie zawsze padało na tych którzy go wzniecali. Ostatecznie czarne sukienki zniecierpiały nas wszystkich tak oskarżonych jakoteż donosicielów.
Nie będę wam rozpowiadał małoznacznych szczegółów o naszych szkolnych psotach, powiem wam tylko że w przeciągu czterech lat, przez które ćwiczyłem moją wyobraźnię, figle moje przybierały coraz poważniejszą barwę, nareszcie wynalazłem myśl zapewne dość niewinną samą w sobie, ale niegodziwą zważając na środki jakich do uskutecznienia jej użyłem. Mało brakowało żem nieprzypłacił tego wynalazku kilkoletniem więzieniem lub też pozbawieniem mnie wolności na całe życie. Rzecz była następująca:
Pomiędzy Teatynami którzy surowo się z nami obchodzili żaden nie dał nam uczuć tyle srogości ile ojciec Sanudo rektor pierwszej klassy. Duchowny ten nie był złym z natury, przeciwnie, był nawet może zbyt czułym i jego ukryte skłonności wcale nie zgadzały się z powołaniem duchownego, tak że Sanudo w trzydziestym roku życia nie zdołał jeszcze nad niemi zapanować.
Bez litości dla siebie samego, stał się nieubłaganym dla drugich. Ciągłe poświęcenia jakie składał na ołtarzu obyczajów, były godne tem większej pochwały, że zdawało się iż sama natura stworzyła go do stanu całkiem przeciwnego temu jaki sobie był obrał. Piękny, jak sobie tylko możecie człowieka wyobrazić, na wszystkich kobietach w Burgos sprawiał niesłychane wrażenie, ale Sanudo spotykając tkliwe niewieście wejrzenia spuszczał oczy, marszczył brwi i udawał że ich nie widzi. Takim był przed laty Teatyn ojciec Sanudo. Tyle jednak zwycięztw zmęczyło jego ducha; zmuszony obawiać się kobiet nie przestawał o nich myśleć, i oddawna tłoczony nieprzyjaciel, z coraz świeżemi siłami występował przed jego wyobraźnią. Nareszcie gwałtownie zapadł na zdrowiu, długo potem nie mógł wrócić do sił, gdy zaś przyszedł do siebie choroba zostawiła mu niewypowiedzianą draźliwość, objawiającą się zawsze pod postacią zniecierpliwienia. Gniewały go najmniejsze nasze wykroczenia, nasze wymówki łzy mu z oczu wyciskały, odtąd ciągle tylko marzył i często chociaż wlepiał oczy w obojętny przedmiot, wzrok jego jednak przybierał tkliwy wyraz, gdy zaś przerywano mu chwile tego zachwycenia, bystro spoglądał, wszelako więcej boleśnie niż srogo.
Z naszej strony, zbyt wyuczyliśmy się śledzić naszych zwierzchników, aby tak znaczna zmiana mogła była ujść naszej uwagi, nie podobna nam jednak było domyślić się przyczyny, gdy nagle niespodziewany wypadek wskazał nam prawdziwą drogę.
Dla łatwiejszego mnie zrozumienia, muszę zacząć nieco wyżej. Dwoma najznakomitszemi rodzinami w Burgos byli hrabiowie de Lirias i margrabiowie de Fuen Castilla. Pierwsi należeli do tych których w Hiszpanji nazywają Agraviados, to jest pokrzywdzonemi przez nieudzielenie im zasłużonej godności granda. Pomimo to inni grandowie żyją z nimi poufale jak gdyby w istocie należeli do ich klasy.
Naczelnikiem rodziny Lirias był siedmdziesięcioletni starzec nader szlachetnego i uprzejmego sposobu obejścia. Miał dwóch synów którzy mu poumierali i cały jego majątek spadał na młodą hrabiankę Lirias, jedyną córkę jego najstarszego syna.
Stary hrabia pozbawiony dziedziców swego nazwiska, przyrzekł był rękę wnuczki dziedzicowi margrabiów de Fuen Castilla, który przy tej okoliczności miał przybrać tytuł hrabiego de Fuen y Lirias y Castilla. Związek ten ze wszech stron tak dobrany zgadzał się z wiekiem państwa młodych, z ich powierzchownością i charakterem. Oboje więc kochali się serdecznie i stary Lirias lubował się poglądając na ich niewinną miłość która przypominała mu szczęśliwe czasy jego młodości.
Przyszła hrabina de Lirias, chociaż mieszkała w klasztorze Annonciady, codziennie jednak chodziła na obiad do swego dziada i zostawała tam przez cały wieczór w towarzystwie swego narzeczonego. Miała w ówczas przy sobie dugenę mayor nazwiskiem doña klara Mendoza, kobietę trzydziestoletnią, nader zacną i wcale nie ponurą, gdyż stary hrabia nie lubił ludzi tego charakteru.
Codziennie panna de Lirias z swoją dugeną, przechodziły obok naszego kollegium, tędy bowiem wypadała im droga do pałacu, ponieważ zaś mieliśmy naówczas chwile wypoczynku, zwykle więc stawaliśmy w oknach lub też słysząc turkot ich powozu, wybiegaliśmy na ulicę.
Pierwsi którzy przybiegali do okien często słyszeli jak doña Mendoza mówiła do swojej towarzyszki: «Spojrzyjmy czy nie ma pięknego Teatyna,» było to nazwisko nadane przez płeć niewieścią ojcu Sanudo. W istocie dugena patrzyła w niego jak w tęczę, co zaś do młodej hrabianki, ta rzucała jednakowy wzrok na nas wszystkich, bardziej bowiem przypominaliśmy jej wiekiem margrabiego de Fuez y Castilla, lub też starała się wyszukać dwóch krewnych umieszczonych w naszem kollegium.
Sanudo wraz z innymi zbliżał się do okna, ale jak tylko postrzegał że kobiety zwracały nań uwagę, zachmurzał czoło i odchodził z pogardą. Uderzyło nas to sprzeciwieństwo gdyż ostatecznie mówiliśmy: «jeżeli ma takie obrzydzenie do kobiet, po co ciśnie się do okna, jeżeli zaś pragnie je widzieć, dla czego odwraca oczy?» Młody jeden uczeń nazwiskiem Veyras, pewnego razu rzekł mi że Sanudo bynajmniej nie był już jak dawniej nieprzyjacielem kobiet i że on musi się o tem przekonać. Ten Veyras był najlepszym moim przyjacielem w całem kollegium, czyli wyraźniej mówiąc, dopomagał mi we wszystkich psotach których często sam był wynalazcą.
W owym czasie pojawił się romans pod tytułem: Zakochany Fernando. Autor tego dzieła odmalował w niem miłość tak żywemi barwami, że książka ta była nader niebezpieczną dla młodzieży i nasi przełożeni surowo ją zakazali. Veyras wystarał się o jeden exemplarz i wsunął go w kieszeń, tak jednak że widać było większą połowę. Sanudo spostrzegł i zabrał wzbronioną książkę. Zagroził Veyrasowi najsurowszą karą, jeżeliby kiedykolwiek dopuścił się podobnej winy; ale wieczorem zmyślił jakąś chorobę i niepokazał się między nami. Z naszej strony, naumyślnie dopytywaliśmy się ustnie o jego zdrowie. Weszliśmy niespodzianie do jego pokoju i zastaliśmy go zagłębionego nad niebezpiecznym Fernandem, z oczyma pełnemi łez, które dowodziły ile przyjemności sprawiło mu czytanie tej książki. Sanudo zmieszał się, udaliśmy że tego nie spostrzegamy i wkrótce otrzymaliśmy nowy dowód wielkiej zmiany w sercu nieszczęśliwego duchownego.
Kobiety hiszpańskie pilnie przestrzegają obowiązków religijnych i za każdym razem wymagają tego samego spowiednika. Nazywają to: buscar el su padre. Ztąd pochodzi że niektórzy złośliwi żartownisie, widząc dziecko w kościele pytają czy nie przyszło buscar el su padre, to jest szukać swego ojca.
Mieszkanki Burgos rade byłyby spowiadały się przed ojcem Sanudo, ale posępny zakonnik oświadczył, że nie czuje się zdolnym do kierowania sumieniem kobiet, wszelako nazajutrz po przeczytaniu nieszczęsnej książki jedna z najpiękniejszych kobiet z miasta prosiła księdza Sanudo który natychmiast udał się do konfessyonału. Niektórzy z znajomych winszowali mu dwuznacznie tej zmiany, ale Sanudo z powagą odpowiedział: że nie lęka się nieprzyjaciela którego od tak dawna już pokonał. Być może że szanowni ojcowie uwierzyli temu oświadczeniu, ale my młodzież wiedzieliśmy czego się trzymać. Tymczasem Sanudo z każdym dniem coraz więcej zdawał się zajmować tajemnicami które płeć piękna składała przed jego pokutnym trybunałem. Odtąd często zasiadał do spowiedzi, niektóre kobiety prędko odprawiał inne zaś zatrzymywał dłużej, zawsze jednak nie omieszkał ujrzeć piękną hrabiankę i jej powabną ochmistrzynię, po czem gdy powóz przyjechał, odwracał wzrok z pogardą.
Pewnego dnia gdy nienauczywszy się lekcyi, doświadczyliśmy całej srogości Sanuda, Veyras tajemniczo wziął mnie na stronę i rzekł: «Czas jest abyśmy zemścili się nad przeklętym pedantem za tyle srogich kar i pokut jakiemi zatruwa najpiękniejsze nasze dnie. Wynalazłem doskonały figiel, ale trzebaby koniecznie wyszukać młodej dziewczyny podobnej z kibici do hrabianki Lirias. Wprawdzie Juanita, córka ogrodnika, gorliwie służy nam w psotach, ale do tej nie ma dość dowcipu.»
«Kochany Veyras — odpowiedziałem — gdybyśmy nawet znaleźli młodą dziewczynę podobną z kibici do hrabianki de Lirias, nie pojmuję jakim sposobem nadamy jej te zachwycające rysy?»
«Pod tym względem, bądź spokojnym — odrzekł mój towarzysz — wiesz że kobiety nasze, podczas postu zwykły nosić zasłony zwane catafalcos. Są to falbany z krepy które spadając jedna na drugą, zasłaniają twarz jak gdyby najdoskonalszą maską. Juanita zawsze się przyda jeżeli nie do przedstawienia, to przynajmniej do ubrania nowej hrabianki i jej ochmistrzyni.»
Veyras tego dnia nic więcej nie powiedział, ale pewnej niedzieli ojciec Sanudo siedząc w konfessyonale, ujrzał dwie kobiety okryte krepowemi zasłonami, z których jedna usiadła na ziemi na macie według zwyczaju hiszpańskiego, druga zaś jako pokutnica przed nim uklękła. Ta która wydawała się młodszą, chociaż przybyła do spowiedzi nie mogła jednak powstrzymać się od gwałtownego płaczu i łkania. Sanudo jak mógł starał się ją uspokoić, ale ona ciągle powtarzała: «Szanowny ojcze, zlituj się nademną, popełniłam grzech śmiertelny.»
Sanudo rzekł jej, że dziś nie była w stanie otworzyć przed nim duszy i kazał powrócić nazajutrz. Młoda grzesznica oddaliła się, klękła przed ołtarzem, modliła się długo i gorąco i nareszcie wyszła z kościoła wraz z towarzyszką.
Wszelako — rzekł cygan sam sobie przerywając — nie bez wyrzutów sumienia rozpowiadam wam te niegodziwe igraszki, których nawet młodość nasza nie zdoła uniewinnić i gdybym nie liczył na wasze pobłażanie, nigdy nie ośmieliłbym się dalej mówić. —
Każdy powiedział co mu się zdało najstósowniejszem do zaspokojenia naczelnika który tak dalej ciągnął swoje opowiadanie:
— Nazajutrz, o tej samej godzinie powróciły obie pokutnice. Sanudo oddawna ich oczekiwał. Młodsza znowu uklękła przy konfessyonale; była nieco spokojniejszą jednak i tym razem nie obeszło się bez szlochów. Nareszcie srebrnym i dziewiczym głosem wyrzekła te słowa: «Nie dawno temu, czcigodny ojcze jak serce moje zgodne z obowiązkami, zdawało się na wieki ustalonem na drodze cnoty. Przeznaczono mi młodego i szlachetnego małżonka. Sądziłam że go kocham...»
Tu znowu łkania się rozpoczęły, ale Sanudo świątobliwemi wyrazy uspokoił młodą dziewczynę, która tak dalej mówiła: «Nierozsądna ochmistrzyni, zwróciła moją uwagę na zasługi człowieka do którego nigdy nie mogę należeć, o którym nigdy nie powinnam myśleć, z tem wszystkiem jednak nie jestem w stanie przezwyciężenia świętokradzkiej namiętności.»
Wzmianka o świętokradztwie dała poznać Sanudowi, że chodziło o księdza, może nawet o niego samego. «Obowiązkiem twoim, — rzekł drżącym głosem — jest ofiara twojej miłości małżonkowi przeznaczonemu ci od rodziców.»
«Ach czcigodny ojcze — odrzekła — dla czegoż nie jest on podobnym do człowieka którego ukochałam? dla czegoż nie ma jego czułego choć surowego wejrzenia, jego rysów — tak pięknych i szlachetnych, jego wyniosłej postaci?..»
«Mościa panno — przerwał Sanudo — podobna mowa nie przystoi przy spowiedzi.»
«Bo też to nie jest spowiedź — odpowiedziała młoda dziewczyna — ale wyznanie.» To mówiąc powstała zapłoniona, złączyła się z towarzyszką i razem wyszły z kościoła. Sanudo ścigał je wzrokiem i przez cały dzień był zadumany. Nazajutrz, zasiadł w konfessyonale ale nikt się nie pokazał, toż samo i następnego dnia. Trzeciej dopiero doby, pokutnica wróciła z ochmistrzynią, uklękła przy konfessyonale i rzekła do Sanuda: «Mój ojcze, zdaje mi się że miałam tej nocy objawienie. Rozpacz i wstyd miotały moją duszą. Mój zły duch nastręczył mi nieszczęsną myśl, porwałam sznurek i okręciłam go koło szyi. W tej chwili zdało mi się że ktoś wstrzymywał mi ręce, nagle światło oćmiło mój wzrok i ujrzałam świętą Teressę, moją patronkę, stojącą przy mojem łóżku.» «Córko moja, rzekła do mnie, wyspowiadaj się jutro przed ojcem Sanudo i proś go aby ci dał pukiel swoich włosów który będziesz nosiła na sercu a który natychmiast powróci ci łaskę Bożą.»
«Odejdź odemnie — rzekł Sanudo — klęknij u stóp ołtarza i ze łzami błagaj niebo aby wyrwało cię z piekielnego obłędu. Z mojej strony będę modlił się, wzywając nad tobą miłosierdzia Boskiego.» Sanudo wstał, wyszedł z konfessyonału i udał się do kaplicy gdzie aż do wieczora żarliwie się modlił.
Nazajutrz młoda grzesznica nie pokazała się, ochmistrzyni sama tylko przyszła, klękła przed konfessyonałem i rzekła: «Ach mój ojcze, przychodzę błagać cię o pobłażanie dla młodej nieszczęśliwej, której dusza blizką jest zatracenia. Utrzymuje ona że nie przeżyje srogości z jaką wczoraj się z nią obszedłeś. Odmówiłeś jej, jak powiada, jakiejś relikwji które posiadasz. Obłąkał się jej umysł i teraz myśli tylko o zakończeniu życia. Pójdź do siebie mój ojcze, przynieś te relikwie o które cię prosiła. Zaklinam cię, nieodmawiaj jej tej łaski.»
Sanudo zakrył twarz chustką, wstał, wyszedł z kościoła i wkrótce powrócił. Trzymał w ręku mały relikwiarz i rzekł podając go ochmistrzyni: «Weź pani ten kawałek czaszki naszego świętego założyciela. Bulla ojca świętego przywiązuje do tych relikwji mnogie odpusty i skuteczniejszych żadnych nie mamy. Niech wychowanica twoja nosi je na sercu i oby Bóg raczył jej dopomódz w powrocie na prostą drogę.»
Dostawszy relikwiarz do naszych rąk, otworzyliśmy go w nadziei że znajdziemy w nim pukiel włosów, ale oczekiwania nasze były nadaremne. Sanudo jakkolwiek czuły i łatwowierny, może nawet nieco zbyt próżny, był jednak cnotliwym i nie chciał odstąpić od raz powziętych zasad.
Po wieczornej lekcyi, Veyras go zapytał, dla czego niewolno było księżom wstępować w związki małżeńskie?.
«Dla nieszczęścia na tym i może potępienia na tamtym świecie — odpowiedział Sanudo, poczem z groźną postacią zawołał: — Zakazuję ci raz na zawsze zadawać podobne pytania.»
Nazajutrz, Sanudo nie poszedł do konfessyonału. Ochmistrzyni dopytywała się o niego ale przysłał na swoje miejsce innego duchownego. Jużeśmy byli zwątpili o skutku naszych niegodziwych zamiarów, gdy w tem niespodziewany wypadek przewyższył nasze nadzieje.

Młoda hrabianka de Lirias na krótki czas przed zamęźciem z margrabią de Fuez y Castilla, rozchorowała się na zgniłą gorączkę połączoną z nieustającą maligną. Całe miasto Burgos szczerze zajmowało się temi dwoma znakomitemi domami i wieść o chorobie panny de Lirias przeraziła wszystkich. Ojcowie Teatyni także dowiedzieli się o tem, wieczorem zaś Sanudo otrzymał następujący list:
«Czcigodny ojcze!

Święta Teressa mocno jest rozgniewaną, powiada że oszukałeś mnie; również nie szczędziła gorzkich wyrzutów dla doñy Mendozy za to, że codziennie przechodziła ze mną obok kollegium Teatynów. Święta Teressa kocha mnie, daleko więcej niż ty. W głowie się kręci — doświadczam niewypowiedzianych boleści — umieram.»
List ten pisany był drżącą ręką i prawie nieczytelnie. U spodu dodano innym charakterem:
«Biedna moja chora pisze na dzień dwadzieścia podobnych listów. W tej chwili nie jest już w stanie wziąść pióra do ręki. Módl się za nami szanowny ojcze. Oto jest wszystko co ci mogę donieść.»
Sanudo nie mógł znieść tego ostatniego ciosu. Odurzony, pomieszany, zrywał się, wchodził, wychodził, pytał czy radzi jesteśmy że nam nie daje już lekcyi, które zwykle były tak krótkie że mogliśmy wycierpieć je bez nudów.
Nareszcie szczęśliwa kryzys i starania biegłych lekarzy ocaliły dni pięknej hrabianki de Lirias. Chora zwolna powracała do zdrowia, Sanudo zaś otrzymał list następującej treści:
«Minęło niebezpieczeństwo szanowny ojcze, ale choroba dotąd umysłu jeszcze nie opuściła. Młoda osoba co chwila może mi się wymknąć i zdradzić swoją tajemnicę. Racz pomyśleć czylibyś nie mógł nas przyjąć w twojej celi. Dopiero koło jedenastej zamykają u was bramę, przybędziemy więc jak tylko mrok zapadnie. Być może że rady twoje więcej będą skutkowały niż relikwie. Jeżeli taki stan rzeczy potrwa dłużej i ja dostanę pomięszania zmysłów.
Zaklinam cię w imię Boga, czcigodny ojcze, ratuj sławę dwóch znakomitych domów.»
Słowa te tak dalece przeraziły Sanuda że zaledwie zdołał trafić do własnej celi. Zamknął się, my zaś przyczailiśmy się przy drzwiach aby usłyszeć co z sobą pocznie. Naprzód zalał się rzewnemi łzami, poczem jął żarliwie się modlić. Następnie przywołał odźwiernego i rzekł mu: «Gdyby jakie dwie kobiety przyszły dopytywać się o mnie, nie wpuścisz ich pod żadnym pozorem.»
Sanudo nie przyszedł na wieczerzę, przepędził wieczór na modlitwie i około jedenastej usłyszał stukanie do drzwi. Otworzył, młoda dziewczyna wpadła do jego celi i wywróciła lampę która natychmiast zagasła. W tej chwili dał się słyszeć głos przeora przyzywający Sanuda. —
Gdy tak mówił naczelnik cyganów, jeden z jego ludzi przyszedł zdawać mu sprawę z czynności hordy, ale Rebeka zawołała: «Proszę cię abyś nie przerywał w tem miejscu twego opowiadania. Muszę dziś jeszcze dowiedzieć się jak Sanudo wybrnął z tak draźliwego położenia.»
«Pozwól pani — odrzekł cygan — abym poświęcił kilka chwil temu człowiekowi, poczem będę mówił dalej.»
Pochwaliliśmy jednogłośnie niecierpliwość Rebeki, cygan zaś wyprawiwszy człowieka który go zatrzymywał tak dalej swoją rzecz ciągnął:
— Dał się więc słyszeć głos przeora przyzywający ojca Sanudo który zaledwie miał czas zamknąć drzwi na klucz i udać się do swego przełożonego.
Ubliżyłbym waszej przenikliwości, sądząc że jeszcze nie odgadliście iż fałszywą Mendozą był Veyras, hrabianką zaś ta sama dziewczyna którą chciał zaślubić wice-król Mexyku.
Znalazłem się więc od razu zamkniętym w celi Sanuda, bez światła, nie pojmując jakim sposobem rozwiąże się cała ta przygoda, która zupełnie inaczej powiodła się aniżeliśmy sobie życzyli. Przekonaliśmy się bowiem, że Sanudo był łatwowiernym ale nigdy słabym lub świętokradzkim. Najstosowniej było zaniechać dalszych figlów i poprzestać na pierwszych. Małżeństwo panny de Lirias zaszłe w kilka dni potem i szczęście obojga małżonków byłyby dla Sanuda niewytłumaczonemi zagadkami i męczarnią na całe życie; ale pragnęliśmy być świadkami pomieszania naszego nauczyciela, łamałem więc sobie głowę: czy należało zakończyć całą scenę głośnym wybuchem śmiechu lub też gorzką ironią. Właśnie wahałem się między temi dwoma zamiarami gdy usłyszałem jak otwierano drzwi. Sanudo wszedł a widok jego bardziej mnie pomieszał aniżeli się tego spodziewałem. Miał na sobie albę i stułę, w jednej ręce trzymał świeczniki, w drugiej hebanowy krucyfix. Postawił świecznik na stole, ujął w obie ręce krucyfix i rzekł: «Señora, widzisz mnie tu odzianego w święte szaty, które powinny ci przypominać charakter duchowny cechujący moją osobę. Jako kapłan Boga Zbawiciela nie mogę lepiej wypełnić świętych obowiązków mego powołania jak wstrzymując cię nad samym brzegiem przepaści. Szatan obłąkał twój umysł, szatan wlecze cię na manowce złego. Cofnij twoje kroki, powróć na drogę prawdy, którą los usypał ci kwieciem — młody małżonek cię wzywa. Przedstawia ci go cnotliwy starzec którego krew krąży w twych żyłach. Twój ojciec był jego synem; poprzedził on was obojga w krainie duchów czystych i ztamtąd ukazuje ci drogę. Wznieś wzrok ku niebieskiemu światłu, wyrwij się z rąk kłamliwego ducha, który otumanił twoje zmysły zwracając je między sługi Boże, wieczne jego nieprzyjaciele.» Sanudo wyrzekł wiele jeszcze podobnych zdań które byłyby mnie nawróciły gdybym był w istocie panną de Lirias zakochaną w moim spowiedniku, ale coż z tego kiedy zamiast pięknej hrabianki stał przed nim mały łotr, osłoniony spodnicą i kwefem i niewiedzący jak się to wszystko skończy. Sanudo nabrał tchu, poczem tak dalej mówił: «Pójdź Señora za mną, wszystko jest już przygotowane do twego wyjścia z klasztoru. Zaprowadzę cię do żony naszego ogrodnika i ztamtąd poślemy po Mendozę ażeby przyszła po ciebie.» Po tych słowach otworzył drzwi, ja zaś natychmiast wyskoczyłem chcąc czem prędzej uciec, jakoż powinienem był to uczynić, gdy wtem niewiem jaki zły gieniusz natchnął mnie że odsłoniłem kwef i rzuciłem się na szyję naszego nauczyciela, mówiąc: «Okrutny! chceszże być przyczyną śmierci nieszczęśliwej hrabianki?»
Sanudo poznał mnie; z początku osłupiał, potem zalał się rzewnemi łzami i dając znaki najżywszej rozpaczy, powtarzał: «Boże — wielki Boże — zlituj się nademną! Racz natchnąć mnie i oświecić na drodze zwątpienia! Panie w Trójcy jedyny, cóż mam teraz począć?» Litość zdjęła mnie na widok biednego nauczyciela w tym stanie, rzuciłem mu się do nóg, błagając go o przebaczenie i przysięgając że z Veyrasem, święcie dochowamy mu tajemnicy.
Sanudo podniósł mnie i zanosząc się od łez, rzekł: «Nieszczęśliwy chłopcze, możeszże mniemać żeby obawa okazania się śmiesznym mogła przyprowadzić mnie do tej rozpaczy. Ty to jesteś zgubionym i nad tobą ja płaczę. Nie lękałeś się tego zbezcześcić co nasza wiara ma w sobie najświętszego. Wystawiłeś na szyderstwo święty trybunał pokuty, obowiązkiem moim jest zaskarżyć cię przed inkwizycyą, gdzie więzienie i katusze będą twoim udziałem.» Po czem tuląc mnie do piersi z najżywszą czułością, dodał: «Dziecię moje, jeszcze nie rozpaczaj; być może że zdołam otrzymać iż nam zostawią twoje ukaranie, wprawdzie będzie ono okropnem, ale nie wywrze zgubnego wpływu na całe twoje życie.»
To powiedziawszy Sanudo, wyszedł, zamknął drzwi na klucz i zostawił mnie w osłupieniu, które możecie sobie wyobrazić a którego nie będę nawet starał się wam opisywać. Myśl zbrodni dotąd nie przedstawiła się przed naszemi umysłami i uważaliśmy nasze świętokradzkie wynalazki za niewinne psoty. Kary zagrażające mi pogrążyły mnie w odrętwienie które nie pozwalało mi nawet płakać. Nie wiem jak długo zostawałem w tym stanie gdy drzwi się otworzyły. Ujrzałem wchodzącego prefekta z kilku zakonnikami i dwoma ludźmi którzy ujęli mnie pod ręce i zaprowadzili przez niewiem ile kurytarzy do oddalonej izby. Rzucono mnie na podłogę i zatrzaśnięto za mną drzwi na podwójne rygle.
Niebawem powróciłem do zmysłów i zacząłem rozpatrywać się w mojem więzieniu. Księżyc przez żelazne kraty okna oświecał izbę; spostrzegłem mury pokryte różnemi napisami pokreślonemi węglem i w kącie garść słomy.
Okno moje wychodziło na cmentarz. Trzy trupy owinięte w całuny i złożone na noszach, leżały pod przysionkiem. Widok ten przestraszył mnie; nieśmiałem otworzyć oczu ani na izbę ani na cmentarz.
Wkrótce usłyszałem stąpanie na cmentarzu i ujrzałem wchodzącego kapucyna z czterema grabarzami. Zbliżyli się do przysionku i kapucyn rzekł: «To ciało margrabiego Valornez umieścicie w izbie do balsamowania, co zaś do tych dwóch chrześcijan, wrzucicie ich w świeży dół wykopany wczoraj.» Zaledwie kapucyn dokończył tych słów gdy usłyszałem przeciągły jęk i trzy ohydne widma pokazały się na murze cmentarzowym. —
Gdy cygan doszedł do tego miejsca, człowiek który pierwszy raz nam przeszkodził, znowu przyszedł zdawać mu sprawę z czynności, ale Rebeka ośmielona poprzedniem powodzeniem odezwała się z powagą: «Mości naczelniku, muszę się dziś koniecznie dowiedzieć co znaczyły te trzy widma, inaczej przez całą noc nie zasnę.»
Cygan przyrzekł zadość uczynić jej żądaniu; w istocie nieobecność jego krótko trwała, powrócił i tak dalej mówił:
— Powiedziałem wam że trzy ohydne widma pokazały się na parkanie cmentarza. Zjawiska te, wraz z towarzyszącym im przeciągłym jękiem, przeraziły czterech grabarzów i naczelnika ich kapucyna. Wszyscy uciekli krzycząc bez miłosierdzia. Co do mnie także przeląkłem się ale z zupełnie odmiennym skutkiem, gdyż zostałem jakby przykuty do okna, odurzony i prawie bez zmysłów.
Ujrzałem wtedy jak dwa widma zeskakiwały z parkanu na cmentarz i podawały ręce trzeciemu które zdawało się złazić z większą ostrożnością. Następnie pojawiły się inne widma i złączyły z pierwszemi, tak że ich było razem od dziesięciu do dwunastu. Natenczas widmo najbardziej ociężałe, które z trudnością zdołało zleść z parkanu, dobyło latarnię z pod białego całunu, zbliżyło się do przysionka i uważnie oglądając trzy trupy rzekło do towarzyszów: «Moi przyjaciele, oto jest trup margrabiego Valornez; widzieliście jak zemną postąpili niegodni moi koledzy. Z tem wszystkiem każdy z nich mówił jak głupiec utrzymując że margrabia umarł na puchlinę wodną w piersiach. Ja tylko jeden, ja doktor Sangro Moreno miałem słuszność dowodząc że to była anguina polyposa, znajoma wszystkim uczonym lekarzom. Wszelako zaledwie wymówiłem nazwisko anguina polygosa, gdy widzieliście jak się skrzywili moi szanowni koledzy, których niemogę inaczej mianować jak osłami. Widzieliście jak wzruszali ramionami, odwracali się do mnie tyłem, jak gdybym był niegodnym członkiem ich zgromadzenia. Ach zapewne, doktor Sangro Moreno nie jest stworzonym do ich towarzystwa. Oślarze Galicyi i mulnicy Estremadury, oto są ludzie którzy powinni by ich prowadzić i przekonywać. Jednak niebo jest sprawiedliwem. Przeszłego roku między bydłem panowała nadzwyczajna śmiertelność, jeżeli zaraza pokaże się i tego roku, bądźcie pewni że żaden z moich kollegów jej nie ujdzie. Natenczas doktor Sangro Moreno zostanie panem pola bitwy, wy zaś drodzy moi uczniowie, zatkniecie na niem proporzec medycyny chemicznej. Widzieliście jak ocaliłem hrabiankę Lirias za pomocą prostej mieszaniny fosforu i antymonu. Półmetale i mądre ich kombinacye, oto są potężne środki mogące wystąpić do walki i zwyciężyć choroby wszelkiego rodzaju. Nie wierzcie w skutki żadnych ziół lub korzeni, które tylko dobre są na paszę dla bydła i wszystkich moich kollegów.
«Byliście świadkami, drodzy uczniowie, próśb jakie zanosiłem do margrabiny Valornez aby mi tylko koniec lancetu pozwoliła zapuścić w jaśnie wielmożny żołądek jej małżonka, ale margrabina idąc za namowami moich nieprzyjaciół, wzbroniła mi pozwolenia i musiałem szukać innych środków, zanim postawiłem się w możności złożenia oczywistych na moją stronę dowodów.
«Ach jakże gorzko żałuję, że jaśnie wielmożny margrabia nie może być obecnym przy dyssekcyi własnego ciała, z jakąż rozkoszą pokazałbym mu zarody hydatyczne i polypowe, zaczynające się w żołądku i rozchodzące po całem ciele aż do larynxu!
«Ale co mówię? Skąpy ten Kastylijczyk, obojętny na postęp nauki odmawia nam tego, czego sam wcale nie potrzebuje. Gdyby margrabia miał był najmniejszy pociąg do sztuki lekarskiej, byłby nam zapisał swoje płuca, wątrobę i wszystkie wnętrzności które na nic już przydać mu się nie mogą. Ale nie, ani pomyślał o tem i teraz musimy z narażeniem życia gwałcić przybytek śmierci i kłócić spoczynek umarłych.
«Mniejsza o to kochani uczniowie, im więcej napotykamy przeszkód, tem większą w przezwyciężeniu ich zdobędziemy chwałę. Odwaga więc; czas już raz dopełnić tego wielkiego przedsięwzięcia. Po trzykrotnem gwizdnięciu, towarzysze wasi z drugiej strony parkanu pozostali, podadzą drabinę i natychmiast porwiemy jaśnie wielmożnego margrabiego; powinien on sobie winszować że zmarł na tak rzadką chorobę, jak również że wpadł w ręce ludzi którzy od razu ją poznali i oznaczyli właściwem nazwiskiem.
«Za kilka dni znowu tu powrócimy po pewnego znakomitego nieboszczyka zmarłego w skutek..... ale sza — cicho — nie należy o wszystkiem głośno mówić.»
Gdy doktor skończył mowę, jeden z jego uczniów gwiznął trzy razy i ujrzałem jak spuszczano z parkanu drabiny. Następnie owiązano sznurami trupa margrabiego i przeciągnięto go na drugą stronę. Pozdejmowano drabiny i widma poznikały. Gdy zostałem sam, zacząłem szczerze śmiać się z pierwszej mojej bojaźni.
Tu muszę was uwiadomić o szczególnym sposobie grzebania umarłych, używanym w niektórych klasztorach hiszpańskich i sycylijskich. Zwykle urządzają w tym celu małe ciemne jaskinie, gdzie jednak sztucznie wydrążonemi otworami powietrze szparko dochodzi. Wtedy składają w nich te ciała które pragną zachować od zniszczenia — ciemność chroni je od robaków, powietrze zaś wysusza. Po sześciu miesiącach otwierają jaskinię. Jeżeli operacya się udała, mnichy w uroczystej processyi, idą donieść o tem rodzinie. Nareszcie ubierają ciało w kapucyński habit i umieszczają w podziemiach przeznaczonych, jeżeli nie dla zupełnie świętych nieboszczyków, to przynajmniej dla posądzonych o świętość.
W tych klasztorach, orszak towarzyszy pogrzebowi tylko do bramy cmentarza, poczem braciszkowie odbierają ciało i postępują z niem wedle rozkazu przełożonego. Zwykłe ciało przynoszą wieczorem, przez noc przełożeni się naradzają, nad rankiem dopiero przystępują do pogrzebania, do wielu bowiem ciał sztuka zachowania nie da się zastosować.
Kapucyni chcieli zasuszyć margrabiego de Valornez i właśnie mieli się tem zająć gdy widma rozproszyły grabarzów, którzy pokazali się dopiero nad świtem, postępując cichaczem i trzymając się jeden drugiego. Wtedy strach ogromny padł na nich gdy ujrzeli że ciało margrabiego znikło. Osądzili że bezwątpienia djabeł musiał je porwać.
Niebawem zbiegli się wszyscy zakonnicy uzbrojeni w kropidła, kropiąc, exorcyzując i wrzeszcząc w niebogłosy. Co do mnie, padałem ze znużenia, rzuciłem się więc na słomę i wkrótce zasnąłem.
Nazajutrz pierwsza moja myśl była o karze jaką mi gotowano i o sposobach uniknięcia jej. Veyras i ja tak dalece przyzwyczailiśmy się zakradać do śpiżarni, że wdrapywanie się na mury przychodziło nam z wszelką łatwością. Umieliśmy także wysadzać kraty z okien i zasadzać je napowrót bez żadnej poznaki. Dobyłem noża z kieszeni i zacząłem wyjmować gwoździe z okna. Tym sposobem postanowiłem obruszyć jedną kratę. Pracowałem bez odetchnięcia aż do południa. Natenczas, otworzyły się drzwi mego więzienia i poznałem twarz braciszka który nam usługiwał w refektarzu. Podał mi kawał chleba i dzban wody i zapytał czyli nie potrzebuję czego więcej? Prosiłem go aby poszedł odemnie do ojca Sanudo i zaklął go o udzielenie mi pościeli, słusznie bowiem było ażebym wycierpiał karę, ale nie należało porzucać mnie w plugastwie.
Uznano prawdę mego wnioskowania, przysłano mi czego żądałem i dołączono nawet jakieś mięso na zimno ażebym nie zasłabł z wycieńczenia. Zapytałem kiedy chciano rozpocząć moją karę? Braciszek odpowiedział mi że nie wie, że jednak zwykle zostawiano trzy dni do rozwagi. Nie potrzebowałem więcej i zupełnie się uspokoiłem.
Użyłem wody którą mi przyniesiono do odwilżania muru i praca moja z szybkością postępowała. Trzeciego poranku, krata z łatwością dała się wyjmować. Wtedy podarłem na szmaty kołdrę i prześcieradła, uwiązałem linę która wygodnie mogła służyć zamiast drabiny sznurowej i oczekiwałem nocy aby uskutecznić ucieczkę. W istocie, nie miałem czasu do stracenia, gdyż braciszek doniósł mi że nazajutrz sąd miał się rozpocząć złożony z Teatynów pod przewodnictwem członka świętej inkwizycyi.
Nad wieczorem, znowu przyniesiono ciało okryte czarnem suknem ze srebrnemi frendzlami; domyśliłem się że musiał to być ten sam znakomity pan o którym wspominał Sangro Moreno.
Noc już była zapadła, nastało głębokie milczenie, wyjąłem kratę, przywiązałem drabinkę i miałem zaczynać schodzić gdy spostrzegłem te same widma na murze. Byli to jak możecie się domyślić uczniowie doktora. Poszli prosto do znakomitego nieboszczyka i unieśli go, nietykając wszakże sukna ze srebrnemi frendzlami. Skoro odeszli, otworzyłem okno i spuściłem się jak najszczęśliwiej. Następnie chciałem oprzeć o mur które z trag i dostać się na drugą stronę.
Właśnie stawiałem nogę na pierwszym szczeblu, gdy posłyszałem że otwierano bramę. Czemprędzej uciekłem do przysionka, położyłem się na noszach i przykryłem suknem z frendzlami, podnosząc jednak jeden róg abym mógł widzieć co się dalej stanie.
Naprzód wszedł jakiś koniuszy, cały czarno ubrany, z pochodnią w jednej i szpadą w drugiej ręce. Za nim postępowała służba odziana w żałobne szaty, nareszcie dama niezwykłej piękności, od głowy aż do stóp osłoniona czarną krepą.
Piękna zapłakana zbliżyła się o kilka kroków odemnie i padłszy na kolana w te słowa zaczęła gorzkie narzekania: «O drogie szczątki najukochańszego z mężów, dla czegoż nie mogę, jak druga Artemiza, ze łzami memi pomieszać waszych popiołów? Napój ten krążyłby z moją krwią i ożywił to serce które zawsze biło tylko dla ciebie, ukochany mężu; ale ponieważ wiara zabrania mi posłużenia ci za żywy grobowiec, pragnę przynajmniej wyrwać cię ogólnemu prochowi leżących tu nieboszczyków, pragnę każdego dnia, rzewnemi łzami zlewać kwiaty wyrosłe na twoim grobie, gdzie ostatnie moje westchnienie wkrótce połączy nas razem.» — To powiedziawszy, dama obróciła się ku koniuszemu mówiąc: — «Don Diego, każ wziąść ciało twego pana i odnieść je do ogrodowej kaplicy.»
Natychmiast czterech barczystych służących porwało nosze, w myśli że niosą umarłego, jakoż nie zupełnie mylili się, gdyż w istocie byłem na pół umarły z przestrachu. —
Gdy cygan doszedł do tej części swych przygód, dano mu znać że sprawy hordy wymagały jego obecności. Opuścił nas i już go więcej tego dnia nie widzieliśmy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Jan Nepomucen Bobrowicz, Jan Potocki i tłumacza: Edmund Chojecki.