Rękopis znaleziony w Saragossie/Dzień pięćdziesiąty pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Potocki
Tytuł Rękopis znaleziony w Saragossie
Redaktor Jan Nepomucen Bobrowicz
Wydawca Księgarnia Zagraniczna (Librairie étrangère)
Data wyd. 1847
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Edmund Chojecki
Tytuł orygin. Manuscrit trouvé à Saragosse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rękopis znaleziony w Saragossie, dzień 51. Nagranie LibriVox w wykonaniu Niny Brown.
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
DZIEŃ PIĘĆDZIESIĄTY PIERWSZY.

Zebrano się o zwykłej godzinie. Rebeka obróciła się do starego naczelnika mówiąc: że historya Diega Herwasa jakkolwiek po części znana, mocno ją jednak zajęła. «Sądzę atoli, dodała, że zbyt wiele zadawano sobie zachodów dla oszukania biednego małżonka, którego można było łatwiejszym sposobem wyprowadzić w pole. Być może wszelako, że opowiadano historyę Ateusza dla przejęcia tym większym przestrachom struchlałej duszy Cornandeza.»
«Pozwól — odrzekł naczelnik — abym ci uczynił uwagę: że zbyt wcześnie wydajesz sąd o przygodach jakie mam zaszczyt opowiadania przed wami; książe d’Arcos był to wielki i wspaniały pan, można więc było dla przysłużenia mu się wynajdywać i udawać różne osoby: z drugiej zaś strony niema żadnego dowodu, ażeby w tym celu opowiadano Cornandezowi historyę syna o której nigdy dotąd nie słyszałaś. Rebeka zapewniła naczelnika że opowiadanie jego ją zajmowało, poczem starzec tak dalej mówił:

HISTORYA BŁAŻEJA HERWASA CZYLI PIELGRZYMA POTĘPIONEGO.

«Mówiłem ci więc ze położyłem się i zasnąłem na ławce przy końcu głównej alei w Prado. Słońce już wysoko się wzbiło gdy obudziłem się i jak sądzę sen mój przerwało uderzenie chustki którą poczułem na twarzy, ocknąwszy się bowiem spostrzegłem młodą dziewczynę, która chustką oganiała moją twarz od uprzykrzonego owadu. Daleko bardziej się jednak zdziwiłem, ujrzawszy że głowa moja miękko spoczywała na kolanach drugiej młodej dziewczyny, której łagodny oddech, czułem w moich włosach. Budząc się nie uczyniłem żadnego gwałtownego poruszenia, śmiało więc udając że spię, mogłem przedłużyć moje położenie. Zamknąłem oczy i wkrótce usłyszałem głos nieco surowy, ale bynajmniej nie przykry, który zwracając się do moich piastunek, mówił: «Celjo, Zorillo, co wy tu porabiacie? myślałem że jesteście w kościele a tymczasem zastaję was tu przy pięknem nabożeństwie.»
«Ależ mamo — odrzekła dziewczyna która mi służyła za poduszkę — czyliż nie mówiłaś nam że uczynki równą mają zasługę jak modlitwa i czyliż to nie miłosierny uczynek, przedłużyć sen biednemu młodzieńcowi który musiał bardzo przykrą noc przepędzić?»
«Zapewne — rzekł głos tym razem bardziej śmiejący się niż surowy — zapewne i w tem jest zasługa. Oto myśl która więcej dowodzi waszej niewiadomości niż pobożności, ale teraz moja ty miłosierna Zorillo, połóż łagodnie głowę tego młodzieńca na ławce i wracajmy do domu.» — «Ach kochana mamo — zawołała półgłosem młoda dziewczyna — patrz jak on spokojnie spi. Zamiast co go chcesz budzić, lepiejbyś uczyniła gdybyś mu odwiązała tę kryzę która go dusi.» — «Tak mu nawet bardziej do twarzy — rzekła Celja która dotąd nie była się jeszcze odezwała — teraz swobodniej oddycha, jakto dobre uczynki zaraz pociągają za sobą nadgrodę.»
«Uwaga ta — rzekła matka — czyni zaszczyt twojemu sądowi o rzeczach, ale nie trzeba za daleko posuwać miłosierdzia, dalej Zorillo, złóż łagodnie tę piękną głowę na ławce i chodźmy do domu.»
Zorilla ostrożnie podłożyła obie ręce pod moją głowę i cofnęła kolana. Pomyślałem na ówczas że nienależało już dłużej udawać śpiącego. Podniosłem się na ławce i otworzyłem oczy. Matka krzyknęła, córki zaś chciały uciekać. Zatrzymałem je. «Celjo. Zorillo — rzekłem — jesteście równio piękne jak niewinne; ty zaś pani która wydajesz się ich matką, dla tego tylko że wdzięki twoje są bardziej rozwinięte, pozwól abym zanim mnie opuścicie, poświęcił kilka chwil podziwieniu w jakie wszystkie trzy mnie wprawiacie. W istocie, mówiłem im szczerą prawdę. Celja i Zorilla byłyby doskonałemi pięknościami, gdyby wiek był dozwolił rozwinąć się ich wdziękom, matka zaś ich, zaledwie trzydziestoletnia kobieta, zdawała się najwięcej liczyć dwudziestą piątą wiosnę. Señor Caballero — rzekła mi ta ostatnia — jeżeli tylko udawałeś śpiącego, mogłeś się przekonać o niewinności moich córek i powziąść korzystne mniemanie o ich matce. Nie lękam się zmiany twego zdania, gdy cię poproszę abyś raczył nas odprowadzić do domu. Znajomość tak dziwnym sposobem zaczęta, zasługuje aby się przemieniła w zażyłość.»
Poszedłem z niemi i przybyliśmy do ich domu, którego okna wychodziły na Prado. Córki zajęły się przyrządzeniem czekulady, matka zaś posadziwszy mnie obok siebie rzekła: «Jesteś w domu może nieco za zbytkowym na nasze teraźniejsze położenie, ale najęłam go jeszcze w pomyślniejszych czasach. Dzisiaj, z chęcią odnajęłabym pierwsze piętro, ale nieśmiem tego uczynić; okoliczności w jakich się znajduję nie pozwalają abym kogokolwiek widywała.»
«Pani — odpowiedziałem — ja także mam powody dla których pragnę żyć w odosobnieniu i gdybyś pani nic temu nie miała do zarzucenia, z największem szczęściem zająłbym quarto principa, to jest pierwsze piętro.»
To mówiąc dobyłem kiesę i widok złota usunął przeszkody, jakieby nieznajoma mogła była mi postawić. Zapłaciłem stół i mieszkanie za trzy miesiące z góry. Ułożyliśmy się, że będą mi przynosić obiad do mego pokoju i że zaufany służący będzie mi usługiwał i załatwiał moje posyłki w mieście.
Gdy Celja i Zorilla wróciły z czekuladą, zawiadomiono je o warunkach naszej ugody. Spojrzenia ich zdawały się obejmować w posiadanie moją osobę, któremu wzrok pełen zapału matki, stawał tylko w poprzek. Dostrzegłem tę walkę zalotności i skutek jej zostawiłem przeznaczeniu, sam zaś wyłącznie zająłem się wprowadzeniem do mego nowego mieszkania. Znalazłem w niem wszystko czego potrzebowałem do wygodnego i przyjemnego życia. Raz Zorilla przynosiła mi atrament, to znowu Celja przychodziła ustawić na moim stole lampę i układać książki. O niczem nie zapomniano, każda z nich przychodziła osobno a gdy czasami się spotkały, dopieroż to były śmiechy, żarty, wesołość bez miary. Matka także miała swoją kolej. Ta zwłaszcza zajęła się mojem łóżkiem, kazała rozesłać na niem prześcieradła z holenderskiego płótna, piękną jedwabną kołdrę i stós poduszek. Urządzenia te zabrały mi cały poranek. Nadeszło południe. Zastawiono mi nakrycie w moim pokoju. Byłem w zachwyceniu. Z rozkoszą poglądałem na te trzy czarowne stworzenia, które prześcigały się w staraniach około mnie i z wdzięczności przyjmowały najlżejsze z mojej strony podziękowanie. Ale na wszystko jest czas, z przyjemności oddałem się zaspokojeniu mego głodu. Po obiedzie, wziąłem kapelusz i szpadę i wyszedłem do miasta. Nie raz używałem już przechadzki, ale nigdy z taką jak w ówczas przyjemnością. Czułem się pełnym zdrowia, życia i dzięki pieszczotom trzech kobiet, powziąłem sam o sobie korzystne wyobrażenie. Tak to zwykle młodzież o tyle się sama ceni, o ile zyskuje w tym względzie potwierdzenie płci pięknej.
Wstąpiłem do jubilera, gdzie nakupiłem sobie klejnotów i ztamtąd udałem się do teatru. Wieczorem wróciwszy do domu, zastałem trzy kobiety siedzące przederzwiami. Zorilla śpiewała przy towarzyszeniu gitary, dwie zaś drugie robiły siatkę.
«Señor Caballero — rzekła mi matka — zamieszkałeś w naszym domu, okazujesz nam zaufanie bez granic, a jednak nie pytasz co jesteśmy za jedne. Wypada wszelako o wszystkiem cię uwiadomić. Dowiedz się zatem Señor, że nazywam się Inez Santarez i jestem wdową po Don Juanie Santarez korregidorze Hawany. Ożenił się był ze mną bez majątku, i tak samo mnie też zostawił z dwoma córkami które tu widzisz i bez żadnego sposobu do życia. Owdowiawszy, nędza moja wprawiła mnie w najwyższy kłopot i sama nie wiedziałam co począć, gdy niespodziewanie, odebrałam list od mego ojca. Pozwolisz że przemilczę o jego nazwisku. Niestety! on także przez całe życie walczył z losem, nareszcie jak mi to donosił w swem pismie, fortuna uśmiechnęła mu się i został mianowany podskarbim wojennym. Zarazem przysłał mi wexel na dwa tysiące pistolów i rozkaz bezzwłocznego powracania do Madrytu. Przyjechałem więc i tego samego dnia dowiedziałam się że oskarżono mego ojca o zdradę stanu i uwięziono go w wieży Segowskiej. Tym czasem, ten dom najęto dla nas, wprowadziłam się więc i żyję w jak najściślejszem odosobnieniu, nie widując nikogo wyjąwszy pewnego młodego urzędnika z bióra ministeryum wojny. Przychodzi on donosić mi o biegu sprawy mego ojca. Wyjąwszy niego, nikt nie wie o naszych stosunkach z nieszczęśliwym więźniem.» Domawiając tych słów, pani Santarez zalała się łzami.
«Nie płacz droga mamo — rzekła jej Celja — wszystko na świecie, a zatem i zmartwienia, kończą się kiedyś. Widzisz, już spotkałyśmy tego młodego Señora, którego postać jest tak uprzedzającą i zdaje się wróżyć nam pomyślność.» — «W istocie — dodała Zorilla — od czasu jak się do nas wprowadził, wesołość zastąpiła miejsce dawnych nudów.»
Pani Santarez, rzuciła na mnie na pół tęschne i czułe wejrzenie, córki także spojrzały na mnie, poczem spuściły oczy, zapłoniły się, zmięszały i wpadły w zamyślenie. Nie było wątpliwości, wszystkie trzy kochały się we mnie, stan ten przepełniał pierś moją szczęściem.
Śród tego, zbliżył się do nas jakiś kształtny, wysoki młodzieniec. Wziął panią Santarez za rękę, odprowadził na stronę i długo wiódł z nią cichą rozmowę. Wróciwszy z nim, rzekła do mnie: «Señor Caballero, oto jest Don Krzysztof Sporadoz, o którym ci wspominałam, jedyny gość jakiego widujemy w Madrycie. Chciałam także sprawić mu przyjemność znajomości z tobą, ale chociaż mieszkamy w jednym domu, dotąd nie wiem jednak z kim mam zaszczyt mówienia.»
«Pani — odpowiedziałem — jestem szlachcicem z Asturyi, nazywam się Seguanez.» Sądziłem że lepiej uczynię gdy zamilczę o powszechnie znajomem nazwisku Herwas.
Młody Sporadoz przemierzył mnie od stóp do głowy zuchwałem spojrzeniem i zdawał się odmawiać mi nawet ukłonu. Weszliśmy do domu, gdzie pani Santarez kazała zastawić lekką wieczerzę z ciast i owoców. Byłem jeszcze głównym celem nadskakiwań trzech piękności, ale spostrzegłem wszelako że i dla nowo przybyłego nieszczędzono spojrzeń i uśmiechów. Ubodło mnie to, chcąc zatem na siebie zwrócić całą uwagę, podwoiłem grzeczności i starałem się, o ile mogłem, rozwinąć mój dowcip. Śród szumnego jakiegoś mego frazesu, Don Krzysztof, założył prawą nogę na lewą i przypatrując się podeszwie swego trzewika rzekł: «W istocie, od czasu jak szewc Moragnon rozstał się z tym światem, niepodobna dostać w Madrycie porządnego trzewika.» To mówiąc spojrzał na mnie z ukosa.
Szewc Moragnon był właśnie tym samym moim dziadem macierzystym, który mnie wychował i dla którego przechowywałem w sercu najżywszą wdzięczność. Pomimo to zdawało mi się, że nazwisko jego szpeciło moje drzewo genealogiczne. Sądziłem że wyjawienie tajemnicy mego urodzenia, zgubiłoby mnie w przekonaniu moich pięknych gospodyń. Natychmiast postradałem wszelką wesołość. Rzucałem na Don Krzysztofa czasami pogardliwe, czasami dumne i rozgniewane spojrzenia. Chciałem zabronić mu wstępu do naszego domu. Gdy odszedł, pobiegłem za nim chcąc mu to oświadczyć. Dogoniłem go przy końcu ulicy i wypowiedziałem com był sobie wprzódy już w myśli ułożył. Mniemałem że się rozgniewa, ale przeciwnie, przybrał postać wdzięczną i wziął mnie za brodę jak gdyby chciał był się ze mną popieścić, ale nagle podniósł mnie gwałtownie, podstawił nogę i rzucił mnie tak silnie że upadłem nosem w rynsztok. Z początku nie wiedziałem co się ze mną stało, wkrótce jednak podniosłem się, okryty błotem i miotany niewypowiedzianą wściekłością. Wróciłem do domu. Kobiety udały się już były na spoczynek, ale ja napróżno usiłowałem zasnąć. Dwie namiętności mnie dręczyły: miłość i nienawiść. Ostatnia ogarniała tylko Don Krzysztofa, pierwsza zaś zawisła pomiędzy trzema pięknościami. Celja, Zorilla i matka ich, kolejno mnie zajmowały, urocze ich obrazy krzyżowały się w moich marzeniach i przez całą noc niepokoiły.
Usnąłem nad rankiem i późno już było gdy się obudziłem. Otworzywszy oczy, ujrzałem panią Santarez siedzącą u nóg moich. Zdawała się zapłakaną. «Mój młody gościu — rzekła — przyszłam do ciebie po schronienie. Niegodziwi ludzie na górze, żądają odemnie pieniędzy których nie jestem w stanie wypłacenia. Niestety! mam długi, ale czyliż mogłam zostawić te biedne dzieci bez odzieży i pokarmu. Biedaczki i tak muszą sobie wszystkiego odmawiać.» Tu pani Santarez zaczęła szlochać, oczy jej łzami zalane, mimowolnie obróciły się ku mojej kiesie która tuż obok mnie leżała na stoliku. Pojąłem tę niemę prośbę. Wysypałem złoto na stolik, rozdzieliłem je na dwie równe połowy i ofiarowałem jedną pani Santarez. Nie spodziewała się tak nadzwyczajnej wspaniałości. Z początku oniemiała z podziwienia, następnie ujęła mnie za ręce, jęła całować je z uniesieniem, przyciskać do serca, poczem zebrała pistole mówiąc: «Ach moje dzieci, moje drogie dzieci!.» Wkrótce nadeszły córki i także okryły mnie pocałowaniami. Wszystkie te dowody przywiązania, rozogniły we mnie krew i tak już wzburzoną przez nocne marzenia.
Ubrałem się czemprędzej i chciałem wyjść na taras naszego domu. Przechodząc obok pokoju młodych dziewcząt, usłyszałem jak płakały i łkając ściskały się nawzajem. Zatrzymałem się na chwilę. Celja spostrzegła mnie i zawołała: «Posłuchaj mnie, nasz kochany, drogi, najmilszy gościu. Znajdujesz nas w stanie najwyższego wzburzenia. Od czasu naszego urodzenia, żadna chmurka nie zasępiła naszych wzajemnych stosunków. Przywiązanie więcej niżeli sama krew nas łączyło. Od chwili twego przybycia, rzeczy całkiem się zmieniły. Zazdrość wkradła się do naszych dusz i może byłybyśmy się znienawidziły, łagodny jednak charakter Zorilli zapobiegł straszliwemu nieszczęściu. Padła w moje objęcia, pomieszały się nasze łzy i serca zbliżyły. Ty kochany nasz gościu, musisz uzupełnić naszą zgodę. Przyrzeknij obie nas zarówno kochać, i zarówno dzielić między nas twoje pieszczoty.» Cóż miałem odpowiedzieć na tak płomienne i nalegające wyrazy. Po kolei uspokoiłem obie dziewczęta. Osuszyłem ich łzy i smutek ich ustąpił najtkliwszemu szaleństwu.
Wyszliśmy razem na taras, gdzie pani Santarez, wkrótce się z nami złączyła. Radość z wydobycia się z długów, opromieniła jej twarz. Zaprosiła mnie na obiad i dodała, że radaby cały dzień ze mną przepędzić. Zaufanie i zażyłość przewodniczyły naszej uczcie. Służących oddalono i dziewczęta kolejno nam usługiwały. Pani Santarez wycieńczona doznanemi wzruszeniami, wypiła dwa kieliszki starego alikantu. Żywe jej oczy, tem więcej po tem zabłysły; rozweselała i zdaje się że tym razem obie córki razem poczuły żądło zazdrości; wszelako przez uszanowanie dla matki nie śmiały się jej oddawać. Pomimo jednak skutku wina, nie podobna było nic zarzucić jej obejściu. Z mojej strony, myśl owładnięcia jej sercem, wcale nie przeszła mi przez głowę. Płeć i wiek dostatecznie zastępowały nam miejsce zalotności. Stosunek natury, rozlewał na nasze obejście niewypowiedziany urok, tak że z trudnością myśleliśmy o rozłączeniu. Zachodzące słońce byłoby nas rozdzieliło, ale zamówiłem chłodniki u sąsiedniego cukiernika. Wszyscy z przyjemnością powitaliśmy ich zjawienie się, tym sposobem bowiem mogliśmy pozostać razem. Zaledwo zasiedliśmy do stołu gdy drzwi otworzyły się i wszedł Don Krzysztof Sporadoz. Wkroczenie szlachcica francuzkiego do haremu sułtana nie byłoby sprawiło przykrzejszego wrażenia od tego, jakiego doznałem na widok Don Krzysztofa. Pani Santarez i jej córki nie były wprawdzie memi małżonkami i nie składały mego haremu, ale serce moje pod pewnym względem zawładnęło niemi i nadwerężenie moich praw, zadawało mi śmiertelną boleść.
Don Krzysztof udał że wcale na mnie nie zważa, ukłonił się kobietom, odprowadził panią Santarez na koniec tarasu, długo z nią rozmawiał, poczem nieproszony zasiadł do stołu. Jadł, pił i milczał, gdy jednak wszczęła się rozmowa o walkach byków, odepchnął swój talerz i uderzywszy pięścią w stół, rzekł: «Na świętego Krzysztofa mego patrona, dla czegoż muszę ślęczyć w tem przeklętem biurze ministra? Wolałbym być ostatnim torreadorem w Madrycie, aniżeli przewodniczyć wszystkim kortezom Kastylji.» To mówiąc wyciągnął rękę jak gdyby chciał był przebijać byka i wystawił na nasze podziwienie olbrzymie składy swego ramienia. Następnie dla pokazania swojej siły, umieścił wszystkie trzy kobiety w jednem krześle i zaczął je nosić po całym pokoju.
Don Krzysztof taką przyjemność znajdował w tej zabawie, że starał się o ile możności ją przedłużać. Nareszcie wziął kapelusz i szpadę i zabierał się do wyjścia. Dotychczas nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi, wtedy jednak obracając się do mnie, rzekł: «Słuchajno mój dobrze urodzony przyjacielu. Powiedz mi kto od śmierci szewca Moragnona robi najlepsze trzewiki?» Kobiety zdziwiła ta mowa, ja zaś wpadłem w wściekłość. Pobiegłem po szpadę i pogoniłem za Don Krzysztofem, doścignąłem go gdy przemykał się przez małą, ciasną uliczkę i stanąwszy przed nim zawołałem: «Zuchwalcze, zapłacisz mi twoje nikczemne zniewagi!» Don Krzysztof ujął za rękojeść szpady, ale spostrzegłszy na ziemi kawał kija, porwał go, uderzył w moją klingę i wytrącił mi szpadę z ręki. W tej chwili porwał mnie za włosy, zaniósł do rynsztoka i rzucił weń, ale tak gwałtownie, że postradałem przytomność.
Przyszedłszy do zmysłów, ujrzałem nad sobą tego samego szlachcica który kazał był unieść ciało mego ojca i dał mi tysiąc pistolów. Padłem mu do nóg, podniósł mnie z dobrocią i kazał abym udał się za nim. Szliśmy w milczeniu i przybyliśmy na brzegi Manzanaresu gdzie zastaliśmy dwa kare konie. Długo galopowaliśmy, wreszcie stanęliśmy u opuszczonego domu, którego brama i drzwi same przed nami się poodmykały. Weszliśmy do pokoju wybitego ciemnem suknem i oświeconego srebrnemi świecznikami. Zasiadłszy, nieznajomy, tak do mnie przemówił: «Señor Herwas, widzisz jak się rzeczy dzieją na świecie, jak mogłeś się przekonać, sprawiedliwość nie przewodniczy w rozdziale darów. Jednym natura dała ośmset funtów siły, drugim ośmdziesiąt. Wprawdzie wynaleziono zdradę która uzupełnia nieco równowagę.» Po tych słowach, nieznajomy wyciągnął szufladę, dobył z niej puginał i dodał: «Widzisz to narzędzie z jednej strony okrągło zakończone, z drugiej zaś cieńsze od najsubtelniejszego włosa. Zetknij je za pas. Żegnam cię młodzieńcze, niezapominaj o prawdziwym twym przyjacielu Don Belialu de Gehenna. Jeżeli będziesz mnie potrzebował, przyjdź o północy na most na Manzanaresie, klaśnij trzy razy w dłonie a natychmiast ujrzysz karego rumaka. Zaczekaj, zapomniałem o najważniejszej rzeczy. Oto masz drugą kiesę, może będziesz potrzebował złota.» Podziękowałem wspaniałemu Don Belialowi, dosiadłem karego rumaka, murzyn jakiś wsiadł na drugiego i przybyliśmy do mostu gdzie trzeba było się rozłączyć. Powróciłem do mego mieszkania. Ległem na łóżko i zasnąłem, ale straszliwe sny mną miotały. Wsunąłem był puginał pod poduszkę i zdawało mi się że ztamtąd wychodził i zapuszczał się w sam środek mego serca. Widziałem także Don Krzysztofa porywającego mi z przed nosa moje trzy piękności.
Nazajutrz, ponury smutek mnie owładnął i obecność dwojga dziewcząt nie mogła go rozproszyć. Starania ich, przeciwny na mnie wpływ wywarły i pieszczoty moje były mniej niewinnemi. Zostawszy sam, chwytałem za puginał i groziłem nim Don Krzysztofowi, którego zdawało mi się że ciągle widzę przed sobą.
Nienawistny ten natręt, wieczorem znowu się zjawił i znowu nie zwracał na mnie uwagi, ale natomiast więcej zalecał się kobietom. Sprzeciwiał im się, bawił je i rozśmieszał. Jego płaskie dowcipy więcej podobały się od mojej grzeczności.
Kazałem przynieść wieczerzę bardziej wykwintną niż obfitą; Don Krzysztof prawie sam zjadł ją całą. Następnie wziął kapelusz i obracając się do mnie rzekł: «Mój szlachetnie urodzony panie, powiedz mi co znaczy ten puginał za twoim pasem, lepiejbyś uczynił gdybyś sobie zatknął szydło od szewca.» Wymknąłem się za nim i cichaczem dopadłszy go na zakręcie ulicy, ze wszystkich sił uderzyłem go w lewą pierś puginałem. Ale łotr odepchnął mnie z równą siłą z jaką na niego napadłem.
Don Krzysztof obrócił się do mnie i z zimną krwią rzekł: «Cóż to chłystku, niewiedziałeś dotąd że noszę na piersiach stalową siatkę.» Po tych słowach porwał mnie za włosy i znowu wrzucił w rynsztok, ale tym razem z wielkiem mojem zadowoleniem, gdyż rad byłem że nie popełniłem zabójstwa. Podniosłem się dość wesoło, wróciłem do domu, i noc tę przepędziłem daleko spokojniej od poprzednich.
Nazajutrz, kobiety znalazły mnie daleko spokojniejszym niż byłem wczoraj i oświadczyły mi swoją z tego powodu radość. Wszelako nie śmiałem pozostać u nich na wieczór. Lękałem się spojrzeć w oczy człowiekowi którego dnia wczorajszego chciałem zamordować. Przez cały wieczór z wściekłością przechadzałem się po ulicach, myśląc o wilku który zakradł się do mojej owczarni.
O północy, poszedłem na most, klasnąłem trzy razy w dłonie, zjawiły się kare rumaki, wskoczyłem na mojego i popędziłem w cwał za moim przewodnikiem aż do domu Don Beliala. Drzwi same się otworzyły, mój opiekun wyszedł na przeciw mnie, wprowadził mnie do tej samej komnaty i rzekł głosem nieco szyderskim: Cóż, mój młody przyjacielu, morderstwo się nam nie udało? Nie uważaj na to, chęć stanie za uczynek; z resztą pomyślimy już o uwolnieniu cię od zbyt niebezpiecznego spółzawodnika, doniesiono że wydawał tajemnice stanu i wrzucono go do tego samego więzienia gdzie siedzi ojciec pani Santarez. Teraz od ciebie zależy umieć korzystać z twego szczęścia, lepiej niżeli to dotychczas uczyniłeś. Przyjm w darze odemnie to pudełko, znajdują się w niem cukierki nadzwyczajnych przymiotów, poczęstuj niemi twoje gospodynie i sam zjedz kilka.»
Wziąłem pudełko które roznosiło nader przyjemną woń i rzekłem do Don Beliala: «Nie wiem co pan nazywasz korzystaniem ze szczęścia, sądzę jednak że byłbym potworem, gdybym chciał nadużyć zaufania matki i niewinności jej córek. Nie jestem tak przewrotnym jak pan mniemasz.»
«Mniemam — odparł Don Belial — że nie jesteś ani lepszym ani gorszym od reszty dzieci Adama. Zwykle wzdragają się przed popełnieniem zbrodni i później doświadczają wyrzutów, myśląc że tym sposobem zdołają jeszcze utrzymać się na drodze cnoty. Gdyby jednak raz chcieli sobie wytłumaczyć co to jest cnota, oszczędziliby sobie wielu nieprzyjemnych uczuć. Uważają cnotę jako przymiot idealny, którego przypuszczają istnienie bez żadnej rozwagi, a zatem przez to samo pomieszczają ją w liczbie przesądów, które jak wiesz są zdaniami niepopartemi poprzedniem zgłębieniem rzeczy.»
«Señor Don Belialu — odpowiedziałem — mój ojciec dał mi pewnego razu sześćdziesiąty tom swego dzieła, zawierający zasady nauki moralnej. Przesąd, według niego nie był zdaniem niepopartem poprzedniem zgłębieniem rzeczy, ale zdaniem już osądzonem przed naszem przyjściem na świat i przekazanem nam że tak powiem w dziedzictwie. Zwyczaje lat dziecinnych, rzucają w naszą duszę pierwsze zarody tych zdań, przykład je rozwija, znajomość zaś praw ustala. Stosując się do nich, jesteśmy uczciwymi ludźmi, wykonywając więcej niż prawa nakazują zostajemy cnotliwymi.»
«Określenie to — rzekł Don Belial — nie jest zupełnie złem i przynosi zaszczyt twemu ojcu. Dobrze on pisał, lepiej jeszcze myślał, kto wie może i ty przyjdziesz do tych samych wypadków, wracajmy jednak do naszego określenia. Zgadzam się z tobą że przesądy są zdaniami już osądzonemi, ale nie przeszkadza to żebyśmy sami nie mieli ich także sądzić, zwłaszcza gdy czujemy w nas wykształcony sąd o rzeczach. Ciekawy umysł zgłębia rzeczy, poddaje przesądy pod krytykę badania i przekonywa się czyli prawa równie wszystkich obowiązują. Tak postępując, jasno obaczysz, że prawny porządek wynaleziono tylko na korzyść tych zimnych i leniwych charakterów, które dopiero od hymenu oczekują uczuć rozkoszy, dobrego bytu zaś od oszczędności i pracy. Inaczej jednak dzieje się z gienjuszami, z charakterami namiętnemi, chciwemi złota i rozkoszy, któreby pragnęły lata w jednej chwili pochłonąć. Cóż dla nich utworzył porządek towarzyski? Przepędzą życie w więzieniach i skończą je w męczarniach. Na szczęście, prawa ludzkie są czem innem aniżeli tem czem się wydają. Są to zapory, przed któremi przechodzący zwraca się na inną drogę, ale ci którzy chcą je przezwyciężyć, przeskakują lub podłażą. Przedmiot ten jednak, zadaleko by mnie zaprowadził, żegnam cię mój młody przyjacielu, pokosztuj moich cukierków i licz zawsze na moją opiekę.»
Pożegnałem Señora Don Beliala i wróciłem do domu. Otworzono mi drzwi, rzuciłem się na łóżko i pragnąłem zasnąć. Pudełko stało obok mnie i roznosiło najrozkoszniejsze wonie. Nie mogłem oprzeć się pokusie, zjadłem dwa cukierki i miałem noc niespokojną to jest zakłóconą tysiącznemi najdziwaczniejszemi marzeniami.
O zwykłej godzinie, przyszły moje młode przyjaciołki. Znalazły szczególną odmianę w moim wzroku, jakoż w istocie spoglądałem na nie cale innemi oczyma. Wszystkie ich poruszenia zdawały mi się wynikać z niepohamowanej chęci uczynienia wrażenia na moich zmysłach. Słowom ich toż samo nadawałem znaczenie, ostatecznie wszystko w nich pociągało moją uwagę i pogrążało mnie w odmęt myśli, o jakich przedtem nie miałem żadnego pojęcia.
Zorilla spostrzegła pudełko. Zjadła dwa cukierki i podała siostrze. Wkrótce marzenia moje zmieniły się w rzeczywistość. Tajemne wewnętrzne uczucie opanowało obie siostry, które oddały mu się bez własnej świadomości. One same przestraszyły się i uciekły odemnie z bojaźnią w której jakaś dzikość się przebijała.
Matka ich weszła. Od chwili gdy ją uwolniłem od wierzycieli, postępowanie jej zemną nabrało niewypowiedzianej czułości. Pieszczoty jej z początku mnie uspokoiły, ale wkrótce spojrzałem na nią tym samym wzrokiem jaki odstraszył jej córki. Poznała co się działo we mnie, zmieszała się i spojrzenia jej unikając moich, padły na nieszczęsne pudełko. Wzięła kilka cukierków i odeszła, niebawem jednak wróciła, okryła mnie pieszczotami i ściskała w swoich objęciach nazywając synem.
Opuściła mnie z przykrem uczuciem jak gdyby chciała była sama się przezwyciężyć. Pomieszanie moich zmysłów dochodziło do szaleństwa. Czułem jak ogień krążył mi po żyłach, zaledwo widziałem co się koło mnie działo, krwawy jakiś obłok rozpinał się przed memi oczyma.
Wyszedłem drogą na taras, drzwi od pokoju dziewcząt były na wpół otwarte, niemogłem powstrzymać się i stanąłem na progu. Zmysły ich były w daleko większym bezładzie od moich. Przeląkłem się, chciałem wyrwać się z ich objęć, ale nie miałem na to dość siły. Matka weszła, wymówki zamarły na jej ustach, wkrótce nie miała prawa czynienia nam wyrzutów. —
«Przebacz Señorze Don Cornandez — dodał pielgrzym — przebacz że mówię ci o rzeczach, których samo opowiadanie jest już śmiertelnym grzechem. Ale historya ta potrzebną jest do twego zbawienia, postanowiłem wyrwać cię zagubie i spodziewam się że dokonam mego zamiaru. Pamiętaj stawić się tu jutro o tej samej godzinie.» Cornandez wrócił do domu, gdzie w nocy znowu go prześladował cień zamordowanego hrabiego Penna Flor.
Cygan domawiając tych słów musiał się z nami rozłączyć i odłożyć dalsze opowiadanie na dzień następny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Jan Nepomucen Bobrowicz, Jan Potocki i tłumacza: Edmund Chojecki.