Rękopis znaleziony w Saragossie/Dzień trzynasty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rękopis znaleziony w Saragossie |
Redaktor | Jan Nepomucen Bobrowicz |
Wydawca | Księgarnia Zagraniczna (Librairie étrangère) |
Data wyd. | 1847 |
Druk | F. A. Brockhaus |
Miejsce wyd. | Lipsk |
Tłumacz | Edmund Chojecki |
Tytuł orygin. | Manuscrit trouvé à Saragosse |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron | |
Rękopis znaleziony w Saragossie, dzień 13. Nagranie LibriVox w wykonaniu Niny Brown. | |
Artykuł w Wikipedii |
Naczelnik cyganów kazał mi przynieść obfite śniadanie i rzekł: «Señor Alfonsie, zbliżają się nasi nieprzyjaciele, czyli wyraźniej mówiąc, straż celna. Słusznem jest abyśmy im ustąpili pola bitwy. Znajdą tu paki dla nich przygotowane, reszta bowiem jest już w bezpiecznem miejscu. Posil się twojem śniadaniem i następnie dalej w drogę.»
Zostawiłeś mnie całemi siłami przysłuchującego się zadziwiającemu opowiadaniu Giulia Romati, owóż więc towarzysz nasz tak dalej jął rozpowiadać swoje przygody:
Znany sposób myślenia Zota sprawił że zupełnie zaufałem jego przyrzeczeniom. Wróciłem niesłychanie zadowolony do mojej gospody i natychmiast posłałem po mulników. Wnet kilku ich przyszło i śmiało ofiarowało mi swoje usługi, rozbójnicy bowiem tak im jako i ich zwierzętom niewyrządzali żadnej krzywdy. Wybrałem z pomiędzy nich człowieka który miał powszechnie dobrą sławę. Nająłem jednego muła dla siebie, drugiego dla mego służącego i dwa inne pod juki. Sam mulnik miał także swego muła i dwóch pieszych przewodników.
Nazajutrz o świcie wyruszyłem w drogę i zaledwie oddaliłem się o milę od miasta gdy ujrzałem małe oddziały Zota które zdawały się pilnować mnie z daleka i luzowały się z miejsca do miejsca. Tym sposobem, pojmujesz że nie miałem się czego obawiać.
Podróż wiodła mi się wybornie i zdrowie z każdym dniem polepszało. Już byłem tylko o dwa dni od Neapolu, gdy nagle przyszła mi myśl aby zboczyć z drogi i zwiedzić Salerno. Ciekawość ta łatwo dawała się usprawiedliwić; długo pracowałem nad historyą odrodzenia sztuk, których Salerno we Włoszech było niegdyś kolebką. Wreszcie sam niewiem jaki fatalizm ciągnął mnie do przedsięwzięcia tej nieszczęsnej podróży.
Zjechałem z głównego gościńca w Monte-Brugio i wziąwszy przewodnika z poblizkiej wioski zapuściłem się w okolicę najdzikszą jaką tylko można sobie wyobrazić. O południu przybyłem do wpół rozwalonego budynku który mój przewodnik nazywał gospodą, ale niepoznałem tego bynajmniej po przyjęciu jakiego doznałem od gospodarza. W istocie biedak ten zamiast ofiarowania mi jakiego posiłku, błagał mnie abym mu udzielił co z moich zapasów. Na szczęście miałem z sobą mięso na zimno, podzieliłem się więc nim, z moim przewodnikiem i służącym, mulnicy bowiem zostali w Monte-Brugio.
We dwie godziny potem, opuściłem to nędzne schronienie i wkrótce spostrzegłem obszerny zamek położony na szczycie góry. Zapytałem mego przewodnika jak się to miejsce nazywało i czy było zamieszkanem? Odpowiedział mi, że w kraju nazywano go zwykle Lo monte albo też Lo castello, że zamek był zupełnie spustoszały i niezamieszkany ale że wewnątrz zbudowano kaplicę z kilką celami, gdzie Franciszkanie z Salerno utrzymywali pięciu lub sześciu zakonników, przytem dodał z wielką prostotą: «Dziwne przygody rozpowiadają o tym zamku, ale ja żadnej nieumiem na pamięć, gdyż jak tylko kto zacznie o tem mówić natychmiast uciekam z kuchni i idę do mojej bratowej Pepy, gdzie zwykle zastaję jednego z ojców Franciszkanów który mi daje swój szkaplerz do pocałowania.» Pytałem go dalej, czy będziemy przejeżdżali koło zamku? Odpowiedział mi, że niebawem dostaniemy się na ścieżkę prowadzącą przez środek góry.
Śród tego, niebo pokryło się chmurami i nad wieczorem zaryczała straszliwa burza, jak na nieszczęście znajdowaliśmy się na pochyłości góry która nieprzedstawiała nam żadnego schronienia; przewodnik oznajmił nam że w pobliżu wiedział o obszernej jaskini, do której jednak droga była nader przykrą. Postanowiłem korzystać z jego rady, ale zaledwie zjechaliśmy między skały gdy tuż obok nas uderzył piorun. Muł mój upadł ja zaś stoczyłem się z wysokości kilku sążni; cudownym trafem zaczepiłem się o drzewo i czując że byłem ocalony, zacząłem wołać na moich towarzyszów, ale żaden mi nie odpowiedział.
Błyskawice z taką szybkością następowały po sobie, że przy ich świetle zdołałem rozpoznać otaczające mnie przedmioty i stanąć na bezpieczniejszem miejscu. Postępowałem naprzód chwytając się za drzewa i krzaki, i tym sposobem dostałem się do małej jaskini, która jednak nie dotykając żadnej ścieżki nie mogła być tą o jakiej mi przewodnik wspominał. Ulewa, wicher, grzmoty i pioruny zwiększyły się w dwójnasób. Drżałem cały w przemoczonych moich sukniach i przez kilka godzin musiałem zostawać w tem nieznośnem położeniu. Nagle zdało mi się żem ujrzał pochodnie migające na dnie wąwozu. Sądziłem że to byli moi ludzie, jąłem ich przyzywać i wkrótce usłyszałem krzyki odpowiedzi.
Niebawem postrzegłem młodego człowieka przyzwoitej postaci z kilku służącymi, z których jedni nieśli pochodnie drudzy zaś zawiniątka z odzieżą. Młodzieniec ukłonił mi się z głębokiem uszanowaniem i rzekł: «Panie Romati, należymy do księżniczki Monte-Salerno. Przewodnik którego pan wziąłeś w Monte-Brugio, doniósł nam że zabłąkałeś się w tych górach, przychodzimy więc po pana z rozkazu księżniczki, — racz przywdziać te suknie i pójść z nami do zamku.»
«Jakto — odpowiedziałem — chcesz pan mnie zaprowadzić do tego opuszczonego zamku położonego na szczycie góry?»
«Bynajmniej — odparł młodzieniec — ujrzysz pan przepyszny pałac od którego zaledwie o dwieście kroków jesteśmy oddaleni.»
Myślałem że w istocie jaka neapolitańska księżniczka miała swój pałac w tych okolicach, ubrałem się więc i pośpieszyłem za moim młodym przewodnikiem. Wkrótce znalazłem się przed przysionkiem z czarnego marmuru, ponieważ jednak pochodnie nie oświecały reszty budynku, niemogłem dostatecznie o nim sądzić. Młodzieniec opuścił mnie na dole wschodów, weszłem więc sam na górę i na pierwszym zakręcie spostrzegłem kobietę niezwykłej piękności która mi rzekła: «Panie Romati, księżniczka Salerno poleciła mi pokazać ci wszystkie piękności tego mieszkania.»
Odpowiedziałem, że sądząc o księżniczce po jej orszaku niewieścim, musiała ona przewyższać wszelkie wyobrażenie jakie można było sobie o niej uczynić.
W istocie, przewodniczka moja była tak doskonałej piękności i tak wspaniałej postaci, że zaraz z początku pomyślałem że kto wie czyli to nie była sama księżniczka; uważałem także że nosiła na sobie ubiór jaki spostrzegamy na portretach z przeszłego wieku, sądziłem jednak że to był strój dam neapolitańskich które upodobały sobie te odwieczne mody.
Weszliśmy naprzód do komnaty gdzie wszystko było z lanego srebra. Posadzka składała się ze srebrnych kwadratów, jednych polerowanych drugich nie lśniących. Sufit wyrabiany był w smaku drewnianych rzeźb w dawnych zamkach. Nareszcie lamperye, oprawy obić, zwierciadła, ramy i stoły zadziwiały wykończeniem dłuta snycerskiego. «Panie Romati — rzekła mniemana dama honorowa — zbyt długo zatrzymujesz się nad temi drobnostkami; jestto tylko przedpokój przeznaczony dla pieszej służby księżniczki Monte-Salerno.»
Nic na to nieodpowiedziałem i weszliśmy do drugiej komnaty podobnej kształtem do pierwszej, wyjąwszy, że wszystko co tam ze srebra tu było złociste z ozdobami z tego cieniowanego złota jakie tak wysoko ceniono przed pięćdziesięcią laty. «Ta komnata, mówiła dalej młoda nieznajoma, należy do szlachty dworskiej, marszałka i innych urzędników naszego dworu; w pokojach księżniczki nie zobaczysz ani złota ani srebra, tam panuje zupełna prostota — możesz to poznać już z tej sali jadalnej.» To mówiąc otworzyła boczne drzwi. Weszliśmy do sali której ściany pokrywał kolorowy marmur, u sufitu zaś na około biegł wieniec misternie wyrobiony z białego marmuru. W głębi w wspaniałych kredensach stały naczynia z górnego kryształu i czary z najkosztowniejszej indyjskiej porcelany.
Ztąd wróciliśmy znowu do komnaty dworzan i przeszliśmy do sali bawialnej: «Oto jest sala — mówiła dama — która bezwątpienia wzbudzi twoje podziwienie.» Rzeczywiście stałem jak osłupiały i począłem naprzód przypatrywać się posadzce, która była ułożoną z Lapis lazuli przekładanego twardemi kamieniami nakształt mozaiki florenckiej. Jeden stół takiej mozaiki kosztuje kilkanaście lat pracy. Rysunek zdala przedstawiał jeden wielki arabesk, ale przypatrzywszy się bliżej szczegółom, spostrzegano nieskończoną rozmaitość która dodawała wdzięku całości. W istocie jakkolwiek rysunek wszędzie zdawał się jednakowy, tu jednak wyobrażał najpiękniejsze różnobarwne kwiaty, owdzie muszle połyskujęce kolorami tęczy, tam znowu motyle, dalej kolibry. Ostatecznie najdroższe kamienie posłużyły do naśladowania tego co natura ma najpowabniejszego. Środek tej wspaniałej posadzki przedstawiał ubranie kobiece z drogich kamieni otoczone sznurem wielkich pereł. Wszystko wydawało się w płaskorzeźbie jakby rzeczywiste, zupełnie tak jak w stołach florenckich. «Panie Romati — przerwała nieznajoma, jeżeli nad wszystkiem będziesz tak długo się zastanawiał, nieskończymy nigdy.»
Natenczas podniosłem oczy i spostrzegłem obraz Rafaela, który zdawał się być jego pierwszą myślą szkoły ateńskiej, który jednak piękniejszym był co do kolorytu, z powodu świetności olejnych farb.
Następnie, ujrzałem Herkulesa u nóg Omfali; postać Herkulesa była pędzla Michała Anioła, w twarzy kobiety poznałem utwór Gwida. Jednem słowem, każdy obraz w tej sali przewyższał w doskonałości wszystko co dotąd widziałem. Obicie było z gładkiego zielonego aksamitu, od którego barwy malowidła wybornie się odbijały.
Po obu stronach każdych drzwi stały dwa posągi nieco mniejszej niż zwykła postaci; było ich razem cztery. Jeden był sławny amor Fidyasza wykuty dla Fryne, drugi, faun tegoż sztukmistrza, trzeci prawdziwa Wenus Praksytelesa której medycejska jest tylko kopią, czwarty był Antinous nadzwyczajnej piękności. Oprócz tego w oknach stały marmurowe grupy.
Na około salonu uszykowane były komody z szufladami, ozdobione zamiast bronzu, misternemi oprawami jubilerskiemi obejmującemi kamee jakie zaledwie możnaby znaleźć w królewskich gabinetach. Szuflady zawierały zbiory złotych metalów ułożone w uczonym porządku.
«Tutaj to — rzekła moja przewodniczka — pani tego zamku przepędza poobiednie godziny, przeglądanie bowiem tych zbiorów nastręcza rozmowę równie zabawną jak nauczającą, ale pozostaje panu jeszcze wiele rzeczy do widzenia, pójdź więc za mną.»
Wtedy weszliśmy do sypialni — była to ośmiokątna komnata z czterema alkowami w każdej z których stało obszerne wspaniałe łoże. Niebyło tu widać ani lamperyi, ani obić, ani sufitu. Z wytwornym smakiem rozwieszony, pokrywał wszystko muślin indyjski haftowany w misterne wzory i tak cienki, że można go było wziąść za mgłę, której sama Arachne znalazła sposób uwięzienia w lekką tkaninę.
«Po cóż te cztery łoża?» zapytałem.
«Ażeby można przenieść się z jednego na drugie w razie gdy upał nie dozwala zasnąć,» odpowiedziała piękna nieznajoma.
«Ale dla czegoż te łoża są tak obszerne?» dodałem po chwili.
«Czasami księżniczka, gdy bezsenność ją trawi ma zwyczaj przywoływania swoich kobiet — ale przejdźmy do kąpieli.»
Była to okrągła komnata wykładana perłową macicą ze szlakami z korali. Do koła sufitu sznur z wielkich pereł utrzymywał franzlę z klejnotów tejże samej wielkości i wody. Sufit składała jedna wielka szyba szklanna przez którą widać było pływające złocone rybki chińskie; zamiast wanny, we środku wprawiony był wyżłobiony płyt marmurowy, do koła obłożony sztucznym mchem, pośród którego sterczały najrzadsze, indyjskie muszle.
Na ten widok niemogłem już powstrzymać oznak podziwienia i zawołałem: «Ach pani, raj ziemski niczem jest w porównaniu z tem cudownem mieszkaniem!»
«Raj ziemski! — krzyknęła młoda kobieta przerażona i prawie z rozpaczą — raj! czy mówiłeś co o raju? proszę cię panie Romati, nie wyrażaj się w ten sposób, usilnie cię o to proszę; teraz pójdź za mną.»
Natenczas przeszliśmy do ptaszarni, napełnionej wszelkiemi rodzajami ptaków zwrotnikowych i wszystkiemi miłemi śpiewakami naszego klimatu. Zastaliśmy tam stół nakryty dla mnie samego. «Jakże możesz pani sądzić — rzekłem do pięknej przewodniczki — aby ktoś mógł myśleć o jedzeniu w tym boskim pałacu. Widzę że pani nie masz zamiaru dotrzymywać mi towarzystwa, z mojej strony nie odważę się sam zasiąść, chyba pod warunkiem że pani raczysz opowiedzieć mi niektóre szczegóły o księżniczce która posiada te wszystkie cuda.» Młoda kobieta wdzięcznie się uśmiechnęła, podała mi jadło, usiadła i zaczęła w te słowa: «Jestem córką ostatniego księcia Monte-Salerno...»
«Jak to? ty pani?»
«Chciałam rzec, księżniczka Monte-Salerno — ale nie przerywaj mi.»
Książe Monte-Salerno, pochodzący z dawnych udzielnych książąt Monte-Salerno, był grandem hiszpańskim, naczelnym wodzem wojsk, wielkim admirałem, wielkim koniuszym, wielkim marszałkiem dworu, wielkim łowczym, jednem słowem łączył w swojej osobie wszystkie wielkie urzęda królestwa neapolitańskiego. Jakkolwiek sam zostawał w służbie królewskiej, jednakże miał na swoim dworze wiele szlachty pomiędzy którą była i tytułowana. W liczbie tej ostatniej, znajdował się margrabia Spinawerde pierwszy dworzanin księcia, posiadający całe jego zaufanie, które wszelako podzielał z swoją małżonką margrabiną Spinawerde pierwszą damą z orszaku księżnej. Miałam w ówczas dziesięć lat — chciałam rzec że jedyna córka księcia Monte-Salerno miała w ówczas dziesięć lat. Wtedy to oboje Spinawerde opuścili dom książęcy; mąż ażeby zająć się ogólnym zarządem dóbr, żona zaś mojem wychowaniem. Zostawili w Neapolu najstarszą córkę nazwiskiem Laurę, w której utrzymywano że sam książę się kochał. Matka jej i młoda księżniczka przybyły na mieszkanie do Monte-Salerno. Jeżeli nie wiele zajmowano się wychowaniem młodej Elfrydy natomiast starano się zadość czynić wszelkim jej żądzom; przyzwyczajano otaczające ją kobiety do słuchania najmniejszych moich skinień. —
«Skinień Pani?» zawołałem.
«Nie przerywaj mi pan, już cię raz oto prosiłam,» odparła, poczem tak dalej mówiła:
Zachciało mi się wystawiać cierpliwość moich kobiet na próby wszelkiego rodzaju. Co chwila dawałam im przeciwne rozkazy których zaledwie połowę były w stanie wypełnić, wtedy karałam je szczypaniem, drapaniem lub zatykaniem im szpilek w ręce i nogi. Niebawem wszystkie mnie porzuciły. Margrabina przysłała mi inne ale i te niemogły długo ze mną wytrzymać. Tymczasem mój ojciec ciężko zachorował i udałyśmy się do Neapolu. Ja mało go widywałam, ale oboje Spinawerde nie opuszczali go na chwilę. Nareszcie umarł i w testamencie naznaczył margrabiego jedynym opiekunem córki i zawiadowcą wszelkich ziemskich i ruchomych majątków.
Pogrzeb zatrzymał nas przez kilka tygodni, po czem wróciliśmy do Monte-Salerno gdzie znowu zaczęłam męczyć moje służące. Cztery lata upłynęły w tych niewinnych zatrudnieniach, które były dla mnie tem przyjemniejszemi, że margrabina każdego dnia przyznawała mi słuszność, zaręczając że cały świat był na moje usługi i że niebyło dość srogiej kary dla tych którzy niechcieli mi być posłusznymi.
Pewnego jednak dnia wszystkie moje służące razem mnie opuściły tak że wieczorem musiałam rozbierać się sama. Rozpłakałam się ze złości i pobiegłam do margrabiny która mi rzekła: «Droga, miła księżniczko, osusz twoje piękne oczy, ja sama cię dziś rozbiorę, jutro zaś przyprowadzę ci sześć kobiet z których bezwątpienia będziesz zadowoloną.»
Nazajutrz za mojem przebudzeniem, margrabina przedstawiła mi sześć młodych i nader pięknych dziewcząt które na pierwszy widok sprawiły na mnie dziwne wrażenie. One same zdawały się być wzruszone. Ja pierwsza ochłonęłam z mego pomieszania, wyskoczyłam z łóżka, uściskałam je po kolei i zapewniłam że nigdy nie będą ani bite ani łajane. W istocie chociaż czasami niezgrabnie poczynały sobie z moim ubiorem, lub ośmielały się mnie niesłuchać, nigdy się na nie nie gniewałam. —
«Ależ pani — rzekłem do księżniczki — kto wie czyli te dziewczęta nie były młodemi przebranemi chłopcami.» — Księżniczka przybrała dumną postawę i odparła: «Panie Romati, prosiłam cię abyś mi nie przerywał,» i po tych słowach tak dalej mówiła.
W dniu w którym skończyłam szesnaście lat, zapowiedziano mi znakomite odwiedziny. Byli to: sekretarz stanu, ambassador hiszpański i książe Guadarrama. Ten ostatni przybywał prosić o moją rękę, pierwsi zaś towarzyszyli mu tylko dla poparcia jego prośby. Młody książę był ujmującej postaci i niemogę zaprzeczyć że uczynił na mnie silne wrażenie. Wieczorem wyszliśmy wszyscy na przechadzkę do ogrodu. Zaledwie uczyniliśmy kilka kroków, gdy byk rozjuszony wyskoczył z pomiędzy drzew i rzucił się prosto na nas. Książe zabiegł mu drogę z płaszczem w jednej ze szpadą zaś w drugiej ręce. Byk wstrzymał się na chwilę, wkrótce jednak poskoczył na księcia i padł przeszyty jego żelazem. Zdało mi się że byłam winna życie odwadze i zręczności młodego księcia, ale nazajutrz dowiedziałam się że koniuszy jego na umyślnie przywiódł tam byka, i że pan jego chciał tym sposobem wyświadczyć mi grzeczność wedle zwyczajów swego kraju. Natenczas zamiast wdzięczności, rozgniewałam się za bojaźń jakiej mnie nabawił i odrzuciłam ofiarę jego ręki.
Postępek ten z mojej strony, niesłychanie podobał się mojej ochmistrzyni; korzystała z tej sposobności aby dać mi poznać wszystkie moje zalety i wystawiła mi straty na jakie narażałam się zmieniając stan i nadając sobie pana. Wkrótce potem ten sam sekretarz stanu przyjechał do nas w towarzystwie innego ambassadora i panującego księcia Nudel-Hansberg. Zalotnik ten był wysoki, gruby, tłusty, blondyn, biały aż do siności, i ciągle rozmawiał ze mną o majoratach jakie posiadał w dziedzicznych państwach, ale mówiąc po włosku strasznie zarywał z niemiecka.
Zaczęłam naśladować jego wymowę i tymże samym akcentem zapewniłam go, że jego obecność była niezbędną w majoratach które posiadał w państwach dziedzicznych. Niemiecki książe wyjechał dotknięty do żywego. Margrabina okryła mnie pieszczotami i ażeby tem pewniej zatrzymać mnie w Monte-Salerno, kazała wykonać wszystkie te piękne rzeczy które tu podziwiałeś. —
«Zaprawdę, wybornie jej się udało — zawołałem — cudowny ten pałac słusznie może być nazwany, rajem ziemskim.» Na te słowa księżniczka powstała z oburzeniem i rzekła: «Panie Romati, już cię prosiłam abyś nie używał więcej tego wyrażenia,» — poczem zaczęła śmiać się ale straszliwym i konwulsyjnym śmiechem, powtarzając ciągle: «tak — rajem — ziemskim rajem — ma właśnie oczem mówić — o raju.» Scena ta poczynała stawać się przykrą; księżniczka nakoniec przybrała dawną surową postać i groźnie na mnie spojrzawszy, rozkazała abym udał się za nią.
Natenczas otworzyła drzwi i znaleźliśmy się w obszernych podziemiach, w głębi których połyskiwało jak gdyby srebrne jezioro, które w istocie było z żywego srebra. Księżniczka klasnęła w dłonie i spostrzegłem łódkę kierowaną przez żółtego karła. Weszliśmy do łodzi i wtedy dopiero poznałem że karzeł miał twarz ze złota, oczy dyamentowe i usta z koralu. Jednem słowem był to automat który za pomocą małych wioseł, krajał fale żywego srebra z niesłychaną zręcznością i pędził naprzód łódkę. Ten, nowego rodzaju przewodnik, wylądował z nami u stóp skały która otworzyła się, i znowu weszliśmy do podziemia gdzie tysiące innych automatów przedstawiło nam najdziwaczniejsze widowisko. Pawie roztaczały ogony wysadzane drogiemi kamieniami, papugi z szmaragdowemi piórami ulatywały nad naszemi głowami, murzyni z hebanu na złotych półmiskach przynosili nam wiśnie z rubinów i winogrona z szafirów — nieskończona ilość innych zadziwiających przedmiotów napełniała te cudowne sklepienia, których końca oko nie mogło dojrzeć.
Natenczas, sam niewiem dla czego znowu wzięła mnie chętka powtórzenia tego nieszczęsnego porównania o raju, aby przekonać się jakie wrażenie słowo to sprawi tym razem na księżniczce. Ulegając więc niepowściągnionej ciekawości rzekłem: «W istocie można powiedzieć że pani posiadasz raj na ziemi...»
Księżniczka jednak najwdzięczniej mi się uśmiechnęła mówiąc: «Ażebyś lepiej mógł osądzić o przyjemnościach tego pobytu, przedstawię ci sześć moich służących.» Przy tych słowach dobyła złoty klucz z zapasa i otworzyła ogromny kufer, pokryty czarnym aksamitem ze srebrnemi ozdobami. Gdy wieko odskoczyło, ujrzałem wychodzącego kościotrupa który zbliżał się ku mnie w groźnej postawie. Dobyłem szpady ale kościotrup wyrywając sobie lewą rękę, użył jej zamiast broni i z wściekłością na mnie napadł. Broniłem się dość dzielnie, gdy w tem drugi kościotrup wylazł z kufra i wyłamując żebro pierwszemu, z całej siły uderzył mnie niem w głowę. Pochwyciłem go za szyję, on obwinął mnie kościstemi rękoma i chciał powalić na ziemię. Nareszcie zdołałem go się pozbyć, ale tu trzeci kościotrup wywlókł się z kufra i złączył z dwoma pierwszemi. Za nim pokazały się jeszcze trzy inne. Wtedy niemając nadziei wyjścia zwycięzcą z tak nierównej walki, padłem na kolana przed księżniczką i prosiłem ją o miłosierdzie.
Księżniczka rozkazała kościotrupom wrócić do kufra, po czem rzekła: «Romati, pamiętaj abyś nigdy w życiu niezapomniał tego co tu widziałeś.» W tej samej chwili, ścisnęła mnie za ramię, uczułem się sparzony aż do kości i zemdlałem.
Niewiem jak długo zostawałem w tym stanie, nakoniec obudziłem się i usłyszałem w około mnie pobożne śpiewy. Poznałem żem leżał pośród obszernych zwalisk; chciałem ztąd się wydostać i zaszedłem na wewnętrzny dziedziniec gdzie ujrzałem kaplicę i mnichów śpiewających jutrznie. Po skończonych modlitwach, przeor zaprosił mnie do swojej celi. Poszedłem za nim i starając się zebrać moje zmysły opowiedziałem mu wszystko com widział tej nocy. Gdy skończyłem powieść, przeor rzekł: «Synu mój, nie patrzałżeś czyli księżniczka nie zostawiła ci jakich znaków na ręku?»
Zatoczyłem rękaw i w istocie spostrzegłem ramię oparzone i znaki pięciu palców księżniczki.
Natenczas przeor otworzył skrzynkę stojącą przy jego łóżku i wyjął z niej stary pargamin. «Oto jest — rzekł — bulla naszego założenia, ona może ci objaśni dzisiejsze twoje zdarzenie.» Rozwinąłem pargamin i przeczytałem co następuje:
«Roku pańskiego 1503, dziewiątego lata panowania Fryderyka króla Neapolu i Sycylji, Elfrida Monte-Salerno, do ostatnich krańców posuwając bezbożność, głośno chełpiła się z posiadania prawdziwego raju i wyraźnie zrzekała się tego jaki nas czeka w przyszłem życiu. Tymczasem pewnej nocy z czwartku na wielki piątek, trzęsienie ziemi pochłonęło jej pałac, którego zwaliska stały się piekielnem mieszkaniem gdzie szatan, wróg rodzaju ludzkiego osadził chmarę złych duchów, które długo napastowały i napastują tysiącznemi obłędami odważających się przybliżać do Monte-Salerno, a nawet prawowiernych chrześcijan zamieszkujących te okolice. Z tego to powodu my Pius III., naczelnik duchowieństwa etc. etc. upoważniamy do założenia kaplicy w samymże środku rzeczonych zwalisk» itd. itd.
Nie pamiętam już końca bulli, pomnę tylko że przeor zaręczył mi że nagabania stały się daleko rzadszemi, że jednakowoż czasami się wydarzały, mianowicie zaś w nocy z czwartku na wielki piątek. Zarazom doradził mi abym kazał zmówić kilkanaście mszy za duszę księżniczki i na jednej z nich sam był obecnym. Posłuchałem jego rady i następnie udałem się w dalszą podróż, ale pamięć tej nieszczęsnej nocy zostawiła mi smutne wrażenie którego nic nie zdoła wymazać, nadto ręka ciągle mocno mnie dolega. Przy tych słowach Romati obnażył ramię na którem spostrzegliśmy oparzeliznę i ślady palców księżniczki. —
Tu przerwałem naczelnikowi mówiąc mu że przeglądałem u kabalisty niektóre podania Hapeliusa i żem w nich znalazł przygodę nader do tej podobną.
«To być może — odrzekł naczelnik — że Romati nauczył się swojej historyi z tej książki, a nawet że całkiem ją zmyślił. Wszelako opowiadanie jego wielce przyczyniło się do podniecenia we mnie chęci do podróży i zwłaszcza nadziei doznania samemu równie nadzwyczajnych przygód, która zawsze została tylko nadzieją. Ale taka jest moc wrażeń odebranych w młodocianym wieku, że marzenia te długo zawracały mi głowę i nigdy nie zdołałem zupełnie się z nich otrząsnąć.»
«Panie Pandesowna — rzekłem na to — czyliż niedałeś mi do zrozumienia, że od czasu jak żyjesz w tych górach, widziałeś rzeczy które także możnaby nazwać cudownemi?»
«W istocie, widziałem pewne rzeczy które mi przypomniały historyę Giulia Romati.»
W tej chwili jeden z cyganów przerwał naczelnikowi opowiadanie; zastawiono obiad, że zaś Pandesowna miał wiele do czynienia, wziąłem strzelbę i poszedłem na polowanie. Przedarłem się przez kilka pagórków i rzuciwszy wzrok na dolinę rozciągającą się pod memi stopami, zdało mi się żem poznał zdaleka nieszczęsną szubienicę dwóch braci Zota. Widok ten podniecił moją ciekawość, przyśpieszyłem kroku i w istocie znalazłem się u wejścia do szubienicy na której dawnym zwyczajem oba trupy wisiały. Ze zgrozą odwróciłem oczy i smutno wróciłem do naszego obozu. Naczelnik zapytał mnie gdzie chodziłem, odpowiedziałem mu że zapuściłem się aż do szubienicy dwóch braci Zota.
«Zastałeś ich obu wiszących?» rzekł cygan.
«Jakto? — przerwałem — czy oni mają czasami zwyczaj odczepiania się?»
«Bardzo często — rzekł naczelnik — zwłaszcza zaś w nocy.»
Te kilka słów pogrążyły mnie w tęsknotę; znowu więc byłem w sąsiedztwie dwóch przeklętych straszydeł; czyli zaś to były upiory lub też wymarzone na mnie strachy, zawszem mniemał że należało mi ich się obawiać. Smutek dręczył mnie przez resztę dnia; poszedłem spać bez wieczerzy i przez całą noc marzyłem tylko o widmach, upiorach, duchach, zmorach i wisielcach.