Rapir i tomahawk/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rapir i tomahawk |
Pochodzenie | cykl Ród Rodriganda |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O jakie sto dwadzieścia mil angielskich od ujścia Rio Pecos do Rio Grande del Norte, na meksykańskiem wybrzeżu tej potężnej rzeki, na ostrym zakręcie, niedaleko Presidio de S. Vicente, leży znany już naszym czytelnikom port Guadelupa. W roku 1848 Emma Arbellez była wraz z przyjaciółką swą Karją w Guadelupie z wizytą u krewnych. W drodze powrotnej, kiedy towarzystwo postanowiło zapolować w północnych prerjach, napadli je Komanczowie i uprowadzili do niewoli. Wiemy już, kto je oswobodził: Piorunowy Grot i Niedźwiedzie Serce.
Rodzina, u której gościły Emma i Karja, trudniła się handlem. Głową jej był krewny hacjendera Arbelteza, Pirnero, uchodzący za najbogatszego człowieka w całej okolicy. Przywędrował do Gwadelupy niewiadomo skąd; ożenił się z piękną, zamożną Meksykanką, siostrą Pedra Arbelleza; rozpoczął interes od małych rozmiarów i z biegiem czasu rozwinął tak, że stał się bogaczem.
Owdowiał prędko; zmarła żona pozostawiła mu jedyną córkę. Śmierć jej nie odbiła się na życiu Pirnera; miał usposobienie wesołe, nieskłonne do smutku. Żył szczęśliwie i beztrosko, albo, ściśle mówiąc. z jedną tylko troską, mianowicie, piękna jego córka Rozedilla nie miała.. zamiaru wyjść zamąż. Dawniej było mu tu zupełnie obojętne. Ale teraz, gdy się postarzał, myśl o tem, aby córka nie pozostała sama, bez opieki, nie dawała mu spokoju. Piękna blondynka miała dosyć adoratorów; żartowała i — śmiała się ze wszystkimi, ale żadnego z nich nie odznaczała i nie faworyzowała. Miała już około trzydziestki. Była jeszcze ciągle ładna, rzecz dziwna z tego względu, że Meksykanki, jak wiadomo, przekwitają już w tym wieku; jej jasno blond włosy wskazywały na inne, może germańskie pochodzenie.
Pirnero, właściciel wielkiego domu, posiadał ponadto poza murami fortu obszerne pastwiska, na których zatrudniał pewną ilość vaquerów. W jego jednopiętrowym domu mieściły się, oprócz oficyny, wielkie piwnice; piwnice służyły za składy, oficyna za sklep i szynk, na piętrze zaś mieszkał właściciel. —
Był letni dzień roku 1866. Od rzeki wiał ostry wiatr, postrach każdego myśliwca i pastucha; mimo to w szynku ani śladu gościa. Sennorowi Pirnero humor nie dopisywał. Stał przy oknie i w milczeniu patrzył na okolicę, zasnutą gęstemi chmurami kurzu. Przy drugiem oknie siedziała Rezedilla, wyszywała czerwoną chustkę — podarunek dla jednej ze służących.
Stary zaczął palcami bębnić w szybę. Był to niezawodny dowód złego humoru; ilekroć atak taki przychodził, spadał na Rozedillę grad wyrzutów, z których sobie jednak niewiele robiła. Bawiło ją to nawet, jak ojciec po różnych wstępach i dygresjach, wracał zawsze do sprawy małżeństwa.
— Straszny wicher — mruknął z niechęcią.
Nie odpowiedziała. Rzekł więc po chwili:
— Istny huragan!
Milczała. Wobec tego zapytał wprost:
— Nieprawdaż, Rezedillo?
— Owszem — odparła lakonicznie.
— Owszem? Tylko tyle? — zapytał, poruszony zwięzłością odpowiedzi.
— No tak; straszliwy huragan.
— Tak, i pył okropny!
Rezedilla zamilkła znowu; odwrócił się teraz ku niej i rzekł:
— Jeżeli jesteś tak milcząca, trudno ci będzie wytrzymać z mężem, gdybyś już kiedyś stanęła na kobiercu.
— Milcząca żona jest więcej warta od gadatliwej.
Pirnero chrząknął kilkakrotnie. Czuł, że jest pobity. Nie kleiła się rozmowa. Ale, nie dając za wygraną, podjął po chwili:
— Okropny wicher, istny huragan!
Nie uważała, aby ta trafna i wyszukana uwaga zasługiwała na odpowiedź.
Pirnero kiwnął głową i, dzwoniąc w szyby, mruknął:
— Ani jednego gościa w szynku.
Ponieważ i na to odezwanie się nie było odpowiedzi, odwrócił się ze słowami:
— Czy nie mam racji? Ani na lekarstwo! To źle dla dziewczyny, która powinna rozglądać się za mężczyznami. A może...
— Nie — odparła z niechęcią. — Nie chcę żadnego.
— Żadnego? Głupstwo! Mężczyzna jest dla dziewczyny tem, czem podeszew dla buta.
— Stąpając, trzeba ją mocno przyciskać? — zapytała z uśmiechem.
— Banialuki! Przecież bez butów nie można chodzić.
Mimo tego wyjaśnienia poczuł ukłucie, które w jego kierunku wymierzyła. Dręczyło go to; zaczął przemyśliwać, jakby znowu wrócić do swego tematu, gdy nagle spadł za oknem drewniany rygiel, zwiany z dachu podmuchem wiatru.
— Widziałaś? — zapytał. — Widziałaś, jaka dziura na dachu?
— Widziałam.
— A kto to zreperuje? Ja, tylko ja!
— Któż inny ma się tem zająć? Chyba nie ja?
— Ty? Głupstwo! — Zięć! Bo jego obowiązkiem jest dbać o porządek. Gdzie niema zięcia, tam niema porządku. Zrozumiano?
Poczciwy papa Pirnero był nieco skąpy; złościła go drobna szkoda, którą wiatr wyrządził na dachu. Gdy się coś w tym rodzaju zdarzało, stawał się podwójnie wymowny i gęsto prawił o rzeczach, o których zwykle milczał. Dlatego mruczał teraz:
— Ale musi to być zięć przyzwoity. Nie taki obdartus w łachmanach, jak ten, który tutaj przychodzi czasami.
Pirnero nie zauważył wcale, że w odpowiedzi na te słowa Rezedilla zarumieniła się nieco. Widocznie obdartus nie był jej obojętny.
— Wiesz z pewnością, o kim mówię, co? — zapytał Pirnero.
— Tak — odparła.
— No więc, na tego się nie zgodzę! Jestem ambitny; odziedziczyłem to po swoich zmarłych rodzicach. Czy nie wiesz, kim by mój ojciec?
— Wiem. Kominiarzem.
— Słusznie. Kominiarze to ludzie, którzy spoglądają wysoko. A mój dziadek?
— Handlował chrzanem.
— Doskonale! Widzisz z tego, że już w nim była jakaś żyłka przedsiebiorczości, dzięki której stałem się bogatym człowiekiem. Trzeba ci od czasu do czasu przypominać twe pochodzenie, ojczyznę i miasto rodzinne. Zapomniałaś może, z jakiego pochodzisz kraju?
— Nie zapomniałam — rzekła, wstrzymując uśmiech. — Z Saksonji.
— Tak, z Saksonji, znanej z pięknych dziewcząt. Niema nigdzie na świecie dziewcząt tak pięknych, ale muszą wychodzić zamąż, inaczej źle się sprawa kończy. Zrozumiano? Niedaleko padło jabłko od jabłoni. Byłem ładnym chłopcem po matce i babce, stąd i ty odziedziczyłaś urodę. Dlatego nazwałem cię Rezedą, lub Rezedillą. Co się zaś tyczy. miasta rodzinnego, znasz przecież jego nazwę, co?
— Owszem: Pirna.
— Tak jest, Pirna. To najpiękniejsze miasto na całym świecie. Mówią w niem wszyscy przepięknym językiem. Dlatego nauczyłem się łatwo po hiszpańsku. Od nazwy Pirna przybrałem nazwisko Pirnero. I dlatego matka twoja wyszła za mnie zamąż. Ale ty nie chcesz męża, nawet gdyby pochodził z Pirny, co? — Któż mi naprawi szkodę na dachu?
Pirnero byłby tak gadał do sądnego dnia, gdyby nie rozległo się uderzenie kopyt końskich. Zbliżał się jakiś jeździec. Nie zeskoczył z konia przed oknem, tylko wjechał prosto przez ogrodzenie. Teraz dopiero zsiadł z konia i, przeszedłszy obok okna, skierował kroki ku pokojowi Pirnera.
Gospodarz zauważył przybysza już przedtem i rzekł zirytowanym głosem:
— Otóż i jest ten wagabunda. Wcale za nim nie tęsknię, nawet gdy niema w szynku żywej duszy. Niechaj nie marzy o tem, aby mógł zostać moim zięciem!
Rezedilla pochyliła się nad robotą, aby ukryć rumieńce, które wystąpiły jej na twarz; tymczasem gość wszedł do pokoju.
Ukłonił się grzecznie, usiadł przy stole i poprosił o szklankę chłodzącego napoju, zwanego julep, który jest ulubionym trunkiem w południowych stanach Ameryki.
Gość był wysokiego wzrostu, mocnej budowy; twarz jego ocieniała ciemna broda. Wyglądał na człowieka przeszło trzydziestoletniego, choć można było przypuszczać, że jest młodszy. Ubrany był w meksykańskie spodnie i wełnianą bluzę, zprzodu rozpiętą, która ukazywała gołą pierś. Biodra owijał wąski pas skórzany. Tkwiły za nim dwa rewolwery i nóż. Strzelba, którą oparł o stół, wydawała się nic warta; całe ubranie wyglądało nędznie. Kto jednak przypatrzył się bliżej jego mocnym, melancholijnym nieco rysom, wielkim ciemnym oczom, ten z pewnością swego sądu nie wydałby na podstawie ubrania. Gdy przybysz odłożył na stół kapelusz o szerokich kresach, ukazała się nad jego czołem głęboka, ledwie zagojona blizna.
— Jaki julep mam podać? — zapytał gospodarz ostro. — Z miętą czy z kminkiem?
— Dajcie, sennor, z miętą — brzmiała odpowiedź.
Gospodarz wszedł za ladę i przyniósł żądany napój, poczem usiadł znowu przy oknie. Gość popijał zwolna julep, całą uwagę zdawał się wytężać, tak samo jak gospodarz, w kierunku okna; bystry jednak obserwator dostrzegłby z pewnością, że wzrok gościa padał chwilami ukradkiem na dziewczynę, która, rumieniąc się, spuszczała oczy.
Staremu milczenie wkońcu już nazbyt ciążyło. Chrząknąwszy, zakomunikował gościowi:
— Straszliwy wiatr.
Nieznajomy nie zwrócił na to uwagi; dopiero gdy gospodarz dodał po pauzie: — nieprawdaż? — odpowiedział obojętnie:
— Niezgorszy.
— I pył okropny.
— Pah? Co przez to rozumiecie? Czy to nie pył?
— Ależ owszem — pył. Cóż to jednak szkodzi?
— Co to szkodzi? Co za pytanie! — zawołał gospodarz ze złością, — Gdy komu taki pył zasypie oczy, wtedy...
— Wtedy będzie je musiał zamknąć — odparł nieznajomy.
— Zamknąć? — Ach tak, toby było właściwie najmądrzejsze.
Gospodarz poczuł się znowu pobitymi mimo to ciągnął dalej:
— Ale ubranie się niszczy — ubranie.
— Można przecież włożyć stare.
Była to woda na młyn gospodarza. Odwrócił się w kierunku znienawidzonego gościa i rzekł:
— Tak, sennor odział się dosyć podle. Czy nie ma pan lepszego ubrania?
— Nie.
Słowo to zostało wypowiedziane z takim spokojem i obojętnością, że stary się oburzył. Meksykanin zwraca wielką uwagę na swój wygląd zewnętrzny. Ubiera się w stroje jaskrawe, malownicze; nosi chętnie lśniącą broń i przybiera konia w złote i srebrne ozdoby. A nasz nieznajomy? Nic podobnego. Na ordynarnych butach nie miał nawet ostróg, mimo że specjalnością Meksykan są ostrogi olbrzymich rozmiarów.
— A dlaczego? — zapytał gospodarz.
— Bo za drogie dla mnie.
— Ach tak, — więc jesteście biedakiem?
— Tak — odparł zapytany obojętnie. Zauważywszy, że Rezedilla oblała się rumieńcem niechęci, postał jej spojrzenie proszące, aby wybaczyła mu to słowo.
Gospodarz, nie zwracając uwagi na grę ich oczu, pytał dalej:
— Kim właściwie jesteście?
— Strzelcem.
— Strzelcem? I z tego żyjecie?
— Oczywiście.
Stary obrzucił przybysza pogardliwem spojrzeniem.
— W takim razie żal mi was bardzo — rzekł wyniośle. — Z czego teraz strzelec żyć może? Dawniej inne były czasy; byli śród strzelców ludzie, dla których człek musiał mieć szacunek. Czy słyszeliście kiedy o Niedźwiedziem Sercu?
— Tak; był to sławny Apacz.
— A o Bawolem Czole?
— Był królem wśród łowców, polujących na bawoły.
— A o Piorunowym Grocie?
— Był to Niemiec.
— To mój ziomek! — rzekł gospodarz z dumą. — Pochodzę z Pirny pod Dreznem. Ale największy strzelec to Władca Skał, również Niemiec. — Czy słyszeliście kiedy o Czarnym Gerardzie?
— Oczywiście. A cóż się z nim stało?
— Musi to być również wcielony szatan. Ugania się teraz tutaj dookoła granicy. Westman ten nazywa się Gerard i nosi podobno czarną brodę; stąd zowią go Czarnym Gerardem. Nie boi się nawet djabła. Strzał jego nigdy nie chybia; uderzenie noża trafia zawsze.
Dawniej zapalczywie użerał się z bandami zbójeckiemi w Llano estacado. Odkąd przybył z gór północy drogi zostały niemal oczyszczone z rozbójników. Mam mu bardzo wiele do zawdzięczenia, gdyż dawniej zbóje często rabowali mi towar. Taki człowiek byłby mi się... — opamiętał się i urwał, nie skończywszy słowa. Nie można przecież w obecności tego gościa wpadać na ulubiony temat. Po chwili mówił dalej:
— Chciałbym wiedzieć, jakiej narodowości jest ten człowiek. Może pochodzi z Pirny? Mieszkańcy tego miasteczka są wszyscy niesłychanie waleczni. A z jakiego kraju wy pochodzicie, mój panie?
— Z Francji — odparł strzelec.
— O rety, więc jesteście Francuzem?
— Oczywiście.
— Tak. Hm, hm. No, to dobrze.
Pirnero odwrócił się, nie myśląc podtrzymywać rozmowy. Po chwili wstał i opuścił pokój, dawszy przedtem znak córce, aby za nim wyszła. Usłuchała.
— Słyszałaś — rzekł Pirnero, gdy znaleźli się w śpiżarni, — kim jest ten człowiek?
— Tak; jest Francuzem — odparła.
— W takim razie muszę cię przestrzec. Przypuszczam, że ci wiadomo, iż Francuzi przywieźli nam niemieckiego, a raczej austrjackiego księcia, który ma zostać cesarzem Meksyku?
— Owszem, to tajemnica poliszynela.
— Chcę ci powiedzieć, że zdaniem mojem Austrjacy to poczciwi ludzie. Liczą wprawdzie na guldeny, które warte są tylko siedemnaście groszy, ale cóż mnie obchodzą te pozostałe trzy grosze? Nic nie mam przeciwko Austriakom, zwłaszcza, że książę Maks ma być prawym człowiekiem. Meksykanom nie podoba się jednak to, że popierają go Francuzi i dlatego nie chcą o nim słyszeć. Powiadają, że Napoleon III jest kłamcą, że nie dopełnił obietnic i że księcia Maksa wystrychnie również na dudka. Nie chcą żadnego cesarza; chcą prezydenta, którym ma być Juarez.
— Ten, który bawi teraz w Paso del Norte?
— Tak. Francuzi chętnieby go schwytali. Obsadzili kraj cały i omal Juareza nie dostali w Chihuahua. Uciekł im szczęśliwie do Paso dei Norte, Nie będą mieli wprawdzie odwagi gonić go aż do dalekiej granicy indjańskiej, rozeszła się jednak wieść, że wyślą patrole, które go mają szukać. Dlatego trzeba być ostrożnym i strzec się tego Francuza.
— Cóż ciebie to obchodzi? Co tobie do Juareza?
— O, bardzo wiele, — odparł z poważną miną. — Dotychczas nie zdradzałem się przed tobą, że mam wyjątkowy talent do polityki.
— Ty? — przerwała Rezedilla, zdumiona do najwyższeqo stopnia.
— Tak, ja, wszyscy bowiem mieszkańcy Pirny są wielkimi politykami. Mam w Presidio jeszcze kilka posiadłości. Na tej podstawie posiadam prawo głosu, nie jest mi zatem obojętne, czy będziemy mieli księcia Maksa, czy Juareza, Maks poczciwy, ale nie utrzyma się, zależny jest bowiem od Francuzów. Aby stworzyć cesarstwo Meksyku, zaciągnął Napoleon dwie pożyczki. Meksyk otrzymał marne czterdzieści miljonów, pięćset zaś miljonów wzięła Francja. Jest to najoczywistsze oszustwo, na które biedny Maks nic poradzić nie może. Tymczasem Juarez zna nasz kraj; chce wyrzucić Francuzów, dlatego popieramy go. Potrzeba jednak pieniędzy. Wysłał więc posłów do prezydenta Stanów Zjednoczonych, aby się z nim połączyć i zaciągnąć pożyczkę. Przed kilkoma dniami poseł wrócił z wiadomością, że Stany Zjednoczone nic wiedzieć nie chcą o cesarzu meksykańskim, popieranym przez Francuzów, i że udzielają pożyczki w wysokości trzydziestu miljonów dolarów. Część tej sumy jest już w drodze; przewożą ją do Juareza lądem. Francuzi zwąchali pismo nosem i rzecz bardzo prawdopodobna, że zechcą zrabować przesyłki pieniężne. Gdyby pieniędzy nie można było transportować dalej, zostaną ukryte w Guadelupie, u nas w domu. Juarez wyśle wzmocnioną straż; musimy się więc mieć tem bardziej przed Francuzami na baczności. Pchną wywiadowców, aby nas wybadać; przeczuwam, że ten łotr, który tam siedzi, jest jednym z takich szpiegów. Mówi mało, nie spuszcza oka z okna, aby widzieć dokładnie, co się dzieje na dworze, Nawet na ciebie nie spogląda.
Rezedilla wiedziała, że się stary myli. Nie chciała się jednak zdradzić, że czuje sympatję do tego człowieka.
— Nie sądzę, aby miał oko szpiega, — rzekła.
— Nie? Mylisz się. Po dyplomacie poznać można zawsze, że jest wielką figurą. Dlatego wolę, aby mnie nie widział ten Francuz. Gotów jeszcze zmiarkować po wyrazie, twarzy, jakie jest moje istotne powołanie i nabrać podejrzeń. Dlatego wolę, abyś go obsługiwała sama. Ale błagam na litość Boską, nie wygadaj się, że jestem zwolennikiem Juareza.
Rezedilla odparła, z trudem panując nad śmiechem:
— Nie troszcz się o to; odziedziczyłam po tobie żyłkę dyplomatyczną. Nie złapie mnie.
— Jestem pewien, że masz tę żyłkę. To przechodz1 z ojca na córkę zupełnie bezwiednie. Wracaj więc do gospody i załatw dobrze sprawę. Bądź nawet dla niego uprzejma, aby nie budzić podejrzeń. Dobry dyplomata musi sidłać swych wrogów uśmiechem, znam się na tem.
Gdy Rezedilla wróciła do gospody, gość siedział jeszcze. Na twarzy Rezedilli pojawił się miły, łobuzerski wyraz. Siadła przy oknie, nie mówiąc ani słowa. Nieznajomy milczał również. Po chwili przerwała milczenie zapytaniem:
— Czy jest pan naprawdę Francuzem, sennor?
— Tak — odparł. — Czy wyglądam na człowieka, któryby panią chciał okłamywać, sennorita?
— Nie — odparła szczerze. — Myślałam tylko, że pan żartuje. Francuzi bowiem nie są w tych okolicach lubieni.
— Ja ich również nie lubię.
— Ah, — rzekła zdumiona — a przecież jest pan sam Francuzem.
— Tak, urodziłem się we Francji, ale nie wrócę nigdy do ojczyzny.
— Czy ją pan opuścił pod przymusem?
— Nie, dobrowolnie; w każdym razie nic mnie nie łączy z moją ojczyzną.
— To musi być smutne.
— Mniej smutne, niż inne rzeczy, naprzykład niewierność i zdrada.
— Czy doznał pan tego?
— Niestety tak.
Po tych słowach wystąpił mu na twarz wyraz melancholji. Odpowiedź nieznajomego wzbudziła ciekawość pięknej dziewczyny. Zapytała:
— Ukochana pana zdradziła?
— Niestety.
— Musiała to być zła, bezduszna dziewczyna, sennor.
— Męczyła mnie bardzo i zatruwała życie.
— Kochał ją pan bardzo?
— Tak — odparł krótko i prosto.
Ten ton właśnie najbardziej pociągał Rezedillę. Była pewna, że ktoś inny wobec kobiety nie odpowiadałby w ten sposób.
— Musi się pan starać zapomnieć o niej, sennor.
— Nie mogę. Nie kocham jej wprawdzie, ale tak mnie unieszczęśliwiła, że nie jestem w stanie wyrwać jej z pamięci.
— Tego nie rozumiem. Jakże pan może być nieszczęśliwym, skoro jej pan nie kocha?
— Ponieważ nieszczęście moje nie jest skutkiem jej niewierności, lecz zdrady.
— Ah, powiedziała o panu coś złego? Było to kłamstwo?
— Nie, sennorita, była to, niestety, prawda.
Rezedilla doznała przy tych słowach dziwnego uczucia obcości. Nie panując nad sobą, zapytała:
— Żartował pan?
— Dlaczegóż miałbym żartować, sennorita? Nie, nie, powiedziałem szczerą prawdę.
Pochyliła głowę; na twarz jej wystąpił wyraz rozczarowania. Rzekła chłodniejszym, niż dotychczas, tonem:
— Niech mi pan wybaczy, że go dręczyłam pytaniami. Ale przychodził sennor do nas zawsze taki cichy i smutny, że było mi pana żal. Miałam wrażenie, że z oczu pańskich popłyną łzy.
— Tak, bywają ludzie, którzy noszą w sobie całe morze łez, za dumni są jednak, aby dać im upust.
— Ale ja to zauważyłam. I pomyślałam sobie, że przyjazne jakieś słowo byłoby dla pana wielką pociechą. Bywają ludzie, którzy nawet w pierwszej chwili nie wydają się nam obcy. Czy doznał pan tego kiedy?
— Tak. Pierwszy raz doznałem dzięki pani.
Zarumieniła się. Mówił dalej, jakby na usprawiedliwienie:
— Niech mi pani nie bierze za złe tych słów. Jeżeli zabolały panią, odejdę i nie wrócę już nigdy.
— Nie, tego pan czynić nie powinien, sennor, — odparła szybko. — Byłoby mi jednak bardzo miło, gdyby pan rozchmurzył czoło, a jeżeli nie chce sennor już nic powiedzieć o sobie, chciałabym przynajmniej usłyszeć, jak się pan nazywa.
— Niech mnie pani nazywa Mason, sennorita.
— Mason? To francuskie nazwisko. A imię pana?
— Gerard.
— Gerard? Pan jest imiennikiem Czarnego Gerarda, o którym przedtem mówił mój ojciec. Ma pan również taką czarną brodę, jaką on podobno nosi. Czy nie może mi sennor powiedzieć, co właściwie oznacza imię Gerard?
— Gerard, to siłacz i obrcńca, tak mi niegdyś powiedział nauczyciel.
— Siłacz? To podobne do pana. A kto jest silny, potrafi być również obrońcą.
— Niestety, nie byłem nim, wprost przeciwnie.
— Jak pan to rozumie, sennor?
Zapytany popatrzył ze smutkiem odparł:
— Byłem garrotteur’em.
— Garrotteur’em? Nie rozumiem, co to znaczy?
— Z pewnością nie spotkała się pani nigdy z tym wyrazem. Niechże więc pani dowie się, sennortta, że w wielkich miljonowych miastach wieczorami tysiące ludzi nie wie, skąd znajdą chleb na następny ranek. Jeszcze gorzej dzieje się jednak z tymi, którzy wieczorem powiadają sobie: — Jeżeli w nocy nie ukradniesz chleba, rano będziesz się wił z głodu. — Ci ludzie to niewolnicy zbrodni. Większość ich jest niemal bez winy, część zupełnie niewinna. Ojciec syna wychowuje na zbrodniarza, matka córkę; poczucia prawa nikt w nich nie rozwija i tak żyją ci ludzie, jak dzikie bestje, których żywiołem jest rabunek i kradzież. Są zwierzętami drapieżnemi wśród ludzi.
— Mój Boże, jakie to smutne.
— Smutniejsze, niż pani sądzi.
— Ale, sennor chciał przecież mówić o sobie?
— Oczywiście. Sam byłem takiem drapieżnem zwierzęciem.
— Być nie może! — odparła przerażona.
— A jednak tak jest. Nie oskarżam nikogo, wyznaję tylko, że byłem posłuszny ojcu. Byliśmy biedni, nauczyliśmy się pogardzać pracą. Ojciec mój miał naturę słabą i gardził kradzieżą; ja, przeznaczony na kowala, byłem silny i stałem się garrotteur’em, to znaczy wychodziłem nocami na ulice, zarzucałem na przechodniów pętle i, związawszy im szyję, gdy tracili przytomność, odzierałem z wszystkiego.
— O mój Boże, jakie to straszne! — zawołała Rezedilla, drżąc na carem ciele.
Była trupio blada. Siedział przed nią człowiek, jedyny, którego mogłaby pokochać, i opowiadał jej, że jest zbrodniarzem. Jaka straszliwa szczerość. Drżała, jak w febrze.
— Tak, to okropne, — mówił dalej z obojętnością człowieka, który przeżył już najgorsze. — Ale to jeszcze nie wszystko. Poznałem dziewczynę, kochaliśmy się, oddawałem jej wszystko, co zdobyłem rabunkiem. Później spotkałem łotra z pod ciemnej gwiazdy. Dał mi złoto, abym dla niego popełnił zbrodnię. Zgodziłem się pozornie, lecz obroniłem ofiarę i za karę zabrałem mordercy całe pieniądze. Chciałem zostać po tym fakcie uczciwym człowiekiem, oddałem wszystko Mignon — zdradziła mnie jednak z pewnym wytwornym panem, który ją zabrał. Gdy zacząłem grozić, oświadczyła, że mnie zadenuncjuje.
— Cóż pan wtedy uczynił? Zabił ją pan?
— Nie — odparł pogardliwie. — Odszedłem i zacząłem pracować. Och, cierpiałem wtedy wiele i walczyłem sam ze sobą, jako ze swym najgroźniejszym przeciwnikiem. Ponieważ jednak postanowiłem sobie, że zostanę człowiekiem uczciwym, pozostałem nim, gdyż zwyczajem moim jest spełniać to, co zamierzyłem. W towarzystwie jednak porządnych ludzi uświadomiłem sobie grzechy; ta świadomość wypędziła mnie z ojczyzny w dalekie kraje, gdzie chcę za nie odpokutować i umrzeć.
Nastała głucha cisza. W oczach Rezedilli zakręciły się łzy. Trudno określić, czy były to łzy bólu, rezygnacji, czy też płakała nad biblijnym grzesznikiem, gotowym do pokuty, z którego niebo bardziej się cieszy, aniżeli z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych. Westchnęła pełną piersią, podniosła wzrok, popatrzyła na niego z powagą i zapytała:
— Sennor, dlaczego opowiada mi pan to wszystko?
— Zaraz pani usłyszy — rzekł. — Gdy mnie zdradziła Mignon i zawędrowałem do Ameryki, gdy tu zacząłem przebiegać góry, pustynie i sawany, jako myśliwiec, czyli scout, który zdobył sobie dobre imię, poznałem, co to samotność. Lecz gdy ujrzałem panią, uświadomiłem sobie, czem jest prawdziwa miłość, i nie mogłem już żyć bez pani widoku. Coś pociągało mnie do pani, podobnie jak wiernego pociąga do swych stóp obraz Matki Boskiej. Skoro spostrzegłem, że patrzy pani na mnie ze współczuciem, zrodziło się we mnie poczucie obowiązku. Nie chciałem aby pani oddawała serce niegodnemu i dlatego, sennorita, tylko dlatego opowiedziałem, kim byłem, by się pani nauczyła mną pogardzać. Ponadto miałem uczucie, że mówię do spowiednika, lub do Boga samego. Kto przyznaje się do swych grzechów i żałuje ich, temu zostaną darowane. Odchodzę teraz i nigdy już nie wrócę. Pani zaś uchroni się od nieczystego dotknięcia człowieka przeklętego. Proszę jednak, aby sennorita nie mówiła nikomu o tem, co opowiedziałem. Mogłaby pani w ten sposób zaszkodzić wielu ludziom — dla których jestem teraz użyteczny — ponieważ musiałbym opuścić te strony.
Gerard wstał, wziąwszy strzelbę w rękę. Rezedilla również podniosła się z krzesła i zastąpiła mu drogę. Zbladła jeszcze bardziej.
— Sennor, — rzekła — był pan ze mną cały czas taki szczery, niechże mi pani powie, czy pan jest szpiegiem francuskim, czy nie?
— Nie, nie jestem nim.
— I nie sprzyja pan Francuzom?
— Nie. Nienawidzę cesarza, który panuje przez krew i kłamstwo. Potrafiłbym Napoleona zabić za to, że skazuje na zagładę poczciwego księcia. Sercem jestem z Meksykanami; kocham Juareza. Czy to pani wystarczy, sennorita?
— W zupełności. Jestem teraz spokojna.
— Żegnam więc panią.
— Odchodzi pan naprawdę, sennor?
— Tak. Odchodzę od pani na zawsze. Ale w Guadelupie pokażę się jeszcze kiedyś.
Spojrzenia ich spotkały się. Obojgu łzy przesłoniły oczy. Gerard miał wrażenie, że może ją teraz objąć, nie robiąc tem krzywdy. Ale opanował się; nie miał przecież prawa łączyć losu dziewczyny ze swoim.
Gdy opuścił pokój, Rezedilla ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła głośnym płaczem.
— Nazywa się Gerard — łkała. — Tak, zasługuje na to imię; jest naprawdę mocarny, zwyciężył bowiem samego siebie. Jest obrońcą, bo sam się przed sobą broni. Jakże musiał cierpieć. I jak ciężkie będzie moje życie. Nie, to stać się nie może, nie może.
Gerard usłyszał pode drzwiami jej łkanie, nie zawrócił jednak, tylko dosiadł konia, przewiązał kapelusz taśmą pod brodę, zarzucił strzelbę na ramię. Omijając bramę, przesadził śmiałym skokiem wysokie ogrodzenie i pognał pełnym galopem ku zachodowi. Nie zważał na huragan, który ryczał wkoło niego. Nareszcie, pośród prerji, zatrzymał konia, zeskoczył, rzucił się na ziemię. Uciekł od miłości. nie zastanowiwszy się nawet, czy ucieczka taka jest możliwa. —
Z człowieka, który był niegdyś grzesznikiem, stał się pokutnik. Nie był to jednak flagelant przybrany w worek, z głową posypaną popiołem, spędzający dni swoje w rozpaczy, lecz myśliwiec, który pokutował za winy ze strzelbą w ręku, który postanowił wyplenić bandy zbójeckie z sawany. Uważał za konieczne zamilczeć przed Rezedillą, że jest tym, którego wszyscy nazywali Czarnym Gerardem. — Przeleżał tak długi czas. Koń najadł się trawy i leżał spokojnie na ziemi. Nagle, z grzywą wzburzoną, zerwał się, nastawił uszu i zaczął rżeć, co dla właściciela było nie omylnym znakiem, że zbliża się człowiek, albo jakaś wroga istota.
Natychmiast podniósł się Gerard i ostrym wzrokiem obrzucił szeroką prerię. Zobaczył jeźdźca, który galopował w jego kierunku. Na ten widok twarz mu się rozpogodziła.
— Uspokój się, — zawołał do konia — to Niedźwiedzie Oko, nasz przyjaciel.
Koń zrozumiał doskonale. położył się momentalnie w trawle, nie zdradzając już — żadnych oznak niepokoju.
Widać było, że pędzący na koniu człowiek jest czerwonoskórym. Nie miał wprawdzie na sobie ubioru indjańskiego, ani też na głowie dzikich ozdób z piór, — był ubrany na modłę Meksykan — ale sposób jego pochylenia się na szyi konia w leżącej niemal pozycji nie pozostawiał wątpliwości, że to czerwonoskóry. Tak jeździć może na koniu tylko długoletni znawca sawany.
Zatrzymawszy się przy Gerardzie, przybyły jednym susem zeskoczył z konia, pędzącego jeszcze w pełnym galopie. Był pewien, że zwierzę wróci do niego, zatoczywszy łuk. Miejsce spotkania widocznie było wyznaczone zawczasu. Miejsce to było dowodem, że obydwaj orjentują się świetnie w warunkach topograficznych, jeżeli mogli tak dokładnie określić punkt spotkania w otwartej prerji. Mniej doświadczeni strzelcy napróżnoby się o to kusili.
Indjanin był jeszcze młodzieńcem. Ktoś, kto widział Niedźwiedzie Serce, byłby z pewnością dopatrzył się między nim a Indjaninem wielkiego podobieństwa.
— Mój czerwony brat pozwala długo czekać na siebie — rzekł Francuz.
— Czy biały mój brat przypuszcza, że Schoschintä nie umie jeździć konno? — odparł Indjanin. — Spóźniłem się, ponieważ długo musiałem czatować.
— Czatować? I gdzież to?
— Byłem u Juareza, wodza Meksykan, w Paso dei Norte. Zameldowałem, że przyprowadzę pięciuset dzielnych wojowników Apaczów, aby odebrać zpowrotem Chihuahua. Oświadczyłem również, że umówiłem się tutaj na spotkanie z moim białym bratem. Juarez prosił, abyś odwiedził w Chihuahua sennoritę Emilję.
— Odwiedzę ją natychmiast, ponieważ sam uważam to za konieczne.
— Jak długo w Chihuahua zabawisz?
— Nie wiem; może tydzień.
— Od dziś za tydzień, dokładnie w południe, spotkasz mnie i moich wojowników pod wielkim dębem na górze Tamises.
— Dobrze, zabiorę dużo koni; teraz daję ci mego, aby był później świeży mocny.
— Niechaj Wielki Duch ochrania mego białego brata. Ugh!
Rozstali się. Niedźwiedzie Oko odjechał na zachód z koniem Gerarda, którego prowadził na linie, Gerard zaś udał się pieszo w kierunku Guadelupy. Po drodze schwytał nieosiodłanego konia, pasącego się na polach, wskoczył nań zwyczajem prawdziwych vaquerów i ruszył, z początku truchtem, potem zaś pełnym galopem.
Zabrania wierzchowca nie uważano za kradzież. Na zachodzie bowiem konie biegają wolno w prerjach; można schwytać pierwszego lepszego. Kiedy zaś puszcza się konia swobodnie, wraca na miejsce, skąd go uprowadzono. Każdy właściciel poznaje swoje konie po znakach, wypalonych na skórze. —
Nasz były kowal i garrotteur star się z biegiem lat świetnym znawcą prerji. Gnał na obcym koniu aż do południa, potem zabrał innego z pierwszego lepszego stada, które spotkał na drodze. Tak pędził cały czas galopem, aż następnego dnia, przed wieczorem, zobaczył przed sobą Chihuahua.
Nie mógł się odważyć na wjazd do miasta za dnia, ani też na przejście przez posterunki wieczorem. Musiał skradać się z narażeniem życia. Dlatego przywiązał konia w lesie do jednego z drzew i czekał aż się zupełnie ściemni. Potem zbliżył się do miasta, w którem znał każdy dom, każdą uliczkę.
Tylko taki człowiek, jak Gerard, mógł się przekraść przez posterunki i usypane szańce. Wkrótce znalazł się pośród ogrodów, znanych mu doskonale. Przesadził ostrożnie płot i, skulony, trzykrotnie zakrakał krakaniem czarnogłowego sępa w chwili, gdy się budzi ze snu. Na znak ten nie było odpowiedzi; musiał go powtórzyć; dopiero wtedy otworzyła się jakaś furtka. Wyszła powoli ciemna postać kobieca i, stanąwszy w nieznacznej od niego odległości, zapytała:
— Kto tu?
— Meksyk — odparł.
— Kto idzie?
— Juarez.
— Czekajcie chwilę.
Po tych słowach postać znikła. Wróciła po upływie jakiegoś kwadransa. Podeszła teraz zupełnie blisko do Gerarda ze słowami:
— Oto szata. Droga już wolna.
Powiedziawszy to, wręczyła mu habit mnicha. Kiedy go wdział, mówiła dalej:
— Dziś musicie być podwójnie ostrożni. Zamówiła do siebie majora.
— To dobrze. Czy jest już u niej?
— Nie. Przybędzie dopiero za dwie godziny.
— Oto moja strzelba. Pilnujcie jej dobrze.
— Kiedy powrócicie?
— Tego nie wiem. Obudzę was, wróciwszy.
Gerard zawinął się w habit i poszedł na lewo, gdzie w murze widniała otwarta furtka. Wszedł do podwórza.
Wąskie schody prowadziły z najciemniejszego zakątka tego podwórza. Wdrapał się po nich i znalazł w kącie uchylone drzwi. Wszedł, minął w ciemnościach jeszcze kilka otwartych drzwi, aż stanął wreszcie przed zamkniętemi. Zapukał. Odpowiedziano mu głośno:
— Wejść!
W tej samej chwili odsunięto rygiel i drzwi się otworzyły.
Uderzyła go oślepiająca fala światła; wśród morza blasku stała postać kobieca niezwykłej piękności.
Wyszła naprzeciw strzelca prerji, który w ostatnim pokoju odrzucił swój habit.
— Nareszcie, drogi mój Gerardzie, nareszcie jesteś znowu, — zawołała.
Pociągnęła prerjowca na otomanę i usiadła obok. Tak siedzieli przez chwilę, on ubrany w starą, brudną, przepojoną krwią, bluzę, ona — w kosztownej sukni jedwabnej.
— Chciała pani, jak widzę, wyjść? — przerwał milczenie.
— Tak. Miałam zamiar pójść na dwie godziny na tertulię.[1] potem spodziewam się majora. Rezygnuję jednak chętnie z tej przyjemności.
— Z jakiej przyjemności chce pani zrezygnować? — zapytał z uśmiechem. — Z tertulii, czy z majora?
— Z pierwszej; odwiedziny majora nie są żadną przyjemnością.
— Wyobrażam sobie.
— Zato pańskie towarzystwo będzie mi tem bardziej miłe.
— Zależy, o czem się dzisiaj dowiem. Mam wrażenie, że przygotowują się ważne sprawy, do których może tu w Chihuahua klucz znajdę.
— Jak? przedstawia się obecnie sprawa prezydenta?
— Dotychczas niedobrze. Juarez był aż do tej chwili skazany na obronę, czeka jednak tylko na pomyślny moment, by przejść do ataku. Stanie się to, gdy tylko nadejdzie posyłka pieniężna, której oczekuje.
— Posyłka pieniężna? Ach, gdyby tu już była. Musicie wiedzieć, że prezydent jest mi od trzech miesięcy winien pensję. Uchodzę za bogatą, muszę prowadzić dom na wielką skalę, abym mogła załatwiać wasze sprawy. Tymczasem kasa moja opustoszała. Wiem, że Juarez jest w kłopotach; byłam zmuszona pozaciągać pożyczki. Nimb, którym się umiałam otoczyć, niedługo będzie się mógł utrzymać.
— Tak, prezydent jest pozbawiony niemal wszystkich środków. Jeżeli przysyła pani pieniądze, to dowód, że umie szanować korzyści, które nam pani przynosi.
— Przysyła pieniądze? — zapytała z radością.
— Tak; przeze mnie. Od dwóch tygodni noszę je przy sobie. Niech mi pani wybaczy — naprawdę nie mogłem przybyć wcześniej.
— Nie usprawiedliwiaj się, kochany Gerardzie; znam waszą troskliwość dla mnie. Mówcie, ile macie pieniędzy.
— Pensja za pół roku, za trzy miesiące ubiegłe i za trzy przyszłe. Zadowolona pani?
— Bardzo, bardzo. Czy to banknoty?
— Tak. Jakżebym mógł nosić przy sobie tyle monet?
— Jakie to banknoty? Amerykańskie mogłyby mnie zdemaskować.
— Angielskie.
— To bardzo przezornie.
— Służę pani.
Gerard wyciągnął z buta myśliwskiego zwitek, który jej podał. Otworzyła, przeliczyła i rzekła:
— Wszystko w porządku. A więc jestem znowu bogata. No, ale teraz, kochany Gerardzie, musi mi pan zrobić tę łaskę i zjeść co.
— Z największą przyjemnością; jestem głodny jak wilk.
Wyszła i zarządziła, aby podano wystawną kolację. Gerard jadł z apetytem. Gdy skończył, usiadła obok niego i zaczęła mówić:
Przejdźmy do naszych spraw. Wiadomo panu z pewnością, że mamy nowego prezydenta.
Mamy raczej kogoś, kto chce zostać prezydentem. Ale nic o tem nie słyszałem. Któż to taki?
— To niejaki Pablo Cortejo z Meksyku. Zarządzał dobrami hrabiego Fernando de Rodriganda.
Jeżeli jest w Meksyku, jakże się może spodziewać, że zostanie wybrany? Stolica przecież dostała się w ręce Francuzów.
— Powiedziałam, że pochodzi z Meksyku, nie mieszka tam jednak. Chwilowo przebywa w prowincji Chiapas.
— Czy ma jakich zwolenników?
— Jeden z pierwszych opowiedział się przeciw Francuzom, podczas gdy Pantera Południa jeszcze się waha. Dopóki Juarez był potężny, nie miał ten Cortejo odwagi ujawnić swych zamiarów, teraz jednak sądzi, to stosunki ułożyły się dlań korzystnie. Stara się przeciągnąć na swoją stronę południowe prowincje, w których Francuzi nigdy nie stali zbyt mocną stopą.
— Czy osiągnął dotychczas jakieś rezultaty?
— Nie wydaje mi się, aby były zbyt wielkie. Lecz Pantera Południa waha się ciągle. A to okoliczność niebezpieczna, wiadomo wam bowiem z pewnością, że posiada wielu zwolenników.
Mimo to sądzę, że Cortejo niewielką nam wyrządzi szkodę.
— Kto to wie. Może posiada pieniądze, które przecież u Meksykan tak wielką odgrywają rolę. Najdziwniejsze jest jednak to, że zwolenników werbuje raczej jego córka, aniżeli on sam.
— Ma córkę? Piękną, młodą?
— Dlaczego piękną i młodą?
— Ponieważ są to dwa przymioty, którym tak trudno się oprzeć. Pani naprzykład jest stworzona do tego, aby kaptować zwolenników.
— To też kaptuję ich dla Juareza. Co się jednak tyczy córki Corteja, to nie jest ani młoda, ani piękna. Przeciwnie, sennorita Józefa wygląda poprostu, jak strach na wróble.
— Pani ją zna, widziała ją pani kiedy?
— Nie. Widziałam tylko fotografję. Powiadają, że sennorita Józefa uważa się za piękną. Musi to być prawda, inaczej nie kazałaby fotografować się w tysiącach odbitek i nie rozdawałaby ich na prawo i lewo.
— Ma pani jej fotografję?
— Owszem.
— Proszę, niech mi pani pokaże.
Emilja wyciągnęła z szufladki fotografję i podała Gerardowi ze słowami:
— Ten chudziel to właśnie ona.
Zwrócił na fotografję zaciekawiony wzrok i roześmiał się głośno:
— Wspaniałe studjum brzydoty. Trudno wprost pojąć te zachwyty własną urodą.
— No cóż, zostawmy jej to szczęście, że tysiące patrzeć na nią mogą i śmiać się z niej do rozpuku. Jakież nowiny ma pan pozatem?
— Napoleon zaczyna wreszcie paktować ze Stanami Zjednoczonemi o losie Meksyku.
— W takim razie dla karjery arcyksięcia Maksymiljana, który miał zostać cesarzem, zbliża się początek końca. Ameryka nie dopuści do utrwalenia w Meksyku cesarstwa.
— Oczywiście. Wynika to wyraźnie z noty, wręczonej w roku 1864 przez sekretarza Stanów Zjednoczonych Sewerda posłowi amerykańskiemu w Paryżu Daytonowi.
— Jakie jest jej brzmienie?
— Brzmi tak:
— Ależ pan pamięta tekst. Nauczył się pan napamięć.
— Kto jest tak przywiązany do Juareza, jak ja, ten nie może nie pamiętać not tego rodzaju.
— Wobec tej noty wszelkie nadzieje Maksymiljana są oczywiście pogrzebane. Jakże jednak odpowiedział na notę cesarz Francji?
— Zapytał posła Ameryki w poczuciu swej potęgi: — Chcecie wojny, czy też pokoju? — Pewien był, że Stany Zjednoczone, nękane wojnami domowemi u siebie, zadrżą przed możliwością wojny z Francją. Ale pomylił się, jak to pani zakomunikowałem; rozpoczął z Ameryką pertraktacje pokojowe. Jest to dowód oczywisty, że pozwoli runąć arcyksięciu.
— Ale, ale, kochany Gerardzie, będzie pan musiał zająć swój posterunek. Za dwie minuty zjawi się tu major; jest zawsze niezwykle punktualny.
— Proszę więc o klucz i latarnię.
— Oto jest. Ubranie leży przygotowane.
Otworzyła szufladę biurka, wyjęła klucz i ślepą latarkę; podała Gerardowi jedno i drugie. Zapytał:
— Jak długo zabawi major?
— To zależy, ile pan będzie potrzebować czasu, by się załatwić z jego papierami.
— Tego nie mogę przewidzieć. W każdym razie proszę o godzinę.
— Dobrze. Licząc od tej chwili, opuści mnie major za godzinę. Niech się sennor nie da schwytać na gorącym uczynku. Udam, że mnie głowa boli. —
Gerard opuścił pokój bocznemi drzwiami i znalazł się w małej komórce, służącej do przechowywania zbędnych rzeczy. Nie było w niej światła; zapalił tedy latarkę, a zobaczywszy przy świetle ubranie lokaja, leżące na krześle, zdjął swoje i ubrał się w strój służbisty.
Po chwili rozległy się głosy. Nadszedł major. Nieraz już Gerard podsłuchiwał rozmowy z tej komórki, znał więc dobrze jego głos.
— O Dios, jaka pani dziś piękna, sennorita, — mówi major.
Pochlebia mi pan — odparła Emilja. — Przeciwnie muszę mieć zmęczony i wyczerpany wygląd.
— Dlaczegóż to, łaskawa pani?
— Cierpię przez dzień cały na silne bóle głowy.
— Migrena?
— Tak. Nie przyjęłabym pana, gdyby nie to, że już przedtem zgodziłam na wizytę.
— Co za nieszczęście! A więc odsyła mnie pani?
— No, nie zaraz. Zobaczę, jak długo moje nerwy wytrzymają. Proszę siadać.
Gerard był bardzo zadowolony z tego wstępu. Zgasił latarkę i włożył do kieszeni. Potem opuścił pokoik, wyszedł na oświetlony ganek i zaczął się rozglądać, czy kogo niema. Nie zauważywszy nikogo, zbiegł po schodkach, wyciągnął klucz, włożył w zamek i otworzył. Klucz ten pasował do wszystkich drzwi; był czemś w rodzaju wytrycha. Gerard znalazł się teraz w apartamentach, zajmowanych przez majora. Znał te pokoje; już niegdyś wchodził tutaj potajemnie.
Cały dom wynajęła Emilja; major zajmował w nim jedno skrzydło.
Gerard wyciągnął latarkę, poczem zamknął drzwi za sobą. Przedpokój, w którym się znalazł, prowadził do gabinetu majora. Pokój miał dwa okna. Ponieważ okiennice były zamknięte, panowały w pokoju zupełne ciemności. Gerard nie obawiał się więc, że może go, spostrzec kto przez okno.
Na trzech stołach rozłożone były mapy, plany, książki i rysunki. Myśliwiec prerji zajął się niemi szczegółowo.
Przeszukał wszystko. Musiał znaleźć coś ważnego, wyciągnął bowiem z szuflady kawałek papieru i zaczął notować i kopjować poszczególne zapiski. Odbywało się to w błyskawicznym pośpiechu — miał przecież na swe ważne zajęcie zaledwie godzinę czasu.
Położywszy wszystko na tem samem miejscu, co przedtem, schował do kieszeni notaty i odpisy.
Zgasił niepotrzebną już latarkę, w ciemności podszedł do drzwi, prowadzących na korytarz, i cicho je otworzył. Przez sień przechodził właśnie lokaj. Gerard zaczekał, aż lokaj go minął, potem wyszedł, zamknął pośpiesznie mieszkanie i wsunął się do drzwi komórki, którą opuścił przed godziną.
Wszedłszy, niezauważony przez nikogo, zmienił ubranie. Zawsze, ilekroć tu bywał i ilekroć wchodził do mieszkania majora, przeodziewał się, aby na wypadek, gdyby go zauważono, ujść za służącego.
Zadowolony, że wszystko gładko poszło, zbliżył się do drzwi i zaczął nasłuchiwać. Major był widocznie na odchodnem, Gerard usłyszał bowiem następujące głowa:
— Jestem niepocieszony, że nie wolno mi dłużej pozostać.
— Ja również jestem wprost nieszczęśliwa. że muszę pana pożegnać, — odparła Emilja.
— Kiedy będę mógł panią znowu odwiedzić?
— Za cztery dni.
— Za cztery dni? — zapytał zdumiony. — Dlaczegóż naznacza sennorita tak daleki termin?
— Spodziewam się, że do tego czasu będę zupełnie zdrowa. Migrena to uporczywa choroba.
— W takim razie nie określajmy terminu; przyjdę, gdy pani będzie zdrowa.
— Zgoda.
— Zawiadomi mnie pani łaskawie, wszak prawda, sennorita?
— Oczywiście.
— Dziękuję. Przybiegnę, aby złożyć gratulacje z powodu wyzdrowienia. Dobranoc.
Major pożegnał się, Gerard jednak nie wszedł natychmiast, obawiając się, aby Francuz nie wrócił jeszcze pod jakimś pozorem. Emilja otworzyła mu sama i zapytała:
— Jest pan?
— Tak. Czy opowiadał dzisiaj co ciekawego?
— Nie.
— Szkoda. Przecież jestem tu poto, by się czegoś dowiedzieć.
— Musiałam mówić mało ze względu na symulację migreny. Zresztą byłam pewna, że znajdzie pan dziś to, co jest tak potrzebne.
— Na szczęście znalazłem.
— Ah, odkrył pan coś?
— Tak; bardzo wiele.
Emilja usiadła na kanapie, oczekując wyjaśnień z niecierpliwością.
— Nie mam ani chwili czasu do stracenia, gdyż sprawy, o których się dowiedziałem, wymagają energicznego działania. Mogę pani powiedzieć dzisiaj to tylko, że znalazłem odpis rozkazu Basaine’a, w myśl którego w najbliższych dniach mają stąd odmaszerować trzy kompanje, aby zająć fort Guadelupę.
— To niedobrze.
— Pah! Jakoś sobie z tem poradzę. Jeszcze pani nie opowiedziałem, że za kilka dni będę mógł rozporządzać pięcioma setkami Apaczów, których dostarczy mój przyjaciel Niedźwiedzie Oko.
— Ach, Niedźwiedzie Oko! Czy to ten młody wódz Apaczów, który wszędzie szuka śladów zaginionego brata, zwanego Niedźwiedziem Sercem?
— Tak, to on. Z jego pomocą zetrę w proch te trzy kompanje.
— Gdybym tylko wiedziała, w jakim celu Francuzi zajmują ten mały nic nieznaczący fort? Jaki mogą mieć w tem interes?
— Nie trzeba kończyć wyższej szkoły wojennej, by móc odpowiedzieć na na to pytanie. Pociągnięcie to jest bezwątpienia skierowane przeciw Juarezowi. Francuzi chcą po zajęciu Guadelupy wyprzeć prezydenta z Paso del Norta i dlatego fort jest dla nich ważny. Ala moja już w tem głowa, aby fortu nie zdobyli. Znam przecież ich marszrutę; widziałem dokładnie mapy i plany.
— Francuzi zapominają zupełnie, że bynajmniej nie zmierzchła jeszcze potęga Juareza. Połowa Meksyku czeka na jego wezwanie, aby powstać.
— Stanie się to wkrótce, może pani być spokojna. No, ale załatwiłem już wszystko; muszę odejść.
Gerard wstał.
— Dowidzenia, Gerardzie! Kiedy przybędziesz znowu?
— Przypuszczam, że niedługo. A więc dobrej nocy!
Opuścił pokój tą samą drogą, którą przyszedł, aby od starej żony ogrodnika odebrać broń. Nie. przeczuwał nawet, że naraża się na wielkie niebezpieczeńtwo. — —
— Gdy się przedtem przekradał wśród widet, znalazł się wpobliżu jednego z wartowników. Usłyszawszy cichy szmer, wartownik zaczął nasłuchiwać.
— Miałem wrażenie, że ktoś przechodził obok mnie, — rzekł do siebie wartownik. — Pewnie jakieś zwierzę.
Bezgłośnie przechadzał się tam i zpowrotem; w pewnej chwili przyszła mu ochota zapalić papierosa. Meksyk to kraj papierosów, Francuzi zaś są wielkimi amatorami tytoniu i palą niemal wszyscy. Spoglądano więc przez palce na żołnierza, palącego na posterunku. Nasz wartownik wyciągnął papierosa i zapałki. Przy świetle wydało mu się, że na ziemi widzi głębokie ślady nóg ludzkich. Pochylił się, trzymając zapaloną zapałkę.
Ach, — mruknął — te ślady są jeszcze zupełnie świeże. Ten łotr przechodził tędy. Ale kto to mógł być?
Zapałił pokolei klika zapałek. Mógł teraz określić kierunek, w którym poszedł podejrzany człowiek.
— Ta szelma przekradła się między nami do miasta.
Widocznie ma jakieś wrogie zamiary. Muszę o całej sprawie złożyć meldunek.
Zwrócił się do sąsiedniego posterunku i zameldował, co stwierdził. Wiadomość poszła od wartownika do wartownika i dotarła do oficera. który zakomunikował ją dowódcy. Uważał, że sprawa jest poważna, ponieważ była to najdalej wysunięta placówka francuska. Dowódca, wziąwszy odpowiednią eskortę, udał się natychmiast na miejsce.
— Opowiadaj! — rozkazał żołnierzowi.
— Usłyszałem szmer... — rozpoczął żołnierz.
— I nie zawołałeś? — przerwał dowódca.
— Miałem wrażenie, że to mysz. Nie przypuszczałem ani na chwilę, że może to być człowiek. — usprawiedliwiał się wartownik.
— Dalej?
— Przyszło mi do głowy, że trzeba zobaczyć, co się dzieje. Ziemia tu miękka, więc jeżeli to był człowiek, musiał zostawić ślady. Zapaliłem zapałkę i znalazłem trop.
— Dobrze. Początkową niedbałość okupiłeś, więc nie poniesiesz kary. Zapalcie latarnie!
Przy świetle ich można było sprawdzić ślady aż do tego punktu, w którym rozpoczynała się udeptana ziemia.
— Ten łotr jest w mieście; nie wyszedł jeszcze — rzekł dowódca. — Będzie próbował wrócić tą samą drogą. Zostańcie tu wszyscy! Skoro się zjawi, pochwyćcie go, ale wprzódy nie zdradźcie się ani jednem słowem. Połóżcie się na ziemi — ludzie tutejsi to szczwane lisy. Zobaczyłby nas z pewnością. Dam tymczasem rozkaz, aby wszystkie widety zachowały jak największą ostrożność.
Odszedł, pozostawiając piętnastu uzbrojonych żołnierzy, a więc aż nadto do schwytania jeńca, nieprzeczuwającego pułapki.
Żołnierze leżeli cicho na ziemi i czekali. Przeszło kilka godzin. Byli już pewni, że ten, którego wypatrują, nie opuści wcale miasta, albo, że uciekł inną drogą, gdy raptem rozległ się cichy szelest, jakgdyby ktoś podeszwą buta rozrzucał grudki ziemi.
— Idzie. Uwaga! — szepnął komendant.
Po chwili zobaczyli cicho i ostrożnie skradającą się postać; w przeciągu jednej minuty powalono ją na ziemię; trzydzieści pięści chwyciło obcego w kleszcze.
— Do djabła! — rzekł po francusku powalony. — Czego chcecie ode mnie?
— Ciebie mieć chcemy! — odparł komendant.
— No, no, zobaczymy, czy mnie dostaniecie! — natężył wszystkie siły, by się wyrwać, lecz daremnie. Za wielu ludzi trzymało go w łapach.
Gerard poczuł, że musi się poddać. Nie chciał robić użytku z broni, w obawie, aby to nie pogorszyło sprawy. Dlatego rzekł:
— Ależ, ludzie, puśćcie mnie! Nie mam wcale zamiaru uciekać. I nie mam powodu do ukrywania się przed wami.
— Oho! — odparł komendant. — Zapalić latarnie.
Rozkaz wykonano. Francuzi zaczęli oglądać nieznajomego.
— Aha, uzbrojony. Odbierzcie broń i zwiążcie go!
Jeden z żołnierzy zdjął Gerardowi pasek i związał na plecach obie ręce, w przekonaniu, że wystarczy to w zupełności.
Doświadczony myśliwiec prerji umie wykorzystać każdą okoliczność. Gdy Gerardowi krępowano paskiem ręce, nie ścisnął ich mocno, przeciwnie, trzymał rozstawione, tak, że więzy nie domykały się szczelnie. Ponadto żołnierze, chcąc mieć pewność, iż nie ujdzie, przepasali Gerarda nietylko przez piersi i górną część ramion, ale i pod ramionami, tak, że trapperowi nie było trudno rękami poruszyć. Musiał wstać z ziemi i poczuł, że wytężonym ruchem uda mu się wyrwać z za pasa prawe ramię. Wtedy oczywiście uwolniłby i lewe.
— Kim jesteś? — zapytał komendant.
— Vaquero — odparł.
— Nie wyglądasz na vaquera. Skąd pochodzisz?
— Z Aldamy.
Aldama leży o kilka godzin drogi od Chihuahua.
— Czego szukałeś w mieście?
— Chciałem odwiedzić narzeczoną.
— Dlaczego nie wybrałeś normalnej drogi?
— Czy nie chodziłeś nigdy tajnem przejściem do swej dziewczyny?
— Łotrze, nie mów mi ty, inaczej poczęstuję cię kolbą.
— Mówię do każdego tak, jak on do mnie przemawia.
— Ale ja jestem żołnierzem cesarza! Mówisz świetnym paryskim akcentem — gdzieś się nauczył?
— To bardzo proste. Jestem paryżaninem.
— Paryżanin vaquerem w Aldamie? To mi się wydaje podejrzane. Niechaj pan dowódca postanowi, co z tobą uczynić. Jazda, naprzód!
— Dobrze, chodźmy do dowódcy. Przecież ty nie potrafisz tutaj nic zrobić! — odparł Gerard.
— Człowieku, jestem pewien, żeś ty nie żaden vaquero!
— Może.
— Już dobrze. Zaprowadzimy cię na odwach; tam się sprawa wyjaśni. Naprzód!
Pomaszerowali. Było ciemno. Gdyby się Gerardowi udało oswobodzić jedno ramię, mógłby uciec. Ale musiałby pozostawić broń, a był do niej tak przywiązany. Stara dubeltówka towarzyszyła mu przez długie lata, żywiła go i ochraniała. Czy miał ją pozostawić? Nie. Człowiek prerji ceni swą strzelbę tak samo, jak siebie. Gerard dał się prowadzić, nie próbując nawet uciekać. Miał nadzieję, że się przecież znajdzie jakieś wyjście.
Doszli do miasta. Kwatera mieściła się w budynku, który w Europie nazwanoby ratuszem. Na pierwszem piętrze mieszkał dowódca. Okna jego mieszkania były rzęsiście oświetlone. Odbywała się właśnie tertullia, o którem wspomniała Emilia.
Na parterze mieściła się wartownia. Siedziało w niej kilku podoficerów nad flaszką wódki w towarzystwie markietanki. Bawiono się głośno i hucznie.
— Tak, z Juarezem sprawa skończona, — rzekł jeden z sierżantów. — Wypalił ostatnią fajkę. Zobaczymy, czy te czerwone łotry ukoronują go na cesarza.
— Pah, co komu na nim zależy! — odpowiedział drugi. — Cała wojna była dziecinną zabawką. To zupełnie jakby kto polował chustką na muchy. Więcej trudu nie był też wart ten arcyksiążę.
— Arcyksiążę! Co ty pleciesz? Arcyksiążę to parawanik. Zmęczy się wkrótce tą szopką i chętnie będzie abdykować, zadowolony, gdy mu pozwolą pójść do domu. Wtedy prezydentem Meksyku zostanie Basaine i jego już będzie rzeczą tak sytuację zaostrzyć, by Napoleon został zmuszony do wkroczenia i uznania kraju za prowincję francuską.
— A mocarstwa?
— A cóż one mogą poradzić? Cóż one potrafią zmienić? Przedtem oczywiście trzeba się będzie rozprawić z partyzantami, między innymi z tym Czarnym Gerardem!
— Tak, to szkodnik nielada. Wojsko nasze obawia się go więcej, aniżeli dziesięciu innych szpiegów. Chciałbym zdobyć tę nagrodę, którą Basaine przyrzekł za jego głowę.
— Jakaż to suma?
— Z początku trzy, później pięć tysięcy franków. Czarny Gerard pomógł Juarezowi bardziej, aniżeli cała armja. To człowiek niebezpieczniejszy od Pantery Południa, a ten był również sławny, albo raczej osławiony. Hola, kogóż nam tutaj prowadzą?
Eskorta popchnęła Gerarda do pokoju przez drzwi. Wzrok jego padł na jednego z podoficerów, potem na markietankę. Poznał swą byłą kochankę Mignon.
A więc upadła tak nisko! Nietylko go zdradziła i oszukała, nietylko obrabowała z pieniędzy i odeszła za wielkim panem, ale powlokła się do Meksyku jako pocieszycielka żołnierzy!
Macie go? — zapytał kapral, pełniący służbę.
— Jest tu — odparł sierżant. — Pochodzi, jak powiada, z Aldamy i mieni się vaquerem. Mam jednak wrażenie, ze to zupełnie kto inny.
Markietanka wstała, spojrzała raz jeszcze na jeńca i rzekła:
— Vaquero? Nie dajcie się oszukać! To Gerard, kowal z Paryża!
— Gerard? Kowal? Z Paryża? — rozległy się głosy.
— Tak, był garrotteur’em — rzuciła.
— Garrotteur’em? — zapytał sierżant — Do djabła, to ładna historja! Że jest Paryżaninem, do tego się przyznał. No i cóż, przyjacielu? Czy to prawda, co mówi ta mademoiselle?
Ostatnie pytanie było skierowane do Gerarda, który, poznawszy dziewczynę, nie spojrzał już nawet na nią.
— Czy słowa takiej dziewczyny mają dla was znaczenie?
— Takiej dziewczyny? — zawołała markietanka oburzona. — Człowieku, wydrapię ci oczy!
Chciała się rzucić na Gerarda, ale sierżant ją powstrzymał.
— Czekaj! — zawołał. — Kto ciebie obraził, obraził i nas, powinien więc za to odpokutować. Przedewszystkiem muszę o tem zameldować dowódcy.
Już chciał odejść, gdy pod drzwiami pojawił się porucznik.
— Co to za hałas? Co tu się dzieje?
Żołnierze salutowali, sierżant meldował:
— Przyprowadziliśmy jeńca, który przekradł się do miasta. Przytrzymano go w drodze powrotnej.
— Czy to ten, którego przed trzema godzinami zameldowano.
— Wedle rozkazu!
Porucznik popatrzył badawczo na jeńca i zapytał:
— Któż to taki?
— Podaje się za vaquera z Aldamy. Markietanka zaś powiada, że to kowal z Paryża. Zachowuje się bardzo złośliwie.
— Złośliwie? To pogarsza jego położenie. Jakże się zowie?
— Gerard.
Oficer zrobił krok wtył i zawołał:
— Gerard? Ludzie, czy wiecie, kogoście schwytali? To zapewne Czarny Gerard, z którym mieliśmy tyle kłopotu!
— Czarny Gerard! — rozległo się wokoło.
Oficer zażądał, by się uspokoił, i zapytał jeńca:
— Czy przypuszczenie moje jest słuszne? Odpowiadaj!
W Gerardzie zbudziło się uczucie dumy. Czy miał skłamać i zaprzeczyć, jak się nazywa? Nie. Ale czy miał przyznać się i pogorszyć w ten sposób swe położenie? Także nie. Najlepiej zaczekać, co powie dowódca. Wzruszając ramionami, odparł:
— Przeszukajcie mnie, poruczniku!
— Mówi się panie poruczniku, zrozumiano? — huknął oficer. — To zresztą wszystko jedno, czy się przyznasz, czy nie. Zaraz się dowiem, jak sprawa wygląda. Powiadają, że sławna strzelba Czarnego Gerarda ma kolbę złotą, pokrytą ołowiem. Podobno zadaje nią śmiertelne uderzenia, gdyż jest bardzo ciężka. Czy odebraliście mu broń?
— Tak, oto ona, — odparł sierżant.
— Weźcie nóż. Ołów jest miękki. Zobaczcie, czy jest pod nim złoto.
Gerard poczuł, że jest zdemaskowany, bowiem to, co opowiadano o strzelbie, było prawdą. Kolba służyła mu nietylko za broń, lecz i za coś w rodzaju portmonetka. Gdy potrzebował nagle i niepostrzeżenie pieniędzy, wystarczyło naciąć kolbę, aby płacić szczerem złotem.
— Do djabła, więc dlatego strzelba była taka ciężka! — rzekł sierżant.
Po tych słowach wyciągnął nóż i odkroił nieco ołowiu. Pokazało się pod nim szczere złoto.
— To złoto, czyste złoto! — zawołał podoficer.
— W takim razie to on! — rzekł porucznik ucieszony. — Pójdę sam do dowódcy, aby mu złożyć ten ważny meldunek.
Odszedł. Pozostali zaczęli przyglądać się jeńcowi z przestrachem. W wartowni panowała zupełna cisza. Nawet markietanka umilkła. Wiadomość, że były jej kochanek został sławnym, budzącym postrach pogromcą zbójów leśnych, odebrała jej mowę.
Porucznik pośpieszył do dowódcy. W salonie zebrało się sporo panów i pań. Panie były wyłącznie Meksykankami, a panowie Meksykanami, lub oficerami francuskimi.
Wśród Meksykan może niejedno serce biło dla Juareza i dyszało nienawiścią do obcych najeźdźców. Trzeba jednak było ukrywać swoje uczucia i baczyć pilnie, aby nie wyszły najaw.
Na porucznika skierowały się oczy całego towarzystwa, bo też poznać było, że przychodzi z ważnemi wieściami. Dowódca zawołał:
— Jaki pan podniecony, poruczniku! Cóż za wiadomość pan przynosi?
Porucznik stanął na baczność i rzekł:
— Mam zaszczyt zameldować posłusznie panu pułkownikowi, że schwytaliśmy Czarnego Gerarda.
— Czarnego Gerarda? Naprawdę?
Słowa te wywołały powszechne poruszenie. Francuzi byli zachwyceni, że wreszcie udało się schwytać niebezpiecznego wroga. W Meksykanach wiadomość ta zbudziła uczucia wręcz odmienne. Zdawali sobie sprawę, że w razie schwytania człowieka tak wybitnego, jak Czarny Gerard, ojczyzna i prezydent Juarez ponoszą wielką stratę i jedni, i drudzy pałali chęcią ujrzenia Czarnego Gerarda, słuchano więc uważnie sprawozdania, które porucznik składał dowódcy. Dowódca wydał rozkaz, aby jeńca przyprowadzono do jego prywatnego mieszkania.
Porucznik miał już wrócić po Gerarda, gdy jedna z pań, ciesząca się podobno względami dowódcy, rzekła doń błagalnie:
— Tego nam pan chyba nie odmówi, monsieur. Wszyscy umieramy wprost za tem, by zobaczyć tego człowieka. Czy będzie pan tak nierycerski, że odrzuci prośbę zebranych tutaj pań?
Dowódca rozważał przez chwilę. Przemówiła w nim próżność, że będzie mógł pokazać jeńca całemu towarzystwu; rozkazał więc porucznikowi:
— Dobrze, niech go pan tutaj przyprowadzi! Proszę przynieść także jego broń. Musimy obejrzeć dokładnie tę słynną strzelbę.
Po jakimś czasie sławny strzelec wszedł, otoczony zastępem uzbrojonych żołnierzy.
— Podejdź bliżej — rozkazał komendant.
Gerard nie ruszył się z miejsca.
— Powiedziałem przecież, bliżej!
Pułkownik wskazał na miejsce, w którem jeniec miał stanąć; Gerard i tym razem nie usłuchał. Porucznik dał mu mocnego szturchańca. Gerard odwrócił się z błyskawiczną szybkością i kopnął porucznika nogą w brzuch z taką siłą, że Francuz zachwiał się i padł na ziemię, wypuszczając broń z ręki.
— Ja was nauczę, co znaczy trącać Czarnego Gerarda!
Wypadek ten i słowa jeńca wywołały wielkie wrażenie. Francuzi, a między nimi również adorator Emilji, byli wzburzeni obrazą towarzysza, a krajowcy przekonani, że dzielny Gerard sam zgotował sobie zgubę. Panie natomiast zachwycała śmiałość człowieka, który, mimo więzów, pośród tylu wrogów odważył się na poryw tak zuchwały.
Porucznik chciał się rzucić na Gerarda, lecz pułkownik polecił mu zachować spokój.
— Nie zwracajmy uwagi na tę brutalność — rzekł. — Zostanie wkrótce ukarany. Przyrzekam, że będzie wychłostany aż do krwi. — Zwracając się do Gerarda, powiedział: — Kazałem ci podejść bliżej, dlaczego nie słuchasz mnie?
Zapytany spojrzał ponuro; na twarzy jego nie było śladu trwogi. Rzekł:
— Nie jestem najemnikiem na waszych usługach, lecz strzelcem sawany, więc zasługuję na szacunek. Przyzwyczajony jestem do tytułu sennor. Nie powiem ani słowa, zanim się obyczajom tej ziemi nie stanie zadość.
Komendant uśmiechnął się wyniośle:
— Mówię ty do ludzi, którzy kopią innych.
— To mnie nie przekonywa, monsieur, Należy przestrzegać obyczajów ziemi, w której się przebywa. Obecne sennoritas i sennores nie zaprzeczą, że naród meksykański jest uprzejmy i rycerski. Dobry myśliwiec prerji inteligencją i doświadczeniem nie ustępuje oficerowi. Grożono mi niedawno kolbami, teraz poczęstowano mnie uderzeniem. Uważałem za swój obowiązek nauczyć porucznika, aby się stosowniej w obecności pań meksykańskich zachowywał.
Panie spojrzały na śmiałka ze zdumieniem. Oficerowie mruczeli gniewnie, lecz dowódca kazał im zamilknąć i rzekł do jeńca:
— Mógłbym mówić ty i milczenie uważać za odpowiedź. Ponieważ jednak nasze panie są ciekawe, co powiesz, będę się zwracał przez sennor, którego tak energicznie się domagasz. Czy jest pan Czarnym Gerardem?
— Tak.
— Co sennnor robił w mieście?
— Złożyłem wizytę.
— Komu?
— To moja tajemnica.
— Jaki był cel tej wizyty?
— Przepędzenie wrogów.
— Ach, tak! Kogóż uważa pan za wrogów?
— Francuzów.
— Muszę przyznać, że jest pan zadziwiająco szczery, nawet powiedziałbym — czelny. Nazywa pan Francuzów wrogami, a przecież sam jesteś Francuzem!
— Jestem Francuzem, lecz nie chcę być narzędziem w rękach krwiożerczego cesarza. Kocham Meksyk i jego mieszkańców; nadstawiam chętnie głowę, by kraj uwolnić od obecnego bezprawnego rządu.
Dowódcę zdumiewała ta pogarda śmierci. Wkońcu rzekł:
— Nie przyczyni się pan do tego, tak zwanego, wyzwolenia, gdyż wyznanie sennora wystarczy zupełnie, abym kazał go rozstrzelać. Opuści pan salę poto, aby pójść pod mur. Przedtem jednak wymierzą sennorowi za kopnięcie oficera krwawą, chłostę. Czy ma sennor jakie życzenia ostatniej woli?
— Nie. Życzenia swoje sam spełniam. Człowiek prerji zachowuje zupełną samodzielność.
— Oszalał pan chyba. Skądże sennor pochodzi?
— Z Paryża, z tej siedziby wielu szaleńców.
— Proszę nie szydzić, gdyż wyrok może być jeszcze surowszy. Czy ma pan istotnie jakieś stosunki w tem mieście?
— Jeszcze jakie! Przeraziłby się sennor, gdybym zaczął o nich mówić.
— Powiadają, że jest pan zaprzyjaźniony z Juarezem. Czy znane są panu jego plany?
— Owszem; znam je tak samo, jak wasze.
— Proszę nie opowiadać bajek! Cóż pan może wiedzieć o naszych planach?
— Znam je dokładnie; zobaczy pan po rezultatach.
— Mam dosyć tych zarozumiałych bredni. Mówmy o czemś innem. Czy to pańska broń?
— Tak.
— Niech ją pan pokaże, poruczniku!
Porucznik położył strzelbę, rewolwer i nóż trappera na stole. Dowódca chwycił strzelbę i zaczął badać kolbę.
— Kolba jest ze złota. Skąd pochodzi?
— Odkryłem w górach żyłę złota.
— Ach tak! Czy nie chciałby sennor jej odsprzedać?
— Po co? Przecież mam zostać rozstrzelany.
— No tak. Ale krewnym sennora przypadłoby cośniecoś w udziale.
— Za żadne pieniądze nie zdradzę, gdzie leży ta żyła. Żaden prawy Meksykanin nie postąpiłby inaczej.
— Czy zabił pan z tej strzelby wielu Francuzów?
— Tylko zwierzynę liczę na sztuki.
— Do djabła! — mruknął dowódca. — Zastanów się sennor, do kogo przemawiasz.
— Do człowieka, którego się nie ulęknę.
— Widzę, że za wszelką cenę szuka pan śmierci. Doczeka się jej sennor, ale nie takiej, jak pan sądzi i nie tak prędko, jak zapowiedziałem. Mam wrażenie, że możnaby się od pana wielu rzeczy dowiedzieć, ponieważ jednak widzę, że sennor nie chce mówić dobrowolnie, poddam go mękom.
— O cóż chodzi?
— Przedewszystkiem o to, jakich sennor ma tutaj znajomych.
— Tego się monsieur w każdym razie nie dowie.
— Przyszłość okaże — rzekł oficer z ironicznym uśmiechem. — Ponadto może będzie pan łaskaw poinformować mnie o planach pańskiego przyjaciela Juareza?
— Pah, to zbyteczne! Dowie się pan o nich, gdy zostaną wykonane.
Meksykanie z zapartym oddechem przysłuchiwali się słowom strzelca. Francuzi zgrzytali zębami ze złości; dopiekał im wstyd, że pułkownik pozwala na tak niesłychaną rozmowę. A on tymczasem po ostatnich słowach wpadł w szewcką pasję i zawołał:
— Wyczerpała się moja cierpliwość! Rozmawiałem z panem, aby pokazać go swym gościom, ale mam tego dosyć i pokażę sennorowi, jak się takiego ptaszka uczy rozumu. Teraz otrzymasz pięćdziesiąt kijów, później rozejrzymy się, co dalej!
Gerard skinął pogardliwie głową; oczy zabłysły mu gniewem.
— Dowiodłem już przedtem, — rzekł — że nie zniosę żadnych uderzeń ani pchnięć, ponieważ to obraża mój honor.
— Cóż obchodzi mnie pański honor? Wyprowadzić go!
— A mnie nic nie obchodzi honor pana! — zawołał Gerard. — Pokażę sennorowi zaraz, kto z nas będzie bity i ucierpi na honorze!
W jednej chwili uwolnił ramiona z krępujących więzów, zerwał pułkownikowi epolety i zdzielił go pięścią z taką siłą, że tamten runął jak kłoda. W okamgnieniu chwycił nóż w zęby, wsunął obydwa rewolwery do kieszeni, ujął strzelbę za lufę.
— Oto, jak smakuje moje złoto!
Z temi słowami rzucił się na żołnierzy, roztrącił ich straszliwem uderzeniem kolby, skoczył jednym susem ku otwartemu oknu i znikł, rzuciwszy szydercze pożegnanie:
— Dobrej nocy, sennoritas!
Żołnierze wili, się z bólu na ziemi, oficerowie i całe towarzystwo stało jak osłupiałe. Po chwili dopiero zaczął się rwetes nie do opisania.
— Naprzód! Nadół! Za nim! Prędko!
Wydając te okrzyki, oficerowie rzucili się ku drzwiom; za nimi ruszyli żołnierze. Żaden nie miał odwagi skoczyć przez okno za przykładem Gerarda. Meksykanie pozostali w pokoju. Kilka osób podeszło do komendanta.
— Nie żyje — rzekł jeden.
— Ogłuszony tylko — poprawił drugi. — Połóżmy go na kanapie.
Kilka pań zemdlało. Część szeptała między sobą, nie szczędząc Gerardowi wyrazów podziwu, część zaś pośpieszyła ku oknu, aby zobaczyć, czy śmiałkowi udało się uciec. —
Niepokoj był zbyteczny. Gerard skoczył szczęśliwie, porwał pierwszego z brzegu konia, który stał na dole, wskoczył nań z błyskawiczną szybkością i ruszył w cwał. Dotarł do następnej ulicy, zanim pościg zdążył dojść do schodów. Teraz stanęło przed nim zadanie najważniejsze: wydostać się z miasta i uciec przed forpocztami. Konia miał dobrego, więc był pewien, że mu się poszczęści.
Chihuahua drzemała pogrążona w ciemnościach, ale brak światła nie był dla Gerarda przeszkodą. Pędził w zawrotnym galopie przez ulicę. U wylotu stał wartownik. Zanim zdążył otworzyć usta, broń wyciągnąć, jeździec był już przy nim. Wartownik wiedział jednak, jakie ma obowiązki. Wystrzelił na alarm; po chwili rozległy się dookoła groźne wołania:
— Stać! Kto tam?
Gerard nie odpowiadał. Padło kilka strzałów. Zauważył odrazu, że jeden z nich zranił konia. Mimo to połaskotał go piętami i pędził dalej. Ale koń potykał się coraz częściej. Gerard zatrzymał wierzchowca w pełnym galopie, zeskoczył i biegł pieszo, odprowadzany przez kule, krzyki i wołania.
Okolicę znał doskonale, więc trafiłby na miejsce, w którem ukrył swego konia. Obawiał się tylko, czy nie zwietrzono go przypadkiem.
Pędził dalej. Dotarł do lasu. Szczęściem znalazł konia. Odwiązał go, wyprowadził z zarośli i dosiadł. Teraz czuł się bezpieczny. Przerzucił strzelbę przez ramię, wyciągnął rewolwery z kieszeni i ukrył za pasem. Zawołał z uśmiechem:
— Doskonała krotochwila! Będą długo pamiętać Czarnego Gerarda! A teraz niech mnie łapią!
Zwrócił konia na północ i ruszył, z początku kłusem, później galopem. Droga prowadziła przez prerję, między rzeką Concho, a wznoszącemi się wpobliżu wzgórzami.
Koń niósł Gerarda z ogromną szybkością. Kto nie zna prerji, nie uwierzyłby nigdy, jakiej miary może dosięgać ta szybkość. Do rana Czarny Gerard przebył wielką przestrzeń. Po południu ujrzał tabun koni. Odwiązał lasso, zarzucił je i po dziesięciu minutach na nieutrudzonym, rączym koniu ruszył w kierunku El Paso dei Norte. — —