Rodzeństwo (Kraszewski, 1884)/Tom drugi/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Rodzeństwo

Tom drugi

Wydawca Wydawnictwo
»Dziennika Powieści«.
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia «Czasu»
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Było coś tak pięknego i szlachetnego w postępku braci, w tem skupieniu się ich około Juliana, chociaż on dawniej nadzwyczajnej im nie okazywał czułości — iż to na nich samych oddziałało, — a że jeden krok zobowiązuje do następnych logicznie — wszyscy czuli się na lepszej drodze. Miłość braterska i rodziny objawiała się coraz uroczyściej. Ks. Zaręba powiadał, że ludzie źli nie są, że im tylko potrzeba dobrego przykładu i pobudek gorących do cnoty...
Ostygają, gdy się odosobniają — ale najmniejsza okoliczność zwraca ich na prawą drogę.
Szelawski stary przebywszy to przesilenie, po którem znużony był czas jakiś, ożywił się, stał czynnym, i na nim nie znać było, że ucierpiał.
Sędzina przeciwnie, która zdawała się energiczniejszą daleko, skutkiem wielkich wzruszeń i walki wewnętrznej — zaraz po wyjeździe dzieci uczuła się niedobrze i Frycz kazał się jej położyć do łóżka.
Justysia jej nie odstępowała. Jadwinię zaś zabrał ojciec z sobą.
Nie skarżyła się Szelawska tak bardzo na cierpienie, — głowa ją bolała, — sił miała mało, straciła apetyt, ale choroby żadnej właściwie oznaczyć nie było można.
Frycz nieproszony przyjeżdżał co drugi dzień i był bardzo seryo. Próbował różnej diety, środków zmacniających, ale skutku nie było.
Szelawska niecierpliwa próbowała wstać — okazało się to niemożliwem. Wysilała się na chodzenie, ale w końcu wracała do łóżka. Justysia znajdowała ją zmienioną, strwożoną o siebie.
Mówiła ciągle przed nią o śmierci.
Nie obawiała się jej — ale powtarzała Justysi.
— Kto koło Jegomości będzie chodził i o wszystkiem pamiętał, jeżeli mnie nie stanie?
Domagała się od niej uroczystego przyrzeczenia, że — jeśliby ją Pan Bóg powołał — nie opuści starego, i pozostanie przy nim. W tej myśli powtarzała jej, co czynić miała, jak w pewnych danych razach postępować.
Całymi dniami prawie o tem tylko między niemi była mowa.
Frycz chodził bardzo posępny... Nareszcie jednego dnia przywiózł z sobą, niby przypadkiem na drodze złapanego młodszego kolegę. Było to widocznie zamaskowane konsylium.
Sędzia, który w początkach nie przywiązywał wielkiego znaczenia do niedyspozycyi staruszki — zaczynał się też trwożyć. W istocie w oczach Sędzina gasnęła z rezygnacyą, a gdy mąż przychodził z wesołością na twarzy, z żarcikami, — ale wszyscy to widzieli.
Pierwszemu ks. Zarębie objawił doktór, że nie widzi sposobu utrzymania jej przy życiu.
— Siły się wyczerpały — rzekł, zgaśnie spokojnie, jak lampka, która się dopaliła. Na to w medycynie środka niema. Można chwilowo siły dobyć z zapasu, który jeszcze pozostał, ale kosztem jego, więc się tylko życie skróci.
Załamał ręce, i rozpłakał się proboszcz. Usiłował coś więcej dobyć ze starego doktora, ale ten sam tracił głowę, — tylko to wiedział, że groziło niebezpieczeństwo. Czasu nie można było oznaczyć.
Natychmiast, chociaż oględnie doniósł o tem ksiądz Bronisławowi i Julianowi. Matka, matka tak cicho, spokojnie, niepostrzeżona przesuwała się po tym domku — a pomyśleć było, że jej tu nie stanie — Wólka się wydawała grobem.
Często i najczęściej ci, co najmniej miejsca zajmują, najmniej są znaczni, jednakże stanowią, jakby sklepień klucze, dosyć je wyjąć, aby wszystko runęło. Takim kluczem — była tutaj Sędzina Szelawska.
Trwoga padła na dom cały.
Sędzia nie domyślał się jeszcze niebezpieczeństwa. Frycz poprostu kłamał przed nim, aby go przedwcześnie nie trwożyć. Z każdym jednak dniem widząc gorzej żonę, stał się niespokojnym.
Podkomorzyna siedziała ciągle przy chorej, po swojemu posługiwała, Justysia nie odstępowała także. Ks. Zaręba przyjeżdżał prawie codzień, na ostatek i synowie potrwożeni zaczęli przybiegać, aby się coś dowiedzieć.
Gdy się to działo — choroba zdawała się ze wszelkich przewidzeń urągać. Pogorszała się nagle, już zdawało grozić niebezpieczeństwo, gdy nagle jakby cudem robiło się lepiej, nadzieja wstępowała w serca. Frycz nawet się radował, ale zwykle trwało to krótko, a doktór potem nerwy przeklinał, z któremi mając do czynienia, nigdy niczego pewnym być nie można.
Sędzina miała jeszcze ogromną siłę woli i nią dokazywała cudów, ale organizm już, ciało wypowiadało posłuszeństwo.
Pomimo tego popłochu, z małemi zmianami, stan ten się przeciągnął do późnej jesieni.
Sprawa państwa Julianowstwa nie posunęła się ani krok dalej, jak była, wiedziano tylko z boku, że między p. Ottonem Brackim, a panią Heleną stosunki były nieco oziębione... Nie przypuszczano, aby one zerwać się mogły, lecz zbyt czułemi też się nie okazywały.
Pani Julianowa wyjeżdżała sama za granicę, powróciła, mało kogo widywała, i siedziała zamknięta w Chrzanowie. Julian z niezmierną gorliwością oddawał się interesom i zwierzchniemu kierunkowi gospodarstwa.
Już przeciągnięcie słabości staruszki wlewać zaczęło pewną otuchę w rodzinę — gdy nagle z nadzwyczajną szybkością stan się pogorszył, — i Sędzina zażądała sakramentów, czując, że żyć nie będzie.
Przeczucie ją nie omyliło, dwa dni tylko trwał ten stan, a trzeciego wieczorem wszyscy, nie wyjmując męża, klęczeli u jej łóżka... Zmarła przytomna, spokojna, jeszcze w ostatnich chwilach zaklinając Justysię, ażeby Sędziego nie opuszczała, pilnowała go, nie dając się niczem skusić, nawet gdyby stary ją chciał uwolnić.
Stary Szelawski, pomimo przyjazdu synów, troskliwości, jaką go otoczono — mimo religijnego poddania się woli Bożej, od tego ciosu był jakby na wpół zabitym. Mówił mało, zamyślał się, nie słyszał, co do niego się kto odzywał — nie skarżył się, ale obudzał litość, tak niezmierne na nim widać było pognębienie.
Nie dał się od pogrzebu odciągnąć, pomimo złej pory, sam chciał się zajmować wszystkiem, lecz był to stan gorączkowy, po którym nastąpiło osłabienie.
Frycz go nie odstępował, mając obawę wielką, ale po kilku dniach Szelawski począł przychodzić do siebie, zmienił się, zestarzał, lecz wyrobił się jakiś stan normalny, inny, niż był — wszelako już niegrożący niebezpieczeństwem.
Justysia, dawszy słowo nieboszczce, o czem staruszek był uwiadomiony, weszła natychmiast w obowiązki dozorczyni, znaczną część około domu zdała na klucznicę, a sama poświęciła się Szelawskiemu.
Nie opierał się on temu. Zastępowała mu sekretarza, pośredniczyła, gdy kto się z nim widzieć pragnął, biegała ciągle, siadywała z robotą w jego przedpokoju.
Nie upłynęło dni kilkunastu, gdy ten nowy porządek wszedł w stały obyczaj, i wszyscy do niego nawykli. — Justysia zyskała na powadze, ale spadła na nią odpowiedzialność ogromna. Biedne dziewczę nagle dojrzeć musiało, i niemal zestarzeć, aby obowiązkom podołać. Wszyscy na nią patrzyli z podziwieniem i uwielbieniem. Sędzia okazywał jej wdzięczność i czułość, jakby dla własnego dziecka. Nie wbiło jej to w pychę — zachowała dawną skromność i pokorę.
Obawa o życie staruszka ustała nakoniec, Frycz wróżył najlepiej...
Potrzeba się tylko pilnować regularnego trybu życia, a Sędzia poddawał się przepisom z powolnością wielką.
Od pogrzebu samego nieustannie prawie synowie się mieniali, zaglądając do Wólki. Jeżeli kiedy, to teraz Mecenas coraz był pilniejszym, i widoczniej okazywał pannie Justynie atencye, dając jej do zrozumienia to, czego ona nie chciała zrozumieć.
Niewiele rachowała na pana Floryana, ale za Mecenasa wyjść nie myślała wcale. Lękając się, aby go stanowczo nie odtrąciła — pan Kalikst zwłóczył z oświadczeniem się.
Interesa Juliana pozostawały w zawieszeniu.
W pierwszej chwili rozgorączkowania bracia i rodzice pospieszyli z ofiarami, Julian był ocalony — teraz następowały nieuniknione układy o zabezpieczenie tego, co mu pożyczono. Wymagał formalności tej ojciec, żądał Bronisław, miał do niej prawo Mecenas, i znajdował, że należało ją dopełnić.
Julian uczuł się tem jakoś dotknięty, i stosunki, które się tak heroicznie, ofiarnie zaczęły układać, pogorszyły się, ostygły. Wyrzucano Julianowi niewdzięczność.
— Nie możemy się ostatecznie wszyscy dać pozarzynać dla niego, mówił Bronisław. Mam dzieci, mam obowiązki, przyszedłem w pomoc, gdy było potrzeba — ale muszę się ubezpieczyć.
Mecenas pojechał do Juliana w imieniu ojca, brata i swojem dla uregulowania hypotek, i znalazł go niesłychanie podrażnionym. Wymagał, aby sum pożyczonych nie wnoszono do ksiąg, boby mu to popsuło kredyt. Posprzeczali się bracia, i Kalikst odjechał podrażniony, stojąc przy swojem.
Zaczęto potem listami się znosić, co jeszcze pogorszyło nieporozumienie.
Julian odwoływał się do ojca, ojciec dawał mu napomnienia, ciągnęło się tak wszystko bez rezultatu, a rodzeństwo zaczynało znowu zniechęcać się. Na Juliana niepraktyczność, egoizm, składano winę... znajdowano sposób prowadzenia interesów fantastycznym.
Na dobitkę niespodziana zupełnie okoliczność jeszcze stan ten uczyniła nieznośniejszym. Jakim sposobem zniechęcona do Ottona Brackiego pani Julianowa, potrafiła się znowu zbliżyć do męża, trudno to było oznaczyć. Zdaje się, że zręcznie użyte dzieci, przy usposobieniu pojednawczem Juliana, który się nudził sam — ułatwiły naprzód widzenie się rodziców, potem jakiś układ pomiędzy nimi.
Otto Bracki od kilku miesięcy przestał był bywać w Chrzanowie, wyjechał do familii — pani Julianowa go znać nie chciała.
Gdy się wieść rozeszła, że zgoda między małżeństwem nastąpić miała, a pan Julian do Chrzanowa powracał, nikt temu w początkach wiary dać nie chciał, ale dnia jednego, w uroczyste święto oboje małżonkowie razem z dziećmi, jakby nigdy nic nie zaszło, przybyli do kościoła na nabożeństwo, usiedli w jednej ławce... Wszyscy to widzieli...
Śmiano się z Juliana i dziwowano jego — powolności — przypisywano to nie bez przyczyny wielkiej zręczności pani Heleny... ostatecznie przyznano, że w interesie dzieci uczynili bardzo dobrze...
Wiadomość o tem doszła zaraz do Bronisława, Mecenasa, a przez nich do Wólki. Nie było więc teraz już żadnego powodu wspomagania Juliana, i Mecenas się gorliwie tem zajął, ażeby sumy mu udzielone odzyskać. Sędzia nie nalegał zbytecznie, ale znajdował to słusznem.
Z najpiękniejszej w świecie miłości i zgody przyszło do najstraszliwszego rozdrażnienia. Julian nie opierał się opłacie zaciągnionych pożyczek, ale chciał na to mieć czas, i sam o terminie stanowić.
Listy były ostre i niegrzeczne...
Zamieniono ich kilka i — najzupełniejsze wyrosło nieporozumienie, waśń, kłótnie. Julian się gniewał. Bronisław nie miał wyrazów na określenie czarnej jego niewdzięczności.
Do procesu niepodobna było dopuścić, stanowiłby on skandal wielki, a Julian w to bił i na tem polegał, że mu nic zrobić nie mogą.
Ostry i surowy list ojca, napominający go, nie pomógł.
Rzeczy już tak stały, że trzeba było obcych użyć pośredników, bo bracia obawiali się spotkać z sobą.
Łatwo się domyśleć, że pojednana z mężem pani Julianowa, była sprężyną tej waśni, podlewała oliwy do ognia, burzyła Juliana — brata jego stronę, a w interesach rozumowała najfałszywiej, bo ich nie pojmowała...
Było jej na rękę to, że zerwanie z braćmi uwalniało ją od zawiązania na nowo stosunków, któreby ją do pewnego stopnia upokarzały. Nie widywała wcale Sabiny, nie chciała na nowo się zbliżyć do Loli, ani jechać do Wólki do starego, bo się go wstydziła...
Wikłało się tak wszystko, mało dotykając Sędziego, bo mu wiele rzeczy tajono, oszczędzając go — a Justysia stała na straży — w Wólce stosunkowo panował pewien rodzaj żałobnego spokoju...
Miało się już ku zimie, gdy jednego wieczora nadjechali panowie Kunaszewscy...
Dla Sędziego komornik, za którym nieraz zatęsknił, był najpożądańszym z gości, z nim jednym mógł poufale mówić o wszystkiem, opłakiwać stratę żony, przypominać dawne, lepsze czasy. Przywitanie dwóch starych przyjaciół było nadzwyczaj rzewne i serdeczne.
Można było sądzić, że i dla Justysi przyjazd pana Floryana będzie pożądanym, — tymczasem dowiedziawszy się o nim, pobladła, jakby przestraszona i uciekła, niedobrze umiejąc ukryć łzy, które jej w oczach stanęły.
Długo potem nie wychodziła, nie chciała się pokazywać, ale zastępując we wszystkiem gospodynię, w końcu nie mogła pozostać zamknięta...
Floryan przybiegł ją przywitać z taką radością, zapałem, tak widocznie uszczęśliwiony, iż się domyśleć było łatwo, że przyjechał z czemś stanowczem. Na twarzy Justysi zamiast wyrazu szczęścia, malował się smutek, rozpacz prawie.
Dla pana Floryana było to niepojętem...
Wieczór upłynął na bardzo ożywionych rozmowach, w których dziewczę żadnego nie brało udziału, unikając nawet zbliżenia się do młodego Kunaszewskiego, który napróżno starał się choć słówko zyskać dobre, choć spojrzenie.
Nazajutrz rano, gdy jeszcze nikogo w pokojach nie było, a Justysia przebiegała je dla dopilnowania porządku, wpadł niespodzianie p. Floryan i zastąpił jej drogę.
Uciec nie było podobna.
— Od wczorajszego wieczora szukam pani, gonię za nią — rozpoczął żywo Kunaszewski. Na miłość Bożą proszę o chwilę rozmowy.
Możesz się pani domyślać z czem przybywam, bo niepodobna, abyś wątpiła o mojem uczuciu dla niej. — Przybyłem dlatego jedynie, aby Sędziego prosić o jej rękę!
Justysia słuchając, stała drżąca, z oczyma łez pełnemi, które wlepiła w mówiącego. Mimowolnie załamała ręce.
— Nie mów pan — przerwała nagle, nie kończ! — Niestety! Jestem bardzo nieszczęśliwa... Pan nic nie wiesz..
I nie mogła dokończyć. Kunaszewski stał jak piorunem rażony, nie rozumiał nic.
— Nie umiałżem sobie pozyskać życzliwości pani? zawołał zrozpaczony. — Cóż się stało? com zawinił?
Justysi łkanie i wezbrany płacz utrudniał mowę... Zakryła oczy, stała drżąca...
— Nie pytaj mnie pan! Jestem bardzo nieszczęśliwa...
Głos, postać, wyraz, wszystko przekonywało, że pan Floryan mógł na serce rachować... — nie pojmował, co zaszło...
Justysia w końcu wymogła na sobie trochę uspokojenia, otarła oczy, podniosła je błagająco...
— Panie Floryanie — jam niewinna! rzekła — przeznaczenie. Wola Boża... Nie mogłam się oprzeć. Jestem związana przysięgą.
Tak, panie. Wszystko winna jestem Sędzinie, ona była dla mnie matką, opiekunką, dobrodziejką; ona jedna kochała mnie.
Na łożu śmierci, konająca wymogła na mnie — oprzeć się nie umiałam! Zażądała przysięgi, iż wyjdę za pana Kaliksta...
Tu płacz przerwał jej mowę znowu. Kunaszewski rozpaczliwie się pochwycił za głowę.
— Ale ja do tego nie dopuszczę! zawołał — on się zrzecze... to niepodobieństwo...
— Na miłość Bożą! przerwało dziewczę — zaklinam, nie czyń pan żadnego kroku. Spadnie to na mnie... Jestem związana słowem, przysięgą, mam święty obowiązek... Wdzięczność moja dla nieboszczki każe mi wszystko poświęcić. Choćbym sama najnieszczęśliwszą być miała — nie mogę dopuścić nic — nie dozwolę uczynić żadnego kroku. Niech się spełni wola Boża...
Kunaszewski stał znowu milczący — osłupiały, spoglądając na nią i nie mogąc przyjść jeszcze do siebie.
— Pan Kalikst się oświadczył pani? zapytał.
— Nie uczynił tego formalnie — odezwała się Justyna, ale mi ciągle przypomina, że wie o słowie danem matce, że na dotrzymanie go rachuje... Jestem niewolnicą...
Cofnąć się nie mogę.
Pan Kalikst dlatego się wstrzymuje, iż wie, jak jestem Sędziemu potrzebną, — i dopóki on wymaga odemnie posługi o małżeństwie żadnem mowy być nie może.
Błagająco Justysia spojrzała w oczy Floryanowi...
— Mecenas — zawołał nagle Kunaszewski, byłby szalonym chyba, gdyby się upierał przy tem, co ani jemu, ani pani szczęścia nie może zapewnić. Pozwól mi pani odwołać się do niego...
Justysia załamała ręce.
— To spadnie na mnie — przerwała przestraszona... Zlituj się pan...
Nic w świecie nie skłoni mnie do przeniewierzenia się przysiędze...
— Ale pan Kalikst nie powinien i nie może się upierać przy tem — zawołał Floryan.
Justysia spuściła oczy — stała zadumana nie odpowiadając — Kunaszewski nalegał. — Chwila upłynęła w tem milczeniu. Dziewczę nabierało odwagi. Cichym głosem poczęło szeptać.
— Panie Floryanie, błagam go — żadnego kroku — cierpliwości! Zdania się na wolę Bożą! Wszystko, cobyś pan teraz mógł uczynić, pogorszyłoby położenie moje.
Dopóki pan Sędzia żyje... pan Kalikst wie, że ja — dla niego pierwsze mam obowiązki...
Być może... iż sam potem ofiary się odemnie domagać nie będzie, uczuje, że jabym mu z sobą szczęścia nie przyniosła.
Zaledwie dosłyszanym szeptem dokończyła te wyrazy, i nieśmiało wyciągnęła rękę ku panu Floryanowi, który ją pochwycił, namiętnemi okrywając pocałunkami... Jakaś otucha wstąpiła mu w serce, pomimo przyrzeczeń i przysięgi, jakie groziły. Widział, że Justysia nie chciała ukryć życzliwości swej dla niego, że i ona miała może jakąś iskierkę nadziei...
Zdało mu się, że Mecenas nie mógł być ślepym, ani gwałtu zadać dziewczęciu, które serca dla niego nie miało i kłamać nie mogło.
Przypomniał sobie postępowanie Justysi, która dla pana Kaliksta była z przesadzonem może poszanowaniem, jak dla ojca, ale nigdy mu najmniejszego uczucia nie okazywała, któreby go ośmieliło.
— Zastosuję się, rzekł, do woli panny Justyny, choć Bóg widzi, ile mnie to kosztować będzie...
Nie zrobię w tej chwili żadnego kroku — ale się nie wyrzekam nadziei, ani obiecuję, ażebym wszystkiego, co jest w ludzkiej mocy nie przedsięwziął dla mojego szczęścia.
Gotów jestem dać życie. Każesz mi pani czekać, będę cierpliwy — lecz ostatecznie — nic! nic — nie mogę nawet przypuścić, aby ten człowiek chciał gwałt zadać pani... a niepodobna, żeby nie widział, iż tylko siłą może jej rękę pozyskać.
Justysia nie odpowiadała, uspokajała się jednak powoli, zdawało się, jakby i w jej serce wstąpiła jakaś nadzieja...
— Nie czyń pan nic — dodała, teraz nic nie grozi — a w przyszłości — panie! pamiętaj, że ja przysięgi danej na łożu śmiertelnem już dobrodziejce mojej, złamać nie mogę! Nie mogę!
Złożyła ręce — Floryan nie rzekł ani słowa, i nierychło dodał — jakby na wpół do siebie.
— On sam się musi zrzec tego prawa do jej ręki!
Justysia miała coś dodać jeszcze, gdy ją odwołano, rzuciła wejrzenie na Kunaszewskiego, który stał ciągle na wpół odrętwiały z bólu i gniewu, — i wyszła.
Floryan otarł czoło i rzucił się na krzesło. Potrzebował się rozmyślać, co miał począć, serce mu się ściskało, burzył się, lecz zarazem głos wewnętrzny w nim powtarzał.
— Mecenas nie może być ślepym... nie zechce nieszczęścia dla siebie i dla niej.
Pozostał tak sam jeden przez czas jakiś w pustych pokojach, spodziewając się może powrotu Justysi, ale na ostatku wyjść musiał.
Do Sędziego było jeszcze za rano, wrócił do mieszkania, w którem stary komornik flegmatycznie się do fajki po kawie przygotowywał.
Blada twarz i pomięszanie wnuka uderzyły go.
— Cóż ci to jest? powracasz jakiś zmięszany i nie swój? — odezwał się podchodząc ku niemu.
Pan Floryan przed nim się z niczem nie taił.
— A jakże mam być inaczej? — wybuchnął. Ja dla dziadka tajemnic nie mam, ale go muszę prosić, abyś to co powiem, zachował przy sobie...
— Ale cóż? cóż? nalegał komornik...
— Nieboszczka Sędzina — ciągnął dalej Floryan z wyrazem oburzenia, wymogła na Justynie.. przysięgę, że pójdzie za Kaliksta! Sierota, biedna oprzeć się nie umiała i nie mogła, czuje się związaną. — Ale to niepodobna, aby Mecenas przeciwko woli domagał się tego.. boć przecie musi czuć i widzieć, że ona go nie kocha... Poleciałbym natychmiast się rozprawić z panem Kalikstem, ale mnie zaklęła, abym żadnego nie czynił kroku. Tymczasem, dopóki Bóg daje życie Sędziemu, ona go opuścić nie może...
Komornik słuchał głową potrząsając, i wydymając usta.
— Komplikacya! odezwał się smutnie.
Żal mi cię Florku — ale cóż tu począć? Z Sędzią o tem mówić nie wypada.
— Tymczasem, choć się zżymam, nie mogę żadnego kroku ważyć, ani ja, ani wy... rzekł Floryan gwałtownie — ale za wygranę nie daję.
Rozumiem to, że Sędzina mogła syna przenieść nademnie, a kochając go, widzieć w tem i dla Justyny szczęście — ale — ja niczem nie jestem związany, wiem, że ona mi sprzyja — i nie zrzekam się szczęścia dla siebie i dla niej.
— Cóż poczniesz? odparł komornik.
— Ja? albo ja wiem! zawołał, ciągle się rozgrzewając, coraz więcej Floryan. Okoliczności wskażą, co mam robić — to tylko ręczę, że nie dopuszczę tyranii... nie dam się odprawić tak... Nie! Ja ją kocham nad życie...
— Tylko z flegmą, z flegmą — przerwał komornik, kładąc mu rękę na ramieniu. Proszę cię Florku — nie unoś się, abyś głupstwa nie zrobił. Potrzeba wszystko dobrze rozważyć... Ja tylko jedno mogę zdaje mi się bezpiecznie uczynić. Wymacam starego Sędziego, co on o tym ożenku syna myśli, i czy wie o nim, życzy go tak bardzo?
Floryan nie odpowiedział, cały był w sobie pogrążony.
— Jedno mnie pociesza — dodał po namyśle żem się przekonał, iż panna Justyna serca dla niego nie ma i sprzyja mi... Nie może być, aby Pan Bóg dopuścił spełnienia takiej...
Floryan nie znalazł wyrazu na oznaczenie tego co czuł. Męztwo w nim rosło...
Komornik, chociaż widocznie tą komplikacyą, jak ją nazywał, mocno dotknięty, wnukowi dodawał otuchy, starym obyczajem powtarzając. — Jakoś to będzie! Uspokój się — jakoś to będzie. Pan Bóg łaskaw...
Dzień ten zwolna przyłożył się do uspokojenia młodego Kunaszewskiego, a i panna Justyna nie okazywała po sobie zwątpienia i starała się być swobodną... Stary komornik zaś, który wiedział o tem, że ociemniała Podkomorzyna sprzyjała Justysi i Floryanowi, poszedł do niej na radę, i aby się użalić.
— Wiedziałam o tem, bom też tam była, — że Justysia musiała dać słowo nieboszczce, iż wyjdzie za Kaliksta — poczęła staruszka, ale ja do tego nie przywiązuję wielkiego znaczenia. — Mecenas nie powinien się upierać i nie będzie się upierał, a nie wiem zresztą nawet, czy teraz ma wielką do ożenienia się ochotę... Niech pan Floryan nadziei nie traci... Mnie tej biednej Justysi taki żal... ach...
— A jak się uprze pan Kalikst? wtrącił komornik. Kto go wie — choć to jeszcze starym nazwać nie można Mecenasa, ale w jego wieku do młodziuchnych panienek najwięcej ochota bierze... kto go wie?
— Niech Bóg uchowa! westchnęła stara Podkomorzyna — nieboszczka miałaby na sumieniu nieszczęście nie już dwojga, ale aż trzech osób...
Zamilkła trochę pani Podkomorzyna — i ciągnęła dalej, zniżywszy głos.
— Prawdę rzekłszy — byłby jeszcze sposób na to. — Mnie się zawsze zdawało i dotąd zdaje, że Justysi familii źle szukano, i że jacyś krewni by się znaleźli, gdyby około tego pilniej chodzono... Ale nieboszczka Sędzina, bojąc się, aby jej sieroty nie odebrano, wcale się o to nie starała — nikt o tem przez lat tyle nie myślał...
No — a gdyby familia bliższa się wyszukać dała — miałaby pierwsze prawo rozporządzać losem Justyny...
Komornik głową potrząsał.
— Nie — dziewczynę tę znamy, pani Podkomorzyno dobrodziejko — rzekł cicho — gdy raz słowo dała, nic nie potrafi jej skłonić, aby je złamała, — ale... myśl poszukiwania familii... nie od rzeczy. Zawsze by dla Floryana przyjemniej było, znać pochodzenie...
Muszę z nim o tem pomówić — będzie miał zajęcie...
Tak, rzucona od niechcenia przez ociemniałą Podkomorzynę — myśl poszukiwania rodziny Justyny — panu Floryanowi nadzwyczaj do serca przypadła. Zajął się natychmiast gorąco nie dlatego, aby sam miał korzyść wyciągnąć jakąś i zarobić na wdzięczność, ale — dawało mu to zatrudnienie, które tyczyło się Justyny, — obchodziło ją, mogło położenie uczynić znośniejszem.
Szło o to, aby nie zwracając zbytnio uwagi na siebie — postarać się o skazówki, mogące posłużyć do dalszych badań i poszukiwań. Były one tem wielce utrudnione, że przez lat dziesiątek nie uczyniono tak jak nic, a ślady człowieka i ludzkich czynności tak niezmiernie się łatwo i szybko zacierają.
Pan Floryan już z zamiarem wybadania starego Szelawskiego, przyszedł z nim, jak zwykle z dziaduniem razem. Rozmowę naprowadzić na pannę Justynę, było bardzo łatwo. Kręciła się ona ciągle, — czynna około Sędziego chodząc, służąc mu. Stary komornik dosyć niezręcznie począwszy ją wychwalać, zagadnął o historyę przyswojenia jej sobie przez Sędzinę... i zwolna skłonił Szelawskiego do opowiadania.
Pan Floryan, okazując wielką ciekawość, rozpoczął go badać, pytać... prosić nareszcie o pokazanie tych drobnych pozostałości, które świadczyły o tajemniczem pochodzeniu.
Szelawski dał się wciągnąć w te wspomnienia, które miłe mu były, bo żony jego dobrego serca dowodziły... — przypominały mu jego drogą Serafinkę.
Od słowa do słowa, Sędzia rozgadawszy się, wziął kluczyki z kieszeni, poszedł do biura swego, — znalazł osobną szufladkę, która była przeznaczoną na papiery — Justysi, i wydobył ją.
Floryan poprosiwszy o pozwolenie, — opanował ją i zasiadł przypatrywać — ale dobył zaraz i ołówek i notatnik, aby sobie przepisywać wszystko. Sędzia nie zwracał na to uwagi.
Zachowane — pamiątki i pozostałości były w bardzo niewielkiej liczbie, a — wyjąwszy metrykę Justyny, chrzczonej w Częstochowie, która podawała imiona i nazwiska rodziców, nie było nic ważniejszego, mogącego na ślad jakiś prowadzić. Sędzina bardzo skrzętnie, zabierając sierotę, zabrała, co tylko się przy nieboszczce matce jej znalazło. Były to zmięte i w części uszkodzone listy i notatki, a nawet rachunki...
Nikt ich dotąd tak bardzo bacznie nie rozpatrywał i nie rozbierał, bo do nich wagi nie przywiązywano.
Floryan skrzętnie wszystko sobie poprzepisywał, co mu się zdawało mieć znaczenie jakieś. Były niektóre skazówki, na które wprzódy nikt nie zważał. Sędzina nietylko, że nie dochodziła bardzo rodziny biednej sieroty, ale wolała, aby się jej nie dopytano. Wiedziała, że uboga familia dziecku żadną nie będzie pomocą, a sama się do niego przywiązawszy — nie chciała oddać nikomu, postanowiła bowiem zająć się jej losem.
Sędzia w czasie tego rozpatrywania papierów, parę razy spojrzawszy na Floryana — nie przeszkadzał mu w tej czynności. Dobyto herbowny stary pierścień z krwawnikiem... Kunaszewski miał dosyć czasu, aby szufladkę całą i zawarte w niej papiery — skrzętnie odczytać, i co go uderzyło w nich, zapisać.
Z późniejszych dokumentów, donoszących o napróżnych staraniach urzędowych dla dojścia rodziców i familii Justyny — nic a nic się dowiedzieć nie było można. — Wszystkie one świadczyły, że na ślad trafić nie umiano. Rozmaitych Wolskich w okolicach Częstochowej odszukano, ale nigdzie nie wiedziano o Katarzynie... (to było imię matki), o dziecku jej, o mężu. — Odpowiedzi na zapytania wystosowane do Wolskich, o tyle się tylko przydać mogły — iż wskazywały, gdzie próżno już było się odnosić.
Przepatrzywszy szufladkę całą — pan Floryan — niewiele zdobył, jednakże zdawało mu się, że trafił na niedostrzeżone wprzódy notatki. Z odłamków listów dowiedział się o dwóch nazwiskach miejscowości, w których prawdopodobnie — rodzina ta jakiś czas przebywać musiała...
Wcale to Kunaszewskiego nie zrażało, że potrzeba było może odbyć podróż, drabować akta, czynić poszukiwania w odległych stronach...
Któż wie? mógł tym sposobem może sierocie dać ten zerwany najdroższy węzeł, który łączy pojedyńczego człowieka ze społeczeństwem — rodzinę. Choćby ona ubogą była i podupadłą, zawsze musiała być nieoszacowaną — niema bowiem straszniejszego nic nad sieroctwo.
O zamiarze czynienia poszukiwań pan Floryan, oprócz dziada, nie potrzebował mówić nikomu.
Parę dni jeszcze zabawiwszy tu Kunaszewscy, w ciągu których Floryan się mógł zbliżyć do Justyny, — odjechali — ale i stary i młody przyrzekli Sędziemu, że go znowu wkrótce może odwiedzą...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.