Rok ostatni panowania Zygmunta III/Tom 2/4

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Rok ostatni panowania Zygmunta III
Podtytuł Obraz historyczny
Data wyd. 1833
Druk Drukarnia A. Dworca
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom 2
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


4.

Kiedy Jezuici naradzali się u Panny Urszuli, jak cokolwiek oberwać, Władysław Królewicz wyieżdzał tém czasem do zameczku, i pod pozorem przedłużonego polowania, w nim zanocował. Nazajutrz, rano jeszcze było, ledwie złote słońce wiosenne, błysnęło z za gałęzi drzew i rozpędziło ciemności panujące na łączce, Królewicz obudzony już i ubrany siedział u łoża na którém leżała, tylko co przebudzona piękna Saksonka. Ulotne i roskoszne sny nowego wdzięku dodawały jéj powabom, włosy miała rozrzucono, a ukrywając się jedwabną kołdrą po szyję, śmiejącą się twarzyczkę uchylała gorącym pocałowaniom Władysława.
Jedną jéj rączkę, z pod kołdry wysuniętą, bialuchną i małą, ściskał Królewicz, a w oczach jego i na pięknéj twarzy błyskał ogień miłośnego zapału. W téj gorączce wzajemnych uścisków, niepotrzeba im było rozmowy, nie było jéj téż wcale, ich dusze bez użycia wyrazów, rozmawiały z sobą, słowa nim by od duszy do duszy przeleciały, ostygły by obleczone szatą głosu. W jednym pocałowaniu czuli pewno oboje, to czego zimny pisarz za stołem, próżnoby się na arkuszu opisać mozolił. Tak, czuli; jeżeli w siedemnastym wieku, kochano jak dzisiaj, jeżeli miłość nie jest czczém słowem tylko.
Stary szpargał z którego się o tych szczegółach dowiaduję, powiada, że w uściskach przeminęło im szczęśliwych, bardzo szczęśliwych, ale bardzo krótkich, dwie godziny. Tak krótkich jak wszystkie nasze uciechy i roskosze, które im mocniéj czuć się nam dają, tém prędzéj ulatują. Wreście piękna Saksonka westchnąwszy, zakryła sobie oczy rękoma i myśląc zapewne, ze nie długo potrwa to szczęście, którym się cieszyła, ściskając rękę Władysława rzekła:
— Czy długo będziesz mię tak kochać?.
Królewicz który zapewne także w téj chwili myślał, jak też długo będzie mógł pozostać przy swojéj Anastazij, zmięszał się pytaniem, na które odpowiedź krążyła w jego sercu i odpowiedział z westchnieniem.
— Czemuż albo ty wyżéj, albo ja niżéj się nieurodziłem, bylibyśmy wówczas zawsze razem, zawsze szczęśliwi!.
Lekki gniéwu rumieniec pokrył lica Saksonki. Władysławie!, rzekła po chwili, miłość niezna wyższego i niższego, u niéj wszyscy są równi, a kto opinij, poświęca własne i cudze szczęście, ten, niekocha!.
Jakto?, przerwał zadziwiony Królewicz nieuważnie. Miałżebym się z tobą ożenić? mogłażeś myśléć o tém?
— Ten, kto się kochać niewstydził, odpowiedziała silnie i dumnie Anastazija, nie będzie się wstydził widziéć w żonie kochankę. W czémżeś ty lepszy, że na twych skroniach, spocznie może kiedyś korona.
O! ściskaj koronę i berło, ciesz się tą władzą, któréj chcesz poświęcić kochankę, a zobaczysz czy cię nasycą hołdy poddanych, potęga i wielkość urojona!
Z zadumieniem patrzał Władysław na kochankę i chciał z uśmiechem rękę jéj ucałować, gdy ta usunęła białe swe paluszki od niego rozdąsana i oparłszy się na dłoni dumać zaczęła.
— Mój drogi! odezwała się po chwili, okaż ile mię kochasz, oddaj mi swoją rękę, rzuć zabiegi o koronę i uciekaj ze mną w jaki spokojny kątek, gdzie nas szczęście oczekuje. Niech ciężar panowania spada na innych, ty swobodny od obowiązków, bądź ze mną mało znaczącym, lecz szczęśliwym człowiekiem!
— Wszystko bym ci uczynił, rzekł zimniéj nieco z nieznacznym uśmiechem Władysław, dałbym ci wszystko prócz ręki. Czyż kochance niedość na sercu! czyż się ona z mojego szczęścia cieszyć nie powinna. Nie kochasz mię chyba jeśli żądasz, abym ci poświęcił to, o co dla sławy przodków moich i imienia Wazów, starać się jak najusilniéj powinienem. Oddałem ci serce, jest to najdroższa ofiara, jaką dla ciebie uczynić mogłem, oddałem ci władzę nad sobą, oddam ci moje bogactwa, ale korony, prawa, chęci do korony, mogęż bez upokorzenia w oczach nawet twoich odstąpić. Anastazijo, jeśli chcesz, żebym cię zawsze, zawsze równie kochał, nie wspominaj mi nigdy, o troskach korony, zabiegach dworu i o przyszłości. Do ciebie przybywam kilka chwil roskosznie, wolny od tych umartwień świata przepędzić, na cóż mi je masz zatruwać, wspomnieniem gorzkich i przykrych powinności?
Tu umilkł i szybkim krokiem, spuściwszy oczy zaczął się po komnacie przechadzać. Piersi jego wznosiły się częstym oddechem, oczy błyskały nie zwykłym ogniem gniéwu i zapału, usta drzały, a poruszenia żywe i prędkie okazywały wzburzony stan duszy. Anastazyija ze swéj strony sparta na białym ręku, milcząca zadumana, zawstydzona i rozgniewana, że tak jawnie nadzieje jéj i proźby odrzucono, dozwoliła kilku łzom spłynąć po twarzy i niekiedy ukradkiem rzucała wzrok na tego, który był jéj smutku przyczyną. Po kilku chwilowém milczeniu, przykrém dla nich obójga, spójrzał wreście Królewicz na Anastaziję, a widząc szczątki łez w jéj oku, z rozjaśnioną twarzą, pobiegł, ukląkł przy łóżku i chciał ją przepraszać.
— Anastazijo! tyś płakała, rzekł do niéj czule biorąc ją za rękę, z mojéj przyczyny spadło kilka łez twoich — wybacz mi i nie gniéwaj się, ja tego żałuję — mocno żałuję!
— Mówmy o czém inném, odpowiedziała z cicha Saksonka, mówmy o sobie, a zapomnijmy o téj przyszłości.
— Tak! przerwał Władysław ściskając ciągle jéj rękę, zapomnijmy o wszystkiém. Wyobraźmy sobie, ze nas jest tylko dwoje na świecie!
Lecz trudno było, przywieść do skutku, piękny zamiar roskochanego, gdyż w téj właśnie chwili, nagły tentent koni dał się słyszéć na łączce, Władysław porwał się od łoża przybiérając groźną postawę, Anastazija wydała okrzyk bojaźni i zadziwienia i wybiegła okrywając się kołdrą przez małe drzwiczki do drugiéj komnaty. Młody, zapalony, w pierwszéj chwili Królewicz, byłby wpadł na olbrzyma, tak był zły na natręta, który mu roskoszną przerywał chwilkę. W zameczku wszystko ucichło, słudzy się skryli i uroczyste nastało milczenie. Uważnie i bacznie udał się Królewicz ku oknu drugiéj komnaty, wychodzącemu na drożynę i ujrzał dwa konie uwiązane u drzewa, zlane potem i nadzwyczajnie zmęczone. Dwóch dworzan, jeden Panny Urszuli, drugi jego własny, chodzili szybko w około zameczku zaglądając w okna czyli kogo we środku nie zobaczą. Poruszenia ich, kroki, mowa, wszystko dowodziło, że pilna i nagła przygoda, ich tu przygnała. Władysław zadrzał na samą myśl, że ojciec jego mógł umrzeć, ale wprędce rozumowaniem dowiódł sobie, że to być nie może, chociaż rzecz aż nadto do prawdy podobną była. Gdyby nie dworzanin Panny Urszuli, Władysław dawno by wyszedł, jego tylko przytomność, zmuszała go do tajenia się, a potém, nie mógł być pewny, czy nie kogo innego szukają, oba bowiem przybyli, tak ciekawie i nieumiejętnie oglądali zameczek, iż tém samem dowodzili, że go pierwszy raz widzą i z opowiadania tylko doń trafili.
— Tu jakby nikogo nie było! rzekł jeden Dworzanin do drugiego, ani ognia, ani ruchu, ani żywéj duszy nie widać, musiał popleść ambaje P. Kliński, bo tu jako żywo, nie tylko Królewicza, nikogo nie ma.
— Juściż to tak się wydaje, odpowiedział drugi zaglądając w okno, ale kto ich wie, nie wiele może tu ich jest, a nuż jeszcze śpią? — postukać trzeba,
— Licho nam będzie, kiedy my tu jego nie zastaniem, przerwał znowu piérwszy, Bóg święty wie, gdzie go szukać, ależ bo to i rozum i serce, kiedy Król Jegomość leży na śmiertelnéj pościeli, wyjechać tak na kraj świata, żeby po sobie i słychu nie zostawić!
— Uderz waść do bramy, a mocno! przerwał drugi, może tam kogo obudzisz, żeby się przecie dowiedzieć, czy tu kto mieszka!
Pierwszy Dworzanin Panny Urszuli, nie żałując rąk bębnić zaczął we drzwi z całéj siły, aż nareście obudził śpiącego służalca, który porwał się z pościeli i przecierając oczy, pobiegł czém prędzéj do drzwi i pełnym gniewu głosem zawołał:
— Nu! do sto kaduków! a czego tam walisz, jakbyś fortecy dobywał, a czego tam chcesz??
— O! przecież głos ludzki — rzekł dobijający się, otwieraj bracie prędzéj, tu być musi Królewicz?
— Który?
— Juściż Władysław!
— A tobie on na co?
— Otwieraj!
— A tu go nie ma! idź do djabła!
— Otworz i powiedz mu...
— Ale kiedy niema!
— Powiedz że Król kona!
— Oj! fe! poczekajże Waść podedrzwiami; kiedy tak to jest Królewicz, pójdę ja mu to powiem! ottoż się zadziwi! otto proszę! mruczał biegnąc po wschodach rozespany służalec, dobrał sobie porę do konania, kiedy syn na polowanie wyjechał, lepiéj by poczekał, godziną późniéj, godziną wcześniéj, tać to jedno.
— Najjaśniejszy Królewiczu! krzyknął wbiegając do sali, gdzie Władysław niespokojny oczekiwał rozwiązania téj zagadki — Panie! Król nasz!
— Co?.
— Król nasz, a ojciec Wasz, słyszę kona! przyjechało tu dwóch, potrzebują tam do Warszawy W. K. M. i przysłali, przy téj okoliczności ja przypominam o obietnicę, o galony do sukni!!
Nic już nie słyszał Władysław, zbiegł po schodach, dopadł swego konia i wczwał poleciał do Warszawy.




W Zamku ruch panował wielki, komnaty pełne były Senatorów i Dygnitarzy Koronnych i Litewskich. Z ich twarzy łatwo było wyczytać przestrach, pomięszanie i niepewność.
— Nie bez przyczyny to, na łeb na szyję, po Władysława posłali, odezwał się Opaliński Marszałek, do obok stojącego Gembickiego bardzo podobno źle koło Króla, teraz już bierze ostatnie pomazanie, jak się to tylko odbędzie, zaraz nas tam wpuszczą.
— Więc już żadnych niéma nadziei?
— Zdaje się że żadnych!!
I tak wszyscy smutno pospuszczali głowy, jak gdyby już nad grobem stali, Jan Kazimierz, Jan Albert i Ferdynand Królewicze we łzach byli, płakała Infantka, przyjaciele, urzędnicy; jeden tylko błazen Rialto chodził z suchém okiem ale tak smutną twarzą, że raczéj ubolewać nad nim że płakać niemógł, niż go, o nieczułość strofować, należało.
Otwarły się podwoje Królewskiéj komnaty weszli wszyscy pocichu i ostróżnie.
Król leżał na łożu bezwładny, z twarzą wybladłą i skrzywioną, zmartwém już lewém okiem i pozbawiony prawie ze wszystkiem mowy. Na głowie miał czarną jedwabną czapeczkę, a w pół przepasany był długą pąsową kitajką, aby go łatwiéj podnosić było można[1]. Mało już dawał znaków życia, lekki oddech tylko, poruszające się czasem prawe oko, drgnienie ręki oznaczało tylko, że nie umarł jeszcze. Stali za łożem Jezuici smutni, z pospuszczanymi głowami, trochę daléj bledzi i rospaczający medycy a przy samém łożu, ze łzą w oku, z rozpaczą w sercu stała Urszula Meyer, smntném okiem patrząc po zgromadzeniu. Stanęli bliżéj Królewicze, za niémi w około Senatorowie, a gdy się szmer uciszył, Meyerinn głos zabrała.
— »W Imieniu Najjaśniéjszego Króla i Pana naszego, polecam w ostatniéj chwili, osiérociały już prawie ród jego opiece Waszéj! Długie a chwalebne Panowanie Króla i Pana naszego, z którego tyle dobrodziejstw na całą rozlało się Polskę, zasługuje zaiste, abyście waszą wdzięczność dzieciom pokazali!.
Nikt się nie zawiódł, kto Polakowi, kto sercu umiejącemu czuć wdzięczność powierzył los swój! Tak też w Bogu ufa Król i Pan nasz, że jeśli mu wyrok Najwyższego roskaże pójść do nieba po nagrodę za cnoty Jego, zostawi dzieciom swoim, tylu ojców za siebie, ilu miał wiernych poddanych, i t. d.
Szlochania tylko i westchnienia powszechną przerywały ciszę, tu okazał Król dowodnie, jak dalece cenił, i szacował Pannę Urszulę. Ledwie bowiem mówił zaczęła, Zygmunt mimo słabości, zdjął z głowy czapeczkę, i chociaż mu ją kilkakrotnie wkładano, póty ją zrzucał, póki nie ukończyła[2].
— Wolą Najjaśniéjszego Pana jest, odezwała się po chwili Bawarka, ażeby Jan Daniłłowicz Podskarbi Nadworny, postąpił na Podskarbstwo W. Koronne.
Nieprzyjaciele Panny Urszuli, zmarsczyli brwi na tak absolutne rozrządzenie i Opaliński zapytał Króla, który słuch dotąd dobry zachował, czyli taka jest jego wola?. Osłabiony Zygmunt podniosł rękę na znak zezwolenia i usiłował wyrzec tak, ale mu się już usta sprzeciwiły.
Panna Urszula powtórnie głos podniosła, dumniéj jeszcze, bo pewniéjsza siebie, i rada z upokorzenia niedowierzających.
— Wolą jest Najjaś. Pana, aby Podskarbstwo Nadworne oddać Podstolemu Koronnemu Jerzemu Ossolińskiemu.
Król znowu skinieniem ręki potwierdził jéj słowa, zaczęły się dziękczynienia nowych Dygnitarzy, i roskazano im wykonać przysięgę u łoża śmierci Króla, któremu służyć nie mieli[3]. Piszą że wiele osób płakało.
Nadszedł wieczór, na dziedzińcach snuło się mnóstwo Dworzan i służalców zaglądając ciekawie za bramę. Wszystkie drzwi na roścież były pootwierane, tu i ówdzie migały światła w oknach, dawały się słyszéć głosy wołających, biegli po wschodach pachołkowie i kilku Dygnitarzy śpieszyło do zamku ukryć się przed zaczynającym kropić dészczem. W piérwszéj komnacie królewskiéj szybkim krokiem przechadzał się Ks. Albert Radziwiłł, Jerzy Borasto i Zadzik. Trzéj Kancelarze byli niespokojni i spoglądali coraz na drzwi. Na uboczu Ks. Marquat rozmawiał z Oelhafem, który jedną rękę trzymając na zamku drzwi do sypialni prowadzących i jednę nogę na próg mając już wyciągniętą, słuchał jeszcze z odwróconą ku niemu twarzą, nowin, które Jezuita przynosił.
— I niéma! i niéma! rzekł Zadzik odchodząc od okna, którém wyglądał na dziedziniec. Już też to prawdziwie nie cudnie[4] odiechać Króla JMości na łożu śmiertelném dla marnego polowania.
— Zapewne, odpowiedział Radziwiłł, przystępując ku niemu, ale cóż miał robić, kiedy tak długi czas nie przypuszczano go do ojca.
— Należało czekać!, rzekł Borasto, należało lepiéj czekać samemu, niż umiérającemu kazać przybycia swego wyglądać niespokojnie. A przytém, być może, iż Król JMość ma jakie zamiary względem przekazania mu za życia Szwedzkiéj korony dziedzicznéj co się nigdy bez jego przytomności uskutecznić nie może! Trzeba było czekać!
— Szwedzka Korona! rzekł z uśmiéchem znaczącym Kanclerz Zadzik, jest to tylko czczy kłopotliwy tytuł, a jeśli na nią tylko miał czekać Królewicz, to lepiéj zrobił, że na polowanie pojechał.
— Czczy tytuł? podchwycił obrażony Borasto, możesz że W Mość Panie Kanclerzu zaprzeczyć familij Króla J. M. prawa do téj korony.
— Bynajmniéj, rzekł Zadzik ozięble, nie zaprzeczam praw, byleby tylko one dały się przywieść do skutku, ale to się trudnem pokazało! Niepomogły i podróże Króla J. Mość do Szwecij![5].
— Nadto ostro bierzesz WMość te rzeczy, odpowiedział Borasto biorąc go za rękę. Oddalenie, okoliczności, zbieg wypadków, z resztą złość i nieprawość ludzka! ale są sposoby, niech tylko Królewicz Władysław ma tytuł, przy piéniądzach i rozumie, dokonamy reszty!
— Przy rozumie! odparł Zadzik ironicznie to być może! ale inaczéj nigdy, i dla tego to pierwsze usiłowania na niczém spełzły.
— Więc WMość zaprzeczasz, szybko podchwycił rozgniewany Borasto, zaprzeczasz rozumu i bystrości Królowi Panu naszemu?
Sądził że to pytanie zmięsza Kanclerza, ale Zadzik spójrzawszy nań bacznie, rzekł odwracając się. Przy rozumie rąk téż trzeba! Bóg sam nikogo nie wyręcza. Bez prace, nie będą kołacze!
— Porzućcież WMość spierać się, przerwał dotąd poważnie milczący Radziwiłł, obojgu to wam nic nie nada. Mówią de mortuis nil nisi bene, a ja mówię, de moribundis nil nisi bene! Na co to się zdało! WMość Panie Zadzik zdajecie się uwłaczać niezaprzeczonym przymiotem Króla J. Mości?
De mortuis et moribundis nil nisi juste trzeba było powiedzieć! rzekł poważnie Zadzik, bo zaiste o wszystkich sprawiedliwie tylko, choćby nie zawsze dobrze, mówić należy! nie zaprzeczam nikomu przyznanych przymiotów! sprawiedliwość oddaję, lecz w tym punkcie różnica, że każdy inaczéj ową sprawiedliwość uważa.
To powiedziawszy zwrócił się ku drzwiom, zarzucił wyloty i zaczął chodzić wzdłuż i wszerz sali. Borasto i Radziwiłł pozostali spoglądając jeden na drugiego i ukradkiem na zamyślonego Zadzika. Szwed głaskał wąs i bródkę oczekując nowéj rozmowy, a Radziwiłł podnosił oczy ku niebu, wzdychając i kiwając głową.
W tém otworzyły się drzwi od komnaty sypialnéj, wyszła Panna Urszula i ciekawie spójrzała po przytomnych. Trzéj Kanclerze skłonili się jéj, ale każdy inaczéj, Zadzik od niechcenia, Radziwiłł poufale, Borasto uniżenie.
— Królewicz czy przyjechał? zapytała przybyła.
— Dotąd nie widać, rzekł obojętnie Zadzik, ależ bo to i kawał drogi od tego miejsca, gdzie miał polować.
— Polować! podchwyciła uszczypliwie Bawarka spuszczając oczy i przerzucając ziarna ogromnego różańca rubinowego wiszącego u pasa, polować kiedy ojciec leży na śmiertelnéj pościeli!
— Nie wpuszczano go wprzódy, dziś on nie przybył, to wet za wet, odpowiedział Zadzik.
— Dobry syn, przerwała żwawo Urszula; u drzwi ojca chorego, czeka cierpliwie zanim go wpuszczą, a nie jedzie się bawić, kiedy on jedną nogą stoi w grobie!
Wszyscy zamilkli, Meyer powiodła po nich zwycięskie wejrzenie.
— Jeżeli się nie mylę, przerwał Borasto, zdaje mi się, że słychać tentent koni! Pośpieszyli ku oknu, a Panna Urszula została na środku sali z miną smutną i obojętną, czekając wypadku.
— Ktoś jedzie, ale nie wiem, czy to Królewicz, bo mam wzrok krótki, rzekł Borasto, niech no Książę się przypatrzy, dodał obracając się do Radziwiłła.
— Nienajlepszy to i ja mam, Mości Kanclerzu, wzdychając odpowiedział Radziwiłł, i jam nie poślednio pracował, ale wracając do tych jeźdźców, których WMość widzisz, uważam że konie są pomęczone, jeździec pyłem okryty, ubior zda się na nim podobny do Królewiczowskiego, Dworzanin!.. jeden — drugi! o! to oni, poznałem Królewicza!
— Oni! powtórzyła Bawarka odwracając się niespokojnie, i w tém na wschodach wiodących do sali, dała się słyszeć głośna rozmowa i pośpieszne kroki dwóch ludzi. Drzwi się otwarły i Królewicz wszedł. Jedném bystrem spójrzeniem, przebiegł zgromadzonych i z lekka tylko, jakby od niechcenia uchyliwszy głowy przed Panną Urszulą, zapytał Zadzika odwracając się prędko od niéj, czy do Króla teraz wejść można.
— Nie można! — odpowiedziała Bawarka, patrząc w drugą stronę z wyrazem gniewu i pomięszania, teraz Król usypia.
Władysław równie dumny i równie obrażony nie patrząc na nią, rzekł do Zadzika, jakby nie słyszał o czém mówiła. Miałże się tak źle nasz ojciec, że nas tak spiesznie przywołano?
— Wielkie było niebespieczeństwo, odpowiedział Kanclerz, ale rozumiem że minęło, lecz oto i Dworzanin pokojowy wychodzi z sypialni.
W tej chwili istotnie Królewski służalec powoli drzwi uchylając wszedł do sali, a Panna Urszula z pośpiechem chciała podejść ku niemu, ażeby nie dać mu czasu do rozmowy z Królewiczem. Władysław jednak śpieszniéj jeszcze poskoczył i tyłem obracając się do niéj, zapytał groźno.
— Co robi Król J. Mość?
— Odpoczywa — rzekł dworski, i wysłał mnie pytać, czyż już W. K. M. przybył, żebyś ku niemu z Kanclerzami pośpieszył.
Radość błysnęła w oku Królewicza i obracając się do Panny Urszuli, rzekł tonem wymówki i żartu. — Takaż to prawda W. Mości? i nie czekając odpowiedzi ruszywszy ramionami postąpił ku komnacie sypialnéj.
Po cichu i ostróżnie przystąpił do łoża, a Mayerinn zagryzając usta powoli szła za nim.
Daléj trzéj Kanclerze na palcach się wcisnęli, Oelhaf drzémiący u stołu porwał się nagle od krzesła i wielkiémi powtarzanémi ukłony powitał Królewicza. Komnata była zaciemniona, trzech doktorów siedziało u łoża, znieruchomie wlepionym wzrokiem w chorego, na osobnym stoliczku stało wielkie pudło wyzłacanym aksamitem obite. Król zwrócił na przybyłego wzrok omdlały i ujrzawszy syna idącego z smutną twarzą, chciał się podnieść nieco, i nie mając siły, ręce tylko ku niemu wyciągnął. Pośpieszył na to ojcowskiéj czułości wezwanie Władysław i ukląkł przy łożu. Wszyscy milczeli i mimowolnie ocierali łzy, które im oznaki niemej boleści ojca i syna wycisnęły. Jedna tylko Urszula wyższa nad litość, któréj z drugiémi nie dzieliła, bo śmiertelny gniew dla Królewicza w sercu miała; spoglądała z udaną obojętnością po oknach i obiciach.
— Czekałem długo, rzekł Zygmunt niewyraźnym słabym głosem, chciałem cię pobłogosławić i oddać twój spadek. Kończąc te słowa Zygmunt, dał znak ręką Kanclerzowi Szwedzkiemu, aby reszty za niego dokończył, a ten porwał Księgę protokularną i przerzucając szybko jéj karty — odezwał się poważnie.
— Jego Królewska Mość Zygmunt III. Z Bożej łaski Król Polski, dziedziczny Szwedzki, Wielkie Książe Litewskie i t. d. — odstępuje i zrzeka się praw do Korony Szwedzkiéj, na rzecz najstarszego syna swego.
— Tak! przerwał Zygmunt słabym głosem, chcę go widziéć przed śmiercią w Koronie przodków moich i moiéj.
Tu podano z pudła Koronę, którą Król Jegomość z pomocą przytomnych, Synowi włożył na głowę, a Borasto wziąwszy okulary, zaczął pisać co najprędzéj protokuł téj cessyi de data. 1632 roku 27 Kwietnia we Wtorek po S. Marku.
Gdy wstał od łoża nowy Król Szwedzki pół smutne, pół dumne, pół radośne wejrzenie rzucił po wszystkich i zatrzymał chwilkę dłużéj na zarumienionéj z gniewu Pannie Urszuli. Zdiął potém Koronę i widząc że ojciec znękany chorobą oczy klei, po cichu wymknął się z komnaty z Kanclerzami, zostawując przy nim nieodstępną Bawarkę i lekarzy. Tłum czcicieli nowego słońca powitał Króla Szwedzkiego w sali, musiał wysłuchać peror, oświadczeń, panegiryków i ledwie po niejakim czasie potrafił się wymknąć, dopadł konia i pojechał prosto do pałacu Kazanowskich.
Ciemno było, noc się zbliżała, na ulicach Warszawy migały tylko gdzieniegdzie przechodnie światła latarni niesionych od małéj liczby tam i sam przechodzących ludzi. Ciężkie chmury dészczém grożące, okrywały niebo, wiatr stukał okiennicami i drzwiami, szumiały drzewa, gdzieniegdzie po za domami w ogródkach pozamykane; za wiatrem, i szumem, nie było słychać głosu ludzkiego. Tylko w Golarni pod Pogonią rzęsiste błyskały światła, a za drzwi otwarciem wypadały z niéj głosy tłumiące szum wiatru.
Zdala dał się słyszéć brzęk włokącéj się karabeli i przy świetle wychodzącém z szpar okniennic domów, ujrzéć było można, człowieka wysokiego wzrostu z dużym wąsem, w wysokiéj czapce i płaszczu idącego nie pewnym lecz ogromnym krokiem. Był to Pan Kliński wracający od Tomasza Sapiehy, dobrze podochocony i nieco nawet zataczający się po ulicy. Oczy miał przymknięte, usta ścisnione, policzki wydęte i wyraz twarzy groźny i zuchwały. Wino dodało mu odwagi i dobrego humoru, pomijając drzwi golarni nucić nawet zaczynał starą polską piosnkę Strzelców Kurkowych, i machać rękoma, gdy naprzeciw idący męszczyzna w krótkim płaszczu i kapeluszu z piórami przerwał mu bieg jego myśli. Ten nieznajomy idąc prędko chciał ominąć Klińskiego, ale on, że mu wino głowę zawróciło stanął i za rękę go pochwycił.
— Dobry wieczór mości Kawalerze! a dokądże to? zapytał napróżno usiłującego się wyrwać, milczącego przechodnia.
— A co WMości do tego? drzącym głosem rzekł drugi, puszczaj mnie!
— Co ja słyszę? ho! ho! krzyknął Kliński zaczynając się śmiać do rospuku, to to wy, Księże Grothus! po kawalersku odziany! tfu! do tysiąc fur djabłów, tegom się nigdy po Księdzu lektorze niespodziewał!!!
Ksiądz lektor odpowiadał na to tylko ruszeniem ramion i milczał zawstydzony i skłopotany.
— No proszę! Ksiądz Grothus! w tém odzieniu, licho by cię poznało! tylko że od tego okna światło wprost w oczy padło! i głos ten! inaczéj dalipan bym niepoznał. Ani pytać, że w tym stroju, pewno WMość nie do Kościoła!
I znowu śmiać się zaczął.
— W dzień spójrz w oczy! drugi Kato, w nocy po dewotkach chodzi i cholewki smali, ani chybi że ten strój nie inaczéj tłumaczyć!
Ksiądz Grothus zmięszany z początku, uznał nakoniec, że nie było innego sposobu, jak śmiać się z siebie razem ze starym i z wymuszonym na ustach uśmiéchem rzekł..
— Bądź jak bądź, Panie Kliński, proszę cię o sekret, nie wygadaj się z tém co widziałeś, bo, bo, bo to nie wypada!
— Mówić to nie wypada, rzekł Kliński kiwając głową, a chodzić po nocach przebranemu, jak na Maszkary, to się godzi.
— No! nie bądźże tak surowym, Panie Kliński, odpowiedział Pater Grothus, którego twarz naturalnie surowa, dziwnie się wydawała, gdy chciał wesołą przybrać minę, taż i my ludzie jesteśmy, a ja idę za interessem twojéj Pani, więc jeżeli choć pisniesz to będzie biéda!
— E! jeśli tak, to inna facies rerum, odpowiedział staruszek, bo i Izokrates mówi, że nietrzeba wydawać swoich Panów a dobrodziejów, między nami jednak mówiąc, radbym dalipan dowiedziéć się co, o tym interessie, który WMości z Przewielebnego na strojnisia i nocnego wagabundę przerobił.
— Takie interessa nie lecą w uszy, kiedy ich zawołasz, odpowiedział Ksiądz Grothus, może jednak dowiész się z czasem.
Te słowa kończąc Jezuita z udaném ułożeniem światowego człowieka, ścisnął rękę staruszka i poszedł daléj ulicą z tą miną, jaką przybiérają ludzie, chcący udawać tych, którymi nie są właściwie. Kliński zamyślony, ponury, rozbierając w swéj głowie ten wypadek poszedł także w swoją stronę. Kroki jego, tak były niestałe jak myśli, patrząc nań albowiem zdawało by się widziéć trzcinę, którą wiatr pomiata. Wino coraz silniéj działać nań zaczynało, ale oczy mogły jeszcze kiedy niekiedy nogom drogę torować, chociaż nie zawsze dobrze, bo kilka krotnie przewlókł się szukając przejść suchych, przez kałuże pełne błota, zamiatając suknią ulicę. Karabelą zawadzał coraz o różne wydatniéjsze przedmioty na drodze i na koniec, gdy dészcz rzęsisty podać zaczął, orzeźwiony jego chłodem, pomyślał że trzeba trochę kroku przyśpieszyć. Jakoż mijając ulicę z jednego końca w drugi i coraz zasłaniając się rękoma od grożących murów, żeby się o nie nie uderzyć, dowlókł się nareście, dzięki losowi do zamku i szukając klucza w kieszeni zanucił pod nosem raz jeszcze, strofę staréj pieśni Strzelców Kurkowych.

A dalejże Kozernicy!
Wprawiajcie się do rusznicy!
A gdy przyjdzie czubie Turka,
Popamięta pies na kurka!
Bóg da, te bestyje,
Król kurkowy zbije!![6]









  1. Hist.
  2. Hist.
  3. Hist.
  4. Nie ładnie.
  5. Zygmunt po obraniu Królem Polskim był w Szwecij, między innymi towarzyszami podróży, był tam niejaki braciszek Jezuicki Kapusta, co to mówił Królowi, że gdyby miał dwie Koronie na głowie, obie by zrzucił, a został by sobie, laikiem.
  6. Patrz tę całą pieśń w Przysłowiach Wojcickiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.