<<< Dane tekstu >>>
Autor Bracia Grimm
Tytuł Siedmiobój
Pochodzenie Baśnie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1940
Druk Drukarnia Przemysłowa E. Podgórczyka i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SIEDMIOBÓJ

Wesoły krawczyk siedział przy otwartym oknie, gwizdał sobie głośno i szył tak zawzięcie, że igła jak błyskawica migała mu w ręku. Był on młody, dowcipny i zawsze w dobrym humorze, a że przy tym w robocie nie ustępował nikomu, znało go całe miasto i nie brakło mu nigdy zajęcia ani pieniędzy.
— Miód wyborny i tani! miód wyborny i tani! — rozległo się tymczasem wołanie wieśniaczki przechodzącej ulicą z ciężkim koszem na plecach.
Krawczyk połknął ślinkę, gdyż lubił słodycze i wychylił się zaraz oknem.
— Chodźcie tutaj, matko! — zawołał gościnnie. — Ulżę wam trochę tego słodkiego ciężaru.
Wieśniaczka pospiesznie weszła po schodach do sklepu i rozłożyła swój towar, upakowany w garnkach rozmaitej wielkości. Krawczyk oglądał wszystkie, ważył w ręku, chwalił kolor i zapach, wreszcie kazał sobie odważyć całe ćwierć funta miodu.
Rozgniewała się wieśniaczka, że jej zabrał tyle czasu dla takiej odrobiny, lecz dała mu, czego żądał, tylko nie śmiała się więcej z jego żartów i dowcipu.
Krawczyk tymczasem nie tracił humoru, ukrajał sobie duży kawał chleba, grubo miodem posmarował i położył na stole, sam zaś zajął się gorliwie ukończeniem roboty, którą miał niezadługo odnieść.
Nie zwrócił też uwagi, że łakome muchy, przynęcone zapachem miodu, obsiadły chleb w koło, łakomie racząc się jego przysmakiem. Gdy to spostrzegł, zawrzał gniewem i odpędził je daleko; ale zaledwie powrócił do igły, znowu zajęły swoje stanowisko. Krawczyk machnął ręką raz i drugi, przekonał się jednak wkrótce, że bezwstydne złodziejki kpią sobie z jego gniewu; wtedy złożył robotę, wziął skórzaną klapkę, osadzoną na długim kiju i wymierzył nią tak dobrze, że siedem trupem położył.
— Wiwat! — zawołał ujrzawszy to uradowany. — To się nazywa cios dobrze wymierzyć! Niech żyje męstwo i waleczność! Siedem na raz! No, proszę, który z panów rycerzy dokaże mi takiej sztuki?
Cieszył się, śpiewał, skakał zajadając chleb z miodem, na koniec pomyślał sobie:
— To nie może tak zostać; niech się całe miasto dowie, jakim jestem bohaterem! Ech! co tam miasto! świat o tym wiedzieć musi! Tak jest, sam pójdę głosić swoją sławę.
Wyjął z szuflady szeroki pas skóry i czerwonym jedwabiem wyszył na nim starannie:

7 zabitych od jednego razu.
Kto nie wierzy,
Niech się zmierzy.

Włożył ten strój na siebie i postanowił natychmiast udać się w drogę, aby jak najprędzej świat dowiedział się o jego wielkości. Odchodząc spojrzał w koło, co by zabrać z sobą, lecz nic nie było w jego ubogim mieszkaniu, prócz kawałka twarogu i młodego wróbla, który niedawno wypadł z gniazda i łatwo dał się oswoić wesołemu chłopcu. Krawczyk ser i ptaka schował do kieszeni, potem zagwizdał i wyruszył w podróż.
Lekkim krokiem przebiegał duszne ulice miasta, potem w polu raźniej mu się zrobiło na duszy i głośno już śpiewać zaczął, a gdy minął las, rzekę i uczuł się w obcym kraju, wykrzykiwał z całej siły dla dodania sobie otuchy.
Po długiej drodze wdrapał się wreszcie na górę i tu ujrzał przed sobą niezmiernej wysokości olbrzyma, który siedząc na szczycie, spuścił ze skały nogi i patrzał obojętnie na zbliżającego się człowieka.
— Jak się masz, towarzyszu! — rzekł ten ostatni śmiało — siedzisz tu sobie spokojnie i rozglądasz się po świecie? Ja tam właśnie idę pokazać, co umiem; może pójdziemy razem?
— Ach, ty nędzny robaku! — zawołał olbrzym wzgardliwie; — jak śmiesz nawet w taki sposób odzywać się do mnie? Czy chcesz, bym cię zgniótł jak muchę?
— To zobaczymy jeszcze — odparł krawczyk zuchwale. — Przeczytaj, co tu napisano i możemy się spróbować.
Olbrzym przeczytał i zdziwił się bardzo.
— No, no — rzekł — między swymi musisz mieć wielkie znaczenie, dla mnie jednakże jesteś tylko człowiekiem; zgniótłbym cię w ręku na proch, jak ten kamień.
To mówiąc wziął kamień w rękę, ścisnął i tylko piasek posypał się na ziemię.
— Głupstwo! — zawołał krawczyk — ja tak kamień ścisnę, że sok z niego popłynie, a ty nie potrafisz tego.
Wyjął z kieszeni kawał swego twarogu i ścisnął, aż serwatka pociekła na ziemię, a z mniemanego kamienia zrobiła się miękka masa.
— Nie ma co mówić — rzekł zdziwiony olbrzym; — nie wyglądasz jednakże na takiego siłacza. No, spróbujmy się jeszcze. Kto wyżej rzucić potrafi?
Podniósł kamień i rzucił go w górę z taką siłą, że upłynął kwadrans, nim spadł na ziemię.
— Mój nie spadnie wcale — przechwalał się krawczyk.
I rzucił wróbla, który rozwinąwszy skrzydła odleciał het daleko od obu siłaczów.
— Jesteś zuch — zaśmiał się olbrzym śmiesznie kręcąc głową — ale chciałbym się jeszcze lepiej przekonać o tym. Czy mógłbyś zanieść to drzewo do lasu?
Wskazał dąb olbrzymi, wyrwany z korzeniem, który leżał przy drodze. Krawiec popatrzał uważnie.
— Sam nie podołam — rzekł na koniec — lecz i ty nie dałbyś rady. Spróbujmy się inaczej: ty weź za pień, ja podniosę wierzchołek z koronami, to przecież więcej. Zobaczymy, kto dłużej wytrwa.
Zgodził się olbrzym, położył sobie na ramieniu ogromny pień dębowy, a mały krawczyk pogwizdując usiadł sobie wygodnie między gałęziami i pozwolił się ciągnąć spory kawał drogi.
— Nie mogę dłużej — mruknął olbrzym potem okryty.
Wtedy krawczyk podskoczył, prędko dwie gałęzie położył sobie na ramionach i czekając, aż olbrzym rzuci pień na ziemię, śmiał się na całe gardło.
— I czegóż się tak cieszysz, czarna mrówko?
— Jak się śmiać nie mam? taki wielki jesteś, a kawałka drzewa unieść nie masz siły!
Ponuro spojrzał olbrzym, lecz nie odpowiedział i w milczeniu szedł obok śpiewającego chłopca. Wtem spostrzegli drzewo wiśniowe, a że dzień był gorący, rzekł olbrzym:
— Narwij wiśni, nachylę ci wierzchołek drzewa.
Jak powiedział, tak zrobił, ale kiedy krawczyk wziął w rękę grubą gałąź, olbrzym puścił drzewo i biedny chłopiec nagle zawisł w górze między gałęziami.
— Cóż to? — zaśmiał się olbrzym: — nie masz siły utrzymać drzewa?
— Nie pleć — rzekł chłopiec — lepiej uciekaj tu do mnie, bo tam poza krzakami kryje się właściciel drzewa, który pewno ma ochotę pomścić swojej krzywdy. No, hop w górę, za moim przykładem!
Ale olbrzym nie mógł podskoczyć tak zręcznie i krawczyk triumfował znowu.
— Kiedyś taki silny i śmiały, to bądź naszym towarzyszem i zamieszkaj w naszej jaskini.
Zgodził się wesoły chłopak, choć pomyślał w duchu, że chętnie zrzekłby się tego zaszczytu. Cóż jednak było robić? Nie przewidział wcale, że tam go zaprowadzi niewinne samochwalstwo i obawa okazania swej słabości złośliwemu potworowi.
Tymczasem doszli do jaskini, którą była wielka wydrążona góra. Kilkunastu olbrzymów siedziało wkoło ogniska, a każdy miał przed sobą pieczonego barana. Gościowi zrobiono miejsce i gościnne potwory ofiarowały mu rogi i ogony od swoich porcyj. Krawczyk podziękował grzecznie, ogryzł kilkanaście ogonków i pożywił się trochę.
Potem wskazano mu ogromne łóżko, na którym szukając sobie wygodnego miejsca ułożył się na koniec w kąciku za poduszką.
O północy zazdrosny olbrzym, który nie mógł się pogodzić z myślą, żeby człowiek silniejszym się okazał od niego, wziął siekierę i w ciemności zaczął rąbać po łóżku. Po kilku uderzeniach, pewien, że zabił wroga, położył się i zasnął najspokojniej. O świcie opowiedział wszystko towarzyszom, którzy pochwalili jego podstęp i zapomniawszy o małym krawczyku wstali i zasiedli do śniadania.
Wtem spoza porąbanej poduszki ukazała się głowa chłopca. Zapach pieczonego mięsa podniecił jego apetyt, więc pogwizdując, szybko zeskoczył na ziemię i zbliżył się do ogniska. Olbrzymy pootwierali usta z przerażenia widząc go żywym, a gdy gwizdać zaczął, przyszło im na myśl, że pragnie pomścić się za wiarołomstwo, więc przerażeni uciekli co prędzej pozostawiwszy zaczęte śniadanie.
Krawczyk nie mógł odgadnąć, co ich przestraszyło, lecz rad był temu. Podjadł sobie smacznie i ruszył dalej z mocnym postanowieniem unikania podobnego towarzystwa.
Szedł już wolniej, ostrożniej i rozmyślał nad tym, jakby to dobrze było trafić do wielkiego miasta, gdzie od razu całe tłumy mogłyby go podziwiać, a i o zarobek łatwiej. Nie znalazł jednak miasta do wieczora ani przez dzień następny, a żywiąc się licho dzikimi owocami doszedł do przekonania, że świat nie wart zaszczytu oglądania jego osoby.
Na koniec późno wieczorem ujrzał w dali światła. Spieszył, jak mógł, by zdążyć do ludzi przed nocą, lecz nie udało mu się i pogasły już wszystkie, gdy stanął pod murami wspaniałego zamku.
— I sen posila — rzekł sobie na pociechę widząc, że nic innego dzisiaj nie dostanie.
Położył się pod bramą na miękkiej murawie i zasnął snem bohaterskim.
Kiedy dzień zaświtał, pobudzili się w zamku rycerze i dworzanie, otwarto zamknięte bramy i ujrzano śpiącego na zielonej murawie człowieka. Oglądając go ciekawie dostrzeżono napis:

7 zabitych od jednego razu.
Kto nie wierzy,
Niech się zmierzy.

— To nie żarty — pomyśleli dworzanie i rycerze i dali znać królowi, jaki to bohater spoczywa u wrót zamkowych.
Król ucieszył się bardzo usłyszawszy, że taki człowiek znajduje się w jego państwie i postanowił bądź co bądź zatrzymać go na swoim dworze. Jakaż to pomoc w razie wojny! jaki postrach na wroga podczas pokoju!
Krawczyk zbudził się wreszcie i ujrzał dokoła stojących dworzan i rycerzy, którzy go zaprowadzili przed królewskie oblicze. Król przyjął go łaskawie i ofiarował służbę na swoim dworze za wysoką cenę; obcy wojownik miał objąć najwyższe dowództwo, a w razie wojny król nawet musiał mu być posłuszny.
Naturalnie, że nie podobna było nie godzić się na to, krawczyk więc oznajmił śmiało, że w takim właśnie celu przybył na dwór królewski.
— Do wojny daleko jeszcze — myślał sobie — tymczasem trzeba korzystać z tego, co się zdarza.
I przywdział strój bogaty, opasał się swoim pasem, zażądał jeść i pić do woli, a że był dowcipny, więc żartował ze wszystkich widząc, że każdy boi się rozgniewać go lub obrazić.
I tak wojował językiem, że w krótkim czasie rycerze zebrali się wszyscy razem i wystąpili przed króla prosząc, aby im odejść pozwolił, gdyż nie mogą służyć mu razem z człowiekiem, który zabija 7 od razu i nic sobie nie robi z najwaleczniejszego męża.
Zasmucił się król bardzo usłyszawszy te słowa, bo żal mu było rozstać się z wierną drużyną dla jednego obcego bohatera, lecz sam go się obawiał i poznał poniewczasie, jak nierozważnie postąpił, ofiarując mu służbę. Teraz chciałby się go pozbyć, lecz jakim sposobem?
Powierzył myśli swoje wiernemu rycerstwu i po wspólnej naradzie wezwał do siebie krawczyka.
Podano miód i wino, rajskie ptaki pieczone i najpyszniejsze owoce. Krawczyk sam siedział przy królewskim stole, a monarcha bardzo uprzejmie nalewał mu wciąż kubki i rozmawiał wesoło. W końcu rzekł:
— Nie wiesz, po co cię dzisiaj wezwałem. Nie ma na świecie większego nad ciebie bohatera, pragnę więc, abyś został moim zięciem, jedyną córkę moją wziął za żonę, a z nią za życia mego połowę królestwa. Lecz aby się to stać mogło, spełnić musisz trzy zadania.
— Choćby dziesięć, potężny królu! — zawołał krawczyk, olśniony losem, jakiego nie spodziewał się nigdy.
— Pierwsze — ciągnął król dalej — jest niebezpieczne bardzo. W sąsiednim lesie przed niedawnym czasem zamieszkało dwóch olbrzymów i nie tylko że zupełnie wytępili mi zwierzynę, lecz i w pobliskich wioskach wielkie szerzą spustoszenie. Poprzysiągłem więc sobie, że ten mym zięciem zostanie, kto własną ręką obu olbrzymów zabije. Chcę ci jednak dać stu ludzi do pomocy, aby w razie nieszczęścia...
— Nie lękaj się potężny królu — kto jednym uderzeniem siedmiu wrogów trupem położył, ten dwóch olbrzymów nie obawia się wcale; twoi rycerze niech tylko będą świadkami mego zwycięstwa.
I wyruszył nazajutrz na czele stu ludzi, lecz przybywszy na brzeg lasu, kazał pozostać im tutaj, sam zaś puścił się w gęstwinę licząc na to, że jeśli nie pokona olbrzymów, to sam wymknie się łatwiej niż w towarzystwie takiego orszaku.
Wkrótce usłyszał grzmoty i szczególny łoskot, choć niebo było jasne i słońce świeciło, a posuwając się naprzód ostrożnie ujrzał oba potwory, śpiące na polance. Ich straszliwe chrapanie grzmotem mu się wydało, głowy, wielkości chłopskiej chaty, leżały między drzewami, a kadłuby dłuższe od największych sosen dochodziły aż do strumienia.
Popatrzywszy na nich uważnie krawczyk nazbierał kamieni, wdrapał się na dąb stary, bardzo rozłożysty, rosnący w środku polanki i z całej siły rzucać zaczął kamieniami w piersi jednego olbrzyma.
Z początku potwór machnął tylko ręką, lecz cios drugi i trzeci dokuczył mu bardziej, odwrócił się na bok prawy i rzekł do towarzysza:
— Daj pokój tym głupim żartom, nie wyspałem się jeszcze.
To mówiąc palnął go pięścią po uchu.
— Za co mnie bijesz? — krzyknął drugi olbrzym.
— Nie zaczynaj!
I obaj zasnęli na nowo.
Wtedy krawczyk wybrał najcięższy z kamieni i rzucił nim na pierwszego potwora. Olbrzym ryknął i usiadł, potoczył dzikim wzrokiem i z całej siły uderzył w piersi towarzysza. Ten zerwał się na równe nogi i kopnął leżącego, który z pięściami rzucił się na przeciwnika. Walka zawrzała straszna; w gniewie i wściekłości olbrzymy rycząc wyrywali drzewa i bili się nimi wzajem, napełniając wrzawą las cały. Krawczyk drżał tymczasem z trwogi, bo gdyby go spostrzegli lub wyrwali dąb, na którym siedział ukryty między gałęziami, zginąłby w mgnieniu oka. Lecz olbrzymy coraz bardziej podniecani bólem otrzymywanych ciosów, walczyli z taką zawziętością, że nie pierwej przestali, aż popadali martwi.
Wówczas sprytny chłopiec zsunął się na ziemię, poprzeszywał im piersi swoim mieczem, pokaleczył trochę nogi i wróciwszy do orszaku oznajmił, że pokonał obu wrogów. Rycerze wierzyć nie chcieli, choć udawali podziw; krawczyk jednakże sam ich zaprowadził na straszne pobojowisko i pokazał ofiary swego męstwa i siły. Nikt więc już wątpić nie mógł, że ma przed sobą bohatera, jakiego dotąd nie było na świecie, ale zazdrość i trwoga tym niechętniej jeszcze usposabiały dla niego wszystkich.
Król z udaną radością powitał wracających, wydał wspaniałą ucztę, bawił się, weselił z młodym zwycięzcą, a przy pożegnaniu oznajmił mu, że drugim czynem, którego dokonać musi dla zdobycia królewny, jest pochwycenie karła bardzo złośliwego, który między skałami ma swoją kryjówkę i składa w niej wielkie skarby, skradzione na królewskim dworze. Karzeł jest mały i słaby, lecz towarzyszy mu zawsze olbrzymi potwór jednorożny; gdy ten będzie schwytany i karzeł poddać się musi.
Nazajutrz wziąwszy kawał sznura i siekierę krawczyk ruszył znów w drogę na czele orszaku. Wkrótce ujrzeli karła razem z potworem, siedzącego między skałami. Krawczyk kazał natychmiast zatrzymać się rycerzom, sam zaś udając przestrach zaczął biec do lasu. Karzeł spostrzegł go z daleka i wskazał swemu stróżowi, a jednorożec dzikim pędem puścił się za uciekającym. Ale przebiegły chłopak już dopadł pierwszego drzewa, zatrzymał się, a gdy potwór był o kilka kroków, zręcznie za pień uskoczył. Jednorożec z wściekłością chciał uderzyć na niego, lecz wbił sobie róg w drzewo, a krawczyk korzystając z chwili zarzucił mu powróz na szyję, róg odciął silnym uderzeniem siekiery i wdrapawszy się na grzbiet potwora przymocował się do niego sznurem.
Jednorożec nie mogąc sam pokonać wroga popędził do swego pana, rykiem wzywając pomocy. Karzeł ujrzawszy zwierzę skaleczone uciekł i schował się do podziemnej kryjówki; lecz potwór znał do niej drogę, dopadł szczeliny w skale i zaczął ją rozkopywać silnymi nogami. Wtedy krawczyk rozciął mu głowę, rzucił cielsko na pastwę krukom, a sam wszedł do jaskini, gdzie znalazł brodatego karła, skulonego ze strachu przy skrzyni pełnej klejnotów. Związał go, zabrał z sobą, wrócił do rycerzy i znowu triumfalnie wjechał do stolicy.
Król przyjął go jak poprzednio; zaczynał już wątpić, czy pozbędzie się kiedykolwiek tego bohatera. Pozostało mu jedno już tylko zadanie: zabicie lub pojmanie jadowitej żmii, która zatrutym tchnieniem o 50 kroków zabija każdego śmiałka, a mając skrzydła mogła niespodzianie spadać na ludzi z drzewa lub ze skały.
Zaśmiał się krawczyk z tej „dziecinnej zabawki“, jak nazwał to polowanie, lecz oznajmił, że nim pójdzie na wyprawę, musi poznać miejscowość. Wskazano mu więc okolicę, gdzie od czasu ukazania się tego straszydła żadne zwierzę żyć nie mogło. Aby ją obejrzeć lepiej, bohater udał się na szczyt opuszczonej kapliczki, która stała na granicy posiadłości potwora.
Nazajutrz kazał zmieszać beczkę smoły z beczką miodu i tym płynem wylać podłogę kapliczki, sam zaś wziął tylko dwa płaskie kamienie i na czele rycerstwa ruszył na wyprawę.
Zapuszczając się ostrożnie w państwo zatrutej żmii ujrzał ją na koniec z dala, ziejącą dym z paszczy i natychmiast zaczął uciekać w kierunku kapliczki. Żmija podlatując ponad ziemię ścigała go szybko, zdążył jednak dość wcześnie wpaść przez drzwi otwarte do pustego budynku, stanął na kamieniu, który rzucił zręcznie na lepką podłogę i nim żmija zbliżyła się o 50 kroków, wyskoczył przez wybite okno.
Potwór z wściekłością wleciał za nim do kapliczki, lecz przylepił się do podłogi, a krawczyk korzystając z tego kazał rzucać przez okno zapalone strzały. W mgnieniu oka kapliczka stanęła w płomieniach i zgorzała w niej żmija jadowita, a wesoły krawczyk stanął śmiało przed starym królem i zażądał ręki królewny.
Cóż było robić? Monarcha uznał za właściwe żyć w zgodzie i miłości z takim bohaterem, więc oddał mu piękną córkę i połowę królestwa.
Krawczyk nie przyznał się nigdy do dawnego rzemiosła, przybrał imię Siedmiobój i rządził tak mądrze, iż w krótkim czasie pozyskał sławę w całym świecie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Bracia Grimm i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.