Spowiedź królowej/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Spowiedź królowej |
Podtytuł | Królowie na wygnaniu |
Wydawca | "Rój" |
Data wyd. | 1928 |
Druk | „Grafika“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Rois en exil |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Drzwi trzasnęły gwałtownie, autokratycznie; przez całą długość agencji wionął podmuch wiatru, wydymając niebieskie woale, szeleszcząc rachunkami trzymanemi przez urzędników i piórkami na kapeluszach podróżniczek. Wyciągnęły się ręce, pochyliły czoła: wszedł właśnie J. Tom Levis. Uśmiechnął się wokół, rzucił buchalterji dwa, trzy krótkie rozkazy, oraz zapytanie — w tonie niezmiernie uradowanym — czy „wykonano już zamówienie Jego Królewskiej Wysokości księcia Walji“, poczem zniknął w swoim gabinecie, podczas gdy urzędnicy wzrokiem dawali sobie znać, że pryncypał jest w zadziwiająco dobrym humorze. Z pewnością zaszło coś nowego. Zrozumiała to nawet siedząca za kratkami niewzruszona Sefora i, widząc wchodzącego Toma, zapytała łagodnie:
— Co się stało?
— Różne rzeczy!.. odparł z tajemniczym śmiechem, przewracając oczyma, jak to czynił w szczególnych wypadkach.
Skinął na żonę:
— Chodź!...
Zeszli oboje na dół piętnaście schodków, wąskich i stromych, obitych miedzią, prowadzących do kokieteryjnego buduaru, oświetlonego bez przerwy gazem, gdyż małe okienko od ulicy Royale miało szybkę z grubego szkła matowego. Pokoik łączył się z piwnicami i podwórzem, co pozwalało Tomowi wchodzić i wychodzić, nie będac widzianym, unikać natrętów i wierzycieli. Te fortele były nieuniknione, zważywszy skomplikowane sprawy, jakie prowadziła agencja: inaczej życie schodziłoby na swarach i nieporozumieniach.
Najdawniejsi urzędnicy Toma nigdy nie byli w tem tajemniczem podziemiu, dokąd tylko Sefora miała prawo wstępu. Był to zakątek agenta, jego wnętrze i sumienie, kokon, skąd wychodził coraz to zmieniony; była to jak gdyby garderoba aktora, i taki miała właśnie wygląd w tej chwili, gdy gaz oświetlał marmury, falbanki toalety i szczególną mimikę Toma Levisa, agenta cudzoziemców. Szybkim ruchem rozpiął długi surdut angielski, rzucił go w kąt, a potem kamizelkę, jedną i drugą — barwne kamizelki cyrkowca — rozkręcił dziesięć metrów białego muślinu, tworzącego krawat, zwoje flaneli owijającej jego postać, i z majestatycznej i apoplektycznej okrągłości, przebiegającej Paryż w cabie, pierwszym i jedynym, jaki się zjawił w owym czasie, wyskoczył nagle z okrzykiem ulgi człowieczek suchy i nerwowy, nakształt odartej z nici szpulki, szpetny, pięćdziesięcioletni rzezimieszek paryski, pełen zmarszczek, blizn i znamion, a mimo wszystko młody o wyglądzie łobuzerskim, — prawdziwy Tom Levis, to jest Narcyz Poitou, syn stolarza z ulicy Orillon.
Do dziesiątego roku życia chowany wśród wiórów ojcowskiego warsztatu, do piętnastego kształcony przez ulicę, tę niezrównaną szkołę na świeżem powietrzu, Narcyz poczuł od wczesnych lat odrazę do ludu i zajęć fizycznych; zarazem rynsztok paryski podniecał tę niespokojną wyobraźnię lepiej, niż jakakolwiek długa podróż. Dzieckiem jeszcze, kombinował projekty, przedsięwzięcia. Później, ta ruchliwość przeszkadzała mu skupić siły w produkcyjnym kierunku. Odbywał podróże, imał się tysiąca zawodów, był górnikiem w Australji, fermerem w Ameryce, aktorem w Batawji, woźnym w Brukseli. Narobiwszy długów na obu półkulach, osiadł jako agent handlowy w Londynie, gdzie pozostał przez czas dłuższy i mógł zrobić karjerę, gdyby wciąż niesyta wyobraźnia, bezustannie poszukująca, nie rzuciła go na dno nędzy brytyjskiej. Tym razem stoczył się bardzo nisko i został przychwycony nocą W Hyde-Parku w chwili gdy polował na łabędzie w sadzawce. Kilkumiesięczne więzienie zniechęciło go do wolnego Albionu, i wylądował jako rozbitek na bruku paryskim, z którego wyszedł.
Właściwy mu kaprys fantastyczny kazał podawać się w samem sercu Paryża — za Anglika, co nie było trudne, zważywszy znajomość języka, obyczajów i mimiki anglo-saskiej. Wpadł na to nagie, instynktownie w chwili, gdy wystąpił po raz pierwszy w roli pośrednika.
— Kogo mam zameldować?... zapytał arogancko wysoki drab w liberji.
Poitou poczuł się tak nędznym i mizernym w wielkim przedpokoju, pełen lęku, że go wyproszą, zanim pozwolą się wypowiedzieć, że zrozumiał konieczność zaimponowania czemś anormalnem i niezwykłem.
— O-o!... Proszę zaanonsować sir Toma Levisa I nagle doznał przypływu śmiałości pod tem zaimprowizowanem niespodzianie imieniem, w pożyczonej narodowości; później zapragnął wydoskonalić szczegóły, właściwości, nie mówiąc już o tem, że pilne baczenie na akcent i wygląd uśmierzyło rychło nadmierną werwę, i pozwoliło pod pozorem szukania słów wynajdować coraz to inne osobliwości.
Rzecz szczególna. Ze wszystkich niezliczonych kombinacyj tego mózgu, pełnego pomysłów, ta właśnie, najmniej poszukiwana, udała mu się najlepiej. Jej zawdzięczał znajomość z Seforą, utrzymującą wówczas na polach Elizejskich „Family Hotel“, zgrabny domek trzypiętrowy, o różowych portjerach, małym ganku, wychodzącym na avenue d‘Antin i ozdobionym zielenią i kwiatami. Właścicielska, zawsze poprawnie ubrana, przesiadywała często przy oknie na parterze, pochylając pogodny i boski profil nad jakąś robótką albo książką kasową. W hotelu było towarzystwo wybitnie różnolite: akrobaci, bookmakerzy, cyrkowcy, handlarze koni, cyganerja anglo-amerykańska, najgorsza ze wszystkich, wyrzutki z kopalń złota i jaskiń gry. Personel kobiecy rekrutował się z Mabille, którego skrzypce słychać było bardzo blisko w letnie wieczory, zmieszane z gwarem rozmów w „Family“, brzękiem sztonów i ludwików, gdyż po obiedzie zasiadano do wysokiej gry.
W tem środowisku awanturników, mistrz Poitou, albo raczej Tom Levis, skromny lokator z pod stryszka, zyskał sobie szybko należne miejsce dzięki wesołości, zręczności, doświadczeniu w interesach — wszelkiego pokroju. Służbie ułatwiał lokatę oszczędności, przez co zdobywał zaufanie właścicielki. Jakżeby go nie zdobył, mając tak dobroduszne oblicze, otwarte i uśmiechnięte, i ową niespożytą werwę, co go czyniła cennym współbiesiadnikiem przy table d‘hote, podniecającym klijentelę do konsumpcji i zakładów. Piękna właścicielka „Family“, tak chłodna i zamknięta wobec wszystkich, ożywiała się jedynie z panem Tomem. Nieraz, wychodząc lub wracając popołudniu, zatrzymywał się w małym kantorku hotelowym, schludnym i pełnym luster, Sefora opowiadała mu o swych interesach, pokazywała biżuterję i książki, radziła się w sprawie menu obiadowego lub pielęgnowania roślin, jakie posiadała. Śmieli się razem z listów miłosnych lub rozmaitych propozycyj, jakie otrzymywała, była to bowiem piękność, niewzruszona na uczucie. Pozbawiona temperamentu, zachowywała zimną krew zawsze i wszędzie, namiętność traktowała jak interes. Powiadają, że dla kobiety liczy się tylko pierwszy kochanek: kochanek Sefory, sześćdziesięcioletni starzec, wybrany przez ojca Leemansa, zmroził jej na zawsze krew i zohydził miłość. Dostrzegała w niej tylko pieniądz, a obok tego intrygę, podstęp, frymarkę, gdyż ta cudowna istota urodziła się w kramie i dla kramu. Powoli zawiązał się między nią a Tomem węzeł przyjaźni, jak między wujem a wychowanicą, Dawał jej rady, wskazówki, z taką zręcznością i bogactwem wyobraźni, że zdołał zachwycić tę naturę spokojną i metodyczną, w której fatalizm żydowski łączył się z ociężałym temperamentem flamandzkim. Przekonało ją ostatecznie oświadczenie, wypowiedziane któregoś wieczora przez Toma, w chwili gdy brał klucz w kantorku:
— Wie pani, nie jestem ani krztynę Anglikiem.
Od tego dnia zakochała się w nim a raczej zadurzyła, podobnie jak światowa dama durzy się w aktorze, którego zna, ona jedna zdala od rampy i szminki, takim jakim jest w rzeczywistości. A przytem oboje wyszli z rynsztoka paryskiego.
Ta szczególna miłość kobiety pięknej do potwora wzmogła się z czasem, gdy Sefora wtajemniczyła się bliżej w jego życie i sztuczki, w małpie pomysły, zaczynając od caba a kończąc na obfitości kamizelek, dzięki którym J. Tom Levis, nie mogąc się powiększyć, usiłował przynajmniej wydawać się majestatycznym, A ten małpolud taki miał urok, że po dziesięciu latach pożycia legalnego i mieszczańskiego, czarował ją jak w pierwszym okresie znajomości. Dość było widzieć, jak tego właśnie dnia pokładała się od śmiechu na kanapie w małym saloniku, powtarzając z wyrazem zachwytu i ekstazy: Ach, jakiż on śmieszny... jaki śmieszny!...“ Tom w kolorowym trykocie ukazując swą postać rzeczywistą, kościstą, kanciastą, wyczyniał przed nią niby automat jakiś niesamowity taniec. Gdy już zmęczyli się oboje, rzucił się na kanapę i, przysuwając swą małpią twarz do tej anielskiej główki, wybuchnął radością.
— Pogrążeni Sprichtowie!... Zatopieni!... Mam wreszcie wielkie posunięcie.
— Rzeczywiście?... Któż to taki?...
Odpowiedź Toma wywołała na usta Sefory śliczny grymas lekceważenia:
— Jakto! Ten wielki dudek?... Ależ on nie ma centyma... Ostrzygliśmy się już i ogolili wraz ze lwem iliryjskim... Nie zostało mu na grzbiecie ani odrobiny.
— Daj pokój... nie kpij sobie z tego lwa... Sama tylko skóra warta jest dwieście miijonów, rzekł Tom, odzyskując flegmę. Oczy kobiety zabłysły. Podkreślając każdą zgłoskę powtórzył:
— Dwieście miijonów!...
Poczem zimno i wyraźnie wytłumaczył jej rzecz całą. Należało doprowadzić Chrystjana II do tego, żeby przyjął propozycję Sejmu, to jest abdykował za ofiarowaną mu cenę odszkodowania. Chodziło, w gruncie rzeczy, o podpis, nic więcej. Chrystjan byłby się już dawno zdecydował. Ale wstrzymywało go otoczenie, zwłaszcza królowa, stając na przeszkodzie abdykacji. Jednak było to nieuniknione prędzej czy później. W domu wyczerpały się pieniądze. Mieli długi w całem Saint-Mandé, ale mimo złowrogich braków utrzymano pozory zbytku. Bielizna znaczona koroną królewską była zniszczona, a nowej nie sprawiano. Stajnie siały puste, większość sreber — zastawiona, a służbie, choć tak nielicznej, należała się pensja kilkomiesięczna. Wszystkie te szczegóły wiedział Tom od kamerdynera Lebeau, który też poinformował go o dwustu miljonach zaproponowanych przez Sejm w Lubienie i o scenie, jaka wynikła z tego powodu.
Odkąd król wiedział, że dwieście miijonów jest tuż blisko kosztem jednego podpisu, zmienił się nie do poznania, nie śmiał się, nie mówił, zajęty wciąż swoją ideą. Nic jednak nie zmieniło się w jego służbie osobistej, miał sekretarza, kamerdynera, stangreta, lokaja. Fryderyka, pełna dumy, maskując niedolę wyniosłością, nie pozwoliłaby nigdy, aby królowi zbywało na czemkolwiek. Gdy przypadkiem obiadował przy ulicy Herbillon, stół musiał być nakryty zbytkownie. Nie mogła jednak dostarczać mu pieniędzy na klub, grę, kobietki. Oczywiście to króla zgubi. Któregoś pięknego ranka, po nocy spędzonej przy bakaracie, nie mogąc zapłacić, nie chcąc pozostać dłużnym, — pomyśleć tylko, Chrystjan iliryjski ogłoszony za niewypłacalność w Grand-Clubie, — chwyci za pióro i podpisze bez namysłu akt rezygnacji. Jużby się to stało, gdyby stary Rosen nie regulował znów, mimo oporu Fryderyki, długów Jego Królewskiej Mości. Plan polegał na tem, żeby Chrystjana pociągnąć ku dużym wydatkom i różnorodnym zobowiązaniom, przekraczającym zasoby starego księcia. Wymagało to pewnych zaliczek pieniężnych.
— Ale sprawa jest tak interesująca, mówił Tom Levis, że nie zabraknie nam funduszów. Najlepiej byłoby powiedzieć ojcu Leemansowi i działać w rodzinie. Co jednak mnie niepokoi, to kwestja najważniejsza: kobieta.
— Jaka kobieta? zapytała Sefora, spoglądając z całą naiwnością.
— Która się podejmie zarzucić królowi pętlicę,.. Patrzebna nam jest niebylejaka partnerka, osoba poważna, o solidnym żołądku, odrazu atakująca zdobycz.
— Może Amy Férat?...
— Gdzieżby!... Wyranżerowana!.. A zresztą nie dość poważna. Śpiewa to, i bawi się z zapałem młodości... Nie potrafi zdmuchnąć miljonika co miesiąc, zachowując przytem fason, drożąc się niesłychanie o każdy centymetr kwadratowy bardziej niż o place przy ulicy de la Paix.
— O, ja czuję dobrze, jak należałoby pokierować sprawę, rzekła w zamyśleniu Sefora... Ale kto?
— Otóż to... Kto?
Milczący ich śmiech starczył za sojusz.
— Hm, skoro już zaczęłaś...
— Jako, wiesz już?...
— Czyż nie widzę jego gry, i spojrzeń jakie na ciebie kieruję? Jak wystawa, pilnując kiedy wyjdę?... Zresztą nie czyni z tego tajemnicy, wszystkim opowiada o swej miłości... Wypisał to nawet i przypieczętował w księdze klubowej.
Usłyszawszy historję zakładu, spokojna Sefora poruszyła się:
— Ach, tak... Dwa tysiące ludwików... No, to już nadto śmiałe.
Wstała, przeszła kilka kroków, potem zwracając się do męża:
— Wiesz, Tomie, że już od trzech miesięcy ten ladaco sterczy za mojem krzesłem... Otóż, powiadam ci, nie zyskał nawet... tyle...
Rozległ się trzask pazurka o ząb, gotowy chwycić kąsek.
Nie kłamała. Od czasu gdy ją tropił, ledwie zdołał tknąć koniuszczki jej palców, i musnąć suknie. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się nic podobnego temu Zalotnemu Księciu, psutemu przez kobiety, osaczonemu przez uśmiechy i wonne liściki. Ten człowiek przyzwyczajony do tego, że składano mu daninę spojrzeń, uśmiechów, serc, gnębił się od miesięcy w obliczu najbardziej spokojnego i zimnego temperamentu. Grała rolę wzorowej kasjerki, co liczyła, dodawała, przewracała ciężkie karty, wielbicielowi ukazując jen krągłość profilu i drganie uśmieszku na końcu rzęs. Kaprys króla bawił sićę zrazu tą walką, a potem przyłączyła się jeszcze miłość własna, cały bowiem Grand-Club miał zwrócone nań oczy. Wreszcie zabawa przerodziła się w prawdziwą namiętność, którą potęgowała pustka, tej egzystencji, gdzie nic nie stwarzało hamulców. Przychodził codzień o piątej — owej szczególnej godzinie dnia paryskiego, kiedy się składa wizyty i układa plany zabawy na wieczór. I powoli cała młodzież, bywająca w agencji, krążąca dokoła Sefory, ustąpiła mu ze czcią miejsca. Ta dezercja, zmniejszając obrót bieżących interesów, spotęgowała chłód pani, a że lew iliryjski nie przynosił już nic, zaczęła dawać Chrystjanowi do zrozumienia, że ją krępował, zbyt po królewsku zajmując kącik przy kracie, — gdy nagle zmieniło się to z dnia na dzień, nazajutrz po rozmowie z Tomem.
— Widziano wczoraj wieczór Waszą Królewską Mość w „Fantazji“...
Na te słowa, którym towarzyszyło zaniepokojenie i smutne spojrzenie, Chrystjan II uczuł rozkoszne drżenie.
— Istotnie... Byłem tam...
— Nie sam?...
— Ależ...
— Ach, są szczęśliwe kobiety.
I zaraz, łagodząc wyzywający charakter tego powiedzenia, dodała, że dawno już miała wielką ochotę pójść do teatrzyku, „zobaczyć ową tancerkę szwedzką“... Ale mąż nie zabierał jej nigdzie.
Chrystjan zaproponował, aby poszli razem.
— Och, Wasza Królewska Mość zbyt jest znany...
163 — Ale ukrywszy się w głębi leży...
Krótko mówiąc, umówili się na dzień następny, a Tom akurat miał dokądś wyjść. Jaka rozkoszna eskapada! Ona, na przodzie loży, w toalecie kunsztownie dyskretnej, pełna dziecięcej radości na widok tej cudzoziemskiej tancerki, co miała swoją chwilę sławy w Paryżu.
— Jak ja się bawię!... Jak się bawię!... mówiła Sefora.
A król, nieruchomo siedząc za nią i trzymając pudło cukrów na kolanach, doznawał niewysłowienie słodkiej rozkoszy od dotyku tego nagiego pod koronką ramienia, i na widok zwracającej się ku niemu twarzy. Chciał odprowadzić ją na dworzec Saint-Lazare, gdyż wyjeżdżała na wieś; w powozie ogarnięty uniesieniem, przyciągnął ją oburącz ku sobie.
— Oh, rzekła ze smutkiem, zepsuje mi Wasza Królewska Mość całą przyjemność.
Wielka poczekalnia pierwszej klasy była pusta, źle oświetlona. Siedli oboje na ławce, Sefora drżąc tuliła się w obszernem futrze Chrystjana. Tu nie obawiała się już niczego, rozmawiała swobodnie z królem; od czasu do czasu przechodził jakiś funkcjonarjusz kolejowy, kołysząc latarnią, albo wracała po teatrze gromada aktorów mieszkających na przedmieściu. Wśród nich jakaś para tajemnicza objąwszy się, szła z boku.
— Jacy szczęśliwi... Żadnych więzów, ani obowiązków... Iść za popędem serca... Wszystko inne to ułuda...
Ach, znała to niestety! I nagle, w zapale, opowiedziała mu z wzruszającą szczerością swoją smutną egzystencję, zasadzki i pokusy ulic paryskich dla dziewczyny, cierpiącej niedostatek wskutek skąpstwa ojca. W szesnastym roku życia nastąpił ów złowrogi targ, poczem spędziła cztery lata przy boku starca, dla którego była tylko pielęgniarką. Potem, nie chcąc wracać do kramarskiej atmosfery ojca Leemansa, musiała znaleźć sobie przewodnika i oparcie, to ją skłoniło do małżeństwa z Tomem Levisem, człowiekiem interesu. Oddała mu się i poświęciła, pozbawiona wszelkich przyjemności, żywcem pogrzebana na wsi; potem podjęła się pracy biurowej, nie słysząc ani jednego słowa podzięki ze strony tego bezwzględnego karjerowicza, który przy najmniejszym odruchu wyrzucał jej przeszłość, za którą nie mogła ponosić odpowiedzialności.
— I ta przeszłość, rzekła wstając, sprowadziła mi krwawą obelgę, sygnowaną imieniem królewskiem w księdze Grand-Clubu.
Dzwonek na odjazd przerwał w odpowiedniem miejscu ten efekcik teatralny. Odeszła krokiem posuwistym, posyłając ruchem dłoni pozdrowienie Chrystjanowi, który stanął osłupiały, oszołomiony tem co usłyszał... A więc wiedziała?... Jakim sposobem?... O, jakże żałował swojej fanfaronady! Całą noc spędził na pisaniu listu, prosząc o przebaczenie w francuszczyźnie upstrzonej kwieciem poezji południowej, co to przyrównywa ukochaną do gruchających gołębic i różowego owocu.
Cudownym pomysłem był wyrzut Sefory z powodu zakładu. Dawało to jej pełnię władzy nad królem i na czas dłuższy. To tłumaczyła również jej chód i postawę niemal wrogą i wymyślne drożenie się własną osobą. Czyż mężczyzna nie winien znieść wszystkiego od kobiety, której wyrządził taką zniewagę? Chrystjan stał się pokornym sługą, powolnym wszystkim jej kaprysom, utytułowanym wielbicielem w oczach całego Paryża. A jeżeli mogła usprawiedliwić go wobec świata piękność damy, to przyjaźń i poufałość z mężem nie miały w sobie nic pocieszającego. „Mój przyjaciel Chrystjan II...“ mówił J. Tom Levis, wyprostowując się. Pewnego razu zapragnął przyjąć go w Courbevoie, aby wzbudzić w Sprichtach wściekłą zazdrość, skracającą dni żywota sławnego krawca. Król był w domu i w parku, jeździł jachtem, pozwolił się fotografować wraz z gospodarzami, pragnącymi uwiecznić wspomnienie tej niezapomnianej radości. Wieczorem zaś podczas ogni sztucznych na cześć Jego Królewskiej Mości Sefora, oblana białem światłem bengalskiem, wsparta na ramieniu Chrystjana, mówiła doń w alei jaworowej:
— Och, jakżebym ja kochała Waszą Królewską Mość, gdyby nie był królem...
Było to pierwsze wyznanie, i bardzo zręczne. Wszystkie kochanki jakie miał, uwielbiały w nim monarchę, wielki tytuł, świetność przodków, Ta kochała go dla niego samego. „Gdyby nie był królem...“
Innym razem rzekła jeszcze wyraźniej, gdy ujrzał ją zapłakaną i bladą:
— Obawiam się, że wkrótce przestaniemy się widywać.
— Dlaczego?
— Mąż powiedział mi przed chwilą, że interesy idą we Francji tak nędznie, że trzeba będzie przenieść się gdzieindziej...
— Zabiera panią z sobą?
— O, ja jestem tylko zawadą dla jego ambicyj... Powiedział: „Jeżeli chcesz, jedź...“ Ale ja muszę mu towarzyszyć... Co się tu stanie ze mną samą jedną?
— Brzydka, czyż mnie tu niema?
Popatrzyła nań badawczo, prosto w oczy.
— Tak, to prawda, Wasza Królewska Mość mnie kocha... I ja też kocham... Mogłabym oddać się bez wstydu... Ale nie, to niemożliwe...
— Niemożliwe? zapytał, drżąc w obliczu spełnienia marzeń.
— To za wysokie progi dla Sefory Levis, Wasza Królewska Mości...
A on z czarującą prostotą:
— Podniosę panią ku sobie... Uczynię cię hrabiną, księżną. Jest to jeden z przywilejów, jakie mi przysługują, i znajdziemy z pewnością w Paryżu miłosne gniazdko, gdzie będziemy mogli żyć sami, nieskrępowani...
— O, to byłoby zbyt piękne!
Poddawała się wrażeniu, wzniósłszy w górę oczy dziecięco naiwne i wilgotne. Potem żywo:
— Ale nie... król pozostaje królem... Któregoś dnia, w pełni szczęścia, zostanę sama...
— Nigdy!...
— A jeśli wezwą Wasz Królewską Mość...
— Dokąd?... Do Ilirji?... Już skończone wszystko, na zawsze... W roku ubiegłym przepuściłem okazję, jaka się już nie powtórzy.
— Doprawdy? rzekła z radością zgoła nieudaną... O, gdybym była pewna...
Miał na ustach słowo zdolne ją przekonać, słowo, które zrozumiała, choć go nie wypowiedział. A wieczorem J. Tom Levis, wtajemniczony we wszystko przez Seforę, oświadczył uroczyście, że „jest dobrze... i należy uprzedzić ojca“...
Leemans, oczarowany jak i córka, fantazją żywą i pomysłowością Toma Levisa, finansował niektóre przedsięwzięcia agencji. Zarobiwszy raz, innym znów razem stracił; ale „wpadłszy“ — jak mówił — kilkakrotnie, zmienił całkowicie postępowanie. Nie głosił skarg, nie denerwował się, zbyt dobrze znając interesy i niecierpiąc zbędnych słów. Ale gdy zięć zwrócił się doń w sprawie jakichś projektowanych zamków na lodzie, antykwarjusz uśmiechnął się w brodę i spuścił powieki w sposób, sprowadzający ekstrawagancje Toma do poziomu rozsądku.
Agent wiedział to, a że niechciał, aby sprawa Ilirji wyszła poza obręb rodziny, wysłał Seforę do starca, który pod koniec życia uczuł w sobie sentyment do jedynego dziecka, będącego jak gdyby jego przedłużeniem.
Po śmierci żony Leemans sprzedał magazyn antyków przy ulicy de la Paix, zadowalając się dawną rupieciarnią. Tam to udała się któregoś ranka Sefora, chcąc mieć pewność, że starego zastanie. Niezmiernie bogaty, wycofawszy się z interesów, nie przestawał od rana do wieczora myszkować po Paryżu, pilnując sprzedaży i licytacyj, węsząc zapach interesów, a zwłaszcza śledząc z cudowną przenikliwością tłum handlarzy i antykwarjuszów, których komandytował pocichu, lękając się z tem zdradzić.
Wskutek kaprysu i ulegając wspomnieniom młodości, Sefora udała się pieszo z ulicy Royale na ulicę Eginharda, dążąc tą samą prawie drogą co dawniej do magazynu. Dochodziła ósma rano. Powietrze tchnęło świeżością, a w kierunku Bastylji pomarańczowy obłok świtu ogarniał złotego genjusza na kolumnie. Ze wszystkich ulic ciągnął do pracy tłum pięknych dziewcząt z przedmieścia. Sefora nie była sentymentalna i nigdy nie widziała nic poza rzeczą i chwilą obecną; a przecież bawiło ją to zmieszane tupotanie, pośpieszny dokoła niej szmer. Odnajdowała na wszystkich tych twarzyczkach swoją młodość, w owej godzinie rannej, w starej dzielnicy, gdzie na każdym rogu widać nazwiska znanych kupców, gdzie się nic nie zmieniło w ciągu lat piętnastu.
Otworzyła jej, jak w dniach młodości rosła Owernjatka Dornet, o twarzy lśniącej i rumianej, a ze spojrzenia, w jakie zamieniły obie kobiety widoczna była rola, grana przez nią w tym domu.
— Zastałam ojca?
— Tak, proszę pani... W pracowni... Pójdę go poprosić.
— To zbyteczne... Wiem, gdzie go znaleźć...
Minąwszy przedpokój i salon, trzema krokami przemierzyła ogród — ciemną studnię wśród wysokich murów — zawalony niezliczoną ilością starego żelastwa, ołowiu, łańcuchów. Z jednej strony wznosił się hangar, pełen poniszczonych mebli wszystkich epok i zwojów obić po kątach; z drugiej — warsztat o matowych szybach chroniących przed niedyskrecją wyższych pięter. Tam w pozornym nieładzie leżały aż do sufitu stosy antyków; latarń, żyrandoli, pochodni, tarcz, kadzielnic, bronzów starych lub egzotycznych. Obok stały duże dwa kowadła, przyrządy stolarskie, ślusarskie. Tam stary antykwarjusz kopjował, preparował, odświeżał stare modele ze zdumiewającą zręcznością i benedyktyńską cierpliwością.
Gdy Sefora weszła, stary Leemans w dużym fartuchu skórzanym, z odwiniętemi rękawami koszuli, majstrował coś koło świecznika w stylu Ludwika XIII.
— Dzień dobry, papo... rzekła córka udając, że nie dostrzega zażenowania starego, usiłującego ukryć trzymany przedmiot.
— To ty, maleńka?
Szorstka fizjognomja otarła się o delikatne policzki Sefory.
— Cóż to się stało?.. zapylał, popychając ją do ogródka. Czemu wstałaś tak wcześnie?...
— Mam z tobą do pomówienia o rzeczy niezmiernie ważnej.
— Chodź!
— Ale wiesz, nie chciałabym, żeby Darnet była obecna...
— Dobrze... dobrze... rzekł stary, uśmiechając się w gęstwie zarostu i krzyknął coś do służącej, zajętej czyszczeniem weneckiego lustra.
Zostali sami w małym saloniku mieszczańskim, którego meble w białych pokrowcach, dywaniki wełniane stanowiły wybitny kontrast z nieładem zakurzonych bogactw w lamusie i pracowni.
— A więc?..,. zapytał, spoglądając chytrze na córkę
— Gruby interes, papo...
Wyjęła z torebki plik papierów, zobowiązań mających podpis Chrystjana.
— Trzebaby to zdyskontować... Zgadzasz się?
Rzuciwszy jeno okiem na pismo, stary wykrzywił się szpetnie, wciągając twarz w gąszcz brody, niby jeż gotowy do obrony.
— Bibuła iliryjska!... Dziękuję, znam to... Ależ twój mąż ma źle w głowie, obarczając cię podbnem zleceniem... Więc, rzeczywiście, doszliście już do tego?
Nie wzruszając się takiem przyjęciem, którego się spodziewała, rzekła:
— Posłuchaj... i z całym spokojem opowiedziała mu tę historję ze szczegółami, przytaczając dowody, numer „Quemaro“ z opisem posiedzenia Sejmu, listy Lebeau, informujące ich o sytuacji... Król, szalenie zakochany, myślał tyko o urządzeniu sobie szczęśliwego pożycia. Dla damy serca pragnął wspaniałego pałacu przy avenue de Messine, wraz z umeblowaniem i stajnią, golów podpisać tyle weksli, ile było potrzeba i na dowolny procent... Leemans słuchał nadstawiwszy uszu, czynił uwagi, zapytywał, wnikał we wszystkie szczegóły tej afery tak sprytnie przeprowadzonej.
— Jaki termin trat?
— Trzymiesięczny.
— A więc za trzy miesiące?...
— Za trzy miesiące!...
Uczyniła ręką gest, jak gdyby zaciskała pętlicę...
— A procent?
— Jaki będziesz chciał... Im traty będą cięższe, tym lepiej pójdzie... Trzeba, aby mu pozostała tylko konieczność podpisania abdykacji.
— A gdy podpisze?...
— To już rzecz kobiety... Będzie miała wówczas do schrupania pana z dwiema setkami miljonów.
— A jeśli zatrzyma wszystko dla siebie? Potrzeba kobiety, którejby się było djablo pewnym.
— Jesteśmy pewni...
— Kto to taki?
— Nie znasz jej, rzekła Sefora bez zająknienia, kładąc papiery z powrotem do torebki.
— Zostaw to... rzekł żywo stary... Tu trzeba grubych pieniędzy, czy wiesz... Potrzebny jest duży wkład... Pomówię z Pichery.
— Ostrożnie papo... Nie trzeba wciągać zbyt wiele osób. Już do tego należą: my, Lebeau, ty... Jeśli mają być jeszcze inni!...
— Tylko Pichery... Widzisz, ja sam nie mógłbym... Tu trzeba dużo pieniędzy... dużo pieniędzy...
Odpowiedziała zimno:
— O, trzeba będzie dużo więcej...
Milczenie. Stary namyślał się, kryjąc decyzję wśród zarostu.
— No więc... rzekł... Idę na ten interes, lecz pod jednym warunkiem. Ten dom przy avenue de Messine... trzeba będzie umeblować szykownie... Otóż ja się zajmę bibelotami...
W tych operacjach lichwiarskich pokazywał się pazur antykwarjusza. Sefora wybuchnęła śmiechem, odsłaniającym wszystkie jej zęby.
— O, ty gałganie... mówiła, wspominając nagle wyrażenie zgoła nie licujące z dystynkcją jej toalety i wyglądu. Dobrze, załatwione papo... Zgoda na bibeloty, ale nie z kolekcji mamy.
Pod tą nazwą kłamliwą antykwarjusz zgrupował masę rzeczy z brakami, nie do sprzedania, których pozbywał się wspaniale dzięki sentymentalnemu grymasowi.
— Rozumiesz, stary... bez karoty... Dama zna się na tem.
— Myślisz, że się zna?... zapytał stary.
— Jak ty i ja, bądź pewny.
— Ale wreszcie kto?
Zbliżył twarz do ślicznej buzi. Kramarstwo było wypisane na obydwóch twarzach na starym pergaminie i na puszku różanego płatka.
— Kto jest ostatecznie ta kobieta?... Możesz mi powiedzieć teraz, skoro już biorę w tem udział.
— To jest...
Zatrzymała się przez chwilę, zawiązała długie wstążki kapelusza pod delikatnym owalem twarzy, przejrzała się w lustrze z za dowolnym uśmiechem pięknej kobiety, w którym błyszczała już nowa duma.
— To jest hrabina Spalato... rzekła poważnie.