<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Sylwandira
Podtytuł Romans
Wydawca Drukarnia S. Orgelbranda
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Sylvandire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.
Jak król przypomniał sobie wreszcie o kawalerze d’Anguilhem, i co z tego wynikło.

Gdy Roger przyszedł do siebie, ujrzał się w nieznanym pokoju. Doktór stał przy nim. Leżał na łóżku daleko czyściejszém i wygodniejszém, jak łóżka więzienne, tak, że przez chwilę sądził, że jest wolnym: lecz na nieszczęście nie tak się rzecz miała. Gubernator kazał chwilowo przenieść kawalera do jednego z własnych swoich pokoi.
Rana, lubo nie groziła niobezpieczeństwem, była jednak ciężką; Roger doznawał wielkiego osłabienia zrządzonego ogromnym upływem krwi. Mimo to piérwszą jego myślą było przekonać się, czy nie mógł korzystać z swojego położenia i przedsięwziąć drugi raz ucieczki. Pod pozorem, że potrzebował powietrza, prosił doktora aby otworzył okno; to okno jak wszystkie w Fort-l’Évêque, było zewnątrz zakratowane.
Gdy doktór wyszedł, zaleciwszy Rogerowi spoczynek, usłyszał, że zamykano drzwi na dwa zamki. Roger tedy znajdował się zawsze w więzieniu, tylko że trochę wygodniejszém i wytworniejszém.
Nazajutrz sam gubernator odwiedził go, zapytując co było powodem, że przedsięwziął tak niebezpieczną ucieczkę: chciał, juk mówił, zapewnić się, że ani liche pożywienie, ani surowe obchodzenie się, nie znagliło go do tego czynu rozpaczy. Roger odpowiedział że bynajmniéj; przyznawał, że pobyt w Fort-l’Évēque, był o tyle znośnym, o ile nim może być pobyt w więzieniu, i że jedynie tylko chęć odzyskania wolności doprowadziła go do téj ostateczności. Gubernator prosił go, aby podpisał taką deklaracyją, która jak mówił miała być jego obroną przed wyższą władzą, co téż Roger uczynił natychmiast.
W istocie Roger, w saméj téj deklaracyi, widział powód do nadziei. Biédny chłopiec w prostocie swojéj duszy, uważał się zawsze za ofiarę błędu, który prędzéj czy późniéj musiał być naprawiony. Sądził przeto, że gdy w jakikolwiek sposób nazwisko jego dojdzie do wiadomości władzy, jego nadzieje się zjiszczą.
Przeto ta prosta okoliczność wróciła mu nieco odwagi. Nie wiele potrzeba aby wzbudzić nadzieję w tych nawet, którzy powinniby się oddawać rozpaczy. Oczekiwał więc dosyć spokojnie wypadków, na czém jego rana zyskała. Za tydzień, Roger wstał już z łóżka, a za dwa, zaczął przechadzać się sam po pokoju. Przez ten czas gubernator odwiedził go trzy razy, i za każdą razą Roger zapytywał go, czy był pewny, że jego deklaracyja przedstawioną została ministrowi policyi. Z początku gubernator odpowiadał, że tak się spodziewał; lecz trzecią razą mógł zapewnić o tém więźnia, gdyż w nagrodę czujnéj baczności jaką okazał w tym wypadku, mianowany został kawalerem orderu Śgo Ludwika.
Więzień powinszował szczerze gubernatorowi téj królewskiéj łaski, i nie wątpił, że w skutek śledztwa jakie nieochybnie zarządzone będzie, wkrótce wypuszczony zostanie na wolność.
Jednak już przeszło dwa tygodnie upłynęło od ucieczki, którą opowiedzieliśmy i kawaler miał się coraz lepiéj, gdy jednego wieczoru gubernator wszedł do jego pokoju.
— Panie kawalerze d’Anguilhem, — rzekł swoim zwykłym głosem, — wstań i ubierz się.
— Jak to! mam wstać i ubrać się? — zapytał Roger.
— Tak, panie, rozłączamy się.
— Ah! — rzekł Roger, — wiedziałem dobrze, że prędzéj czy późniéj moja niewinność wyjdzie na jaw.
Gubernator nic nie odpowiedział.
— Panie gubernatorze, — rzekł Roger ubierając się na prędce, — bądź pewny, że jeżeli będę pytany o ciebie, nie omieszkam, jak to już uczyniłem, oddać sprawiedliwości twojemu dobremu obejściu się ze mną.
Gubernator ukłonił się nic nie wyrzekłszy.
— I że jeżeli, czy to sam, czy przez moich przyjaciół, będę mógł być panu w czém użytecznym, uchwycę tę sposobność nie tylko z pośpiechem ale i z wdzięcznością.
Gubernator pomruknął kilka słów niezrozumiałych.
— Lecz, — rzekł Roger, — jestem jeszcze zbyt słaby abym mógł iść pieszo, czy nie byłbyś łaskaw, panie gubernatorze, kazać mi zawołać powozu?
— Stoi właśnie przed bramą.
— Dziękuję, bardzo dziękuję, panie gubernatorze; dowidzenia tedy, nie powiém tu, lecz u mnie, w dawnym pałacu Bouzenois, na placu Ludwika-Wielkiego.
Gubernator ukłonił się znowu nic nie odpowiedziawszy; lecz ponieważ kawaler był już gotów, nie wiele na to zważał, uścisnął rękę gubernatora, i wyszedł opierając się na żołnierzu.
Kawaler szedł aż do bramy pomiędzy dwoma rzędami żołnierzy; u bramy ujrzał istotnie powóz czekający na niego, odwrócił się jeszcze chcąc po raz ostatni pożegnać gubernatora, lecz gubernator pozostał w tyle.
Roger wsiadł do powozu dosyć lekko jak na rannego, i gdy zamykano drzwiczki, zawołał wesołym głosem:
— Plac Ludwika-Wielkiego, pałac Bouzenois.
Zdawało mu się, że drwiący śmiech odpowiedział na to wymienienie adresu, lecz nie zwrócił na to uwagi, wyciągnął zranioną nogę na przednie siedzenie i oparł się o poduszki powozu.
Po chwili postrzegł, że dwóch muszkieterów galopowało z obu stron jego powozu: ten zbytek honorów jakie mu okazywano, zaczął niepokoić Rogera.
Potém zdawało mu się, że zamiast jechać bulwarem, kareta udała się przez Cité, drogą, która nie prowadziła bynajmniéj na plac Ludwika-Wielkiego.
Roger wówczas przysunął się do drzwiczek pragnąc wybadać swoję straż honorową; lecz zapewnie turkot kół i odgłos stąpania koni po bruku nie dozwolił mu nic dosłyszéć, gdyż nie odpowiedzieli wcale na kilkakrotne jego zapytania.
Nareszcie po kwadransie jazdy, Roger ujrzał wielki, samotny gmach; wyjrzał przez drzwiczki i z wielkim przestrachem, w téj czarnej massie rysującéj się w cieniu, poznał Bastyliją.
Zamiast uwolnienia którego się spodziewał, Roger otrzymał tę łaskę, że go przeniesiono z Fort-l’Évêque do Bastylii.
Wysadzono Rogera pod sklepieniem i zrewidowano go, jak wszystkich więźniów, których przywożono do Bastylii; potém przeprowadzono go przez most i otworzono mu drzwi kordegardy. Tam miał zaczekać, aż pokój jego będzie gotów.
Roger był w takiém osłupieniu, że nie uczynił żadnego poruszenia, nie wymówił ani jednego słowa. W kwadrans otworzono znowu drzwi; miano go zaprowadzić do przeznaczonego dlań więzienia. Jeden z muszkieterów, którzy konwojowali jego powóz, podał mu rękę, aby się na niéj oparł. Roger pozwolił się prowadzić, jak winowajca którego wiodą na rusztowanie.
Jednak gdy przechodzili przez ciemniejszy korytarz, poczuł że jego przewodnik wcisnął mu mały bilecik w rękę. Roger zadrżał.
— Od margrabiego de Cretté, — rzekł po cichu muszkieter.
Roger chciał przemówić, lecz muszkieter oddalił się natychmiast, ustępując swojego miejsca jednemu z kolegów.
Więzień był już rewidowany, nie miał już obawiać się niczego pod tym względem. Wsunął rękę w kieszeń, i wpuścił w nią bilet; potém oparł się na ramieniu swojego nowego przewodnika. Przybyli wkrótce na schody. Bez wątpienia ze względu na ranę więźnia wprowadzono go tylko na drugie piętro. Tam otworzono jedne drzwi, potém drugie, potém trzecie, i Roger znalazł się w pokoju, gdzie przy świetle towarzyszących mu pochodni, ujrzał cóś na kształt łóżka. Prawie natychmiast drzwi zamknęły się, i Roger ujrzał się na nowo więźniem.
Ponieważ był bardzo znużony i cierpiał wiele na nogę, udał się ku stronie, gdzie, jak umiarkował, stało łóżko. Jakoż znalazł je, lecz w chwili gdy na niém siadał:
— Mój panie, — rzekł jakiś głos, — czy mogę wiedziéć czego żądasz?
— Daruj pan, — zawołał Roger wstając; — nie wiedziałem, że to łóżko jest zajęte.
— Jak pan widzisz, — a że przybyłem piérwszy...
— Nic słuszniejszego, — odrzekł Roger, — lecz ponieważ jako pierwéj przybyły musisz pan znać miejscowość lepiéj odemnie, bądź łaskaw mi powiedziéć czy jest jaki fotel, krzesło, ławka lub cokolwiek, na czémbym mógł usiąść. Jestem zraniony w nogę, i czuję, że gdybym stał tak dłużéj, omdlałbym nieochybnie.
— Szukaj pan, — rzekł głos, — musi być gdzieś fotel.
Roger zaczął szukać, wyciągając ręce jak człowiek grający w ślepą babkę, i znalazł przecie fotel.
Rzucił się przeto nań i zaczął rozmyślać.
Najprzód zdawało mu się, że słyszał już gdzieś ten głos, który się do niego odzywał, lecz nie mógł powiedziéć, gdzie. Napróżno starał się przypomniéć sobie, myśli jego jeszcze bardziéj się mięszały. Wtedy pomyślał, że najwłaściwiéj będzie, gdy zapyta się po prostu swojego towarzysza więzienia kto on był.
— Panie, — rzekł Roger, — będąc przeznaczonemi, tak jak my, do zamieszkiwania przez jakiś czas, jak się tego przynajmniéj obawiam, jednego i tegoż samego pokoju, najlepiéj jest, zawrzeć rychło znajomość, aby wiedziéć z kim się ma honor mówić.
— Lecz pan sam kto jesteś? — zapytał głos.
— Jestem Roger Tankred d’Anguilhem... więzień przez omyłkę, — rzekł Roger: — i bardzo słusznie zażądałeś pan abym piérwszy dał się poznać. A pan, kto jesteś?
— Ja, mój panie, jestem numer 158.
— Co to jest numer 158?
— Jest to nazwanie, jakie zastąpiło moje dawne imię i tytuł. Jutro nie będziesz się pan nazywał kawalerem d’Anguilhem, lecz numerem 159, 160 lub 161.
Roger struchlał na myśl, że utraciwszy wolność miał jeszcze utracić nazwisko, i z człowieka stać się numerem.
— Czy jesteś już pan tu dawno, że zapomniałeś drugiego swojego nazwiska? — zapytał Roger.
— Nie; lecz ukaranoby mię może, gdybym je sobie przypomniał, — rzekł głos — Do djabła! jesteś pan ostrożny! — rzekł Roger.
— Gdy będziesz się pan znajdował tak jak ja, dziesięć lat, trzy miesiące i pięć dni pod kluczem, — odrzekł głos, — ręczę, że będziesz posiadał tę samę cnotę.
— Dziesięć lat! — zawołał Roger, — dziesięć lat, trzy miesiące i pięć dni! wolałbym roztrzaskać sobie dziesięć razy głowę o ścianę!
— Pozwolisz pan, — rzekł głos, — że mu na to nie odpowiem.
— A to dla czego?
— Ponieważ nasz wielki król Ludwik XIV, którego niech Bóg strzeże, mocen jest nazywać nas imieniem lub numerem jaki mu się podoba, i trzymać nas w swoim zamku, tak długo dopóki jego wola.
— O! teraz poznaję cię, mój panie, — zawołał Roger, — ta sama ostrożność wydała cię: jesteś hrabia d’Olibarus.
— Nie jestem hrabia d’Olibarus, — zawołał głos; — jestem numer 158.
W téj chwili dały się słyszeć kroki na korytarzu.
— Ah! zgubiłeś mię, — zawołał biédny hrabia, i to, po raz drugi; piérwszy raz rozmawiałeś ze mną na tarasie w Fort-l’Èvêque, a ponieważ chciałeś uciec, sądzono, że byłem twoim wspólnikiem i przeniesiono mię tutaj. Teraz zaś gdy zobaczą że mówię z tobą, wrzucą mię do jakiego lochu, z którego się już nigdy nie wydostanę.
Otworzono pierwsze drzwi.
— Ale, panie hrabio, — rzekł Roger.
— Milczenie, na miłość boską, milczenie, ani słówka więcéj. Nie znam pana wcale; nigdy pana nie widziałem i nie rozmawiałem z nim nigdy.
I hrabia d’Olibarus obwinął się kołdrą i odwrócił się nosem do ściany.
Biédny więzień omylił się w swoich smutnych przeczuciach, wniesiono tylko łóżko współmieszkańcowi jego pokoju.
Ta grzeczność sprawiła wielką przyjemność Rogerowi, który byłby chwilowo dosyć zadowolony z swojego położenia, gdyby był mógł przeczytać bilet Cretté’go, który miał w kieszeni; lecz stróżowie nie oddalali się ani na chwilę przez czas gdy słano łóżko, co zresztą nie zabrało dużo czasu, i gdy odeszli zabrali z sobą światło.
Roger sądził że już uwolnili go od swojéj obecności, gdy jeden z nich powrócił i otwierając drzwi:
— Ale, — rzekł, — ostatnio przybyły nazywa się numer 169.
— Do djabła, — rzekł Roger sam do siebie, — zdaje się, że pomiędzy hrabią Td’Olibarus i mną, przybyło już dziesięciu lokatorów Jego Królewskiéj Mości!
I udał się na spoczynek z tą pocieszającą myślą, że jeżeli Bastylija napełniać się będzie w tym stosunku, wkrótce będą zmuszeni wyrzucić dawniejszych za drzwi, albo téż mieścić po ośmiu lub dziesięciu więźniów w jednym pokoju, co w piérwszym razie zjiściłoby wszystkie jego życzenia, w drugim zaś dostarczyłoby mu przynajmniéj jakiéj takiéj rozrywki.
Usnął tedy, trzymając w ręku bilet Cretté’go, który obiecywał sobie przeczytać, skoro tylko piérwszy promień dzienny zawita do jego więzienia.
Lecz człowiek nie jest pewniejszym siebie w nieszczęściu jak w szczęściu. Roger spał, jak gdyby był najszczęśliwszy i gdy się obudził, był już dzień zupełny. Zrazu nie mógł sobie przypomiéć gdzie się znajdował. Widok hrabiego d’Olibarus siedzącego na łóżku i sporządzającego sobie kutas u nocnéj czapki, zbijał go z terminu: lecz spojrzawszy baczniéj naokoło, i zasięgnąwszy lepiéj pamięci, Roger przypomniał sobie wkrótce, że się znajdował w Bastylii.
Potém, wszystkie szczegóły przenosin przyszły mu na pamięć, i przypomniał sobie, że muszkieter wsunął mu w rękę bilet od Cretté’go, którego wczoraj nie mógł przeczytać, i że zasnął trzymając go w ręku., Roger struchlał na myśl, że mógł zgubić ten bilet: zaczął go natychmiast szukać, i na szczęście znalazł go pod poduszką.
Bilet Cretté’go zawierał co następuje:
„Wiém, że przewożą cię z Fort-l’Évêque do Bastylii, przeto przez Cios-Renaud’a, który jest porucznikiem u szarych muszkieterów, posyłam ci ten bilet. Twoja żona jeszcze nie powróciła, i choć wiém, że ci to boleść sprawi, powiém ci, że o ile mogę przypuszczać, wpływała na twoje uwięzienie. Royancourt jest w łaskach więcéj niż kiedykolwiek, i sądząc z sposobu w jaki mi odpowiedziano, gdy starałem się o twoje uwolnienie, jestem przekonany, że on jest główną sprężyną wszystkiego. Co większa powiadają, że znaleziono u ciebie, napisaną twoją własną ręką, jakąś śpiewkę przeciwko pani de Maintenon; jedną z tych zapewnie, które śpiewałeś nam w Saint-Germain. Pojmujesz ztąd, że tylko twoja żona mogła cię w ten sposób zdradzić.
„Nie możemy tedy żadną miarą uwolnić cię; lecz staraj się uciec, przybądź do mnie. Dwa lub trzy przebrania będą w gotowości, jadąc dzień i noc, w dwadzieścia cztéry godziny znajdować się będziesz za granicą.”
List ten był uderzeniem piorunu dla Rogera. Domyślał się, że Sylwandira była występną, i że go zdradziła; lecz żeby aż wpływała na jego uwięzienie, to nie mogło mu się w głowie pomieścić. Wypadało jednak temu wierzyć; jego uwięzienie musiało być głośném; niepodobieństwem było, aby Sylwandira o niém nie wiedziała, a jeżeli wiedziała, jeżeli sama nie była do tego przyczyną, dla czego nie znajdowała się w Paryżu i nie starała się o jego uwolnienie; dla czego nie użyła wpływów wszystkich przyjaciół pana Bouteau i margrabiego de Royancourt? dla czego nie starała się aby jéj pozwolono to, czego rzadko bardzo odmawiano żonie, to jest widziéć się z mężem, choćby téż przy świadkach? Trzeba tedy było uwierzyć temu co pisał Cretté! Zresztą Cretté nie mylił się gdy przepowiadał przyszłość, témci bardziéj musiał mówić prawdę gdy opowiadał przeszłość.
Roger podarł w drobniutkie kawałeczki bilet Cretté’go, i wrzucił je w komin; gdyż w Bastylii począwszy od drugiégo piętra, pokoje miały kominy. Potém wstał, układając w myśli najokropniejsze zamiary zemsty przeciwko margrabiemu de Royancourt i Sylwandirze.
Lecz, chcąc się pomścić należało być wolnym, a Cretté donosił mu, że mógł tylko liczyć sam na siebie, gdyż z jego strony wszelkie usiłowania byłyby bezowocne. Roger zaczął więc znowu przemyśliwać o nowym planie ucieczki. Tak mało brakowało aby był uciekł z Fort-l’Évêque, że nie widział dla czegoby nie miał uciec z Bastylii.
Tylko że napotykał jedną bardzo ważną przeszkodę, to jest obecność hrabiego d’Olibarus.
Roger myślał kilka dni nad swoim zamiarem, lecz napróżno; nic nie przychodziło mu do głowy. Przez cały ten czas jego towarzysz, okazywał się coraz to ostrożniejszym, unikając wszelkiéj rozmowy i odpowiadając Rogerowi wtenczas tylko, gdy wołał nań po numerze.
Upłynęło trzy tygodnie, podczas których Roger rozmyślał przez całe dnie nad środkiem ucieczki i przeklinał tchórzostwo swojego towarzysza, który, gdy Roger odezwał się doń w tym przedmiocie, groził, że zawoła szyldwacha. Kilka razy ogromna go brała chętka udusić hrabiego i powiedzieć, że umarł na apopleksyją; lecz na szczęście Roger wstrzymywał się zawsze w porę i zostawiał ten środek na ostatni wypadek.
Mówiliśmy już, że pomimo zajęcia umysłowego, Roger miał sen głęboki; zdarzało mu się jednakże niekiedy przez sen słyszeć jakiś szmer, który brał za jeden z ustępów swoich marzeń.
Co do hrabiego, ten jeszcze więcéj zdawał się oddawać snowi jak Roger, gdyż prawie zawsze, gdy Roger się budził, hrabia spał jeszcze.
Jednej wszakże nocy gdy Roger położył się, mając w głowie plan, nad którym zastanawiał się nasunąwszy kołdrę na uszy i nie poruszając się na łóżku, zdawało mu się, że osobliwszy szmer jaki słyszał nieraz przez sen odzywał się znowu; nadstawił przeto ucha i poznał, że to był odgłos tarcia pilnika i pochodził od strony okna, pod którém stało łóżko hrabiego d’Olibarus. Wtedy nie przerywając oddechu, któremu owszem starał się nadać całą regularność i spokojność snu, otworzył jedno oko i skierował spojrzenie ku oknu, które pomimo ciemności nocy, wpuszczało zawsze rodzaj światła, które rozlewało się około niego. Zrazu Roger nic nie spostrzegł; lecz gdy wzrok jego powoli przyzwyczaił się do ciemności, ujrzał hrabiego d’Olibarus klęczącego na łóżku i piłującego kraty okna.
Można sobie wyobrazić podziwienie Rogera. To téż pozostał przez kilka chwil bez oddechu. Natychmiast hrabia nie słysząc już oddychania, zatrzymał się. Roger pomiarkował że był uważany, przewrócił się przeto parę razy w łóżku, ziewnął, pomruknął kilka wyrazów bez związku, jakby przez sen, i zdawał się zasypiać. Hrabia pozostał jeszcze przez jakiś czas z nadstawioném uchem, nareszcie gdy oddech Rogera stał się spokojny i regularny, wziął się znowu do pracy.
Nie było wątpliwości; hrabia d’Olibarus, ten człowiek tak bojaźliwy, tak ostrożny, przysposabiał sobie także ucieczkę.
Roger obiecał sobie skorzystać z téj sposobności.
Czwarta godzina ranna wybiła. Ponieważ, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, wykonanie nie miało mieć jeszcze miejsca téj nocy, Roger zasnął.
Obudziwszy się Roger, znalazł hrabiego tak spokojnym jak zazwyczaj; wtedy chciał zawiązać z nim rozmowę, lecz nie lepiéj mu się udało jak dni poprzedzających; hrabia nawet zaczął głośno uskarżać się, że napotkał na swojéj drodze człowieka tak niebezpiecznego jak Roger.
W tych skargach było tyle wyrazu prawdy, że Roger spoglądając kolejno, to na kraty, to na hrabiego, zaczął wierzyć, że to wszystko mu się tylko śniło.
Przez cały dzień hrabia ani jedném słówkiem, ani jednym giestem nie zdradził swojéj tajemnicy, Roger z niecierpliwością oczekiwał nocy.
Tą razą Roger nie zasnął. lecz udał tylko że usypiał. Pomimo to hrabia przeszło przez dwie godziny leżał nieruchomie, stosując swoje oddychanie do chrapania Rogera. Nareszcie, przekonany, że jego towarzysz spał, ukląkł na łóżku i wziął się do pracy rozpoczętéj już zapewnie od kilku nocy. Roger nie przeszkadzał mu bynajmniéj, i zachował się jak najspokojniéj.
O drugiéj godzinie hrabia przerwał robotę, i wstawszy boso, zbliżył się do komina. Potém przysuwał ławkę i stanąwszy na niéj, wymówił głosem cichym, lecz tak, że Roger usłyszał te słowa:
— Jutro, wszystko będzie gotowe.
Wówczas głos jakiś odpowiedział kilka słów, które doszły do uszu Rogera tylko jako niezrozumiale brzmienie, i nie mógł nic dosłyszéć. Tylko hrabia odpowiedział:
— A więc! do jutra.
Potem słuchał. Ten sam głos odezwał się w kominie, na co odpowiedział:
— Dobrze, o drugiéj.
I postawił z wielką ostrożnością ławkę na miejscu, powrócił do łóżka, położył się i zdawał się zasypiać.
Roger zaś, wiedząc już czego się miał trzymać, usnął na prawdę.
Dzień następny upłynął tak jak poprzedzający; przez cały czas hrabia najmniejszém poruszeniem niecierpliwości, nie zdradził zamiaru w nocy wykonać się mającego; był to ten sam człowiek milczący, drżący i bojaźliwy, tak, że Roger lubo posiadający, jak widzieliśmy, pewną moc nad sobą, podziwiał ten talent ukrywania tak dobrze swoich myśli.
Wieczorem, obaj więźniowie udali sie na spoczynek. Roger udał tylko, że się rozbiera, lecz położy! się w ubraniu. Zapewnie hrabia tak samo uczynił. Wkrótce obaj zaczęli chrapać tém lepiéj, że żaden z nich nie spał.
Około północy, hrabia podniósł się na łóżku i zaczął piłować ostatnią kratę. Ta robota trwała prawie godzinę. Potem wstał, poszedł do komina, wlazł na ławkę i rzekł:
— Już gotowe.
Głos z komina odpowiedział kilka słów, których Roger nie mógł znowu dosłyszeć, lecz które zdawały się trafić w przekonanie hrabiego, gdyż odrzekł:
— Dobrze! bardzo dobrze!
Potém hrabia zeszedł z ławki i rzucił się na łóżko.
Pół godziny upłynęło.
Wtedy hrabia wstał, poszedł do drzwi i zapewniwszy się, że wszystko spokojne wewnątrz więzienia, pozostał przez chwilę niewzruszony, i jakby namyślając się; potém krokiem wolnym, którego nawet jego towarzysz zaledwie słyszał stąpanie, zbliżył się do łóżka Rogera.
Przez chwilę Roger sądził, że hrabia chciał go zamordować i tym sposobem zapewnić sobie jego milczenie; miał się przeto na ostrożności pewnym będąc, że chociaż bez obrony, łatwo podoła starcowi, który za całą broń mógł mieć tylko nóż lub sztylet; był przeto gotów schwycić go za rękę w chwili gdyby ją podniósł na niego.
Lecz hrabia nie podniósł ręki: wyciągnął ją tylko i dotknął się jego ramienia.
W tym samym momencie Roger zerwał się i stanął przed hrabią, który cofnął się na krok.
— Milczenie! — rzekł hrabia.
— Tém chętniéj, że wiém wszystko, kochany hrabio, — rzekł Roger.
— Jakto?
— Trzy nocy już nie śpię, i nie tracę pana nie powiem z oczu, lecz ze słuchu.
— Skoro tak, domyślasz się pan zapewnie o co idzie.
— Najdoskonalej i jestem gotów.
— Ubieraj się pan!
— Nie rozbierałem się wcale.
— Wybornie!
— Widzisz pan że ubliżyłeś mi, nie przypuszczając do tajemnicy.
— Jesteś pan tak młody.
— Tak, lecz posiadam odwagę i mocne postanowienie.
— Wiem o tém, i dla tego postanowiłem uprzedzić pana dopiéro w chwili gdy będziesz potrzebował tylko tych dwóch cnót; chwila ta nadeszła, przygotuj się pan.
— Jestem gotów! cóż trzeba czynić?
— Udało mi się jak pan widziałeś zawiązać kommunikacyją z dwoma więźniami mieszkającemi nad nami: jeden z nich jest moim przyjacielem, i mieliśmy uciec razem z Fort-l’Évêque, gdy w skutek twojego przypadku przeniesiono nas do Bastylii; na szczęście podłoga tylko rozdzielała nas i potrafiliśmy się porozumieć, przez otwór zrobiony w kominie. Mieliśmy pilnik; każdy z nas przeto upiłował kraty u okna w swojém więzieniu. Nasi sąsiedzi spuszczą nam tu sznur, który ukręcili z swoich kołder i prześcieradeł; przywiążemy doń nasze kołdry i prześcieradła; później odbiorą napowrót sznur, przywiążą go do nieupiłowanéj kraty, a ponieważ obadwa okna są właśnie jedno nad drugiém, oni zejdą z swojego okna a my z swojego po tym samym sznurze.
— Doskonale.
— A więc, ten plan się panu podoba.
— I bardzo; lecz zdaje mi się, że nasz sznur spuszcza się.
Istotnie w kominie pokazał się koniec prześcieradła. Wówczas obaj więźniowie przywiązali doń swoje kołdry i prześcieradła, i gdy ukończyli robotę, więźniowie z wyższego piętra pociągnęli wszystko do siebie.
Wtedy hrabia poszedł do okna, i przy pomocy Rogera, odjął dwie kraty, które ledwie na kawałeczku żelaza się trzymały; przez otwór tym sposobem zrobiony, człowiek łatwo się mógł przecisnąć.
Ułożono, że hrabia wyjdzie pierwszy, Roger zaś za nim.
Obaj weszli na łóżko, trzymając się na pogotowiu.
Wkrótce usłyszeli szelest spuszczającego się sznura i ujrzeli jakieś ciało; byłto jeden z więźni wyższego piętra. Dostał się szczęśliwie na ziemię i czekał.
Drugi spuścił się za nim również bez przypadku.
Później przyszła kolej na hrabiego, który także szczęśliwie stanął na ziemi.
Nareszcie Roger wyszedł na ostatku, i połączył się z swoimi towarzyszami.
O dwadzieścia kroków ztamtąd przechadzał się wszerz i wzdłuż szyldwach, już to odwracając się tyłem do zbiegów, już téż powracając ku nim. Uciekając trzeba było przejść o dziesięć kroków od niego; następnie należało skoczyć z wału w fossę, przepłynąć ją, wdrapać się na drugą stronę, ztamtąd zsunąć się na którykolwiek z nizkich domów przedmieścia Śgo Antoniego, i uciekać przez dymniki lub rynny. W téj podróży można było sobie kark skręcić dwadzieścia razy.
Pomimo to zgodzono się, że w chwili gdy szyldwach odwróci się, czteréj zbiegowie rzucą się każdy w inną stronę, zdając się na własne szczęście i nie troszcząc się o resztę towarzyszy.
Tak się téż stało: żołnierz przeszedłszy zwykłą swoję metę, odwrócił się.
W téjże saméj chwili, czterej zbiegowie pobiegli prosto do fossy.
Roger usłyszał okrzyk kto idzie, ujrzał długi błysk, po którym nastąpił wystrzał, poczuł spadające ciało jednego z towarzyszy, które go potrąciło, i zarazem pomiarkował po uczuciu podobném do uderzenia biczem, że był zraniony w bok; lecz pomimo to rzucił się w fossę, i zaczął płynąć ku drugiemu brzegowi. Przez ten czas wielki hałas powstał w Bastylii. W oknach zaczynały ukazywać się światła, pochodnie tu i owdzie migały, żołnierze krzyczeli: „Do hroni!”
Roger płynął ciągle, w wodzie nie czuł żadnéj boleści; dostał się przeto do brzegu, myśląc, że go tylko lekko raniono; lecz zaledwie postawił nogę na ziemi, poczuł, że sił mu zabraknie. Wtedy zebrał całą odwagę, i dopomagając sobie rękoma, zaczął gramolić się po zarosłéj trawą pochyłości; lecz zdawało mu się, że niebo nabierało koloru krwi; w uszach zaczęło mu dzwonić. Chciał się odezwać, wołać machinalnie o pomoc, lecz głos nie mógł mu wydobyć się z gardła. Wtedy wstał, i uderzając rękoma w powietrze, czynił ostatnie usiłowania, w których wyczerpała się reszta jego sił, i padł zemdlony.
Dwaj inni towarzysze uciekali każdy w swoję drogę; umówiono się jak wiemy, że każdy o sobie tylko miał pamiętać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.