Sylwandira/Tom III/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sylwandira |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Drukarnia S. Orgelbranda |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński |
Tytuł orygin. | Sylvandire |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Baron d’Anguilhem przywiązany sercem i duszą do zamku swoich ojców, nie zaniedbał przy zmianie jaka zaszła w jego fortunie, pomyśleć o uskutecznieniu niejakich ulepszeń i restauracyj w swojéj posiadłości. Zaraz po ślubie Rogera, gdy tylko powrócił do Anguilhem, wziął się do wielkiego dzieła, które od tak dawna go już zajmowało, a którego przedsięwzięciu brak funduszów tylko dotąd stał na przeszkodzie.
Piérwszą z tych zmian była długa alea jaworów, któremi kazał wysadzić drogę wiodącą do jego mieszkania, a które od półtrzecia roku dosyć się już rozrosły; nadto pomiędzy pniami tych drzew, zasadzono żywy płot z bzu i leszczyny; w końcu téj alei ciągnącéj się blisko ćwierć mili, wznosił się zamek Anguilhem, u którego dodano jedno piętro, i nad tém jeszcze belweder, których moda zaczynała się upowszechniać nawet w okolicach Loches.
Rozprzestrzeniwszy w ten sposób mieszkanie, baron pomyślał o zaokrągleniu swoich ziemskich posiadłości; kupił owe sławne, na dwie mile rozciągające się bagna, które nic nie przynosiły oprócz przepysznego polowania w zimie na kaczki i bekasy, lecz za to nadawały majętności te samę rozległość jaką miała niegdyś baronija; potém ponabywał jedne po drugich wszystkie małe laski, od tak dawna będące przedmiotem jego pożądliwości, tak, że baron mógł teraz mówić moje lasy, moje łąki; któréj to jednak łatwości trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, śmiesznie nie nadużywał.
Służbę zamkową powiększono o dwóch « lokai, zaś ksiądz Dubuquoi niepotrzebny już jako professor, podniesiony został na stopień bibliotekarza, i trawił wyłącznie czas na kompletowaniu u księgarzy w Loches porozrywanych tomów składających powierzony mu księgozbiór.
Dzięki temu stanowi domu, utrzymywanemu zresztą na daleko niższej stopie, aniżeli stan majątkowy pozwalał, baron d’Anguilhem uważany był za najbogatszego właściciela w okolicy. Trzykroć sto tysięcy liwrów przeto, jakie przeznaczył dla siebie z majątku pana de Bouzenois, przynosiły mu z milijon ukłonów na rok, i to ukłonów najposzukiwańszych w całéj prowincyi.
Co do baronowéj, ta pozostała zawsze tém, czém była, to jest najzupełniejszym typem wybornéj żony i matki; przydała tylko do sześciu sukien jakie posiadała, dwie nowe, zrobione w Paryżu; lecz w ważnych okolicznościach, sama trudniła się jak dawniéj, pieczywem ciast, w czém istotnie celowała, i własnoręcznie okurzała piękne japońskie talerze, co niegdyś było obowiązkiem Rogera.
Przenosimy się wraz z Rogerem w to miejsce, ponieważ wśród zmiany majątku, ten dobry ojciec i ta czuła matka, myśleli tylko o synie, któremu to polepszenie bytu winni byli: wieczorem, gdy zasiedli oboje przy kominku, nieochybnie imię kawalera Wymówione przez jedno albo drugie, naprowadziło ich na rozmowę o tym ukochanym synu, a jednak przyznajmy, że były chwile, w których baronostwo oskarżali Rogera o niewdzięczność.
Bo téż trzeba wiedzieć, że ani pan, ani pani d’Anguilhem, nie wiedzieli wcale o uwięzieniu Rogera. Cretté pojmował, że podobna wiadomość byłaby śmiertelnym ciosem dla nich, a że jako zasiedziali na prowincyi i niemający żadnych związków w Paryżu, nie byliby w stanie dopomódz przyjaciołom Rogera w staraniu się o jego wolność, wolał oszczędzić im bezużytecznego zmartwienia. Doniósł im przeto, że kawaler mając sobie poleconą tajną missyją, odjechał do Hollandyi, uprzedzając ich oprócz tego, że ponieważ nikt nie powinien był wiedzieć o miejscu jego przebywania, przez długi czas zapewnie nie odbiorą od niego żadnego listu, gdyż takowy mógłby być przypadkiem przejęty i tajemnica odkrytą. Pomimo tedy, że Roger przez piętnaście miesięcy nie dał o sobie wiadomości, rodzice jego, dzięki listowi Cretté’go byli o niego spokojni.
Wyszedłszy z więzienia, Roger napisał natychmiast do Anguilhem; lecz uprzedzony przez Cretté’go, nie wywiódł rodziców z błędu. List jego, jak łatwo się domyśléć, przyjęty został z nieopisaną radością; lecz po tak długiém rozłączeniu, obecności jego szczególniéj pragniono; pani d’Anguilhem przeto słała list za listem, wzywając go aby przybył przepędzić choć miesiąc jeden w Anguilhem; lecz znajdując się w wiadomych nam okolicznościach, Roger nie miał czasu zadosyć uczynić życzeniu poczciwych swoich rodziców.
Dopiéro wyjeżdżając do Marsylii napisał, że wybiera się w podróż do Prowancyi, i że powracając wstąpi do Anguilhem, gdzie zabawi miesiąc albo dwa.
Natychmiast zaczęto czynić w zamku przygotowania na przyjęcie domyślnego dziedzica. Przysposobiono najpiękniejszy pokój w zamku i sprowadzono z Loches zbytkowniejsze meble, aby gdy przybędzie pani d’Anguilhem, nic jéj nie brakowało.
Przeto gdy powóz pocztowy ukazał się w jaworowéj alei, krzyk: „kawaler! kawaler!” rozległ się po całym zamku i cała służba stanęła pod bronią.
Powóz zbliżył się szybko, gdyż konie biegły czwałem. Przed bramą zatrzymał się. Drzwiczki otworzyły się i Roger padł w objęcia rodziców, wylewających łzy radości; potém z ich objęć rzucił się na szyję swojemu dawnemu professorowi księdzu Dubuquois.
O kilka kroków za nimi stanęli starzy służący, wiedzeni uczuciem przywiązania, i nowi, przybyli przez ciekawość.
Kastor skowyczał w budzie i rzucał się tak gwałtownie, że o mało nie zerwał łańcucha.
Po chwili pierwszego wylania, baronowa przypomniała sobie, że brakowało jéj drugiego dziecka. Spojrzała w powóz, i zobaczywszy, że jest próżny:
— A gdzież jest pani d’Anguilhem? — zawołała.
Żywy rumieniec oblekł czoło Rogera, i łza, która nie była obłudną, potoczyła się z jego oczu.
Spieszmy się dodać, że ta jedna tylko łza pociekła.
— Spotkało mię wielkie nieszczęście, moja matko! — rzekł Roger; — utraciłem panią d’Anguilhem... Lecz wejdźmy do pokoju, a opowiem ci to.
Trudnoby było dać czytelnikowi wyobrażenie wykrzykników żalu i podziwienia, z jakiemi przyjęto w salonie opowiadanie katastrofy wydarzonej w Marsylii.
Baronowa o mało nie zemdlała z żalu, i nie przestawała powtarzać jak Géronte:
— Lecz co ona miała robić na téj galerze!
Jednak Roger wkrótce ją pocieszył, i tego cudu z łatwością dokonał, wziąwszy matkę na stronę i wyrzekłszy te kilka słów:
— Bóg wszystko wiedzący wié, moja matko, że pani d’Anguilhem nie czyniła mię szczęśliwym, a nieszczęściem, świat wié jeszcze, że nie zachowywała zawsze dla naszego imienia szacunku, jaki mu się od niéj należał; jéj nieszczęście przeto uważać należy jako karę.
Roger przymuszony kłamać w wielu punktach, w tym przynajmniéj nie kłamał.
Przeszło już od trzech lat Roger nie widział Anguilhem’u; lecz pomimo tak długiéj nieobecności nic nie zapomniał; wszystkie wspomnienia obecne były w jego sercu, a każde tych wspomnień związane było z miłością jego dla panny de Beuzerie. Z dawniejszych wspomnień żadne nie pozostało; zdawało mu się, że żyć dopiéro zaczął od dnia, w którym ujrzał Konstancyją.
Baronowa, jak mówiliśmy, kazała przygotować najpiękniejszy w zamku apartament; lecz Roger życzył sobie sypiać w swoim dawnym małym pokoiku. Tam to, jak sobie przypominamy, ukazała mu się i rozkazała żyć, młoda dziewczyna, którą miał za umarłą. Poszedł przed obraz wyobrażający Chrystusa, ukląkł tak samo jak w owéj epoce i probował się modlić tak, jak kiedy był dzieckiem; lecz w epoce kiedy się modlił, Roger był młody, czysty, pełen illuzyi i wiary; a nadewszystko nie dokonał czynu, który jakkolwiek bądź, zakrawał mocno na zbrodnię.
Roger położył się w łóżku, lecz długo nie mógł zasnąć. Jednakże po trochu przyszedł sen a ze snem marzenia; zdawało mu się jakoby obraz usuwał się znowu, jak w czasie widziadeł jego młodości; lecz tą razą nie Konstancyja mu się ukazywała, lecz Sylwandira, która zeszedłszy z piedestału, obumarła i zimna jak marmur kładła się obok niego.
Trzy razy Roger budził się i trzy razy gdy znowu zasnął, ten sam sen powtarzał się.
Rano, wstał równo ze dniem, poszedł do stajni, i sam osiodłał Krysztofa, który sprowadzony przez barona z Paryża, odpoczywał wśród wygód po trudach; a że czuł potrzebę odegnania wspomnienia Syiwandiry przez czulszą jaką pamiątkę, udał się drogą aż na miejsce, gdzie owego wieczoru w Wielkanocne święta, znalazł wywrócony w bagno powóz pana de Beuzerie i przyprowadził tryumfalnie Konstancyją na tym samym Krysztofie, który po sześciu latach, niósł go na to samo miejsce.
Roger poznał je łatwo; zdawało mu się że owa przygoda wydarzyła się wczoraj dopiéro i że wszystko co od tego czasu zaszło, było snem tylko.
W godzinę śniadaniową, Roger powrócił do zamku z umysłem nieco spokojniejszym i ulżoném sercem. Wspomnienia ranne zwalczyły nocne marzenia; Konstancyja zwyciężyła Sylwandirę.
Przy śniadaniu. Roger wypytywał się o wszystkie sąsiedztwa; lecz wedle zwyczaju ludzi, którzy myślą wyłącznie o jednej osobie, o téj właśnie osobie nie śmiał wspomnieć. Spodziewał się ciągle, że ojciec lub matka wymówi nazwisko panny de Beuzerie; lecz to nazwisko nie wyszło z ich ust.
Jednak powiedzmy prawdę; że Roger oczekiwał wymówienia tego nazwiska, z niecierpliwością, która nie była wolna od obawy. Co chwila spodziewał się usłyszeć z ust barona, pomiędzy genealogicznemi wyliczeniami prowincyi, te fatalne słowa:
— Ale, ale, panna Konstancyja de Beuzerie poszła za mąż, za pana de Croisey, lub kogo bądź innego.
Lecz z wielkiém podziwieniem Rogera, baronostwo zdawali się dać sobie słowo, i żadne z nich nie wspomniało o Konstancyi.
Przy obiedzie, toż samo milczenie. Roger nie odzywał się i był zamyślony; łamał sobie głowę, w jaki sposób naprowadzić rozmowę na tak ważny dla niego przedmiot. Nareszcie po tysiącznych zwrotach, które do niczego nie doprowadziły, nabrał odwagi.
— A... a nasze dawne nieporozumienia z domem de Beuzerie, — rzekł starając się uśmiechnąć, — nic mi o tém nie mówisz, mój ojcze.
— Ustały już, i srodze zostaliśmy pomszczeni, — odrzekł baron.
— A to jak? — zawołał Roger, truchlejąc na myśl, że Konstancyja może umarła lub źle poszła za mąż.
— Wystaw sobie, — rzekł baron, podczas gdy baronowa spoglądała z niespokojnością na syna, — że Konstancyja nie znalazła męża i dotychczas jest panną.
Konwulsyjne drżenie wstrząsnęło Rogerem. Rumienił się i bladł kolejno. Następnie łzy stanęły mu w oczach, i zwiesił głowę na piersi wydając głębokie westchnienie.
— Tak, — rzekła baronowa, — już blisko rok, jak schroniła się do klasztoru w Lochcs, i kto wié, czy pomimo próśb rodziców nie zostanie zakonnicą.
— Więc nie poszła za mąż! powtarzał Roger, — jest wolna, i zapewnie kocha mnie zawsze.
— Ona, która dawniéj była tak dumną, — rzekł baron, nie wiedząc co się działo w téj chwili w sercu jego syna.
— To jest, — rzekła baronowa, — ona, któréj rodzice posiadali tyle pychy; gdyż co do Konstancyi, Bóg sam wié, że to była dobra i święta dziewczyna, i kochałam ją téż jak córkę.
Roger podziękował matce spojrzeniem.
— A... cóż powiedziała o mojém małżeństwie? — zapytał wahając się.
— O tém, istotnie nie wiemy, — rzekł baron z niejakim kłopotem; — gdyż od twojego wyjazdu nie widzieliśmy się z niemi.
Rozmowa na tém stanęła; tylko Roger stał się bardziéj zamyślony jak zwykle, i wstano od stołu nie wymówiwszy ani słówka więcéj.
Dnia jednego na polowaniu, Roger spotkał wicehrabiego de Beuzerie, w tém samém miejscu parku, gdzie przed trzema prawie laty, tak gwałtownie się obaj przemówili, i gdzie później, odjeżdżając pełen nadziei i illuzyi, Roger pożegnał się z Konstancyją.
Roger ukłonił się starcowi prowadząc zanim oczyma z rozrzewnieniem, gdyż lubo niesprawiedliwie obszedł się z Rogerem, starzec ten zawsze był ojcem Konstancyi.
Pan de Beuzerie, który nawrócił się już, chcąc umknąć spotkania z kawalerem, zmienił postanowienie i poszedł prosto ku niemu:
— Panie d’Anguilhem, — rzekł, — chciéj mi z łaski swojéj sam powiedzieć, dla tego abym to usłyszał z własnych ust twoich, czy jesteś żonaty lub nie.
— Jestem wdowcem, — odrzekł Reger ze drżeniem.
— Skoro tak jest, — rzekł wicehrabia, — chodź pan ze mną, a wybawisz z rozpaczy całą moję rodzinę; córka moja schroniwszy się do klasztoru nie chce wierzyć wcale temu co jéj mówimy; utrzymuje, że ją oszukaliśmy, że pan byłeś zawsze kawalerem, żeś jéj nie powrócił danego słowa, i że tém samém tylko do ciebie lub do Boga może należeć; kto wié nawet czy jéj rozum nie obłąkał się, gdyż od dwóch lat ani ja, ani matka nie możemy pojąć jéj postępowania.
Roger wypuścił z rąk fuzyją i spojrzał na barona jak człowiek, który ma utracić przytomność.
— Niestety! niestety! — rzekł starzec wzruszony aż do łez, — wszystko spadło na nas, panie d’Anguilhem i istotnie jesteśmy bardzo nieszczęśliwi.
Roger uczuł, że kolana uginają się pod nim.
— O! panie wice-hrabio, — zawołał, — przebacz mi, przebacz Konstancyi. Lecz zdaje mi się, że spostrzegam całą prawdę; nim pójdę z panem, pozwól mi powrócić do Anguilhem. Muszę zażądać od ojca wyjaśnienia w jednym punkcie, poczém jestem cały na pańskie usługi. O której godzinie życzysz pan sobie, abym był jutro w Beuzerie?
— To już lepiéj zaczekaj pan na mnie, odrzekł wice-hrabia, — jutro wstąpię sam po ciebie.
— Dobrze, będę czekał.
— Lecz pamiętaj pan, że nie żadne czcze zobowiązanie bierzesz na siebie.
Mogę liczyć na pana, nieprawdaż? — dodał z serdeczném naleganiem, gdyż nie wiedział czy dawna obraza jaką uczynił Rogerowi, nie żyła jeszcze w sercu jego młodego sąsiada.
Roger uczynił mu znak potwierdzający zarazem głową i ręką, i udał się natychmiast drogą do Anguilhem. Za dwie godziny był w domu.
— Mój ojcze, — rzekł do barona, zrywającego właśnie brzoskwinie w ogrodzie; — czy nie oddałeś pannie de Beuzerie listu, zawiadamiającego ją o mojém małżeństwie, a który, prosiłem cię abyś jéj wręczył?
Pan d’Anguilhem, zagadnięty tak niespodzianie, zarumienił się i wahał się przez chwilę.
Ten wstyd ojca, którego tak szanował, był bolesną wymówką dla Rogera Przeto, ująwszy natychmiast obie ręce barona:
— O! uspokój się, mój dobry ojcze, cokolwiek bądź się stało dobrze uczyniłeś.
— A więc, tak, kochany Rogerze, — rzekł baron, — nie oddałem go jéj; nie powiedziałeś mi co było w tym liście, i wyznaję, że obawiałem się, aby w trudnych okolicznościach, w jakich znajdowaliśmy się, ten nieszczęsny list, nie narobił więcéj złego jak dobrego.
— A więc ten list?...
— Mam go dotąd u siebie.
I baron razem z Rogerem, udał się do swojego pokoju, wyjął fatalny list z dębowego kufra, w którym zżółkł, troskliwie zapieczętowany, i oddał go synowi.
— O! teraz pojmuję wszystko, — zawołał Roger, — powiedziałem jéj aby tylko moim słowom lub pismu wierzyła; nie chciała przeto słuchać o niczém; czekała aż sam uwolnię ją od zobowiązania, i czekałaby tak aż do śmierci!... O! luba dziewczyna, jak ona mię kochała!...
Roger wziął list i oddalił się do swojego pokoju, aby mógł swobodnie rozmyślać nad tém wszystkiém.