Sylwandira/Tom III/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sylwandira |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Drukarnia S. Orgelbranda |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński |
Tytuł orygin. | Sylvandire |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Roger przepędził noc niespokojnie. Ciągle we śnie widział usuwający się obraz, i tą razą Konstancyja mu się ukazywała; lecz w chwili gdy schodziła na ziemię i zbliżała się do jego łóżka, Sylwandira z spojrzeniem pełném groźby stawała pomiędzy nią i Rogerem, tak, że pomimo największych usiłowań nieszczęśliwi kochankowie nie mogli zbliżyć się do siebie.
Lubo Roger bardzo mało pokładał wiary we snach, to jednak marzenie tak było zgodne z położeniem rzeczy i posiadało charakter tak pełen proroctwa, że pozostawiło w jego umyśle wzruszenie, które trwało jeszcze, gdy o godzinie ósméj z rana przybył pan de Beuzerie.
Starzec przyjechał na koniu. Roger kazał natychmiast osiodłać Krysztofa; gdyż wczoraj jeszcze domyślał się, że miał udać się z wice-hrabią do klasztoru w Loches. Jakoż obaj udali się ku temu miastu.
Jadąc, kawaler na wspomnienie, że miał ujrzeć Konstancyją, doznawał niekiedy tak gwałtownych ściśnień serca, że wstrzymywał raptownie konia i bladł tak mocno, że zdawało się iż upadnie. Wtedy pan de Beuzerie także się zatrzymywał spoglądając nań z niespokojnością; lecz natychmiast Roger zbierał wszystkie swoje siły i jechał daléj.
Wkrótce ukazało się ich oczom miasto Laches. Roger nie mógł pojąć, że wśród téj kupy domów, w jednym z nich znajdowała się Konstancyja; nie mógł pojąć, że za pół godziny, za kwadrans, za pięć minut, miał ujrzeć tę, któréj nie widział już prawie trzy lata.
Stanąwszy przed klasztorem, zapukali do bramy. Gdy furtyjanka otworzyła, pan de Beuzerie oświadczył życzenie widzenia się z córką, na co odpowiedziała najspokojniejszym tonem:
— Dobrze, panie wice-hrabio; zechciej wejść do refektarza, natychmiast zostanie uwiadomioną.
Ta odpowiedź była prostą i bardzo naturalną; jednak Roger usłyszawszy ją zadrżał; spodziewał się usłyszeć, że Konstancyi nie ma już w klasztorze, albo téż może jak powiedziano mu w Chinon, że już nie żyje.
Weszli do klasztoru; zakonnica wprowadziwszy wice-hrabiego i Rogera do refektarza, zostawiła ich samych.
Jak jeden tak drugi nie wymówili ani słówka; tylko ojciec zbliżył się do kraty, Roger zaś pozostał zdaleka nieco w cieniu.
Po kilku chwilach drzwi otworzyły się, i Konstancyja ubrana całkiem biało weszła i zbliżyła się do kraty, krokiem wolnym i zdającym się nie czynić żadnego odgłosu.
Była blada i wychudła, lecz piękniejsza i nadobniejsza niż kiedykolwiek; zdawało się, że wszystko co tylko było w niéj ziemskiego, strawiło się ogniem jéj miłości, i że, z kobiéty cierpiącéj na tym świecie, pozostał tylko aniół, gotów unieść się w niebiosa.
Lecz nagle, odwróciwszy się od ojca, spojrzenie Konstancyi spotkało się z oczyma Rogera. Wówczas zachwiała się, i wydała głośny krzyk. Roger sądząc, że upadnie, poskoczył ku niéj i wyciągając obie ręce przez kratę:
— Konstancyjo, Konstancyjo! — rzekł; — jesteś aniołem; lecz pomimo całéj swojéj doskonałości, czy przebaczysz mi kiedykolwiek?
— To on, — rzekła Konstancyja, — to on, rzeczywiście.
I podnosząc oczy i złożone ręce ku niebu:
— O! mój Boże, — rzekła, dziękuję ci. Więc dobrze uczyniłam, żem mu wierzyła, żem miała nadzieję? Powrócił!
— Jednakże to było prawdą, że się ożenił, — rzekł wice-brabia de Beuzerie, pragnąc przekonać córkę, że jéj nie oszukiwał.
— Ożenił się! — rzekła Konstancyja, — czy to prawda Rogerze?
— Niestety! — rzekł Roger, — zmuszony byłem uledz konieczności, i oto jest list, który pisałem do ciebie w téj fatalnéj epoce, a którego mój ojciec, Bóg go natchnął zapewnie, wcale ci nie oddał.
— Skoro tak po cóś tu przybył, Rogerze?
— Oświadczyć ci, że jestem... wolny... i podziękować ci za twoje szlachetne poświęcenie.
— Jesteś wolny, Rogerze; wszak mówisz żeś wolny?
— Tak, — szepnął Roger głosem prawie niezrozumiałym.
— Mój ojcze, — zawołała Konstancyja, — mój ojcze, chcę wyjść ztąd; o! mój Boże, mój Boże, a ja prosiłam cię o śmierć; o! teraz, mój Boże, chcę żyć, Roger jest wolny!...
Każdy czuły wyraz dziewczyny, był sztyletem raniącym serce Rogera.
Roger odwrócił się do pana de Beuzerie, i zażądał chwili rozmowy sam na sam z Konstancyją.
Starzec był tak uradowany, widząc, że jego córka, którą uważał już za straconą, miała mu być powróconą, że pozwolił na wszystko czego żądał Roger i wyszedł sam z refektarza.
Zaledwie drzwi zamknęły się za nim, Roger pochwycił rękę Konstancyi i pokrył ją pocałunkami.
— O! Konstancyjo, — rzekł do niéj, — widzisz, że byłem znaglony nieprzezwyciężoną koniecznością; powiedz mi, czy to prawda, że mi przebaczasz?
— Przebaczam ci, i kocham cię więcej niż kiedykolwiek, Rogerze. — Potém przerywając sobie nagle: — O! ja nieszczęśliwa, — zawołała ukrywając głowę w dłoniach, — mówię ci o inném szczęściu, a zapominam o cieniu téj biédnéj nieboszczki, którą znieważam i która przeklina mię może.
Roger poczuł dreszcz przebiegający mu po wszystkich żyłach i westchnął.
— Żałujesz jéj, Rogerze, — rzekła Konstancyja, — gdyż zapewnie była piękna, o! piękniejsza odemnie! To tak łatwo! teraz zwłaszcza; ale pewna jestem, że nie kochała cię tak, jak ja cię kocham.
— To prawda, — odrzekł Roger; — pomimo to jednak muszę zastosować się do przyjętych zwyczajów. Jest czas naznaczony na żałobę.
— O! bez wątpienia, mój drogi. Oczekiwanie jest niczém, gdy mamy nadzieję; tylko gdy jesteśmy w rozpaczy, jest ono śmiertelném. Teraz, gdy powróoony mi jesteś po trzech latach rozłączenia, jestem pewną ciebie, Rogerze.
I wyciągnęła doń rękę z tą anielską ufnością, która uczyniła ją prawie bez jéj wiedzy, kobiétą szczytną poświęceniem i rezygnacyją.
W téj chwili wszedł pan de Beuzerie: dwoje młodych spojrzało na siebie z uśmiechem. Wypowiedzieli już wszystko co mieli sobie wzajemnie objawić, chociaż już trzy lata jak się nie widzieli. Lecz tyle jest rzeczy w tych dwóch wyrazach: kocham cię, że wymówiwszy je, nie pozostaje już nic więcej do powiedzenia.
— No, Konstancyjo, czyś gotowa? — rzekł starzec.
Konstancyja spojrzała na Rogera, jakby chcąc go zapytać raz jeszcze, czy istotnie miała wyjść z klasztoru.
— Tak, panie, — rzekł kawaler do wicehrabiego de Beuzerie, — panna Konstancyja zgadza się powrócić nam szczęście, jakiego pozbawiła nas przez swoję nieobecność.
Konstancyja wsparła obie ręce na sercu i odetchnęła. Potém, podniosła swoje piękne oczy błyszczące z wzruszenia, błyskawica radości oblokła szkarłatem jéj lica, i w téj chwili wydała się piękną i promieniejącą jak anioł.
Jednak nie wypadało panu de Beuzerie i jego córce, wyjechać tak natychmiast, okoliczność ta dziwnąby się wydała. Roger znowu nie mógł dłużéj zostać. Ukłonił się przeto panu de Beuzerie i Konstancyi, której przy tém pocałował po raz ostatni rękę; i podczas gdy ojciec z córką żegnali się z przełożoną i przysposabiali do odjazdu, Roger rozdzierany wewnętrznym niepokojem powracał sam do Anguilhem.
Matka ujrzała go wchodzącego z zmienioną twarzą: udała się za nim na palcach, i stanąwszy pod drzwiami jego pokoju, usłyszała, jak wybuchnął płaczem.
Biédna kobiéta powróciła do siebie potrząsając smutnie głową i przewidując jakieś nieszczęście, chociaż nie wiedziała jakie ono być mogło; a że jéj syn płakał, płakała także.
Wkrótce rozeszła się wieść po całéj prowincyi, że wice-hrabia de Beuzerie i kawaler d’Anguilhem odwiedzili razem pannę Konstancyją de Beuzerie, i że skutkiem tych odwiedzin, nowicyjuszka porzuciła zamiar wstąpienia do klasztoru i powróciła do ojca.
Każdy widział w tym niespodziewanym powrocie młodéj dziewczyny do światowych uczuć, prędkie rozwiązanie trudności jakie zachodziły niegdyś pomiędzy dwiema rodzinami, a podwójnych jaszcze z powodu pierwszego małżeństwa Rogera.
Konstancyja sama nie wątpiła o swojém przyszłém szczęściu; wierzyła Rogerowi gdy był nieobecnym, jakżeby teraz mogła wątpić o nim, gdy powracał po trzech latach, tak zakochany jak i dawniej?
I w istocie, wśród wszystkich wspomnień młodości, Roger powrócił do swéj pierwszéj, do swojéj jedynéj miłości. Czuł teraz, gdy odzyskał Konstancyją, że uczucie jakiego doznawał dla Sylwandiry, było miłością zmysłową, oczarowaniem, urokiem piękności, jeżeli można się tak wyrazić: przeto ta miłość, nie oparta na żadném uczuciu wzniosłém, była zawsze namiętnością pełną niespokojności i zazdrości; uczucie jakiego doznawał dla Konstancyi było szczęściem.
Lecz to szczęście zakłócone było srodze, wspomnieniem katastrofy Marsylskiéj.
Niekiedy Roger potrafił zapomnieć o téj straszliwéj nocy, i wówczas twarz jego jaśniała nieopisaną radością; uśmiech pełen niewypowiedzianego szczęścia ukazywał się na jego ustach; poczém nagle myśl fatalna przebiegała jego umysł: Roger bladł jak śmierć, włosy jego jeżyły się i zimny pot występował mu na czoło.
Nieszczęśliwy widział tartanę, uciekającą wśród białej mgły horyzontu w kierunku ku Tunis.
Roger jak już powiedzieliśmy, wynurzył przed Konstancyją życzenie noszenia przez rok jeden żałoby, co Konstancyja pochwaliła. Roger nie wspomniał jéj wcale o małżeństwie; lecz Konstancyja pozostawszy mu wierną, pomimo jego przeniewierzenia się, widząc Rogera powracającego do niéj, nie sądziła aby potrzeba było wspominać o związku, który zdawał jéj się oddawna zawartym już przed Bogiem. Przeto téż gdy Roger, w nadziei, że wrzawa stolicy wyruguje z jego umysłu dręczące go troski, wspomniał pod pozorem dopilnowania dawno zaniedbanych interesów, o potrzebie udania się do Paryża, Konstancyja nie uczyniła żadnéj trudności i zapytała go tylko kiedy spodziewał się powrócić.
— Jak będę mógł najprędzéj, — odrzekł Roger.
I ta odpowiedź wystarczyła pełnéj ufności dziewczynie. Roger przeto pożegnawszy się z rodzicami i ks. Dubuquoi, wyjechał do Paryża, dokąd przybył trzeciego dnia po swoim wyjeździe, w nocy.
Straszliwą była dla Rogera chwila, gdy wchodził sam jeden do tego domu, z którego wyszedł z Sylwandirą. Nie śmiał podnieść oczu w obawie czy nie ujrzy świateł w apartamencie żony, i oczekiwał rychło który z służących rzeknie do niego:
— Pani powróciła w czasie nieobecności pana kawalera, i prosi pana do siebie.
Lecz apartament był ciemny i zamknięty, i żaden głos nie wspomniał o Sylwandirze.
Breton rozebrał pana: Roger drżał przed tym dawnym powiernikiem jego zazdrości. Zdawało mu się, że sługa znający jego stosunki z Sylwandirą, spoglądał nań w sposób zdający się mówić:
— Aha! więc skwitowaliśmy się?
Lecz na najstraszliwszą próbę Roger przygotował się, gdy stanął przed panem Bouteau. Spojrzenie teścia było badawcze; lecz Roger zebrał wszystkie siły w tym momencie i wytrzymywał je nie spuściwszy oczu. Pan Bouteau nie kochał córki, której charakter mógł przez lat dziewiętnaście należycie ocenić; lecz jako prawnik miał; zwyczaj wypytywać się, i nie gniewałby się gdy był znalazł choćby w swojej familii, jaki procesik kryminalny. Tylko, że tą razą nie trafiła mu się sposobność do tego; gdyż komuby przyszedł na myśl środek jakiego użył Roger, który zresztą nie dopominał się o żadną sukcessyją.
Przeto pan Bouteau opłakiwał razem z Rogerem stratę, jaką obaj ponieśli; lecz to w sposób tak umiarkowany, że przybywał niekiedy jak dawniéj na obiad do zięcia, z którym zaprzyjaźnił się badziéj niż kiedykolwiek.
Ten stan rzeczy z wielkiém wszystkich zbudowaniem, trwał już od trzech miesięcy, gdy dnia jednego odpowiadając z uniesieniem adwokatowi, który zuchwale się doń odzywał, pan Bouteau, będąc popędliwym, i mając przytém szyję grubą i krótką, padł uderzony apopleksyją i umarł nie odzyskawszy już przytomności.
Na piérwszą wiadomość o tym wypadku, pokojowa, służąca u pana Bouteau już od piętnastu lat, przybiegła do Rogera. Ten udał się natychmiast do mieszkania teścia, lecz, jak powiedzieliśmy, szanowny prezydent nie odzyskał przytomności.
Otworzono testament. Pan Bouteau zostawił trzy kroć sto tysięcy liwrów zięciowi, pićdziesiąt tysięcy liwrów pannie Fauchon, pokojówce i około sto tysięcy liwrów na szpitale i kościoły.
O gotówce nie było żadnej wzmianki, to téż nie znaleziono przy spisie inwentarza ani grosza. Panna Fachon była dobrą gospodynią.
Pan Bouteau został pochowany z wszelkiemi honorami należnemi jego socyjalnemu stanowisku na cmentarzu Pére Lachaise, który zaczynał już naówczas wchodzie w modę.
Sto tysięcy talarów zapisane dlań przez teścia, nabawiły Rogera wielkiego kłopotu; te pieniądze ciążyły mu niepospolicie. Było to dziedzictwo Sylwandiry; lecz gdzie przesłać tę summę? to był sęk. Zresztą, temi pieniędzmi Sylwandira mogłaby się wykupić i powrócić do Francyi; na tę myśl Roger truchlał.
Pomimo to postanowił mieć zawsze tę summe w gotowości, w wekslach na okaziciela.
Przejdźmy od pana Bouteau, z którym chcieliśmy raz skończyć, do margrabiego de Cretté, z którym nie skończyliśmy jeszcze chwała Bogu.
Jeżeli pan Bouteau miał jakiś cień podejrzenia, Cretté posiadał prawie zupełną pewność; lecz chociaż dworak, był zarazem, co rzecz rzadka, bardzo delikatny; zresztą kochał Rogera jak brata. Nie uczynił mu przeto żadnego zapytania o żonę, tylko rzekł doń w ciągu rozmowy i jakby nawiasem:
— Ale, mój drogi, wiész, że miałem dawny rachunek do załatwienia z Royancourtem.
— Prawda, — odrzekł Roger.
— A więc gdy widziałem, że już nie byłby w stanie cię dosięgnąć, pojechałem za nim do Utrechtu, i tam wśród całego dworu nadeptałem mu na nogę w taki sposób, że musiał już nareszcie bić się.
— I...? — zapytał Roger.
— I poczęstowałem go porządném pchnięciem szpady w brzuch.
— Więceś go zabił?
— Nie zupełnie; jest nawet teraz w rękach doskonałego chirurga; lecz ponieważ rana była głęboką, wątpię aby przeżył zimę; nie zmartw się przeto bardzo, gdy się dowiész, że przeniósł się do wieczności.
Jakoż w istocie, niedługo czytano w Gazecie Hollenderskiéj artykuł następujący datowany z Amszterdamu, w marcu 1714 roku.
„Pan margrabia de Royancourt umarł dziś rano, w skutek rany jaką poniósł na polowania. Bawił on od ośmiu miesięcy u nas jako poseł nadzwyczajny króla Francuzkiego.”
— Zdaje się jednak, — pomyślał Roger, — że Bóg wymierza sprawiedliwość i na ziemi, skoro uwalnia mię kolejno od wszystkich moich prześladowców. Przysłowie dobrze mówi: Radź sobie, a niebo ci dopomoże.
Cretté sam przyniósł Rogererowi tę gazetę nekrologiczną.
— Twoje więzienie zapłacone, — rzekł, gdy kawaler czytał wspomniony artykuł.
— Ja uwolniłem cię od jednego, ty zaś wziąłeś na siebie...
Lecz Roger tak zbladł, że Cretté nie dokończył i podając mu rękę:
— Daruj, kawalerze, — rzekł, — nie pragnę badać twoich tajemnic; tylko ci powtarzam, co już wiész, że jeżeli one mogłyby cię kiedy skompromitować, możesz na mnie liczyć zawsze, jak dotąd.
Roger uścisnął rękę margrabiego głośno westchnąwszy, lecz nic nie odpowiedział; co kazało wnosić margrabiemu, że okoliczność była bardzo ważna, i że należało wszystko zostawić czasowi.
Lecz czas upływał nie przynosząc żadnéj zmiany w humorze Rogera, który owszem pogrążał się w coraz większéj melancholii; przeto Cretté porozumiawszy się z przyjaciółmi, dostarczał mu niekiedy, i to niejako pomimo jego woli, niejakich rozrywek; lecz te rozrywki sprowadzały prawie zawsze skutek prawie zupełnie odmienny od tego, jakiego spodziewał się ten najlepszy z przyjaciół.
I tak, dnia jednego gdy odbywali konną przejażdżkę do Saint-Cloud, d’Herbigny, w przekonaniu, że melancholija Rogera pochodziła z żalu po utracie żony, rzekł ujrzawszy jakąś damę przejeżdżającą w karecie:
— Ah! jak téż ta pani podobna jest do biédnéj Sylwandiry!
Lecz gdy się obejrzał chcąc zobaczyć, jaki skutek sprawiły na Rogerze te pocieszające słowa, ujrzał go chwiejącym się na siodle, bladym jak śmierć, z włosami najeżonemi i dzikiem wejrzeniem.
— Co za słabość miał do téj kobiéty! — rzekł do siebie d’Herbigny potrząsając głową. — Już widzę, nie wyleczy się nigdy.
Inną razą gdy Roger, d’Herbigny, Cretté i Chastellux, obiadowali wszyscy czteréj razem, Chastellux zaproponował aby udać się na komedyją francuzką, gdzie bywał często od czasu jak wziął sobie na utrzymanie pannę Pussetkę. Cretté i d’Herbigny zgodzili się w celu rozerwania Rogera, Roger przystał nie wiedząc nawet co mu proponowano.
Grano Fedrę, która zaczynała mieć powodzenie, i Pana de Pourceaugnac, który posiadał naówczas tak jak i dziś jeszcze przywiléj pobudzania do najwyższego stopnia wesołości słuchaczy. Roger zawsze zatopiony w marzeniach, słuchał Fedry, nie rozumiejąc jéj wcale, zaczynał jednak rozweselać się nieco na komedyi, gdy nadeszła scena, w któréj dwóch adwokatów śpiewa nieszczęśliwemu mężowi oskarżonemu, o pojęcie dwóch żon:
„Dwużeństwo pociąga za sobą szubienicę.”
Ta tedy scena, która wzbudza do najwyższego stopnia wesołość publiczności, sprawiła zupełnie przeciwny skutek na Rogerze. Wydał kilka niezrozumiałych krzyków, które jego przyjaciele wzięli za wybuchy śmiechu; potém, wywróciwszy się w tył, padł zemdlony w objęcia Cretté’go.
Odwieziono go bardzo słabym do domu, i przez całą noc miał gorączkę.
Cretté oddalił wszystkich i sam czuwał nad nim.
Nazajutrz, margrabia de Cretté był prawie tak zamyślonym jak i jego przyjaciel, który przyszedł wkrótce do zdrowia, lecz nie pozbył się smutnego humoru, który owszem codziennie stawał się większym.