Sylwandira/Tom III/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sylwandira |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Drukarnia S. Orgelbranda |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński |
Tytuł orygin. | Sylvandire |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Roger tak dobrze odegrał swoję rolę, że gdy odjeżdżał, o niczém nie mówiono, tylko o miłości jego ku żonie. Cały świat w nią uwierzył, nawet d’Herbigny, nawet Clos-Renaud, nawet Chastellux, którzy powtarzali wszędzie, że jeżeli król nie mógł zrobić z Riehelieieu’go dobrego męża, za pomocą Bastylii, zamek w Châlonsnad-Saoną daleko skuteczniej dopomógł spełnieniu woli wielkiego monarchy w osobie kawalera d’Anguilhem.
Cretté nawet dał się oszukać przyjacielowi i uwierzył rozchodzącym się wieściom; wiedział do czego jest zdolną kobiéta piękna i wytrwała, i za każdą razą gdy widział pannę Pussetkę, kazał jéj z Sylwandiry brać przykład kokieteryi.
Podczas gdy w Paryżu wszyscy pozostali w tém mniemaniu, Roger z żoną posuwał się na Południe; we dwa dni po odjeździe, przejeżdżali przez Châlons. Kawaler chciał się przekonać jakie wrażenie sprawi na jego żonie widok więzienia, w którém był trzymany. Zaprowadził ją przeto pod same mury zamku.
— I cóż! — zapytała Sylwandira, spojrzawszy na nie dwa lub trzy razy, — cóż chcesz abym ujrzała w tém okropném miejscu?
— Tu przesiedziałem jedenaście miesięcy, wtenczas gdyś ty mnie szukała, moja droga, — odrzekł Roger.
Sylwandira zrobiła prześliczną minkę, zdającą si ęmówić:
— Do djabła, chociażby gubernator był najprzyjemniejszym człowiekiem, nie musi tu być wesoło.
— Tak, tak, — rzekł Roger odpowiadając na myśl żony, — tu to tyle wycierpiałem, lecz nie tak z powodu mojego uwięzienia, jak dlatego żem był daleko od ciebie.
— A my ani domyślaliśmy się tego! — odrzekła Sylwandira.
To my, zdawało się wyborném Rogerowi.
Nazajutrz Roger i Sylwandira przybyli do Lijonu, gdzie zatrzymali się na dwa lub trzy dni, gdyż Roger jako małżonek pełen troskliwości, obawiał się aby jego żona nie utrudziła się zbytecznie podróżą.
Po upływie tego czasu małżonkowie opuścili drugą stolicę Francyi, i zatrzymali się kolejno w Valence, Orange, i Ayignon.
W tém ostatniém mieście szczególniéj; gdyż któżby przejeżdżając przez Avignon, nie zwiedził źródła Wokluzy? Byłoby to zbrodnią przeciw poezyi.
A wiadomo, że w owéj epoce miłość poetyczna, a zwłaszcza sielankowa była bardzo w modzie: uwielbiano pagórki, doliny i strumyki. Przeczytaj Astreę i Kleopatrę.
Odbyli przeto pielgrzymkę do źródła Wokluzy, i przez całą drogę Roger nie nazywał inaczéj Sylwandiry, jak swoją ukochaną Laurą, a Sylwandira Rogera swoim pięknym Petrarką.
Żebracy, którym udzielali jałmużny po drodze, płakali widząc tak piękną parę.
Ciągnąc daléj swoję podróż, stanęli wkrótce w Arles. W chwili ich przybycia do tego miasta, wszyscy jego mieszkańcy zajęci byli zdarzeniem, jakie przytrafiło się przed dwoma tygodniami.
Jeden z obywateli miasta, pojąwszy w małżeństwo kobiétę, przeciwnego widać zupełnie z nim charakteru i nie mogąc znieść nieprzyjemności, jakie ta różnica temperamentów sprowadzała w jego pożyciu, postanowił sobie zostać wdowcem. Lecz zostać wdowcem było niczém, jeżeliby nie osiągnął tego rezultatu w sposób zasłaniający go od surowości praw.
Otóż tedy jaki środek wynalazł dla dopięcia swojego celu ów szanowny Arlezyjanin:
Posiadał nad brzegami Rodanu wiejski domek, który jego żona bardzo lubiła, i do którego zazwyczaj udawała się co niedziela, na pięknym wielkim mule, gustownie przystrojonym. Cóż uczynił morderca? oto przez trzy dni poprzedzające zwykłą podróż, pozbawił biedne zwierzę wszelkiego napoju, tak, że gdy w niedzielę rano jejmość udała się w drogę w towarzystwie męża, który tą razą chciał z nią odbyć przejażdżkę, muł, na którym siedziała, szukając wszędzie wody, zaledwie zobaczył Rodan, popędził czwałem, tak, że nic nie byłoby w stanie go zatrzymać i rzucił się w rzekę z szybkością jelenia ściganego przez psy. Nieszczęściem lub szczęściem, stosownie do tego, jak czytelnik lub czytelniczka zechce umieścić się z punktu widzenia męża lub żony, Rodan był tak bystry w tém miejscu, że porwał natychmiast muła i jego panią, a że przytém rzeka znowu szczęściem lub nieszczęściem, była równie głęboką jak bystrą, oboje zniknęli wkrótce w jéj nurtach, gdy tymczasem mąż, którego boleść zapewnie przykuwała do brzegu, wołał o pomoc w nadziei, że nikt nie przybędzie na jego wezwanie.
Ta jego nadzieja zjiściła się. Żona utonęła razem z mułem. Mąż żałował bardzo muła, lecz w ważnych okolicznościach trzeba umieć czynić poświęcenia.
Jednakże ta przygoda narobiła tyle hałasu; że sprawiedliwość wmięszała się do tego; przywołano męża przed sądy; lecz zdawał się tak strapionym, tyle łez wylał nad śmiercią swojéj nieboszczki, że, dla braku dowodów, został uniewinniony.
Sylwandira ubolewała bardzo nad losem biédnéj kobiéty, Roger zaś w oburzeniu swojém oświadczył, że gdyby człowiek ten był szlachcicem, zażądałby od niego sprawy z tak niegodnego postępku.
Oboje przeto opuścili czémprędzéj to nieszczęsne miasto, i nazajurz przybyli do Marsylii.
Ponieważ tu był kres ich podróży, małżonkowie umieścili się w hotelu, gdzie mieli jakiś czas przepędzić. W sam dzień przybycia udali się zaraz na przechadzkę na Canńebiére i do alei Meillan, dając sobie nawzajem dowody najczulszej miłości i nie szczędząc jedno drugiemu pieszczot; wszyscy patrząc na nich sądzili, że to są nowo zaślubieni sobie małżonkowie, spędzający miesiąc miodowy, i uwielbiali ich.
W hotelu gdzie mieszkali, w towarzystwach gdzie zostali przyjęci, słowem wszędzie, wychwalano to wzorowe stadło.
— Co za śliczna kobieta, i jak jéj mąż ją kocha! — mówili mężczyźni.
— Co za piękny mężczyzna, i jak jego żona uwielbia go! — mówiły kobiéty.
W całéj Marsylii zajmowano się tylko Rogerem i Sylwandirą.
Dnia jednego, Roger, wyszedłszy rano sam jeden, powrócił wkrótce do domu i oznajmił żonie, że w południe mają odwiedzić oboje pewnego negocyjanta sardyńskiego, u którego bardzo korzystnie umieścił zbywające mu kapitały.
Gdy Sylwandira zapytała go w jakim stroju wypadało jéj sie ukazać, Roger odpowiedział:
— W najpiękniejszym jaki posiadasz, moja droga. Pragnę aby ten cudzoziemiec opowiedział w swoim kraju, że w ciągu swojéj podróży nie widział piękniejszéj nad ciebie kobiéty.
Podobnego rodzaju radę, Sylwandira wykonywała zawsze z punktualnością, przynoszącą zaszczyt jéj małżeńskiemu posłuszeństwu. Zresztą piękność jéj, podwyższona wytwornością koronek i blaskiem brylantów, była istotnie nadziemską, i gdy wsiadła do lektyki, ludzie nawet niosący ją, zostali olśnieni.
Negocyjant sardyński mieszkał przy ulicy Rajskiej. Był to wysoki starzec z brodą siwą i spiczastą, jak ją noszono za czasów kardynała Richelieu: mówił wszystkiemi językami i wyglądał raczej na żyda, greka lub araba niż sardyńczyka.
Zdawał się niecierpliwie oczekiwać swoich gości i wyszedł naprzeciwko nich z rozjaśnioném obliczem. Piękność Sylwandiry zdawała się udzielać blasku wszystkiemu co się do niéj zbliżało.
Nic nie wlewa tak zaufania jak powodzenie; Sylwandira uważała jakie wrażenie sprawiła; zachwycająca była przeto wdziękiem i uprzejmością.
Roger pragnąc ukazać w całém świetle dowcip żony, rozpoczynał rozmowę w materyi już to lekkiéj już téż poważniejszéj.
Sylwandira wyszła zwycięzko z tego niejakiego popisu, i z równém powodzeniem przechodziła z rozmowy poważnéj w żartobliwą i nawzajem.
Roger nie posiadał się z dumy, i kiedy niekiedy dawał negocyjantowi sardyńskiemu znak głową, dający wytłómaczyć się w te słowa:
— Widzisz, że powiedziałem prawdę.
A Sardyńczyk odpowiadał na to znakiem znaczącym widocznie:
— Jest kobieta jakich mało.
Roger prosił Sylwandirę aby mówiła po włosku, i Sylwandira przez pół godziny prowadziła rozmowę w narzeczu toskańskiém, rzymskim akcentem.
Następnie prosił ją aby zagrała cóś na klawikorcie: Sylwandira zagrała wyjątek z opery Orfeusz i śpiewała akompaniując sobie.
— Śpiew ukończył się wśród oklasków, i obaj słuchacze zamienili z sobą nowe znaki i uśmiechy.
Kupiec wyrzekł kilka słów do ucha Rogerowi.
— O! co to, — rzekł kawaler, — to jest niepodobieństwem, i obawiam się, aby pomimo moich próśb pani nie odmówiła.
— Co ten pan mówi, Rogerze? — zapytała Sylwandira.
— Nie, — odrzekł Roger.
— Ale przecie.
— Pragnie niepodobnej rzeczy.
— Jakiéjże to?
— Powiada, że widział taniec hiszpańskich gitan, egipskich almei i bajaderek indyjskich.
— I cóż!...
— I utrzymuje...
— Co?
— Że jest przekonany, iż przewyższasz w wdziękach te damy, i że gdybyś chciała zatańczyć menueta lub gawota...
— Oh! — rzekła Sylwandira.
— Powiedziałem ci, mój kochany, — rzekł Roger, — że to jest niepodobieństwem.
— Jednak, mój drogi, — rzekła Sylwandira nie chcąc pozostać na drodze zalotności i podobania się, — gdyby znalazł się kto coby mógł figurować ze mną, zatańczyłabym chętnie menueta.
— Skoro tak, ja jestem gotów, — rzekł stary Sardyńczyk.
— A ja będę wam śpiewał, — rzekł Roger.
I zaczął nucić menueta, Sylwandira zaś w towarzystwie swojego śmiesznego tancerza wykonywała wszystkie jego figury, z zachwycającą dokładnością i wdziękiem.
Powodzenie Sylwandiry było istnym tryumfem.
— A w jakim wieku jest pani? — zapytał kupiec sardyński, tonem prawdziwego uwielbienia.
— Ma dziewiętnaście lat, siedm miesięcy i dni piętnaście, — odrzekł Roger, — jeszcze nie skończyła dwudziestu lat, mój drogi panie.
— Nic nadto mi pan nie powiedziałeś, — rzekł Sardyńczyk; — owszem powinienem przyznać, że pochwały jego daleko niższemi są od rzeczywistości.
— O! panie, — rzekła Sylwandira rzucając spojrzeniem wdzięczności na męża.
— Nie, słowo honoru, — rzekł Sardyńczyk z złośliwym uśmiechem, — jesteś pani najpiękniejszą z kobiét jakie kiedykolwiek widziałem, prawdziwą pięknością wschodu, perłą seraju, istną huryską, kobiétą nieopłaconą.
— Zdaje mi się, że zanadto uprzejmie zalecają mi się w twojéj obecności kochany Rogerze, — odrzekła przymilając się Sylwandira.
— Nie, moja luba, — rzekł Roger, — oceniają cię tylko, jak na to zasługujesz, nic więcéj.
Potém wszystkiém pożegnano się, lecz wyprowadzając ich, Sardyńczyk prosił oboje małżonków aby przybyli doń na śniadanie nazajutrz na pokład tartany, która stała na kotwicy za przystanią. Oprócz śniadania mieli być obecnymi przy połowie ryb, gdyż było właśnie czas przechodu sardeli.
Ta w nowym rodzaju rozrywka podobała się bardzo Sylwandirze, która przyjęła propozycyją z całego serca; lecz widząc że Roger nie odpowiada, zwróciła się z niespokojnością ku niemu.
— I cóż, — rzekła doń, nie odpowiadasz? czybyś odmawiał?
— Nie, moja droga, lecz obawiam się.
— A to czego?
— Czy będziesz mogła znieść morze.
— O! nie ma żadnego niebezpieczeństwa.
— Życzysz sobie przeto znajdować się przy tym połowie?
— Koniecznie.
— A więc, kochany gospodarzu, — rzekł Roger, — do jutra.
— Do jutra, — rzekła Sylwandira.
— Do jutra, — rzekł Sardyńczyk.
Nazajutrz o oznaczonéj godzinie przybyli do Sardyńczyka. Mała elegancka szalupa czekała na nich w porcie, nieco powyżéj komory. Wszystko troje wsiedli w nią, i popłynęli do tartany, która stała na pełném morzu.
Był to prześliczny, zgrabny statek, który w biegu sunął po powierzchni fal jak ptak morski. Dowodził nim tak zwany w marynarce kupieckiéj patron, mogący mieć od trzydziestu do trzydziestu pięciu lat, i odznaczający się wschodnią fizyjonomiją i zagranicznym kostjumem. Patron ten mówił tylko po włosku, co dało Sylwandirze nową sposobność rozwinięcia swoich wiadomości filologicznych. Miał prześliczne oczy, nos grecki i zęby jak perły.
Zjedzono śniadanie z wielkim apetytem, przypatrzono się wyciąganiu sieci, które zrywały się pod ciężarem ryb i ułożono przy téj sposobności, połów przy świetle, mający się odbyć nazajutrz wieczór, na którym Roger z Sylwandirą mieli się znajdować.
Powróciwszy do domu, Sylwandira nie mogła się dość nachwalić patrona: jak był piękny, jak silny i odważny, z jakim wdziękiem się wyrażał, z jakim przepychem przyjął gości, i jak cała osada statku była mu posłuszną na jeden wyraz, na jedno skinienie.
— Istotnie, — rzekła do Rogera, — ten człowiek jest wyższy nad swój stan.
— Zapewnie, — odrzekł Roger.
Nazajutrz rano, Roger powróciwszy od Sardyńczyka, zastał żonę jak tańczyła i śpiewała sama z sobą.
— Dobrze! — rzekł, — już się zakochała w patronie.
Mieli odpłynąć dopiero o szóstéj po południu: co moment Sylwandira spoglądała na zegar: rada byłaby popchnąć skazówkę. Roger uśmiechał się gorzko i potrząsał głową; lecz Sylwandira nie zajmowała się Rogerem.
W chwili gdy odpływali, otrzymawszy pozwolenie inspektora portu, Roger zapytał negocyjanta sardyńskiego czy czas będzie piękny.
— Prześliczny, — rzekła Sylwandira.
Lecz Sardyńczyk przymrużył oko w szczególny sposób zdający się mówić:
— Bądź pan spokojny, będziem mieli czas jakiego nam trzeba.
Wsiedli w czółno, lecz ponieważ wiatr mieli przeciwko sobie, posuwali się bardzo wolno; tak, że noc już zaszła, a byli dopiero w odległości wyspy Pommégne.
Przez ten czas czarne chmury zebrały się na horyzoncie i zbliżały się coraz bardziéj; wkrótce otoczyły księżyc, który wyglądał wśród ich ciemnych bałwanów jak gorejąca wyspa, lecz po trochu nagromadziły się tak gęsto, że zaczęły przyćmiewać jego światło.
Morze było posępne i rozbijało się z hukiem o nadbrzeżne skały.
Widać było wśród ciemności wielkie pasy fosforycznéj piany przesuwające się nakształt płomienistych szlaków.
— Mój Boże, — rzekła Sylwandira, — zdaje się, że bgędziemy mieli burzę?
— Co mówisz o pogodzie, kochany gospodarzu? — zapytał Roger sardyńskiego kupca.
— Piękny, bardzo piękny czas na połów, — odrzekł tenże z żartobliwém spojrzeniem, którego się przelękła Sylwandira.
— Co ten pan przez to rozumie, mój przyjacielu? — rzekła przysuwając się do Rogera.
Roger zadrżał poczuwszy dotknięcie téj kobiéty, którą tak niegdyś kochał, i którą teraz jeszcze kochał może.
Cofnął się machinalnie.
— Boję się, — rzekła Sylwandira.
Roger nie odpowiedział i wsparł głowę na obu dłoniach.
Wówczas kupiec sardyński zapalił pochodnią, i powstawszy, poruszył nią kilka razy w powietrzu, poczém zgasił ją.
Wiatr wył okropnie, rzekłbyś, że to są ludzkie narzekania.
W téj chwili błyskawica oświeciła niebo i przy świetle téj błyskawicy ujrzano tartanę, płynącą o pięćset kroków najdaléj.
Wkrótce ukazało się cóś w cieniu; była to szalupa, na któréj znajdowało się pięciu ludzi.
Dwóch robiło wiosłami; dwóch znajdowało się na przodzie; piąty siedział w tyle. W tym ostatnim Sylwandira poznała patrona tartany.
Lecz tą razą twarz jego, która wczoraj wydawała jéj się tak piękną, teraz zdawała jéj się nacechowaną złowieszczym wyrazem.
— Przybijaj, — rzekł patron po włosku.
I szalupa zetknęła się z łodzią.
— O mój Boże! — zawołała Sylwandira domyślając się z wyrazu fizyjonomii nowo przybyłych, że nie chodziło tu wcale jak mniemała o zabawkę, — mój Boże! co się tu dzieje?
Zaledwie wymówiła te słowa, dwaj wioślarze i dwóch ludzi siedzących na przodzie szalupy wskoczyło do łodzi, i podczas gdy wioślarze trzymali Rogera lub udawali tylko, że go trzymają, tamci porwali w pół Sylwandirg i unieśli ją.
— Rogerze, — zawołała, — Rogerze, na pomoc! ratuj mnie! Rogerze, ratuj twoję Sylwandirę!
Roger powstał poruszeniem instynktowém i machinalném, lecz dwóch ludzi wstrzymało go; prawda, że gdyby Roger chciał, wziąłby każdego w jednę rękę i wrzucił w morze obudwu.
Lecz sądził zapewnie, że nie była to stosowna chwila użycia swoich sił, gdyż usiadł wydając westchnienie i przesuwając ręką po czole.
Tymczasem przenoszono Sylwandirę bladą z przerażenia z łodzi do szalupy.
— Rogerze, Rogerze, — siliła się jeszcze wołać, — Rogerze, do mnie! Umieram.
I zemdlała.
Musiał Roger przypomnieć sobie zarazem wszystkie cierpienia jakich doświadczył, wszystkie zniewagi jakie znieść musiał, aby powściągnąć się od ratowania Sylwandiry i wydarcia jéj z rąk tych ludzi, gdy usłyszał jéj głos gasnący.
Podniósł głowę, lecz spuścił ją znowu na ręce.
Patron wziął Sylwandirę z rąk ludzi, którzy ją unieśli, wioślarze powrócili na swoje miejsca i szalupa szybko się oddaliła.
— Addio, padrone, — zawołał komendant tartany do sardyńskiego kupca.
— Addio, — odrzekł tenże z właściwym sobie żartobliwym uśmiechem.
Roger zwrócił ostatni raz spojrzenie ku Sylwandirze, i dostrzegł jeszcze śród ciemności jéj białą suknię, a że ludzie i szalupa zniknęła w pomroce, rzekłbyś, że to widziadło jakie sunące się po powierzchni morza.
Lecz po krótkim czasie i to zniknęło.
Natychmiast stary Sardyńczyk pochwycił wiosła i zaczął robić niemi w stronę przeciwną szalupie, to jest ku lądowi, z siłą jaką trudnoby powiedzieć w tak szczupłém i wątłém ciele.
— No, — rzekł do Rogera po kilku chwilach milczenia, zwalniając nieco poruszenia wioseł, — jesteś więc wolny panie kawalerze. Wszak wszystko stało się tak jakeś sobie życzył i jesteś zapewnie z nas zadowolony!
— Tak, — odrzekł Roger ponuro, — tak, jestem wolny, i to dzięki zbrodni.
— Ba! zbrodni, — rzekł starzec, — nie trzeba rzeczy tak uważać. Jest to po prostu żarcik. Pańska żona popłynie prosto do Tunis; patron miał polecenie od jednego indyjskiego pana, aby mu dostarczył żony francuzki; pańska się właśnie panu naprzykrzyła i wszystko załatwiło się jak najlepiéj.
Roger spojrzał po raz ostatni na horyzont i ujrzał istotnie przy chwilowo zabłysłym promieniu księżyca tartanę sunącą wśród białéj mgły w kierunku ku Tunis.
— A teraz, — rzekł starzec, — myślmy o sobie, gdyż zbliżamy się do lądu; porozdzieraj pan żywo suknie, zmaczaj nogi i głowę w morskiej wodzie i rozbijmy ze dwie ławki w czółnie.
Roger, w tém co się jego tyczyło, wykonał milcząc te przepisy, i przy wietrze, który zdawał się coraz groźniejszym, wpłynęli do portu około godziny pierwszéj po północy.
Skoro tylko widać już było wieżę nadbrzeżną. Sardyńczyk zaczął wydawać krzyki, jęki, szlochania, które zbudziły Rogera z straszliwego zadumania, w jakiem się pogrążył.
— O povero! o biédny, nieszczęśliwy mąż! — wołał, — Ohime! ohime!...
Na te krzyki, powtarzane w rozmaitych narzeczach, wszyscy celnicy wyszli z kordegardy, a koło ich ugrupowało się kilku mieszczan, którzy nie spali jeszcze.
— Co się stało? — zawołał dowódzca strażników.
— Co się stało, co się stało, ah! che sciagure, tak śliczna kobieta, o! che peceato.
Podczas gdy starzec wydawał te niezrozumiałe krzyki, barka posuwała się ciągle.
— Ale cóż się przytrafiło? — zawołali obecni.
Wówczas starzec wysiadając na ląd, opowiedział jak w chwili gdy przybijali do tartany, na której Roger, Sylwandira i on, mieli być świadkami połowu, łódź jakaś gnana falami uderzyła o ich czółno, strzaskała jedną z ławek i rudel, i to z taką gwałtownością, że wskutek uderzenia, pani d’Anguilhem wpadła w morze.
— Natychmiast, — mówił dalej starzec, — kawaler rzucił się za żoną, lecz nadaremnie. Morze było burzliwe, niebo czarne. Nieszczęśliwa Sylwandira nie ukazała się więcéj.
I trzeba było widzieć ożywione giesta Sardyńczyka. jego wściekłą pantominę.
Trzeba było słyszéć jak przyozdabiał swoje opowiadanie wszystkiemi zwrotami włoskiéj retoryki.
Sześć razy Roger dał nurka. Sardyńczyk chciał go przytrzymać za poły sukni, lecz nadaremnie; nareszcie gdy miał zanurzyć się po raz siódmy, pochwycił go wpół i zatrzymał przemocą, zapewniając go, że druga łódź ocaliła Sylwandirę. Nakoniec Roger zemdlał, i przez ten czas on sam, biedny starzec przyprowadził łódkę do portu. Co do ludzi znajdujących się na szalupie, tych więcéj już nie widziano i nie domyślano się coby to za jedni byli, gdyż gwałtowność fali uniosła ich natychmiast daleko.
Ubolewano bardzo nad Rogerem; kilku obecnych czulszych niż reszta, wylewało łzy. On sam był ponury, milczący i nieruchomy, co wzięto za rozpacz równającą się prawie szaleństwu, i przez co współczucie obecnych powiększyło się jeszcze. Gdyby był biedny, obsypywanoby go jałmużnami, tak jego boleść zdawała się być istotną.
Powróciwszy do hotelu, Roger zamknął się. Sardyńczyk odprowadził go, i opowiedział przed wszystkiemi smutny wypadek w nocy wydarzony. Roger pragnął, aby pozostał sam z swoją boleścią; nikt przeto nie wszedł do jego pokoju oprócz sardyńskiego negocyjanta, który nazajutrz rano, o godzinie dziesiątéj, przybył dowiedzieć się jak biedny małżonek noc przepędził.
Potém obadwaj zamknęli drzwi na klucz i Roger wyliczył Sardyńczykowi pięćset pistolów, w zamian których tenże wręczył mu wywód słowny podpisany przez czterech obywateli kraju, wzmiankujący o przygodzie nocnéj, która spowodowała śmierć pani d’Anguilhem, aż w najdrobniejszych szczegółach.
D’Anguilhem posłał ten wywód słowny panu Bouteau, wraz z listem pełnym żałobnych uwag.
Uwiadomił także o stracie ukochanej małżonki, margrabiego de Cretté, d’Herbigny’ego, Clos-Renaud’a i Chastellux’a.
Następnie wyjechał do Anguilhem, gdzie przybył w dwanaście dni po porwaniu Sylwandiry.
A teraz wyznajmy otwarcie to, co czytelnicy nasi oddawna już zapewnie odgadli.
Kawaler Roger Tankred d’Anguilhem sprzedał po prostu żonę korsarzowi tunetańskiemu, którego kupiec sardyński był korrespondentem we Francyi.
Co, jak na prowincyjonalistę, było dosyć dowcipnie obmyślane.