Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 66

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Oko w oko
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
OKO W OKO

Uczestnicy pojedynków nie czekali końca balu. Wrócili do siebie, aby się przygotować do rozprawy. Robert siedział w swoim pokoju i czytał.
Nastał poranek; brzask zmącił światło lampy. Zapukano cicho do drzwi. Na zaproszenie weszła Różyczka, gotowa do wyjazdu.
— Dzieńdobry, Robercie — powitała go, wyciągając rękę. — Czy spałeś?
— Nie — odpowiedział.
— Czy sporządziłeś testament? — zapytała żartobliwie.
Odezwał się poważnym tonem:
— Moja droga Różyczko, wynik pojedynku nawet dla najlepszego szermierza i strzelca jest zawsze niepewny. A jeśli się wychodzi zwycięsko, to przygnębia myśl, że się zabiło lub raniło człowieka.
— Słusznie, drogi Robercie. Ale nie jestem zaniepokojona. A co się tyczy twoich przeciwników, to możesz mieć spokojne sumienie.. Słyszałeś, że pragną twej śmierci.
— Ale ja ich nie zabiję.
— Proszę cię jednak bardzo, abyś dla zbytniej pobłażliwości nie narażał się lekkomyślnie na niebezpieczeństwo. Powiadają, że Ravenow jest dzielnym szermierzem, a pułkownik wyśmienitym strzelcem.
— Nie troszcz się! Czuję swą przewagę.
— A moja kokardka? Miała być twoim talizmanem.
— Noszę na sercu — uśmiechnął się. — Zastanowiłaś się, czy zażądasz jej z powrotem?
— To zależy, czy będę zadowolona z twego postępowania wobec wrogów, — rzekła. — Ale już pół do czwartej.
— Właśnie na tę godzinę umówiłem się z Platenem na rogu ulicy.
— A więc wyjdźmy cichaczem!
Opuścili pokój i dom tak cicho, że nikt ich nie słyszał. Na rogu ulicy czekał Platen w powozie. Przywitał się i wsiedli.
Z bocznej ulicy skręcały dwa inne powozy.
Pułkownik i Ravenow — rzekł Platen, który z ławeczki swojej mógł dojrzeć pasażerów powozów. — Są tak punktualni, jak my, ale my będziemy mieli honor przyjechać wcześniej. Henryku, nie pozwól się wyprzedzić!
Służący trzasnął z bicza na znak, że zrozumiał intencje swego pana.
Dziesięć minut przed czwartą dotarli do browaru. Oto i park. Powóz skręcił w boczną aleję i wreszcie zatrzymał się na wolnym miejscu. Wysiedli.
Niebawem nadjechały pozostałe powozy. Przywitano się poważnie, niemym skinieniem głowy.
Robert rozesłał pled na ziemi, pod starym dębem.
— Czy nie zechcesz tu stanąć, Różyczko? zapytał. — Trawa wilgotna; tu jest sucho i stąd będziesz mogła się przyglądać.
— Dziękuję ci — rzekła, stając na pledzie i opierając się o drzewo.
Platen i Golzen zbadali plac. Golzen podszedł do powozu Ravenowa i przyniósł tureckie szable.
— Idź, drogi Robercie, — rzekła szeptem Różyczka. — Ravenow już czeka.
— Czy zniesiesz widok krwi? — zapytał stroskany.
— Przypuszczam; nie będzie to twoja krew.
Robert podniósł broń. Obaj sekundanci wyciągnęli szpady i stanęli u boku swoich klientów. Walka mogła się rozpocząć na znak dany przez majora Palma. Naraz usłyszano głos Różyczki:
— Poczekajcie jeszcze chwilę, panowie. Zanim się rozpocznie, muszę zapytać podporucznika Ravenowa, czy wciąż jeszcze twierdzi, że mnie odprowadził do domu?
Ponieważ oczy obecnych skierowały się na niego, zmuszony był odpowiedzieć. Rzekł szyderczo:
— Dam odpowiedź szpadą. Na takie pytania odpowiada się tylko krwią!
Obaj przeciwnicy zajęli stanowiska. Robert stał spokojny i opanowany. Ravenow zagryzał wargi; nozdrza mu lekko drgały. Chwila była poważna.
Major podniesieniem ręki dał znak do rozpoczęcia.
Ravenow natarł od razu tak gwałtownie, jak gdyby miał przed sobą słonia. Aliści Robert z łatwością odparował ten cios. Z szybkością myśli nastąpił teraz cios Roberta, tak silny, że szabla wyleciała z ręki Ravenowa.
Sekundanci skrzyżowali szpady między przeciwnikami, aby Robert nie mógł natrzeć na bezbronnego Ravenow. Lekarz podniósł szablę i zwrócił właścicielowi, który natychmiast podjął atak.
Obie ciężkie klingi błyskały w zderzeniu.
Rozległ się ostry podźwięk stali i głośny krzyk.
Wydał go Ravenow. Świadkowie z przerażeniem ujrzeli odrąbaną dłoń na rękojeści.
Robert opuścił szablę.
— Panie doktorze, zobacz pan, czy jeden z nas jest niezdolny do służby! Taki był bowiem warunek Ravenowa.
Przeciwnik stał znieruchomiały. Z kikuta spływał strumień krwi. Ranny nie wydał ani jednego jęku. Pozwolił się ułożyć na trawie i patrzał na zranioną rękę. Po czym przymknął powieki.
— No, doktorze, jakże? — zapytał Robert.
— Ręka jest stracona — odpowiedział doktór.
— Sądzę, że warunek spotkania został spełniony?
— Tak, pan podporucznik wystąpi ze służby.
— A więc dotrzymałem słowa i mogę odejść.
— I ja także — oświadczył Platen i zwrócił się szeptem do Roberta: — Włada pan szablą, jak istny, diabeł! Wykazał pan zręczność wprost nie do wiary. Dużo będą mówić o tym pojedynku. Czy jest pan równie wyćwiczony w pistoletach?
— Sądzę.
— A więc nie lękam się o pana. Ale przepraszam pana, muszę się widzieć z Ravenowem.
— Idź pan; ja podejdę do swej pani.
Podszedł do Różyczki, która wyszła na spotkanie i uścisnęła obie jego ręce. Tymczasem panowie zajęli się Ravenowem. Ravenow zgrzytał zębami z wściekłości i bólu. Spoglądał na ręce lekarza i od czasu do czasu rzucał nienawistne spojrzenia w kierunku Roberta.
— Kaleka! — jęczał. — Nieszczęsny kaleka! Pułkwniku, czy przyrzekasz, że go zastrzelisz?
— Przyrzekam — odpowiedział pułkownik. — Nie zgodzę się na żadne pojednanie.
— Dobrze; to mnie krzepi. Doktorze, muszę się przyglądać walce; niech się pan nie sprzeciwia!
— Pułkowniku, nie daj mi pan czekać; zaczynajcie!
Odległość wyznaczono za pomocą dwóch wetkniętych szpad. Adiutant przyniósł szkatułkę z pistoletami pułkownika. Zauważywszy to, Robert opuścił Różyczkę, zbliżył się, wziął jeden z pistoletów i obejrzał z miną znawcy:
Doskonale! Ponieważ jednak nie znam tego pistoletu, wolno mi chyba dać strzał próbny?
— Strzelaj pan! — rzekł krótko sekundant przeciwnika.
Ranny uśmiechnął się drwiąco.
Robert nabił i obejrzał się za celem. Na dalekiej gałęzi jakiegoś dębu wisiała szyszka. Robert wskazał na nią i rzekł:
— A więc trafię w tę szyszkę.
Nie trafił w nią jednak.
— Bogu dzięki, marnie strzela! — myślał pułkownik.
Tak samo sądzili pozostali. Platen odciągnął Roberta na bok i rzekł zatroskanym głosem:
— Ależ, na miłość Boską, jesteś zgubiony!
— Nie! — brzmiała odpowiedź, — przekonałem się, że ten pistolet jest doskonałej roboty.
— Jakto? Kpi pan sobie? Mimo doskonałego pistoletu, spudłowałeś.
— Wręcz przeciwnie; trafiłem dokładnie w cel. Tylko dla pozoru wskazałem szyszkę.
— Ach, na Boga, Jest pan straszliwym przeciwnikiem! — powiedział Platen. — Nie chciałbym się bić z panem.
Obaj sekundanci nabili broń. Okryto ją chustką. Każdy z przeciwników wyciągnął po pistolecie i wrócił na stanowisko.
Ustawiono się zgodnie ze zwyczajem. Obaj przeciwnicy podnieśli broń. Robert celował w rękę pułkownika. Miał głowę lekko schyloną w kierunku majora, co dowodziło, że z uwagą oczekuje jego komendy. Należało wyprzedzić przeciwnika. Oczywiście, nie z taką różnicą czasu, aby to mogło ujść za nieuczciwość, trzeba więc było o sekundę wcześniej spuścić kurek. Major zaczął liczyć:
— Raz — dwa — trzy!
Padły strzały.
— Panie Boże! — zawołał jednocześnie pułkownik i odstąpił o kilka kroków.
Pistolet upadł na ziemię. Lewą ręką uchwycił się za prawą.
— Ugodzony? — zapytał sekundant.
— Tak, w rękę, — jęknął pułkownik.
Lekarz podszedł i zaczął badać ranę. Potrząsnął głową i spojrzał na Roberta.
— Zmiażdżona, całkowicie zmiażdżona, — oświadczył, nożycami prując rękaw do łokcia. — Kula przebiła rękę, rozerwała przegub i wdarła się do przedramienia.
— Czy można rękę uleczyć? — zapytał ze strachem pułkownik.
— Nie, trzeba amputować.
— A zatem niezdolny do służby? — zapytał Robert.
— Najzupełniej! — odpowiedział doktór.
— Mogę więc opuścić stanowisko — oświadczył zwycięzca.
Rzucił pistolet i odszedł. Różyczka oczekiwała go z błyszczącymi oczami. Cały świat dumy malował się w jej spojrzeniu.
— Znowu zwyciężyłeś! — rzekła stłumionym, ale radosnym głosem. — Wiedziałam, że nikt cię nie pokona. Czy naprawdę stracił rękę, drogi Robercie?
— Tak; już nigdy nie będzie władał szablą.
— Sprawiedliwe, a przecież okropne. Idźmy stąd.
— Musimy czekać na Platena, droga Różyczko. Ale wsiądźmy do powozu; Platen zaraz nadejdzie.
Sekundant został chwilowo na placu. Przyglądał się lekarzowi, który pracował nożem tak, że pułkownik nie mógł się powstrzymać od krzyku.
— Ja także kaleką, ja także! — krzyczał. — Ravenowie, słyszy pan?
— Czy słyszę! — odparł Ravenow, mimo osłabienia zbliżając się, wsparty na ramieniu Golzena. — Ten człowiek jest w sojuszu z diabłem. Mam nadzieję, że lich wkrótce go wyprawi do piekła.
— Mylisz się — odpowiedział poważnie Platen. — To, co nazywasz diabłem, jest tylko doskonałym władaniem bronią. Chcieliście go co najmniej pozbawić zdolności do służby, i oto sami doznajecie tego losu.
Rzekłszy to, wrócił do swego przyjaciela. — —
— Znieruchomiałem ze zdumienia — zawołał Ravenow. — Gdybym nie był ranny, wyzwałbym tego Platena na szpady!
— Lew jest ranny, więc szczekają szakale, — dodał pułkownik. — Ale nie na tym koniec. Ach, doktorze! Co pan tnie? Czy sądzi pan, że to kotlet?
— Musi pan wytrzymać, panie pułkowniku, odpowiedział lekarz.
Niebawem odjechały powozy, a plac znowu zaległa cisza i samotność. — —
Na rogu, gdzie ich przedtem oczekiwał, Platen pożegnał się z Robertem i Różyczką.
— Jak pan zamierza postąpić? — zapytał. — Czy sam założysz meldunek?
— Nie wiem jeszcze — odpowiedział Robert. — Najlepiej będzie samemu zameldować. W tej chwili jestem znużony i chcę odpocząć; potem zobaczy się, co robić.
Platen odjechał, podczas gdy młoda para doszła pieszo do willi.
Wszyscy tu jeszcze spali. Oboje weszli przez nikogo niezauważeni. Różyczka doprowadziła Roberta do pokoju, gdyż tędy prowadziła jej droga. Otworzył drzwi i wszedł, a ona za nim, aby się pożegnać.
— Czy naprawdę nie wiesz, jak postąpić? — zapytała.
— Nie. Właściwie powinienem złożyć meldunek pułkownikowi, ale skoro sam brał w tym udział, więc ta droga odpada. Odpoczniemy, Różyczko, a potem się zastanowimy. Tymczasem dziękuję Bogu, że mnie ustrzegł przed śmiercią. Czy wiesz, czyja opieka mnie ocaliła? Twoja! Nosiłem bowiem talizman, który mi dałaś.
— Ach, moja kokardka! Tak, byłeś odważnym rycerzem i broniłeś honoru swej damy.
— Ale co będzie z talizmanem? Czy żądasz zwrotu?
Stanęła w ponsach.
— Zobaczymy, skoro odpoczniemy. Tak ważne rzeczy wymagają namysłu.
— Teraz jesteś naprawdę złą Rosetą! Przyrzekłaś, że rozstrzygniesz po pojedynku. Decyzja miała zależeć od przebiegu walki.
— Ha, tak, — być może, że tak powiedziałam, ale czy zależy ci na pośpiechu?
— Rozumie się — odparł wesoło. — Muszę naprawdę wiedzieć, czy ten talizman zostanie wykupiony, czy nie.
— Pocałunkiem?
— Tak; pocałunkiem.
Stała przed nim taka słodka i wzruszona. Słońce zaglądało do okna i objęło ją ciepłymi promieniami, Położyła mu rękę na ramieniu i rzekła:
— Drogi Robercie, czy wiesz, że jestem z ciebie zadowolona? Naraziłeś dla mnie życie, dlatego pragnę wykupić talizman, jeśli tego sobie życzysz.
Wyjął spod munduru kokardę i podał.
— Oto ona, Roseto.
— A oto pocałunek.
Położyła rączki na jego plecach, zbliżyła usta do jego warg i złożyła pocałunek, krótki i ostrożny.
— A, to jest pocałunek? — zapytał nieco rozczarowany.
— Myślę — roześmiała się. — Czy to było co innego?
— Był to pocałunek, ale taki, jakim się na przykład całuje ciotkę, która ma szpetny, długi nos i kilka na nim pigmentów.
— Czy wiele ciotek całowałeś, że wiesz tak dokładnie?
— O, nie, gdyż stare ciotki całuje się niechętnie.
— A kogo chętnie?
— Młode, śliczne Różyczki.
— Idźże, nie mów mi tego! Muszę cię za to ukarać. Nie chcę wcale twego talizmanu. Bierz go z powrotem!
Schwycił szybko kokardkę, położył na stole i rzekł z poważną miną:
— Ale to nie uchodzi tak prędko!
— Cóż takiego, drogi Robercie?
— Zwrócenie talizmanów. W tak ważnych sprawach trzeba postępować słusznie i bez egoizmu.
— Tak zawsze postępujesz, ale o czym mówisz?
— Zapłaciłaś za talizman; skoro mi go zwracasz, jestem obowiązany oddać zapłatę.
Czuła, że serduszko jej mocniej zabiło. Było jej tak gorąco, skronie i policzki tak pałały. I naraz czerwono było przed oczami, a potem coraz to ciemniej. Czy ociemniała, czy może zamknęła oczy? Sama nie mogłaby powiedzieć. Czuła tylko rękę Roberta na swoich plecach.
— Różyczko, droga Różyczko, spójrz na mnie raz!
— Nie! — zabrzmiała ledwie dosłyszalna odpowiedź.
— Czy jesteś zła na mnie, moja Roseto?
— O, nie, — szepnęła.
— A więc uzdrowię twoje oczy, których nie możesz podnieść.
Poczuła ciepłe wargi z początku na prawyın, a potem na lewym oku. Potem wpiły się w obydwa dołki w policzkach, dotknęły warg, lekko, a potem mocniej i mocniej. Wargi jego odrywały się i znów, przyciskały do jej warg. Czy miała się bronić? O, nie; była obezwładniona, nie mogła. Nie była również zła na niego. Teraz rozległo się ciche pytanie:
— Zła jesteś na mnie, moja Różyczko?
Odpowiedziała z głębi serca:
— Nie, Robercie.
Całował ją wciąż i coraz bardziej, dopóki w sieni nie rozległy się kroki służącego.
Teraz otworzyła oczy, gdyż Robert odskoczył szybko. Stał przed nią taki, jakim go jeszcze nigdy nie widziała. To nie były jego oczy, ani jego twarz, a jednak jego twarz i jego oczy. Czy może dlatego zdawało się jej, że jej dusza przyszła do niego? Ujął ją za ręce, spojrzał głęboko w źrenice i rzekł miękko:
— Widzisz, moja droga Różyczko, to był pocałunek.
Odzyskała swobodę. Zapytała kokieteryjnie:
— Nie tak, jak się całuje ciotkę?
— Starą!
— Z długim nosem!
— I z wielu pigmentami!
Roześmieli się oboje, serdecznie ubawieni plastycznym obrazem starej ciotki.
— Teraz odchodzę — rzekła, jak gdyby się usprawiedliwiając.
— O, jaka szkoda, — ubolewał, jakgdyby miał prawo żądać jej dłuższej obecności.
— Tak być musi. Dowidzenia, drogi Robercie!
— Dowidzenia, moja droga Różyczko! Spróbuję trochę się przespać i na pewno będę o tobie śnił.
— A opowiesz mi sen?
— Chętnie! — —
Kiedy się rozstali, stanął pod drzwiami i, rękę trzymając na sercu, mówił:
— O, jakże kocham, jakże ją kocham!
A ona stała za drzwiami swego pokoju i szeptała:
— Co to było? Co ja uczyniłam! O mój Boże, tego nie mogę powiedzieć mamie, nie, nigdy, nigdy!
Szła po swoim pokoju, dopóki wreszcie nie zapukano i dopóki nie musiała wpuścić służącej. Dziewczyna zdziwiła się wielce, że panienka już nie śpi. Zdumienie jej nie miało granic, skoro, wszedłszy do sypialni, zobaczyła, że posłanie jest nietknięte.
— Mój Boże, wcale panienka nie spała?
— Nie — brzmiała odpowiedź. — Przynieś mi czekoladę, a potem wyjeżdżam.
Była godzina ósma, pora za wczesna na wizyty, kiedy służący pomógł Różyczce wsiąść do powozu.
— Do ministra spraw wojskowych — rzuciła stangretowi.
Powóz ruszył, podczas gdy Robert śnił najpiękniejsze marzenia, które miał później opowiedzieć Różyczce. — —
Jego Ekscelencja nie przyjmował jeszcze. Trzeba było czekać — Stangret na ulicy, a Różyczka w salonie.
Skoro minister wstał, zameldowano mu, iż domaga się rozmowy z nim niejaka panna Zorska. Minister znał dobrze to nazwisko. Ubrał się czym prędzej i wyszedł do niej.
Służący w przedpokoju słyszał długie opowiadanie interesantki, po którym nastąpiła ożywiona rozmowa. Panna Zorska opuściła gabinet ministra z twarzą rozpromienioną radością i zwycięstwem.
Kiedy wróciła do domu, zastała domowników przy śniadaniu. Dziwiono się, że tak wcześnie wyjechała. Gdy wyznała, że była u ministra, zasypano ją tyloma zapytaniami, że musiała opowiedzieć wszystko. — —
Tymczasem Platen zląkł się coniemiara, gdy usłyszał rozkaz ministra. Z koszar pośpieszył do domu, aby się przebrać w strój galowy. Był przeświadczony, że chodzi o pojedynek. Ale skąd mógł się minister tak wcześnie dowiedzieć?
Kiedy wszedł do przedpokoju służący zapytał:
— Pan podporucznik Platen?
— Tak.
— Jego ekscelencja jest jeszcze zajęty. Niech pan tymczasem tutaj wejdzie.
Zaprowadził go do jakiegoś pokoju. Platen omal nie cofnął się ze strachu, gdy zobaczył przed sobą mały, bogato umeblowany buduar, w którym siedziała pani ministrowa z książką w ręku. Ujrzawszy go, podniosła się lekko i skinęła przyjaźnie:
— Zbliż się pan, panie Platen. Mój mąż jest jeszcze nieco zajęty; poleciłam więc pana przyprowadzić, aby się dowiedzieć o zadziwiającym zdarzeniu, którego podobno był pan świadkiem.
— Powiadają, że zna pan podporucznika Helmera z huzarów gwardii? — zaczęła ministrowa?
— Mam honor być jego przyjacielem — odpowiedział Platen.
— Ach, więc dobrze mnie poinformowano. Pozwoli pan, że nie będę obwijała w bawełnę! Ten podporucznik pojedynkował się dzisiaj rano?
— Owszem. Nie proszono mnie o dyskrecję.
— Z kim więc?
— Ze swoim pułkownikiem i podporucznikiem Ravenowem ze swego szwadronu.
— A z jakim wynikiem?
— Ravenowowi odrąbał prawą rękę, pułkownikowi zmiażdżył. Obaj przeto nie mogą służyć nadal.
— Dziękuję panu, panie podporuczniku. Pański przyjaciel jest niezwykłym człowiekiem. Sądzę z tego, co słyszałam od pana, że oczekuje go świetna przyszłość. Ale jak zamierza uniknąć następstw tego nieszczęsnego pojedynku?
— Uniknąć? — zapytał Platen. — Ekscelencjo, Helmer nie jest człowiekiem, który zechce uniknąć następstw zdarzenia, choćby niewywołanego, przez siebie. Jestem przeświadczony, że zamelduje wszystko u władz przełożonych.
— Zdaje się, że ufa mu pan całkowicie?
— Ekscelencjo, bywają ludzie, którzy z miejsca zdobywają powszechne zaufanie. Helmer zalicza się do takich właśnie ludzi.
Potem zawezwano go do ministra. Ten obejrzawszy go od stóp do głów, zaczął życzliwie:
— Kazałem pana zawezwać, aby obarczyć go niezwykłą misją, panie Platen. Słyszałem, że brał pan dziś rano udział w polowaniu, podporuczniku?
Platen znalazł się odrazu u furtki wyjścia. Minister pragnął, aby pojedynek uchodził za polowanie, na którym przypadkowo dwaj oficerowie zostali ranni. Odpowiedział więc:
— Według rozkazu, Ekscelencjo!
— Niestety, dowiedziałem się, — rzekł minister — że przebieg polowania był fatalny. Dwaj panowie zapomieli, że z bronią palną należy się obchodzić ostrożnie; czy jest kto ranny?
— Niestety, Ekscelencjo. Wprawdzie nie śmiertelnie, ale dosyć nieszczęśliwie, aby, według orzeczenia lekarza, stracić zdolność do służby.
— To rzecz ubolewania godna. Dowiedziałem się, że winę ponoszą wyłącznie ci panowie. Czy sprawa przeniknęła do szerokich kół?
— Jestem przekonany, że wręcz przeciwnie, Ekscelencjo.
— Pragnę więc, aby zachować najgłębsze milczenie. Uda się pan natychmiast do uczestników polowania, aby im milczenie surowo nakazać. Punktualnie o jedenastej pan się u mnie zamelduje.
Lekkim gestem pożegnał podporucznika. Platen wyszedł i udał się przedewszystkim do pułkownika, postanawiając nie okazywać wobec obu rannych miękkiego serca.
Pułkownik leżał w łóżku, otoczony swoimi bliskimi. Żona jego podeszła do Platena. Twarz jej zionęła nienawiścią.
— Ach, podporuczniku Platenie, — zawołała — muszę panu powiedzieć...
— Przepraszam, łaskawa pani, — przerwał Platen szybko — tak poprostu podporucznikiem Platenem nazywają mnie tylko koledzy i tylko ci, których przyjaźń uprawnia do skrótu.
Umilkła, ale potem dodała bardziej podniesionym głosem:
— No, dobrze, szanowny panie podporuczniku Platen, muszę panu oświadczyć, że to podłość w ten sposób kaleczyć mego męża!
— Jeszcze przed południem udam się do jenerała i zażądam, aby pociągnięto do odpowiedzialności tego człowieka, który śmiał zranić swego przełożonego.
— Mogę zaoszczędzić pani drogi. Przychodzę z rozkazem Jego Ekscelencji Ministra Spraw Wojskowych.
— Ach! — zawołała struchlała.
Ranny podniósł szybko głowę.
— Ministra? — zapytał. — O co chodzi?
— Mam panu zakomunikować rozkaz, aby aż do odwołania zachował pan sprawę w milczeniu. Nie powinien pan opuszczać pokoju, ani przyjmować wizyt.
— A więc jestem więźniem?
— To właśnie miał na myśli Ekscelencja. Przez wzgląd na mego przyjaciela Helmera minister zdecydował się przypuścić, że został pan przypadkowo ranny podczas polowania. Należy się więc spodziewać, że wpływ wzgardzonego przeciwnika uchroni pana od twierdzy. Żegnam pana, panie pułkowniku!
Stuknąwszy obcasami wyszedł, nie ciekaw wrażenia, jakie wywarły jego słowa.
Ravenow wysłuchał Platena z zębami wściekle zaciśniętymi.
Zawiadomiwszy także obu sekundantów, arbitra i lekarza, Platen udał się do Helmera. Ponieważ Robert spał jeszcze, przyjął Platena don Manuel. Kazał też natychmiast obudzić swego ulubieńca. Robert był zdumiony, że minister wie już o pojedynku. Wówczas hrabia opowiedział wszystko, co słyszał od Różyczki.
Robert ujął rękę Różyczki i rzekł z dziękczynnym uśmiechem:
— A więc ty za mnie działałaś?? Ale czy wiesz, Różyczko, że ryzykowałaś bardzo?
— Musiałam działać, skoro ty wolałeś spać. Nie jest rzeczą pewną, czy bardzo ryzykowałam. Uchwały ministra świadczą raczej o czymś wręcz przeciwnym. — —
Tymczasem Platen przyjechał do ministra. Ekselencja przyjął go życzliwie, stojąc przy stole, na którym leżały zapieczętowane listy.
— Jest pan punktualny, panie podporuczniku. Panowie oficerowie z pańskiego regimentu schodzą się o tej porze do kasyna na śniadanie. Czy bierze pan w nim udział?
— Zazwyczaj, Ekscelencjo.
— No, dobrze. Polowanie, o którym mówiliśmy, było uplanowane w kasynie i tam powinno się skończyć. Uda się pan do pułkownika piechoty i wręczysz mu te listy. Niech je przejrzy, a następnie odczyta w kasynie w obecności pańskiego przyjaciela Helmera. Pańskie postępowanie w tej sprawie jest godne pochwały.
Mówiąc to, włożył listy do teczki i wręczył Platenowi. Ten oddalił się z sercem przepełnionym radością. Niełatwo było usłyszeć pochwałę z ust tego człowieka.
Robert był nader ciekaw zdarzeń, które miały się rozegrać w kasynie. Poszedł tam natychmiast, Skoro się zjawił, Platena w kasynie jeszcze nie zastał, lecz sala była napełniona. Wszak należało omówić bal u Wielkiego Księcia — i w tym właśnie celu licznie zebrali się oficerowie.
Brakowało tylko pułkownika i Ravenowa. Odgadywano powód, ale nie dopytywano się, aczkolwiek major Palm i obaj sekundanci, którzy byli obecni, mogli ich dokładnie poinformować.
Po pewnym czasie nadszedł Platen i pułkownik. Oficerowie obejrzeli go ze zdumieniem. Pułkownik z linjowej piechoty? I czemu przyszedł w uniformie od parad, z orderami na piersiach?
Wszyscy się podnieśli, aby go powitać. Podpułkownik i majorzy podeszli doń. Uścisnął im ręce i rzekł:
— Dziękuję za przywitanie, moi panowie! Sprowadza mnie tu sprawa służbowa, a nie chęć spożycia wspólnego śniadania. — Wyjął list ministra i dodał: — Jego Ekselencja Pan Minister Wojny przysłał mi przez pana Platena rozkaz, abym was, moi panowie, zawiadomił o kilku zarządzeniach, które uważano za stosowne poczynić.
Rozległ się powszechny szmer zdumienia.
Rozkaz pana ministra w kasynie? Nie w rozkazie pułkowym? Tego jeszcze nie było! I ma go odczytać pułkownik linjowy? Platen mu przyniósł? Skąd się ten wziął?
— Proszę o uwagę, moi panowie. Numer pierwszy.
Przeczytał krótki komunikat. Zawierał dymisję pułkownika regimentu Winslowa. Oficerowie byli oszołomieni.
— Numer drugi, moi panowie! — zawołał pułkownik.
Szmer ucichł. Pismo to było niemniej dziwne od pierwszego. Podporucznik Ravenow dostał dymisję bez pensji, podobnie jak pułkownik. Nie było też mowy o wizycie pożegnalnej.
— Numer trzeci!
Słuchano z coraz większym napięciem. Porucznik Branden został pozbawiony adiutantury i wraz z podporucznikiem Golzenem przeniesiony do obozu.
Obaj wymienieni byli obecni. Z gwardii do obozu — to dopiero kara! Koledzy chcieli im wyrazić współczucie, ale nie śmieli. Oczy wszystkich skierowały się ku Robertowi
— Numer czwarty!
A więc jeszcze nie koniec? Cóż jeszcze mogło się zdarzyć? Dowiedziano się natychmiast. Podpułkownik, major i rotmistrz szwadronu zostali przeniesieni do linji — na ich własną prośbę, jak zaznaczono.
Numer piąty zawierał nominację pułkownika linjowego na dowódcę regimentu huzarów gwardii. Było to poniżenie dla oficerów. Platen został mianowany porucznikiem i adiutantem pułkownika. W końcu wymieniono nazwisko Helmera. On również awansował na porucznika huzarów gwardii i został odkomenderowany do sztabu jeneralnego.
Tego wyróżnienia można było pozazdrościć najlepszemu przyjacielowi, a tym bardziej człowiekowi, z którym postąpiono tak wrogo. Pułkownik uwieńczył je, podchodząc do Roberta i ściskając mu mocno rękę i mówiąc na głos:
— Panie poruczniku, cieszy mnie, że ode mnie dowiedział się pan o nominacji. Bardzo żałuję, że chwilowo nie znajdę pana w szeregach mego regimentu, wszakże jestem przeświadczony, że w wielkim sztabie gdzie potrafią się na panu poznać, łatwiej się wyróżnisz niż w pułku. Muszę jeszcze panu napomknąć, że jego Ekscelencja o czwartej punktualnie gotów będzie osobiście przyjąć podziękowanie pana.
Zazdrość oficerów doszła do punktu kulminacyjnego. Tylko Platen objął Roberta serdecznie i szepnął:
— Któżby to pomyślał, kiedy biegłem za tobą z litości, że dzięki tobie dostanę awans? Pożegnam tylko mego dowódcę i poproszę o urlop. Muszę pojechać do Poznania.
— Do Poznania? — zapytał Robert. — A więc niedaleko mojej ojczyzny?
— Tak. Wuj Walner przysłał mi list. Musi się ze mną osobiście porozumieć w sprawie pewnego spadku. Przypuszczam, że dostanę urlop.
— Czy twój wujek nie jest bankierem?
— Tak; mówiłem ci, że jest tak samo spokrewniony ze mną, jak z naszym dotychczasowym majorem.
Platen zwrócił się do pułkownika i bez przeszkód otrzymał urlop. Poczym obaj przyjaciele opuścili kasyno, poleciwszy się względem nowego przełożonego. Na zaproszenie Roberta Platen przyrzekł odwiedzić go wieczorem.
W domu nominacja Roberta wywołała istną burzę zachwytów. O oznaznaczonej godzinie Robert pojechał do ministra i został przyjęty wyróżnieniem.
Był uszczęśliwiony.
Wyszedł od ministra w błogim nastroju. Postanowił pojechać do Zalesia, aby zobaczyć się z matką i z kapitanem. Musiał się z nimi pożegnać, aczkolwiek nie znał celu swej podróży.
Wieczorem odwiedził go Platen i bawił do północy. Ponieważ zamierzał nazajutrz wyjechać do Poznania, postanowili odbyć tę podróż razem. Ludwik wsiadł do nocnego expresu, aby zawiadomić o przyjeździe Roberta.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.