Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 67

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Tajemnica
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
TAJEMNICA

Dniało, kiedy obaj porucznicy wsiedli do pociągu. W czasie rozmowy Platen zdjął rękawiczkę, aby poczęstować Roberta papierosem. Promień wschodzącego słońca padł na jego pierścień i w odbiciu rozbłysnął się małym, wygodnym przedziale pierwszej klasy.
— Ach, co za pierścień! — rzekł Robert. — Zapewne stara pamiątka rodzinna?
— O, tak! — potwierdził Platen. Wprawdzie nie zupełnie rodzinna. Jest to podarunek mego wujka.
— Bankiera, do którego jedziesz?
— Tak. Wyświadczyłem mu kiedyś przysługę, za którą chciał mnie wynagrodzić. Ale, że jest sknerą, pieniądze, najmilszy dla oficera podarunek, niechętnie wypuszcza z rąk. Podarował mi przeto pierścień, który jest wprawdzie bardzo wartościowy, ale bądź co bądź jego nic nie kosztował. Czy chcesz obejrzeć?
— Proszę cię.
Platen ściągnął pierścień z palca i wręczył Robertowi, który go obejrzał dokładnie.
— To nie jest współczesna robota — orzekł w końcu. — Zdaje się, że meksykańska.
— Przypuszczam, że masz słuszność. Ale skądby wziął mój wujek? Rodzina jego nigdy nie nawiązywała stosunków z Meksykiem ani z Hiszpanią.
— O, bankier może łatwo wejść w posiadanie takiego przedmiotu mówił Robert, zwracając koledze pierścień. — Jestem ciekaw, czy to naprawdę rodzinny klejnot, czy jakiś fant zaprzepaszczony, czy coś w tym rodzaju. Muszę ci powiedzieć, że mam szczególną pasję do takich rzeczy. Każdy ma swego konika.
— Mogę ci dokładnie odpowiedzieć na to pytanie. Pierścień jest istotnie klejnotem rodzinnym. Wuj posiada inne jeszcze klejnoty, stanowiące jego tajemnicę. Nie pokazuje ich nikomu. Pewnego razu zaskoczyłem go, wchodząc znienacka do gabinetu. Poza kantorem posiada prywatny gabinet. Często spędza tam noce i sypia nawet. Wszedłem nagle i zobaczyłem kilka klejnotów na stole. Były to cenne łańcuchy, kolie, bransolety przedziwnej roboty. Wujek zląkł się bardzo. Roześmiałem się mimowoli, gdyż odkryłem jego tajemnicę.
— Jego tajemnicę?
— Tak stwierdził Platen beztrosko. — Wisi bowiem w tym gabinecie stary zegar. Wuj zdjął go właśnie. Za zegarem zobaczyłem skrytkę, zamkniętą na żelazne drzwiczki. W tej skrytce, zdawało się, leżało wiele cennych rzeczy. Zdążyłem tylko zauważyć szkatułkę, z której zwisał jakiś klejnot.
— Jak dawno to było?
— Prawie trzy lata.
— Od tego czasu przeniósł zapewne klejnoty gdzie indziej, łatwo się tego domyśleć — rzekł Robert, usiłując sobie nadać pozory obojętności. Podejrzewał jednak, iż te klejnoty mogą pozostawać w jakimś związku z przeznaczonymi dlań skarbami meksykańskimi, które w tajemniczy sposób zniknęły.
Platen nie spostrzegł niezwykłego zainteresowania Roberta i odpowiedział ze śmiechem:
— O nie. Widocznie nie ma drugiej skrytki, gdyż musiałem mu przyrzec, że dochowam sekretu. To uroczyste zapewnienie dałem dla żartu. Nie sądzę, abym je łamał, opowiadając ci o tym, bo potrafisz dochować tajemnicy tak pewnie, jak ja.
— A gdybym chciał zostać włamywaczem?
— Nie, nie wierzę.
— Przynajmniej, aby obejrzeć klejnoty.
— Poco? Naco ci się to może przydać?
— Bardzo, albo wcale nie, zależnie od okoliczności. Nie zdajesz sobie nawet sprawy, jaką wagę posiada dla mnie ta wiadomość.
— Zdumiewasz mnie! — zawołał Platen. — Co cię to obchodzi, czy wuj mój ma klejnoty, czy nie?
— Drogi Platenie, ojciec mój wyjechał swego czasu do Meksyku i spotkał tam swego brata. Ten zaś w pewnych okolicznościach, o których ci później opowiem, dostał skarb, składający się ze starych, cennych meksykańskich klejnotów.
— Do licha, to zaczyna mnie zaciekawiać.
— Obaj bracia przebywali u pewnego hacjendera, którego córka była narzeczoną mojego stryja. Ruszyli na wyprawę wojenną i od tego czasu zginęli. Stryjek połowę tego skarbu przeznaczył dla mnie. Miano mi przesłać te rzeczy, spieniężyć je tutaj na koszt mego wychowania oraz na kapitał dla mnie i moich.
— Szczęśliwiec — uśmiechął się Platen.
— Pomyślał właśnie o tym stary hacjendero, kiedy obaj bracia zginęli i nie dawali o sobie znaku życia. Upłynęły lata, a nie dostali żadnej wiadomości. Wziął wtedy moją część i zawiózł do stolicy, gdzie przekazał ją Benito Juarezowi.
— Prezydentowi?
— Tak; wówczas był jeszcze najwyższym sędzią. Juarez przyrzekł przesłać te rzeczy pod pewną opieką do Polski.
— Skąd wiesz o tym?
— Poznałeś u nas miss Lindsey? Jej ojciec był wówczas posłem angielskim w Meksyku i znał dobrze owego hacjendera. To ona mi o wszystkim powiedział. Juarez ubezpieczył nawet przesyłkę. Ale nie dotarła do celu.
— Do pioruna! Dlaczego nie przeprowadzono śledztwa?
— Ponieważ nic o całej sprawie nie wiedziałem.
— To dziwne!
— Dziwniejsze, niż sądzisz. Hacjendero znał moje imię i nazwisko, ale nie pamiętał adresu. Wie dział tylko, że przebywam niedaleko Poznania w pewnym zamku, należącym do kapitana Rodowskiego.
Dlatego Juarez przysłał klejnoty jednemu z bankierów poznańskich, polecając odszukać adresata i wręczyć przesyłkę.
Platen oparł głowę o poduszki. Zbladł, na skronie wystąpiły czerwone żyły. Widać było, że bije się z uczuciami. Wreszcie rzekł:
— Robercie, jesteś straszliwym człowiekiem! Ale musimy zastanowić się nad tą sprawą. W każdym razie przyznaję, że gdyby kto inny tak do mnie przemówił, spoliczkowałbym go z miejsca. Ty wszakże jesteś moim przyjacielem, mówisz do mnie otwarcie, aczkolwiek mogłeś zataić swe podejrzenia. Okazujesz mi pełne zaufanie i nie zawiedziesz się. Twierdzenie, że mój wujek cię obrabował, wydaje się zuchwałe, ale przecież posiada podobne klejnoty i... i...
— Mów-że!
— Trudno mi to przychodzi, na honor. Lecz tobie mogę powiedzieć, że nie uważam wujka za bankiera, umiejącego się przeciwstawić pokusom swego zawodu. Zauważyłem, że robi czasem interesy, jakich kto inny nie uważałby — być może — za zupełnie czyste.
— A może posiadł klejnoty z drugiej, albo trzeciej ręki? A może się mylę; może nie pochodzą Meksyku?
— Musimy się przekonać.
— My? A więc weźmiesz udział w tej sprawie?
— Naturalnie. Ty odzyskasz swoją własność, a ja chcę wiedzieć, czy mój wuj jest szubrawcem, czy uczciwym człowiekiem.
— No dobrze. Zażądamy od wujka, aby je nam pokazał; to jest prosty, rzetelny sposób.
— Ale niemądry. Jeśli jest niewinny, obrazimy go śmiertelnie, jeśli winny, nic nie wskóramy.
— Masz rację. Więc co robić?
— Bez jego wiedzy wkradniemy się do pawilonu i obejrzymy skrytkę.
— Dobrze. Ale jak ty postąpisz, jeśli okaże się, że mój wujek naprawdę...
Platen urwał. Trudno mu było wypowiedzieć ciężkie oskarżenie. Robert odparł:
— Porzuć troski, drogi Platenie! Postąpię, jak mi wskażą okoliczności; możesz być jednak pewny, że będę miał wzgląd na ciebie.
— Proszę cię o to bardzo, aczkolwiek trudno się wyrzec majątku, który tak ułatwia życie.
— Nie czułem tego braku. Miałem bogatych i potężnych protektorów, którzy więcej mi przysporzyli, niż sam mógłbym osiągnąć przy największym majątku.
Platen nie odpowiedział. Zatopiony w sobie, z ledwością mógł oswoić się z dziwnym odkryciem. —
Pociąg przybył do Poznania. Obaj przyjaciele pożegnali się na dworcu. Platen wsiadł do bryczki i pojechał do bankiera. Robert odszukał Ludwika, który go oczekiwał, siedząc na koniu i trzymając za uzdę kasztana nadleśniczego.
Obaj wyruszyli do Zalesia. Przyjechawszy, Robert przywitał się przede wszystkim z matką, która go serdecznie uściskała; poczem pobiegł do zjadliwego kapitana.
Spotkał go na schodach.
— Witam, panie poruczniku! — zawołał stary wojak, obejmując go, cmokając i naprzemian odsuwając od siebie, aby się baczniej młodzieńcowi przyjrzeć. — Do stu piorunów! W parę dni zrobiłeś karierę! Porucznik i kogut w kojcu, t. j. w sztabie jeneralnym! Chłopcze, całuję cię raz jeszcze!
I znów przycisnął brodę do warg swego ulubieńca.
— A więc Ludwik, mimo mego zakazu, wygadał się całkiem?
— Naturalnie! Niech diabeł milczy, kiedy słowo z pod serca wyziera. Kazałbym tego Ludwika skatować na kwaśne jabłko, gdyby mi nic o tych radosnych nowinach nie powiedział. No, wejdźże! Dziś będziesz zaszczytnie przyjmowany na zamku.
— Przepraszam, panie kapitanie, ale moja matka...
— Przyjdzie tutaj, należy wszak do kompanii. Będę miał zaszczyt gościć u siebie swego chrzestniaka, pana porucznika huzarów gwardii. Dziś jest dzień radosny; uczcijmy go zatem!
I rzeczywiście uczczono ten dzień na zamku.
Nazajutrz po obiedzie przyjechał konno Platen, Robert zaprowadził go do kapitana, który przyjął przyjaciela swego pupila z właściwą sobie rubaszną uprzejmością. Zasiedli do pełnych butli. Dopiero kiedy odwołano w jakiejś sprawie nadleśnego, obaj oficerowie mogli się porozumieć.
— Łatwiej nam pójdzie, niż przypuszczałem, — rzekł Platen. — Dziś rano wujek wyjechał interesownie, wróci dopiero po północy. A więc mamy do rozporządzenia cały wieczór.
— Odprowadzę cię.
— Wrócę zaraz. Nikomu nie wyda się podejrzanem, że odwiedza mnie przyjaciel. W chwili stosownej wymkniemy się do ogrodu.
— Nie. Nie chcę się pokazywać w domu. Pojedziemy razem. Wskażesz mi ogród, a następnie wyznaczymy sobie chwilę spotkania.
— Dobrze; to przezorniej. Ale pawilon jest zawsze zamknięty. Mocna sztaba żelazna leży wpoprzek drzwi.
— Łatwo poradzić. Mamy tu we wsi znakomitego ślusarza, który posiada wytrychy wszelkiego rodzaju; chętnie mi je wypożyczy.
— Doskonale! Ale czy umiesz się z nim obchodzić?
— Hm! Trzeba działać bez szmeru, a ja, oczywiście nie mam wprawy. Gdybyż można było zabrać ze sobą tego człowieka!
— Czy jest pewny i dyskretny?
— Ręczę za niego. To mój kolega szkolny.
— No dobrze. Zabierzemy go ze sobą.
Ślusarz zgodził się na propozycję Roberta. Umówili się w pewnej gospodzie w Poznaniu. Nadleśniczemu wydawało się rzeczą normalną, że Robert odprowadza gościa, skoro ten się pożegnał.. Obaj oficerowie dotarli od miasta, kiedy wieczór zaczął zapadać.
Minęli kilka ulic i wjechali do zaułka, gdzie zatrzymali się przed zamkniętą furtką podmurza ogrodowego.
Był ciemny wieczór. Niepostrzeżenie podeszli do muru i łatwo przeleźli na drugą stronę. Tam natknęli się na Platena.
— Chodźcie! — rzekł szeptem. — Jesteśmy bezpieczni. Nikt nie wyjdzie do ogrodu, a co do mnie, to sądzą, że wyszedłem na miasto.
Ślusarz dokładnie zbadał zamek, obracał i kręcił, wreszcie rzekł:
— Pójdzie prędko. Zdaje się, że mam odpowiedni klucz.
Nosił na sobie torbę skórzaną pełną wytrychów. Sięgnął po niektóre. Rozległ się lekki dźwięk.
Sztaba ustąpiła.
Po dwóch minutach były drzwi otwarte. Wreszcie dostali się do gabinetu. Stało tam biurko, stół, lampa, kilka krzeseł, nawet piec, umywalnia i lustro. Sprawiał wrażenie zamieszkałego.
— Tam jest skrytka — rzekł Platen, wskazując na zegar.
Zdjęto go ze ściany. Ukazały się małe żelazne, drzwiczki, zaopatrzone w dwa zamki.
I te udało się ślusarzowi otworzyć.
Teraz ukazał się głęboki otwór, w którym stała szkatułka. Skoro podniesiono pokrywę, krzyk zachwytu wyrwał się z ich ust.
— Boże wielki, takiej wspaniałości, takich skarbów nigdym w życiu nie widział!
Miał słuszność, gdyż w świetle ogarka brylanty jarzyły się wspaniałym ogniem barw. Szkatułka zdawała się promieniować wymarzonymi kolorami.
— To posiada wartość wielu milionów! — zawołał drżącym głosem. — Gdybyż to wszystko do mnie należało!
— Takiego bogactwa doprawdy nie spodziewałem się! — wyznał Platen. — Łatwo zrozumieć, jak uczciwy człowiek mógł zostać złodziejem. Czy to robota meksykańska?
— Pewnie! — odpowiedział Robert. — Spójrz!
— Drogi Helmerze, twoje podejrzenie było słuszne. Mój wujek mógł zarobić pojedyńczy pierścień, lub kolję, ale takiego skarbu nie mógł posiąść drogą uczciwą.
Szperając w szkatułce, natrafił Robert na dnie na coś białego. Były to dwa listy. Otworzył jeden i spojrzał na podpis.
— Benito Jaurez! — zawołał. — To list najwyższego sędziego!
— A więc nie ma złudzeń — odezwał się Platen. — Proszę cię, odczytaj ten list!
— Czy rozumiesz po hiszpańsku?
— Nie.
— A więc przetłumaczę ci.
Robert podszedł do światła i przeczytał co następuje:

Pan bankier Walner
w Poznaniu.

Przesyłam panu załączoną szkatułkę, zawierającą klejnoty, wraz z dokładnym spisem zawartości. Właścicielem tej zawartości jest chłopiec nazwiskiem Helmer, syn marynarza. Mieszka w Poznaniu na zamku niejakiego kapitana Rodowskiego. Zechce pan łaskawie wręczyć mu je wraz z załączonym listem, o ile go pan odnajdzie. Jeśli nie, proszę mnie natychmiast zawiadomić i szkatułkę wraz z zawartością przekazać pańskim władzom państwowym do przechowania.
List jest adresowany do pani Zorskiej z domu hrabianki de Rodriganda, która również mieszka na tym zamku. Wydatki, jakie pan poniesie, zostaną zwrócone przez odbiorcę. Zwracam uwagę pana, że posiadam kopię spisu rzeczy i że ubezpieczyłem ich wartość.

Benito Jaurez, sędzia najwyższy.
Meksyk.

— Teraz nie ma wątpliwości, że wujek jest złodziejem, — jęknął Platen blady jak trup. — Po tych wskazówkach musiał cię przecież znaleźć. Nie oddał szkatułki władzom. — Przeczytaj drugi list!
Robert otworzył list i przejrzał.
Pisany przez miss Amy Lindsey i adresowany do pani Zorskiej — rzekł. — Zawiera treść natury prywatnej. Nie może cię zainteresować.
— Dobrze; wiem już dosyć! Te rzeczy są twoją własnością. Co teraz uczynisz?
— Położę je z powrotem na miejsce i namyślę się do jutra, co począć, — oświadczył Robert spokojnie. — Oszczędzę twego wujka. Ale, brak spisu rzeczy. Tam leżą inne papiery. Pozwolisz mi przejrzeć?
— Czyń, co ci się podoba! Nie chcę nic więcej czytać, ani widzieć.
Platen rzucił się na kanapę. Robert wyciągnął papiery.
Wśród nich był poszukiwany spis. Porównał z nim rzeczy i stwierdził, że brak jedynie pierścienia, noszonego przez Platena.
— Nie chcę go mieć, — rzekł porucznik — nie chcę nosić rzeczy skradzionej; pali mi rękę. Oto masz go!
— Zachowaj pierścień! — prosił Robert. — Daruję ci.
— Po tym, gdy nosiłem go nieprawnie? Nie, dziękuję ci.
Jednakże Robert oświadczył:
— Jeśli nie chcesz przyjąć, to zachowaj przynajmniej chwilowo. Twój wujek narazie nie powinien wiedzieć o niczym.
— Dobrze, spełnię twoje życzenie, — odpowiedział Platen, kładąc z powrotem pierścień, — ale proszę cię bardzo, abyś go jak najprędzej odebrał.
Ułożono wszystko z powrotem bardzo skrupulatnie. Ślusarz zamknął drzwiczki i powiesił zegar. Obaj oficerowie opuścili pawilon.
— Wybacz mi, Robercie, nie mogę z tobą iść!
— Pah, nie martw się! — brzmiała odpowiedź. — Mam nadzieję, że wszystko szczęśliwie się skończy.
— Czyń, jak uważasz; ale teraz żegnam cię. Muszę pozostać sam. Znajdziecie drogę beze mnie.
Platen uścisnął mu rękę i oddalił się pocichu. Robert podkradł się wraz z ślusarzem do muru. Tu nadstawili ucha, chcąc zbadać, czy droga wolna. Usłyszeli kroki, które się coraz bardziej zbliżały. Słychać było dokładnie, że dwie osoby usiłują bez szmeru otworzyć furtkę.
— Stój, ktoś idzie! — szepnął Robert. — Poczekajmy!
Klucz zgrzytnął w zamku, furta otworzyła się i wpuściła dwóch mężczyzn. Podczas gdy jeden zamykał drzwi, drugi szepnął głosem, który wydał się Robertowi znajomy:
— Chyba nikogo nie ma w ogrodzie?
— Ani żywej duszy — odparł drugi.
— Nikt nas nie podsłucha?
— Co znowu! Mniemają, że o północy przyjadę. Nikt nie będzie mnie szukał w pawilonie. Chodźmy:
Ten, który to powiedział, był w każdym razie bankierem. Ale kim był drugi? Obaj mężczyźni doszli do pawilonu i znikli w nim otworzywszy drzwi.
— Wróć tymczasem do gospody; ja przyjdę niebawem — szepnął Robert do ślusarza.
Rzemieślnik przeskoczył przez mur; Robert zaś podkradł się do pawilonu, aby podsłuchać rozmowę obu mężczyzn. Chodziło w każdym razie o jakąś tajemnicę.
Robert jednak niczego nie mógł dosłyszeć.
Wreszcie wyszli.
Tuż przy furtce wznosiło się drzewo bzowe. Robert zaszył się pomiędzy gałęzie i przylgnął do ziemi. Po chwili nadeszli obaj mężczyźni. Zatrzymali się przy furtce.
— A czy te papiery są naprawdę pewne u pana? — zapytał nieznajomy.
— Tak, nie ma obawy, — odpowiedział bankier. — W moim pawilonie mam skrytkę, której nikt nie znajdzie; tam są przechowywane, dopóki nie przyjdzie ich odebrać upełnomocniony wysłaniec.
— A powiedz mu pan, aby natychmiast wyjechał. Wiem dokładnie, że przyjechał tam dziś ajent rosyjski, który będzie oczekiwał pod fałszywym nazwiskiem Helbitow. W jakiej gospodzie mieszka ów Helbitow, nie wiem; ale wystarczy przejrzeć listę cudzoziemców. Papiery nosi pod podszewką kapelusza. — Niech pan w razie potrzeby pisze do mnie pod adresem hrabiego de Rodriganda, do Hiszpanii;
Zabawię tam przez dłuższy czas. Policja jest na moim tropie, muszę jak najprędzej czmychnąć zagranicę. Teraz wie pan wszystko. Dobranoc!
— Dobranoc!
Bankier otworzył furtkę i wypuścił gościa. To był nikt inny, tylko korsarz Landola, rzekomy kapitan Shaw. Co za spotkanie! Czy Robert miał skoczyć i rzucić się na niego? Teren nie nadawał się do walki. Gdyby mu się nawet powiodło wyskoczyć i schwytać go, walka nie uszłaby uwagi bankiera. A więc należało raczej poniechać korsarza.
Bankier zamknął za sobą furtkę i wrócił do pawilonu. Bawił tam dłuższy czas.
Wkońcu wyszedł z domku, zamknął drzwi i opuścił ogród. Chciał udać, że wraca z dworca. Robert przeskoczył przez mur i poszedł za nim. Bankier minął kilka ulic i zatrzymał się przed trzeciorzędnym zajazdem, którego okna troskliwie obejrzał
Czy tu nie mieszkał przypadkiem Landola? W jakim bowiem celu Walner przyglądałby się oknom! Robert przeczekał, dopóki Walner się nie oddalił, i wszedł do zajazdu, gdzie jeszcze było dość gości. Kazał sobie podać szklankę piwa i zapytał gospodarza, gdy ten przyniósł napój:
— Czy ma pan dzisiaj dużo gości?
— Nie; tylko dwie panie.
— Jednego pana?
— Kwadrans temu był jeszcze, ale niespodzianie zdecydował się wyjechać.
— Koleją?
— Nie.
Robert kazał sobie opisać tego gościa i doszedł do przekonania, że to był Landola. Zapłacił, wypił piwo i natychmiast udał się do policji.
— Jestem porucznik Helmer z Zalesia — oświadczył. — Wiadomo panom, że ścigają pewnego jegomościa nazwiskiem Shawa — kapitana amerykańskiej armii?
— Bezwzględnie. Wczoraj otrzymaliśmy list gończy — odpowiedziano.
— Ścigany był dzisiaj w Poznaniu.
— Ach, nie może być!
Robert wymienił gospodę, opowiedział, co mu tam oznajmiono, i zalecił zarządzenie natychmiastowego pościgu. Potem pobiegł do urzędu telegraficznego, Telegrafista był coniemiara zdumiony, czytając na głos słowa depeszy.

Natychmiast aresztować rosyjskiego kupca futer Helbitowa w jednym z hoteli. Papiery w podszewce kapelusza.

Robert Helmer.

Nazajutrz przed południem porucznik Platen siedział w kantorze wujka. Omawiali sprawę spadkową, która sprowadziła porucznika z Zalesia. Bankier zauważył, że Platen był dziwnie nieswój, gdy wszedł służący i zameldował:
— Panie bankierze, jakiś oficer pragnie z panem pomówić. Oto jego wizytówka.
— W każdym razie znowu pożyczka — rzekł bankier do Platena. — Ci panowie potrzebują zawsze więcej, niż mają. Chodzi tu zapewne o jakiegoś arystokratę, który...
Umilkł raptownie. Odebrał od służącego wizytówkę i spojrzał na nazwisko. Twarz jego przez chwilę miała wyraz zastanowienia, poczem oblała się rumieńcem. Widać było, że musi się opanować. Rzekł głosem niepewnym:
— Ach, mylę się więc! Mieszczanin! Robert Helmer, porucznik! Czy nie znasz przypadkiem tego pana?
Platen był oszołomiony. Czyżby Robert tak szybko powziął decyzję?
— Znam go nawet bardzo dobrze; to mój najlepszy przyjaciel.
— Ach! Skądże pochodzi?
— Z Zalesia.
Platen spojrzał badawczo na wujka i dostrzegł trwogę w jego drżących rysach. Ale bankier zebrał siły i rzekł opanowanym tonem:
— Jestem ciekaw, czego chce. Wstajesz? Mam nadzieję, że zostaniesz; będzie ci przyjemnie powitać kolegę i przyjaciela. — Prosić!
Służący oddalił się i wpuścił Roberta.
— Pan bankier Walner? — zapytał.
— To ja, panie poruczniku, — odparł zagadnięty.
Robert miał minę poważną. Zasępił się nieco, skoro zobaczył przyjaciela.
— Ach, drogi Platenie, i ty tutaj? — zapytał. — Dzień dobry, mój drogi.
— Dzień dobry — odparł Platen. Przypuszczam, że chcesz w cztery oczy rozmówić się z wujkiem, więc nie będę przeszkadzać. Ale proszę cię, abyś odwiedził mnie następnie w moim pokoju.
— Chętnie, o ile mi pan Walner pozwoli.
— Nie potrzebuje pan mego pozwolenia — odparł bankier. I zwracając się do Platena, dodał: — Zresztą, nie pojmuję, dlaczego odchodzisz. Pan porucznik przyszedł zapewne, aby mnie prosić o pożyczkę, której mu nie odmówię, gdyż jest twoim przyjacielem.
Platen zarumienił się i odparł:
— Helmer nie potrzebuje pożyczki. Wydaje mi się raczej, że przez wzgląd na ciebie powinienem się oddalić.
— Ach, cóż to znaczy? — zapytał Walner — Teraz żądam, abyś został. Nie mam potrzeby lękać się twej obecności.
Platen spojrzał pytająco na Helmera, który odpowiedział, wzruszając ramionami:
— Mnie to wszystko jedno, czy zostaniesz, czy nie. Przychodzę z drobną prośbą, aczkolwiek nie z prośbą, o pożyczkę.
— Przychodzę, aby pana prosić o wydanie mi pewnych aktów, panie Walner.
Bankier uśmiechnął się i potrząsał głową.
— Pomylił się pan w adresie, panie poruczniku. Nie jestem kancelistą, ani adwokatem.
— Wiem — odparł chłodno Robert. — Ponieważ mnie pan nie zrozumiał, przeto muszę wyrażać się jaśniej. Miał pan wczoraj wieczorem gościa?
— Gościa? Nie, wręcz przeciwnie, byłem w podróży.
— Nie wierzę, panie. Odwiedził pana niejaki kapitan Shaw.
Bankier zarumienił się i cofnął o krok.
— Panie, — szepnął — co panu na myśl wpada.
— Ten Shaw przyniósł panu tajne dokumenty, o które pana proszę.
Platen przysłuchiwał się z coraz wzrastającą uwagę. Nie spodziewał się tego. Sądził, że Helmer zacznie mówić o klejnotach, a oto mówił o dokumentach i o kapitanie Shaw. Walner wraził oczy w Roberta i zawołał:
— Nie rozumiem pana! Nie wiem nic o żadnym Shawu, ani o dokumentach.
— Namyśli się pan jeszcze — uśmiechnął się Robert. — Przede wszystkim muszę panu oznajmić, że ten Shaw nie dotrze do Rodrigandy, gdyż, na skutek mego doniesienia, ściga go się już dawno. A następnie mogę pana zawiadomić, że, niejaki Helbitow jest teraz pod kluczem.
Bankier zerwał się z miejsca. Ledwo mógł opanować drżenie.
— No dobrze, więc powiem więcej, — oświadczył Robert, podnosząc się. — Przyszedłem tu jako przyjaciel pana Platena, aby pana oszczędzić. Ponieważ się pan nie przyznaje, będę zmuszony przysłać policję.
— Ach, chce mi pan grozić? Nie lękam się pana.
— Zarządzi się rewizję.
— Nic się nie znajdzie!
— Ba! Nie bądź pan zbyt pewny. Nie tylko w domu zrobi się rewizję.
— A gdzie jeszcze, panie poruczniku? — zapytał Walner z szyderczym uśmiechem, pod którym krył się tajony strach.
— W ogrodzie.
— Proszę bardzo.
— Nawet w pawilonie.
— Niech tam....
— Pod zegarem.
— Prze...
Przekleństwo ugrzęzło mu w gardle. Wyglądał tak, jakby dostał cios w ciemię.
— Widzi pan, że jestem niemal wszechwiedzący dodał Robert. Czy zechce pan dać dokumenty dobrowolnie, czy nie?
— Nie wiem nic o dokumentach.
— Dobrze, a więc poszuka się w skrytce pod zegarem i znajdzie się nietylko te dokumenty.
— Cóż jeszcze?
— Zbiór klejnotów, które zostały nieprawnie przywłaszczone, a których prawy właściciel stoi oto przed panem. Nie chce się pan przyznać?
Walner zachwiał się na nogach; musiał się trzymać poręczy.
— Jestem zgubiony! — jęknął.
— Jeszcze nie — mówił Robert. — Każdy błąd można wybaczyć, skoro go winny wyzna i żałuje. Zatrzymał pan moją własność, to panu wybaczę, o ile mi pan ją zwróci. A i to drugie można naprawić. Pan Platen nie mógłby służyć jako krewny człowieka, który winien jest zdrady państwa. Przez wzgląd na mego przyjaciela poszukam jakiegoś wyjścia.
— Zdrady państwa? — zapytał zdumiony Platen.
— Niestety, tak, — odpowiedział Robert. — Pomów z wujkiem. Ja tymczasem przejdę do drugiego pokoju.
Nie dodając słowa, wyszedł do sąsiedniego pokoju.
Usiadł na krześle i czekał. Słyszał ich głosy, to ciche, to głośniejsze. Upłynęło sporo czasu, zanim drzwi się otworzyły i Platen poprosił go do kantoru. Widać było, że przebył ciężką walkę.
— Panie poruczniku, już dawno temu otrzymałem przesyłkę z Meksyku. Mimo starań, nie mogłem znaleźć adresata. Okazuje się, że to pan. Wręczę panu przesyłkę w całości.
— Dziękuję panu — odpowiedział Helmar.
Po krótkiej pauzie Walner dodał:
— Przed niedawnym czasem jakiś nieznajomy, który nazwał się Shawem, złożył u mnie na przechowanie kilka dokumentów. Nie znam ich treści, wiem tylko tyle, że pewien Helbitow miał je poznać. Dokumenty miały być odebrane. Przez kogo, nie wiem. Ponieważ pan zapewnia, że ich treść może mnie narazić na niebezpieczeństwo, chętnie przekażę je panu; zapewniam słowem honoru, że już nigdy nie będę czegoś podobnego przechowywał. Czy chce pan pójść ze mną do pawilonu?
— Chętnie, panie Walner.
Bankier szedł naprzód, a za nim obaj przyjaciele. Opuścili pokój i udali się do pawilonu. Bankier otworzył drzwi i zaprowadził ich do trzeciego pokoju. Zdjął zegar ze ściany. Otworzył małe żelazne drzwiczki i rzekł:
— Tu, panie poruczniku.
Poza szkatułką i wczoraj oglądanymi doku-mentami, była tam nowa paczka. Były to dokumenty, przyniesione przez Shawa.
— Czy treść ich jest naprawdę ważna? — zapytał Platen.
— Ponad wszelki wyraz!
Platen wziął szkatułkę, podczas gdy Robert brał papiery. Obaj opuścili pawilon, nie pożegnawszy się z bankierem. Udali się do pokoju Platena, gdzie Robert złożył uzyskane dokumenty w jedną paczkę. Naraz ukazał się służący.
— Panie Platen, prędko, prędko, niech pan porucznik idzie do pana bankiera! — zawołał.
— Czego sobie pan bankier życzy? — zapytał Platen.
— Czego sobie życzy? O, nic zupełnie nic sobie pan bankier nie życzy. Myślę tylko, że on jest... on jest...
— No, cóż takiego?
— Chory, bardzo chory.
— Co mu jest? Sprowadźcie lekarza.
— O, lekarz już nie poradzi.
Platen zerwał się i utkwił oczy w służącym.
— Nie poradzi? Ach, co się stało? Gdzie jest wujek?
— W swoim pokoju. Miałem mu zameldować pewnego pana; kiedy wszedłem, leżał w krześle i... i.. był nieżywy!
— Dopiero co mówiliśmy z nim. Schodzę już; natychmiast.
Odszedł; Robert został. Po pewnym czasie wrócił Platen. Był bardzo blady; bankier nie żył rzeczywiście.
Po kwadransie Robert znalazł się w drodze powrotnej do domu. Nosił ze sobą cały majątek. Ale cenił sobie bardziej tajne dokumenty, którymi mógł okazać wdzięczności za awans i wyróżnienie.
Z początku zatrzymał się u matki. Jakże się zdumiała, skoro otworzyła szkatułkę i ujrzała błyszczące klejnoty. Łzy trysnęły jej z oczu. Objęła syna i zawołała:
— To może posiadać wielką wartość, ale wolałabym tysiąckrotnie, aby twój ojciec powrócił. Czyń z tymi klejnotami, co chcesz; nie mogę na nie patrzeć.
Oddał jej paczkę papierów, o których kapitan nie powinien się dowiedzieć, ale szkatułkę zaniósł do niego. Opowiedział mu, co uznał za właściwe, i pokazał zawartość.
— Do pioruna, teraz chłopak nosa mi będzie zadzierał! — mruknął Rodowski. — Bogactwo wbija w pychę.
— Nie mnie, drogi ojcze chrzestny, — zapewnił z uśmiechem Robert.
— No, niech i tak będzie. Ale co poczniesz z tymi rzeczami, hę?
— Podaruję wszystkie.
— Chłopcze, oszalałeś!
— Nie oszalałem, a jednak podaruję te klejnoty. Różyczka dostanie ten cały skarb.
— Różyczka? Hm, ta myśl jest niezła. Ale czemu właśnie ona?
— Gdyż ona jedna jest tak piękna i dobra, że może nosić takie skarby.
Oczy jego zabłysły, co zwróciło nawet uwagę starego kapitana, który w sprawach sercowych był ciemny jak tabaka w rogu. Uśmiechając się, zagroził palcem:
— Ty, zdaje się, jesteś zakochany, człowieku! Nie wyprawiaj głupstw. Jeśli już koniecznie chcesz się unieszczęśliwić, to wyszukaj sobie innego frasunku. Różyczka leśna nie jest dla ciebie. Rośnie za wysoko.
— Drogi opiekunie, mogę się po nią wspiąć.
— Tak, — roześmiał się starzec — taki porucznik może się wdrapać aż na samo niebo; wiem po sobie — kapitan i nadleśniczy, pożal się Boże! A zatem, rób z tym kramem, co ci się żywnie podoba, ale nie obiecuj sobie zbyt wielkich rodzynek i pozostaw w spokoju różyczki. Miarkuj to sobie!
Najbliższym pociągiem Robert wrócił do stolicy. Towarzyszył mu Ludwik. Przybyli wieczorem. Mimo później pory, natychmiast z dworca pośpieszył do ministra.
Okna były jeszcze oświetlone. Minister przyjmował gości. Odźwierny chciał Roberta zatrzymać, ale porucznik wyminął go szybko i skoczył na schody. Podał służącemu wizytówkę.
Kamerdyner wrócił po chwili.
— Niech pan idzie za mną — prosił tonem pełnym szacunku.
Zaprowadził go do pokoju, w którym już stał minister.
— Dla pana jestem zawsze obecny, panie poruczniku. Oddał pan znowu cenną usługę państwu. Naskutek depeszy pańskiej zatrzymano owego Rosjanina. W kapeluszu jego znaleziono dokumenty takiej wagi, że może pan być pewny naszego podziękowania. Ale jakże pan doszedł tej tajemnicy?
— Zanim odpowiem na to pytanie, pozwoli mi pan wręczyć nowe dokumenty.
— Podejmuję teraz gości i nie mam czasu na czytanie, ale przejrzę nagłówki. — Ach!
Rozwinął pierwszy dokument; nie ograniczył się do nagłówka. Przeczytał uważnie, po czym sięgnął po drugi arkusz.
— Ale, panie poruczniku, pytam pana, skądże pan wpadł na to?
— Kapitan Shaw, który zbiegł, oddał je do przechowania pewnemu bankierowi Walnerowi z Poznania, ten zaś przekazał mi je, skoro go ostrzegłem.
— Ale znał treść dokumentów?
Oczy wielkiego człowieka tak ostro wpatrzyły się w Roberta, że ten nie mógł skłamać.
— Ekscelencjo, ten człowiek nie żyje...
— Samobójstwo? — zapytał domyślny minister.
— Tak.
— Opowiadaj pan prędko!
Opowiedział więc skarbie meksykańskim, o okolicznościach, jakie naprowadziły go na tajemnice zdrajców. Oszczędzał bankiera, o ile mógł.
— Panie poruczniku, cenię pana. To słowo może panu powiedzieć tyle, co order. Na przyjaciela pana, Platena, nie padnie żaden cień. Ale chcę wynagrodzić pana za względy dla przyjaciela, i proszę cię, abyś się jutro o dziewiątej rano stawił u mnie. Pojedziemy razem do króla. Niech usłyszy z ust pana, jak panu się udało oddać nam tę wielką usługę. Teraz muszę wrócić do gości. Oczekuję pana jutro.
Robert zszedł po schodach pijany ze szczęścia. Ludwika posłał z dworca do domu. Kiedy więc przyszedł, zastał wszystkich zebranych nad otwartą szkatułką. Posypały się oracje i powinszowania.
— O, przeżyłem coś znacznie zaszczytniejszego. Przychodzę od ministra.
Rzekł od mnie: Panie poruczniku, cenię pana. To słowo może panu powiedzieć tyle, co order. Następnie zaprosił mnie na jutro na dziewiątą rano, aby pojechać ze mną do króla. To jest mi milsze nad złoto i klejnoty.
Zasypano go, oczywiście, gradem pytań.
— Chodzi o nader ważne tajemnice państwowe, których nie wolno mi zdradzać. Później, być może, będę mógł opowiedzieć.
— Spójrzcie na tego dyplomatę! — roześmiał się don Manuel.
— Robert ma wszelkie warunki do wybicia się, a poza tym wiele szczęścia — rzekła pani Zorska. Jestem przeświadczona, że będą o nim mówić. Ale, drogi Robercie, co zamierzasz począć z tymi kejnotami?
— Zapytał mnie już o to pan kapitan — rzekł z uśmiechem.
— I coś mu odpowiedział?
— Powiedziałem, że chciałbym je podarować naszej różyczce leśnej.
Wszyscy się roześmieli. Różyczka znowu oblała się purpurą, a Roseta, jej matka, zapytała:
— A cóż odpowiedział ten poczciwy, stary wojak?
— Hm, powiedział, że nie powinienem sobie obiecywać rodzynek, gdyż nie jestem tym, który, mógłby coś podarować Różyczce.
— Miał chyba to na myśli, że takiego skarbu nie powinno się ofiarować nikomu, lecz dobrze strzec. Będziemy wszyscy nad nimi czuwali.
Kiedy Robert znalazł się w swoim pokoju, cichutko zapukano do drzwi. Różyczka wsunęła główkę.
— Robercie, czy naprawdę chciałeś mi to podarować?
— Tak, Różyczko, — odpowiedział.
— Przechowuj klejnoty starannie, bo później będę je musiała wziąć.
— Nikt inny, tylko ty.
Mówiąc to, uchwycił jej główkę i trzymał mocno. Usta ich spotkały się w krótkim pocałunku. Różyczka szepnęła:
— Kapitan Rodowski jest starym niedźwiedziem. Oświadczam uroczyście, że już jesteś człowiekiem, który może mi coś podarować? Nieprawdaż, drogi Robercie?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.