Tajemnice Nalewek/Część III/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Część III-cia
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV
LIKWIDACJA

— Jak widzisz, nie mamy innego wyjścia.
— A więc likwidacja?
— Rzeczywiście. Powtórzmy zresztą raz jeszcze systematycznie to wszystko, co przed chwilą raczyłeś mi rzucić w szeregu nieporządnych frazesów. Rzecz jest zbyt ważna; rzucamy zbyt korzystną sytuację i za bardzo narażamy się „naszym“, którzy, jak wiesz, mają dość długie ręce, ażebyśmy nie mieli rozważać przedsiębranego kroku ze wszystkich stron. Powtórzmy jeszcze raz.
Pan Natan Lurje, na te słowa pulchnego pana Landsbergera, wzruszył energicznie ramionami.
— Z tobą nigdy nie można mówić serjo — rzekł głosem ostrym i wielce różnym od zwykłego, eleganckiego swego sposobu mówienia.
Twarz, którą w tej chwili pan Natan zwrócił do swego interlokutora, nosiła wyraźne ślady zmęczenia. Wspólnik bankierskiego domu „Ejteles i Sp“. wyglądał na człowieka, który nie spał parę nocy; oczy miał zaczerwienione i podkrążone obwódkami. Powieki, odbijające sinym kolorem, ciężko spadały nadół, poruszane co chwila nerwowem drżeniem.
Pulchny pan Joachim był zato ciągle równie różowy i poprawny; w chwili, gdy pan Natan rzucił głosem urywanym i ostrym powyższy frazes, hamburski negocjant czyścił sobie z uwagą paznokcie. Odłożył powoli na bok skomplikowany przyrząd, którym się w tym celu posługiwał, i przez dłuższą chwilę przyglądał się swemu towarzyszowi.
— Co ci jest Natanie? — zapytał wreszcie.
— Nerwy — odburknął zapytany.
— Nerwy? Dziwne! Znamy się przecież nie od dziś, a chyba pierwszy raz słyszę od ciebie o nerwach.
Pan Natan nic nie odpowiadał.
— A więc niech będą nerwy. To nam nie przeszkodzi skończyć naszej pogawędki. Tylko, ponieważ ty nie możesz, z powodu tych głupich nerwów, rozumować, ja uczynię to za ciebie.
Pan Lurje znów rzucił ramionami.
— Otóż położenie jest następujące...
Pan Joachim zatrzymał się i namyślał przez krótką chwilę.
— Wybacz — rzekł nareszcie — iż zacznę zdaleka, ale to konieczne; zresztą mamy dziś czas, ponieważ sam mi w tej chwili powiedziałeś, że będzie można działać dopiero jutro. Otóż, korzystając z informacyj „jego samego“, z którym tworzymy razem radę tak zwanych „Trzech“, od paru już lat wzięliśmy w obroty starego Ejtelesa i jego przyjaciela Halbersona, którzy zdaje się, popełnili dwa wielkie błędy: w młodości mieli na sumieniu jakieś grzeszki, na starość zrobili majątek... Nieprawda?
Pan Joachim przerwał sam sobie krótkim, urywanym śmiechem; pan Natan nie odzywał się ani jednem słowem.
— Ale to wszystko jeszcze głupstwo — ciągnął negocjant hamburski. — Największym jest błędem, a głównie tego starego, który już przypieczętował swoje idjotyzmy śmiercią na stryczku, był sentymentalizm, który, pomimo upływu wszelkich przedawnień, przeszkodził im wyrzucić nas precz. Skończyło się na tem, że zamiast wziąć od nich po kilkanaście tysięcy rubli, jak ty chciałeś, kazaliśmy im założyć bank i staliśmy się ich wspólnikami. W ten sposób, każdy z nas mógł urzeczywistnić swoje ideały. Ja mogłem uczynić zadość mojemu pragnieniu rozwinięcia działalności zagranicą, poza obrębem tego kraju, który, przyznasz, jest dosyć barbarzyński, ty mogłeś się osiedlić i grać rolę poważnej i eleganckiej osobistości w Warszawie, dokąd cię zawsze pociągały kobiety...
Pan Joachim urwał nagle.
— Przyznaj — zaczął po chwili — że te twoje nerwy to znów z powodu jakiejś kobiety?
Pan Natan roześmiał się z przymusem; pociągnął ręką po czole. Podniósł się i przeszedł przez pokój, wreszcie zatrzymał się przed Landsbergerem.
— A więc zgadłeś. Poco hypokryzja? Tak, z powodu kobiety, a raczej z powodu kobiet... Bo jest ich dwie...
— Aż? — pytał pan Joachim, z uśmiechem półdobrodusznym, półkarcącym — Don Juan z ciebie... Zresztą pomówimy o tej kwestji potem. Teraz idźmy śladem naszej myśli.
Przybrał znowu minę zupełnie poważną.
— Otóż było nam bardzo dobrze, jako wspólnikom firmy „Ejteles i Sp“. Oprócz operacyj jawnych, znanych głowie firmy, obracaliśmy jego i jego kasjera pieniądze za kulisami na nasze własne przedsiębiorstwa, maleńką kontrabandę; mały bank złodziejski zagranicą, trochę na kupno i sprzedaż kradzionych przedmiotów, słowem, zbieraliśmy ładne dochodziki... Nieprawdaż?
Pan Natan, który po wyznaniu, zrobionem wspólnikowi zdawał się odzyskiwać energję, skinął głową.
— Jednem słowem, przez dwa lata każdy z nas zarobił po 40 tysięcy rubelków rocznie, a odliczywszy nawet 30% dla „naszych“ i dla „niego samego“, mieliśmy czem uspokoić wyrzuty sumienia, gdyby one kiedykolwiek nas napastowały.
W tem miejscu nawet panu Natanowi, pomimo jego przygnębienia, wystąpił na usta przelotny uśmiech.
— I byłoby wszystko dobrze, kochany Natanie, gdyby nie kobiety, wobec których ty — nie robię ci z tego bynajmniej zarzutu — jesteś słabszy, niż wosk. Zaczęły cię one kosztować trochę za drogo, a ponieważ ja, jako twój wspólnik, z konieczności nie chcąc pozostać wtyle, musiałem czerpać ze wspólnej kasy tyleż, co i ty, wydatki nasze wzrastały i oto znaleźliśmy się pewnego pięknego poranku wobec poważnego deficytu. Czy należycie określam sytuację?
Pan Natan skinął głową na znak twierdzenia.
— Jesteś wcale pomysłowym chłopcem. Zażądałeś tedy od naszego głównego wspólnika jakichś głupich kilkudziesięciu tysięcy rubli na pokrycie tego deficytu. Ale ten stary kretyn, który tymczasem zaczął się powoli domyślać, jaką dwuznaczną, zakulisową rolę kazaliśmy odgrywać jego bankowi, odmówił wprost i stanowczo. Zdaje się, że oswoił się on nieco z nami, a przy tem wszystkiem trochę za bardzo lubi pieniądze. Brzydka wada! — dorzucił pan Joachim filozoficznie.
— Ponieważ niebardzo mogłeś czekać — ciągnął po chwili przerwy — udałeś się z groźbami do jego kasjera, który wydawał się trochę sentymentalniejszym. Ten stary czyżyk, którego prawdopodobna samobójcza śmierć najlepiej tego dowodzi, ustąpił odrazu, szczególniej, kiedyś mu zawrócił głowę obietnicą pokazania córki. Wzięliśmy od niego częściowo trzydzieści tysięcy rubli, a kiedy nie mógł, czy nie chciał dać więcej, chowając widać resztę na posag dla swej córuni, przyszła ci do głowy myśl niezmiernie prosta. Postanowiłeś za moją aprobatą dla tak pięknego pomysłu i korzystając z miękkości starego Halbersona, okraść na naszą korzyść nasz własny bank. Przyznam ci się, iż, nie mówiąc już o względach praktycznych, ta ideja podoba mi się niezmiernie z punktu widzenia, że tak powiem, artystycznego.
Pan Natan poruszył się gwałtownie.
— Poco te dygresje? — zawołał z hamowaną gwałtownością. — Masz mówić, mów i kończ czemprędzej.
Pan Joachim w odpowiedzi pokiwał głową.
— Ach, te kobiety, te kobiety!
Po chwili zresztą zmienił ton i prawił dalej:
— A więc kończmy. Myśl twoja się udała, jak nie można lepiej, za bardzo dobrze. Wziąłeś zgórą sto tysięcy rubli, nie ściągnąwszy na siebie najmniejszych podejrzeń. Z Halbersonem zdarzyło się coś dziwnego; przypuszczam, że, uczyniwszy ci pewne ułatwienia, miał potem, jak zwykle ludzie zbyt sentymentalni, jakieś głupie wyrzuty i skrupuły, które kazały mu się pozbawić życia. Wreszcie dziwny przypadek postawił w stanie oskarżenia jednego z urzędników naszego banku...
— Tak, Strzeleckiego!
— To wszystko dodatnie strony sprawy. Ale są i ujemne. Mówisz, że wziąłeś z kasy sto tysięcy rubli, tymczasem brak tam trzechkroć stu tysięcy... Gdzież jest dwakroć?
— Alboż ja wiem!
— Pozwolisz, kochany Natanie, że postawię w tej mierze parę hipotez. Tylko się nie gniewaj! nasza stara przyjaźń, a przedewszystkiem wspólny nasz interes, pozwala nam mówić otwarcie. Logika w tem trudnem położeniu dyktuje nam trzy prawdopodobne przypuszczenia. Albo sam Halberson jeszcze przed nami okradł bank na dwakroć sto tysięcy; albo ty, kochany Natanie, ukradłeś trzykroć, a twojemu przyjacielowi i wspólnikowi mówisz o stu tysiącach, ażeby schować na swój wyłączny użytek resztę; albo wreszcie, co najmniej napozór prawdopodobne, mieliśmy w naszem przedsięwzięciu cichego, nieznanego wspólnika, który zabrał sobie lwią część, dwakroć sto tysięcy, ażeby nam zostawić mizerną setkę.
Pan Natan gwałtownie się obruszył.
— Mówiłem ci już... — zaczął.
— Pozwól, pozwól, nie przerywaj, niech ja skończę. Z tych trzech hipotez pierwsza upada wprost, wobec śmierci Halbersona i niepozostawienia przez niego pieniędzy. Następna byłaby bardzo prawdopodobna, gdyby nie jedna okoliczność. Oto ja, Joachim Landsberger, znam ciebie, mój Natanie, jak zły szeląg, i na zasadzie znajomości twego charakteru i studjów, które nad tobą robię od mego przyjazdu, przyszedłem obecnie do tego stanowczego wniosku, że tym razem przypadkiem mówisz prawdę.
Pan Natan w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami.
— Pozostaje więc trzecia, nieprawdopodobna hipoteza, która, jak się zdaje, jest właśnie prawdziwa.
— Ależ przekonywam cię o tem od czterech dni! — przerwał gwałtownie pan Natan.
— Wybacz, przekonywasz nietylko ty, ale i fakty. Po namyśle widzę, że twojego Strzeleckiego musiał „ubrać“ ten nieznany ktoś, który się podzielił z nami zawartością kasy Ejtelesa. Jest on mądrzejszy nawet od nas i ma bardzo dobry zwyczaj: popełniwszy kradzież, szczególniej tego rodzaju, uważał za właściwe znaleźć winowajcę dla sędziów i policji, ażeby jemu samemu na pięty nie następowali... Co powiesz o tem?
Pan Natan nie odrzekł nic.
— Otóż i dochodzimy do powodów zamierzonej likwidacji. Ten niepochwytny ktoś najwidoczniej trzyma nas w ręku i może nam skręcić kark, kiedy zechce. To jasne jak słońce. Jeśli mógł to uczynić z takiem niewinnem jagnięciem, jak Strzelecki, tembardziej nie będzie sobie robił ceremonji z nami.
— A więc zgadzasz się wreszcie na moje wnioski?
— Poczekaj. Zgodzę się na wszystko, do czego dojdę drogą logiki i rozumowania. Ma się rozumieć, byłoby nieźle z twojej strony, gdybyś mi w tem dopomógł, zamiast robić miny i mruczeć pod nosem.
— Zgoda! — rzekł krótko pan Natan.
— Otóż przyznam razem z tobą, iż takie położenie jest stanowczo niemożebne i konieczność wyjścia z niego jest pierwszym powodem, skłaniającym nas do „likwidacji“. Jako drugi powód uważaliśmy „Czerwonego Janka“. Obecnie jednak dowiadujemy się, że ten chłopczyk nie może nam już szkodzić. Wyczytaliśmy w dzisiejszych pismach porannych, że wczorajszej nocy ten bandyta został sprzątnięty. Co mówisz o tem?
Pan Natan zbierał się z myślą.
— Na pozór, jest to nadspodziewanie dla nas korzystne. Zdawałoby się, że ktoś umyślnie, widząc jaką przeszkodą stać się może w naszych planach „Czerwony Janek“, postarał się go usunąć. Jednak w gruncie rzeczy...
— W gruncie rzeczy?...
— Jeśli jest tak rzeczywiście, jeśli ten ktoś nie cofa się przed żadną zbrodnią, jego potęga jest dla nas prawdziwie niepokojącą, prawdziwie straszną.
— Obawiasz się? — zapytał pan Joachim, którego twarz przyoblekła się w tej chwili dotąd niezwykłym mu wyrazem powagi.
— Tak, obawiam.
Przez krótką chwilę panowało milczenie. Przerwał je pan Landsberger, którego twarz już się nie śmiała.
— Bądź co bądź, tymczasowo sprawę „Czerwonego Janka“, jako bezpośredni powód likwidacji, usuwamy za nawias...
— Pozostanie i tak innych powodów aż nadto wiele...
— Słucham.
— A więc — prawił tym razem pan Natan — oto numer drugi: Apenszlak i druga niezbadana historja z ową tajemniczą osobistością, która potrafiła się dostać do wnętrza „fabryki“, rewizja, przymusowa wyprowadzka „fabryki“, opóźnienie robót, jeśli nie zupełna ich kompromitacja. Teraz, kiedy „ta“, jeśli nie zna zgruntu, to przynajmniej węszy sprawę plomb i sprawę „obrazków“, czy myślisz, że nam będzie łatwo puścić w obieg to wszystko, choćby nie było zwłoki w ukończeniu?
Najwidoczniej pan Natan wyrazem „ta“ oznaczał policję; co miały znaczyć w jego żargonie „obrazki“, wiemy.
— To rzecz poważna! — zrobił uwagę pan Joachim.
— I to jeszcze nie wszystko. Byłem dziś o siódmej rano u Apenszlaka — widywałem się z nim tak wcześnie dla uniknięcia plotek — i... nie zastałem go. Nie nocował w domu.
— Nieprawdopodobne!
— Pobiegłem do Fajnhanda, który był jego najbliższym, i wiesz, czego się dowiedziałem?
— No?
— Apenszlak, zdaje się, wyjechał, a jego córka, piękna Róża, znikła dzień przedtem.
— Co za córka? Co za piękna Róża?
— Ach, ty nic nie wiesz. To właśnie przyprowadza mnie do rozpaczy. Mówimy otwarcie, a więc nie będę przed tobą ukrywał, że pomiędzy mną a Apenszlakiem istniały projekty małżeństwa między mną a jego córką.
Pan Joachim, na serjo zdziwiony, spoglądał przez chwilę na Natana.
— Ty... i małżeństwo?
— Tak. Nie powiem, żebym kochał tę dziewczynę, pomimo że jest to piękność skończona, ale nigdy nie znalazłbym dla siebie odpowiedniejszej żony.
Pan Joachim spoglądał ciągle z podziwem na przyjaciela; kiwał tylko głową.
— Cokolwiekbądź, jej zniknięcie, o którem wspominał mi nieco Fajnhand, a bliższe szczegóły dała stara służąca Apenszlaka, odjazd jego samego, nie wiadomo, czy w pogoni za nią, niepokoją mnie nietylko ze względu na moje osobiste, sercowe interesy, ale i ze względu na nas.
— Rzeczywiście?
— Zapytuję siebie, czy na dnie tego wszystkiego niema przypadkiem „tej“?... Wreszcie, praktycznie, jeżeli nieobecność Apenszlaka potrwa, jak trafimy do „fabryki“, którą usunął on w pośpiechu w miejsce, jemu samemu tylko wiadome?
— To rzecz mniejsza! — odrzekł pan Joachim.
— Mniejsza?
— Sądzę. Jeśli „likwidacja“ ma nastąpić jutro, i tak nie moglibyśmy czekać na „obrazki“, które nie będą jeszcze prędko gotowe. Myśl o „obrazkach“ należy odłożyć na bok.
— Stanowi to dla każdego z nas trzykroć sto tysięcy rubli straty — zrobił spokojnie uwagę pan Natan.
— Co robić?
— W każdym razie — ciągnął dalej pan Lurje — to druga stanowcza przyczyna „likwidacji“.
— A trzecia? — pytał pan Joachim, który znów na chwilę odzyskał swą zwykłą wesołość i zimną krew.
— Trzecia? Ta jest najważniejsza. Bank Ejtelesa jest na brzegu przepaści. Po ostatnich niewypłacalnościach, które nam, jak grom, na głowę spadły, jesteśmy prawie na czysto. Aktywa równoważą pasywa, a stary Ejteles, jeśli nie posiada gdziekolwiek schowanej znaczniejszej sumy, o co go zresztą bardzo podejrzewam, może się pewnego pięknego poranku obudzić żebrakiem. Katastrofa musi lada dzień nastąpić. O ile znam starego Ejtelesa, a znam go dobrze, choćby posiadał w zanadrzu miljon, nie dotknie się go, ażeby ratować upadającą w gruzy ruinę swego banku. A więc za miesiąc, dwa miesiące, może za tydzień, bylibyśmy zmuszeni ustąpić z korzystnej pozycji, jaką obecnie zajmujemy, likwidować pod grozą sądów... bez żadnej korzyści, tracąc wszystko, poddani zawsze przykrym skutkom prawa. Czy nie lepiej uprzedzić likwidację i uskutecznić ją podług swej woli?
Głos pana Natana brzmiał w tej chwili siłą i energją; oczy jego, zaczerwienione i podsiniałe, pod ciężko opadającemi powiekami, świeciły fosforycznie. Pan Joachim był całkowicie poważny; spoglądał przez długą chwilę w przestrzeń.
— A więc tak — rzekł wkońcu. — Likwidujemy. „Likwidacja“ jest koniecznie potrzebna.
— Nareszcie!
— Pozostaje teraz niemniej ważna kwestja: jak?
Pan Natan zabrał znów głos; z chwilą gdy rzecz została zdecydowana przez jego wspólnika w zasadzie, zdawało mu się, że urzeczywistnienie jej nie może przedstawiać i nie przedstawia żadnych poważnych kwestji.
— To rzecz najmniejsza — mówił. — Wszystko przygotowałem. Mamy w tej chwili około sześćdziesięciu tysięcy rubli gotówki w kasie, nadto w bankach blisko pięćkroć sto tysięcy, które możnaby uruchomić....
— Razem pięćkroć sześćdziesiąt tysięcy rubli, a dodawszy czterdzieści tysięcy, które nam jeszcze zostają z tamtej historji, razem sześćkroć sto tysięcy. Dla każdego z nas po trzykroć — zrobił spokojnie uwagę pan Lansberger.
— Nie tak prędko, nie tak prędko!... Z pięciukroć stu tysięcy możemy uruchomić nie więcej, niż dwakroć. Podniesienie wszystkiego wywołałoby popłoch. Trzeba ci wiedzieć, że nasz bank, wobec ostatnich wypadków, które dla nikogo nie są tajemnicą, zaczyna stać na wulkanie. Już pokazują nas palcami, jako jutrzejszych bankrutów. Kiedym wczoraj brał zagraniczny paszport, mówiąc, że wyjeżdżam na parę tygodni do Nizzy dla odpoczynku, urzędnicy, którzy wiedzą, kto jestem, patrzyli na mnie z dziwnym uśmiechem.
— A więc?...
— A więc, wiedząc, że niema innego wyjścia, dziś poczyniłem już odpowiednie kroki. W kasie, jutro rano, oprócz obecnie tam leżących sześćdziesięciu tysięcy, znajdzie się jeszcze dwakroć. O trzeciej będę, jak się umówiliśmy, na zebraniu „naszych“, o szóstej wieczorem kasa znajdzie się w mojej kieszeni, a o dziewiątej kurjer wiedeński uniesie nas ku granicy. Rano będziemy mieli Sosnowice za plecami.
Pan Joachim z przyjemnością spoglądał na pana Natana, którego oczy błyszczały w tej chwili, jak dwa karbunkuły.
— Lubię cię takim — rzekł po chwili. — Ta energja wróży nam powodzenie. Powiedz mi jednak, w jaki sposób dostaniesz się do kasy?
— O, to drobnostka. Od czasu wypadku ja właściwie trzymam kasę... przy pomocy tego blondyna... wiesz... pana Henryka. Nie to mnie bynajmniej niepokoi.
— A więc i ten słoneczny obraz posiada niepokojące plamy? Jakie?
Pan Natan przeciągnął ręką po czole, przez które przeszła chmura.
— O, plam jest aż zanadto. Pierwsza to zebranie o trzeciej. Jest ono dla mnie zupełną zagadką!... Co tam będzie? Czy stamtąd nie uderzy jaki nowy grom? Czego chcą „nasi“? Wszystkiego się można spodziewać.
— Czyby nie było lepiej nie chodzić tam?
— Nie, nie! — protestował pan Natan. — W grze takiej, jaką zamierzamy grać jutro, każde niebezpieczeństwo jawne jest stokroć mniej groźne, niż niebezpieczeństwo ukryte. Gdybym nie poszedł tam o trzeciej, mogliby zechcieć zobaczyć nasze karty i przeszkodzić wyjazdowi wieczorem. Są na to dość zręczni i podejrzliwi, a my trochę za bardzo ich oszukujemy. Iść trzeba.
Pan Joachim skinieniem głowy potakiwał wspólnikowi.
— Drugie niebezpieczeństwo to Ejteles. Ten człowiek ma minę, która mnie niepokoi. Wreszcie jutro, znalazłszy kasę próżną, może wprost zawołać policji i powiedzieć: „Mój wspólnik, Lurje, okradł mnie“. On do tego zdolny. A przyznasz, że pomimo wszystko, „likwidując“ nie chciałbym się znaleźć w pozycji ściganego listami gończemi złoczyńcy.
— Czy to jednak możebne.
— Zobaczymy. Twoje położenie zupełnie inne, lepsze. Pieniądze z kasy znikną razem z moim wyjazdem. Kto je wziął? Odpowiedź prosta: Lurje. O Landsbergerze niema mowy. Landsberger znajduje się w tej chwili urzędownie w Hamburgu, lub gdziekolwiek indziej. W Warszawie jest Pfeifer. Gdyby nawet odkryto, że pod tem nazwiskiem ukrywa się Landsberger, mógł tu przyjechać dla kobiety, dla jakiegoś szaleństwa. Landsberger, jednem słowem, nie jest skompromitowany. Cały ciężar spada na Lurjego. Rozumiesz?
— Czy nie można tego urządzić inaczej? — zapytał spokojnie pan Joachim.
Pan Natan spoglądał długo w oczy Landsbergerowi.
— Nie można... chyba...
— Chyba?
Pan Natan spuścił oczy i zaczął mówić prędko, zniżywszy głos:
— Byłoby jedno... Gdyby Ejteles popełnił samobójstwo... rozumiesz?... samobójstwo. Jego kasjerowi i przyjacielowi mogło to przyjść do głowy. Dlaczego on nie miałby tego zrobić?
Pan Joachim spoglądał na Lurjego wzrokiem, w którym malowało się przerażenie; w oczach pana Natana świecił ogień.
— Mógłby się, naprzykład, otruć — mówił, zniżając głos do szeptu. — Zażywa tyle lekarstw... A wówczas...
— Wówczas?
— Byłoby wszystko najlepiej. Nie mielibyśmy do czynienia ze wspólnikiem, który okrada wspólnika, ale z bankructwem, połączonem z samobójstwem jednego wspólnika i ucieczką drugiego. Rozumiesz?
Pan Natan roześmiał się krótkim, urywanym śmiechem.
Towarzysz jego wstał, zbliżył się do niego i, położywszy mu rękę na ramieniu, rzekł:
— Rozumiem. Rób co chcesz! Pamiętaj jednak, że w grze twojej jest tylko Lurje, sam tylko Lurje...
Przez długą chwilę pomiędzy wspólnikami panowało milczenie.
— To i wszystko — rzekł pan Natan, podnosząc się. — Do jutra... o dziewiątej na kolei.
Skierował się ku drzwiom pokoju „chambres garnies“, w którym odbywała się ta scena. Landsberger go zatrzymał.
— Jeszcze jedno — rzekł. — Małe wyjaśnienie w kwestji osobistej. Mówiłeś o dwóch kobietach. Która jest druga?
— Tema.
Oczy pana Natana znów zaświeciły ponurym ogniem; ściskał pięść.
— Wiesz — zaczął mówić do Ladsbergera głosem, w którym brzmiały nuty chrapliwe, poddając się mimowoli potrzebie wywnętrzenia się — ta kobieta doprowadziła mnie do szaleństwa. O ile zawsze marzyłem o Róży Apenszlakównie na żonę, o tyle pragnąłem zrobić z tej kurtyzany, z tej Temy... moją metresę, moją własną metresę.
Pan Joachim spoglądał na Natana napół z ojcowskiem pobłażaniem, napół z litością.
— Och, te kobiety, te kobiety!
Pan Natan wyrzucał potoki słów.
— Ta kobieta uważała za jakąś rozkosz torturować mnie. Tak! Ile ona mnie kosztowała, nie uwierzysz. I za to nawet nie posiadałem jej. Nie pozwalała mi się dotknąć końca swego palca, podczas kiedy każdy z tych smarkaczy posiadał ją, ile razy chciał... I Strzelecki i książę Stasz i wszyscy...
— Uspokój się, Natanie — perswadował Landsberger.
— O „likwidacji“ myślałem już dawno. Marzyłem, że wezmę ją ze sobą, że pojedziemy zagranicę... że będziemy sami! I wiesz, co się stało... wiesz?
— Cóż?
— Byłem u niej wczoraj. Znikła tak samo, jak Róża...
Mimowolny okrzyk zdziwienia wyrwał się z piersi pana Joachima.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rozmowa ta toczyła się tego samego popołudnia, kiedy sędzia śledczy konferował z „Frygą“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.