Tajemniczy wróg/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Tajemniczy wróg
Podtytuł Powieść kryminalna
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1938
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
Odnajduję Dżoka.

Siedziałem właśnie w moim pokoju w hoteliku, kończąc list do matki, w którym chcąc ją pocieszyć kłamałem, iż mimo zaginięcia Gerca uda mi się pomyślnie ułożyć nasze sprawy, gdy wtem rozległo się pukanie do drzwi.
— Kto tam? — zapytałem zdziwiony, gdyż w Warszawie nie miałem znajomych.
Drzwi otworzyły się powoli i do pokoju, ku mojemu nieopisanemu zdumieniu wszedł „szef“, we własnej osobie. Był uśmiechnięty, wyelegantowany, w nowym garniturze i jaskrawym krawacie.
— Jak się masz! — mocno potrząsnął moją dłonią, po czym nieproszony rozwalił się na kanapie, założył nogę na nogę i wyciągnąwszy ciężką, srebrną papierośnicę, zapalił papierosa. — Wcale nie cieszysz się, że mnie widzisz?
Moja twarz nie wyrażała zachwytu.
— Odszukał mnie pan? — wymówiłem.
— Wcale nie było trudno! — zaśmiał się. — Łatwo ustalić w biurze meldunkowym adres Antoniego Korskiego.
Istotnie byłem zameldowany w hoteliku, jako Antoni Korski ze względu na toczące się dochodzenie. Skrzywiłem się lekko.
— No, tak...
— Nie cieszysz się? — powtórzył. — A myślałem, że bardzo cię uraduje mój widok. Tyle czasu nie miałem szczęścia cię oglądać, chłopaku! Ładnie tak zapominać o starych przyjaciołach, żebym cię aż musiał odnajdywać przez biuro adresowe! Myślałem, że odwiedzisz mnie... A tu trzy miesiące i nic...
— Myślałem — odparłem — że obawiając się nieprzyjemności, opuścił pan Warszawę. Wtedy tak prędko uciekł pan z pałacu. Zresztą, przyznaję się, nie usiłowałem szukać pana. Nie mamy z sobą żadnych wspólnych interesów.
— Nie mamy?
— Tak sądzę!
— Źle sądzisz, mój mały!
— Panie Kowalec! — zawołałem, nazywając „szefa“ właściwym nazwiskiem. Skończmy z tymi poufałościami, z tym tykaniem i „małym“! Zadowolony nawet jestem, że pana widzę i mogę wyjaśnić mu wszystko. Istotnie przez pewien czas należałem do pańskiej bandy, chcąc przedostać się do Gerca. Obecnie przestało to być aktualne, a mało mam pociągu do kariery zawodowego przestępcy!
— Panie Stanisławie Borowski — wymienił również moje prawdziwe nazwisko — przepraszam bardzo, że odzywałem się do dziedzica tak znakomitego rodu bez należytego szacunku.
Patrzył na mnie drwiąco. Drgnąłem, gdyż wstępując do jego szajki, podałem się za zupełnie kogo innego.
— I to pan wie?
— Hm, dużo rzeczy wiem i wiem dlaczego zaszczycał mnie pan swoją przyjaźnią. Chodziło o odzyskanie jakichś papierków, przywłaszczonych przez Gerca. Wcale nie mam pretensji, że mnie, starego wróbla chciał pan wystrychnąć na dudka.
— Skąd pan dowiedział się?
— Moja rzecz, hrabio! My kasiarze, czasami jesteśmy lepszymi detektywami od policji! Jak pragnę wolności! Ha... ha... ha... — zaśmiał się znowu. — Hrabia ma głupią minę!
— Skończmy z tymi żartami! — odrzekłem, zły. — Tym lepiej, skoro pan się dowiedział gdyż zamierzałem sam wszystko wytłumaczyć. Chyba pan pojmie obecnie, że niemożliwe są nasze dalsze stosunki...
— Ho... ho... Czemu?
— Bo nie zamierzam pod jakimkolwiek pozorem wdawać się w niewyraźne historie.
Przymrużył oko.
— Ale zamierza pan — już mnie nie „tykał“ — przebywać w hotelu pod nazwiskiem Korskiego, dzięki papierom, jakie panu doręczyłem?
Zbladłem.
— Cóż to znaczy? Muszę występować pod tym nazwiskiem, choćby ze względu na komisarza Relskiego.
— A gdybym ja tak wszystko opowiedział komisarzowi?
Zimny dreszcz przebiegł mi wzdłuż pleców.
— Szantaż?
Twarz Kowalca przybrała dobroduszny wyraz.
— Wcale nie mam zamiaru straszyć! Ale z tego co powiedziałem, wynika, że nie należy nigdy gardzić starymi znajomymi. I nie należy być ważnym.
Odetchnąłem.
— Nie jestem ważny! — mruknąłem.
— No, no, nie powiem! — skrzywił się ironicznie. — Prócz tego, też coś wiemy. Pan Stasio Borowski, który już przestał być sekretarzem barona, wciąż lata do pałacu, bo panna Lili patrzy nań łaskawym okiem. Ho... ho... Wyrośniemy, naprawdę na wielkiego pana, bo pałac stanowi własność panienki... Tylko zginęły znowu papiery...
— Wypraszam sobie... — zaczerwieniłem się gwałtownie.
— Znowu obraziliśmy się! Wcale dotknąć nie chciałem! No, ale gadajmy poważnie — porzucił błazeński ton. — Nie przychodzę tu, jako wróg, tylko jako przyjaciel, gdyż chociaż nie zasługujesz na to, przepraszam — poprawił się — nie zasługuje pan na to, pragnę wam w tej całej sprawie dopomóc.
— Pragnie pan dopomóc?
— Tak! Powiedziałem już, że czasami potrafię być lepszym detektywem od policjanta. Może coś więcej wywąchałem od innych...
Poczynałem pojmować.
— Jest pan na tropie zbrodniarzy?
Znów przymrużył oko.
— Może!
— A mówże pan, do licha, wyraźniej! Któż według pana, porwał Gerca?
— Jeszcze nie wiem!
— A czy żyje?
— Też nie wiem!
— To cóż pan wie właściwie?
Kowalec powoli powstał z kanapy, zbliżył się do mnie i szepnął mi z tajemniczą miną w same ucho.
— Odnalazłem ślad siwowłosej kobiety!
Teraz ja szeroko otworzyłem oczy.
— Gdzie znajduje się?
Miał wyjątkowo poważną minę.
— Będę wiedział wszystko! Może za kilka godzin. Ale, chwilowo ani słówka nikomu. Nawet komisarzowi Relskiemu. Sami ją pochwycimy.
Pojmowałem, że jego współpraca z policją jest niemożliwa.
— Każdemu innemu — wyjaśniał — wyślizgnie się. Ale mnie nie ucieknie. Musisz więc być gotów na każde moje wezwanie.
Skinąłem głową, puściwszy mimo uszów, iż znowu zaczynał mnie tykać. Sprawa zanadto była poważna i rozumiałem, że pochwyciwszy siwowłosą kobietę można było po nitce dojść do kłębka.
— Tylko... — mruknął Kowalec.
— O co chodzi?
— Pochwycimy ją i ty będziesz mógł sobie przypisać całą zasługę tego połowu, bo ja, rozumie się, zniknę... Tylko, chcę mieć coś za to... Żebym nie próżno trudził się... Bo, jak schwycicie tę Annę Kolb, bardzo łatwo będzie można ustalić, co się stało z Gercem i z papierami. Wy, wówczas dojdziecie do pieniędzy, a Kowalec odejdzie z kwitkiem. Tak dobrze, to niema...
— Cóż mam zrobić?
— Dasz mi słowo — patrzył mi prosto w oczy — że o ile odzyskasz swój majątek, lub inaczej staniesz na nogi — nie śmiał powiedzieć, że przypuszcza, iż ożenię się z Lili — wypłacisz mi dziesięć tysięcy!
Suma była znaczna, ale w każdym razie warto było ryzykować, aby odzyskać utracone dokumenty, na zasadzie których mogłem otrzymać daleko więcej.
— Zgadzam się! — wyciągnąłem do niego rękę.
Potrząsnął nią mocno.
— Więc widzisz — rzekł — że warto być ze mną w przyjaźni. Jeszcze wszyscy wyjdziemy na porządnych ludzi. Tedy czekaj na wiadomość, ode mnie. Mam wrażenie, że udamy się tam dziś wieczór.
— Dokąd?
— Nie bądź... przepraszam, znów się omyliłem, niech pan nie będzie taki ciekawy! Wszystkiego w swoim czasie pan się dowie!
Z poprzedniej mojej znajomości z nim wiedziałem, że nic ponadto nie można było wyciągnąć z szefa, niźli sam chciał powiedzieć. Choć byłem zaciekawiony do najwyższego stopnia nie nalegałem.
— Do wieczora! — powtórzyłem.
— Proszę być wieczorem koniecznie w domu! Na pewno zawiadomię.
Potarł dłonią czoło, niby zastanawiając się nad czymś, po czym bez słowa raz jeszcze potrząsnął moją rękę i opuścił pokój.
Gdy odszedł, nie mogłem usiedzieć na miejscu. Czyżby to było możliwe? Mieliśmy odnaleźć Annę Kolb, którą komisarz Relski i tylu policjantów próżno poszukiwali od trzech miesięcy. Co za sensacja! Może odszukać dokumenty, dzięki którym Lili i ja odzyskiwaliśmy majątki? Nie, to warte było dziesięć tysięcy! Kochałem niemal teraz „szefa“ i prawie przykro mi było, żem na początku przyjął go tak niegrzecznie.
Powtarzam, nie mogłem usiedzieć na miejscu. To też pozostawiając niedokończony list do matki na stole, wybiegłem z pokoju, aby podzielić się z Lilą niezwykłą wiadomością.
Zbliżało się południe, a wrześniowy dzień był ciepły i słoneczny. Hotelik, w którym zamieszkiwałem, mieścił się przy jednej z bocznych ulic i od pałacyku Gerca dzieliła go dość znaczna przestrzeń. Pędziłem tedy, jak mogłem najprędzej, żeby co rychlej tam się znaleźć, gdy wtem na Hożej spotkała mnie nieoczekiwana przygoda.
Zdala spostrzegłem, że przed jedną z kamienic stoi jakiś jegomość i patrząc w górę, zawzięcie wymachuje laską. Mały, gruby, o wygolonej, nalanej czerwonej twarzy, wyłupiastych oczach, przysłoniętych amerykańskimi, w czarnej rogowej oprawie, okularami, figura jednym słowem tak pocieszna, że nie mogłem się pomylić.
— Radco! — zawołałem uśmiechając się, bo nigdy bez śmiechu nie mogłem spoglądać na niego. — Czemuż tak złości się radca?
Był to pan Dudziel, mój najbliższy sąsiad z hotelu, z którym już dawno tam zawarłem znajomość. Choć zanim przeniesiono go na emeryturę, pracował w jakimś banku, powszechnie tytułowano go radcą dla wyglądu i potężnego brzuszka. W hotelu stanowił powszechną atrakcję i był przedmiotem przeróżnych psot, zarówno ze względu na nazwisko, jak i na to, że lubił zaglądać do kieliszka, a wtedy stawał się jeszcze zabawniejszy. Nieraz, mając dużo wolnego czasu i będąc z natury gadułą, odwiedzał mnie w moim pokoju i ględził na swe ulubione tematy — o polityce i pięknych warszawiankach. Ale, radca był niezwykle dobroduszny i nie obrażał się o najzłośliwsze psoty — nawet gdy kiedyś pewna wesoła panienka, również zamieszkała w hotelu, wysmarowała mu sadzą łysinę, gdy smacznie spał, urżnięty w swoim numerze. Musiało więc zajść coś naprawdę niezwykłego, by doprowadzić go do stanu podobnego podniecenia.
— Cóż się radcy przydarzyło? — powtórzyłem.
Pan radca Dudziel stał czerwony, jak burak. Ciężko odsapnął, popatrzył na mnie z za okularów swymi rybiemi oczami, po czym znów pogroził laską w kierunku górnych pięter.
— Gałgaństwo, panie! — wreszcie wyrzucił podniesionym piskliwym głosem. — Nie ma porządku w Warszawie... Żeby mnie, poważnego człowieka...
— Ale co się stało?
— Widzi pan... tam drugie piętro?
— Widzę balkon, ubrany kwiatkami. Nikogo na nim nie spostrzegam...
— Tak, ale przed chwilą była małpa! Oblała mnie wodą — wskazał na zmoczony garnitur — a później jeszcze się wykrzywiła... Ot tak... — zagrał palcami na nosie, jak to często czynią niesforni sztubacy. — Na mnie, poważnego człowieka?
W pierwszej chwili sądziłem, że Dudziel, żaląc się na „małpę“, używa przenośni.
— Jaka małpa? Jakaś niegrzeczna dziewczyna...
— Ależ, nie! Najprawdziwsza... Taka duża, jak mały człowiek.... Ruda...
Raptem coś mnie tknęło.
— Taka duża, powiada pan? Szympans? Ma wielkie, krwiste ślepia?
— O... o... Czy pan z nią znajomy? Straszny drań, jak można takiego wypuszczać na balkon...
— Może i znajomy! Więc tam, po prawej stronie, na drugim piętrze! Chodźmy do mieszkania poskarżyć się właścicielowi.
Ale gniew już widocznie opuścił radcę. Raz jeszcze tylko machnął laską.
— Nie warto, panie! Znam siebie! Nawymyślałbym im, mogłoby dojść do awantury. Co tu zaczynić z taką małpą. Musi być złośliwa, jak cholera...
Postanowienie pana Dudziela było mi wysoce na rękę.
— W takim razie pójdę sam!
— Doskonale! — ucieszył się. — Niech pan pójdzie i nawymyśla za mnie. Później pan mi opowie. A ja nie mam czasu — nalana jego twarz przybrała jeszcze idiotyczniejszy wyraz — mam randkę... mógłbym się spóźnić, ze śliczną dziewczynką...
Nie słuchałem dalej, co gadał i już znalazłem się na schodach. Czyżby to był Dżoko? W Warszawie duże małpy są rzadkością.
Wbiegłem na drugie piętro i spojrzałem na mosiężną tabliczkę. Widniał tam napis: „Dr. Oskarowie Werberowie“. Więc, mieszkanie lekarza. Nacisnąłem dzwonek.
Rychło rozwarły się drzwi i ujrzałem w nich czterdziestoletnią, dość przystojną jeszcze brunetkę, uczesaną starannie i w szlafroczku.
— Czy pani jest właścicielką mieszkania?
— Jestem doktorową Werberową! Czym mogę służyć, gdyż mąż jest nieobecny.
— Przychodzę poskarżyć się na małpę! — skłamałem. — Przed chwilą była na balkonie i oblała mnie wodą! — udałem, że wycieram ubranie.
Na twarzy doktorowej odbiło się wyraźne zmięszanie.
— Wydostał się na balkon? Niemożliwe? Tak go pilnujemy... Przepraszam pana bardzo za szkodę...
— Et, głupstwo! Tylko... Czy pani doktorowa nie zechciałby na chwilę pokazać mi małpy?
— Czemuż panu na tym zależy? Jest kapryśna. Nie lubi obcych.
Postanowiłem zagrać w otwarte karty.
— Pozwoli pani, że przedstawię się. Nazywam się Antoni Korski, byłem sekretarzem barona Gerca, tego słynnego bogacza, który zginął w tajemniczych okolicznościach. Zapewne zna pani tę historię z pism, bo zajmowano się nią obszernie. Otóż, baron miał małpę, dużego szympansa, całkowicie podobnego do tego, jaki u pani się znajduje... A ponieważ tamten uciekł...
Wywarło to na niej widoczne wrażenie.
— Jest pan Antonim Korskim, sekretarzem barona Gerca?
— Tak.
— Przypuszcza pan, że to samo zwierzę. Oczywiście, czytałam w gazetach! Ale, zapewniam... że mój szympans nic wspólnego nie ma z tamtym. Posiadam go do dłuższego czasu.
Prawdopodobnie po tych zaprzeczeniach urwałaby się rozmowa, gdyby w tej chwili, w przedpokoju, z tyłu za doktorową nie pojawiła się małpa. Wyniósłszy się z balkonu, odbyła zapewne wędrówkę po mieszkaniu i teraz zjawiła się tutaj, zaciekawiona rozmową z obcym.
Spojrzałem uważnie i przysiągłbym, że to był Dżoko. Ten wzrost, kolor sierści, złe ślepia, morda wykrzywiona wstrętnym grymasem.
— Dżoko! — zawołałem mimowoli.
Na dźwięk tego imienia, drgnął, podniósł łeb i popatrzył na mnie, jakby poznawał. Wnet jednak zawarczał swoim łajdackim zwyczajem, odwrócił się i odszedł w głąb mieszkania.
— Nie ten sam! — wymówiła Werberowa mocno teraz zdenerwowanym głosem. Chyba przekonał się pan...
Wcale nie byłem przekonany.
— Uderzające podobieństwo! — pokręciłem głową. — Tylko, jeśli to Dżoko, należy się mieć z nim na baczności. Jest niezwykle podstępny i złośliwy...
— Powtarzam, nie Dżoko! Nigdy nie należał do barona Gerca. Przywieziono mi go wprost z zagranicy.
Była czerwona i nie patrzyła prosto w oczy. Wtem z gabinetu, sąsiadującego z przedpokojem rozległ się męski głos, który mi się wydał dziwnie znajomy.
— Kto tam? Z kim pani rozmawia? Gdzie szympans?
— Zaraz! — zawołała prędko w kierunku, skąd zabrzmiał ów głos. — Małpa psociła na balkonie i pan przyszedł tu ze skargą — po czym dodała w formie wyjaśnienia. — To mój krewny!... Bardzo lubi szympansa i opiekuje się nim... gdyż ten jest łagodny, przyjacielski i miły... W żadnym wypadku niepodobny do Dżoka...
Miałem odmienne przekonanie. Jednak nie wypadało nalegać dłużej.
— Przepraszam panią!
— To ja pana przepraszam za tę kąpiel. Ręczę, że mój ulubieniec nie obleje już pana nigdy z balkonu.
Zbiegłem ze schodów, a chcąc się całkowicie upewnić, podszedłem do dozorcy, który kręcił się po podwórzu.
— Panie dozorco! — zapytałem. — Czy doktorowie Werberowie, z drugiego piętra, dawno mają tę swoją dużą małpę?
— Niedawno! — zerknął na mnie nieufnie. — Kilka miesięcy. Dlaczego pan pyta?
— Ot, tak! — odrzekłem. — Oblała mnie wodą... Chciałem się dowiedzieć...
— Może trzy miesiące...
Skinąłem głową. Dalszy wywiad był zbyteczny. Pośpieszyłem teraz do Lili, chcąc się z nią podzielić zdobytymi wiadomościami.
Nie ulegało wątpliwości. Pamiętnej nocy, szympans, uciekłszy z ogródka, musiał się błąkać po Warszawie, póki przypadkowo nie natrafił na mieszkanie doktorowej Werberowej. Bo był to na pewno Dżoko. Ta dała schronienie zbiegowi, a później, pragnąc widocznie zachować na własność rzadkie zwierzę, nie tylko nie zawiadomiła policji, że szympans znajduje się u niej, ale wypierała się obecnie, że ma cośkolwiek wspólnego z małpą, stanowiącą własność barona Gerca. Nie było to, oczywiście, zbyt piękne postępowanie i rozumiałem, czemu tak zmięszała się, kiedy powiedziałem, kim jestem. Tedy, zagadka Dżoka częściowo została wyjaśniona.
Tylko, ten głos? Znajomy wydał mi się głos owego mężczyzny, który odezwał się z przyległego gabinetu, zaciekawiony moją przedłużającą się rozmową z Werberową. Opiekun Dżoka? Trzeba było mieć naprawdę dziwne upodobania, aby przyjaźnić się z podobnie wstrętną bestią.
— Panno Lili — odezwałem się, znalazłszy się w pałacu i całując jej rączkę na powitanie. — Przynoszę pani dwie wielkie sensacje!
— Jakie?
— Przede wszystkim, odnalazłem Dżoka! — tu opowiedziałem, w jakich okolicznościach miałem przyjemność zetknięcia się z małpą.
— Jestem również przekonana — odrzekła, wysłuchawszy mojej relacji — że to Dżoko. Dwóch takich szympansów nie ma w Warszawie i ma pan całkowitą rację, że pani Werberowa obecnie ukrywa prawdę, w obawie, aby jej nie odebrano ulubieńca. Winszuję jej tylko tego ulubieńca! Przy swoim łajdackim charakterze, Dżoko prędzej, czy później taki kawał jej urządzi, że najlepiej będzie ukarana za to, że go sobie przywłaszczyła. Nie myślę się dopominać o tego potwora, niechaj uszczęśliwia doktorową. Wątpię również, by zależało na nim Jerzemu, choć na spadek po ojcu jest nadzwyczajnie chciwy.
— Pozostawmy więc Dżoka w spokoju! — uśmiechnąłem się. — Druga wiadomość, jaką przynoszę, jest daleko poważniejsza. Jestem na tropie siwowłosej kobiety.
Lili aż klasnęła w ręce.
— Anny Kolb? W jaki sposób?
Ponieważ, nie miałem już poprzednio przed nią tajemnic, opowiedziałem szczegółowo o wizycie „szefa“ i o tym, że obiecywał dzisiejszego wieczoru jeszcze naprowadzić mnie na ślad tajemniczej zbrodniarki.
— Byłoby to doskonale! — zawołała. — Tylko... — raptem zasępiła się tej twarzyczka.
— Tylko?
— Dziwnie nie mam zaufania do tego Kowalca. Czy to nie jaki podstęp?
— Jakiż miałby być podstęp! — zaprzeczyłam gorąco. — Wierzę, że pragnie nam dopomóc, bo mu chodzi o wynagrodzenie. Dziesięć tysięcy, ładna sumka! Rozpocznie uczciwe życie.
— Może uprzedzić komisarza Relskiego?
— W jakim celu? Żeby mnie i Kowalca narazić na przykrości? Wie pani najlepiej, w jakim jestem dwuznacznym położeniu. Zresztą Kowalec nie będzie współpracował z policją. To już zasada podobnych panów!
— Oby udało się! — wymówiła w zamyśleniu, po czym dodała po chwili. — I tu w pałacu zaczynają się dziać rzeczy niezwykłe.
— Znowu? — zdziwiłem się.
— Od pewnego czasu, wydaje mi się, że słyszę jakieś stąpania, chodzenie...
— Cóż to znaczy?
— Zapewne tylko moje nerwy. Wątpię, aby duch ojczyma, jeśli nie żyje, zechciał odwiedzać ten dom... Wie pan, że jestem odważna. To też, gdy dzisiejszej nocy posłyszałam podejrzane szmery, uzbroiwszy się w browning, obeszłam cały dom, nie wyłączając gabinetu i tragicznej sypialni. Oczywiście, nigdzie nie zastałam nikogo.
— To było do przewidzenia!
— Tylko odniosłam wrażenie, że w gabinecie ktoś odsunął fotel od biurka. Ale, może to uczyniła służąca przy sprzątaniu.
— Zapewne! — potwierdziłem, nie chcąc jej straszyć, choć lęk mnie ogarnął, czy jacyś tajemniczy zbrodniarze znów nie składają wizyt w pałacu. — Któż miałby w tym cel, aby plądrować obecnie po gabinecie, gdy zrabowano co było cenniejszego, nie wyłączając nawet papierów.
— Może pozostała jaka skrytka!
I mnie to przyszło na myśl. Pragnąłem, jednak, uspokoić Lilę.
— Przewidzenie! — zawołałem, udając doskonale obojętność. — Ręczę, że są to halucynacje, wywołane obecnym stanem pani nerwów, czemu nie należy się dziwić. Zbyteczne przejmować się. Zresztą, o ile dziś załatwimy się z siwowłosą kobietą, zajmiemy się później nieproszonym gościem. Jeśli wogóle się zjawi...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.