Tajemniczy wróg/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Tajemniczy wróg
Podtytuł Powieść kryminalna
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1938
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.
Wyprawa z Kowalcem.

Powróciłem około siódmej do hoteliku, ale próżno przez dwie godziny oczekiwałem na wiadomość od Kowalca. Może co zaszło i wyprawa dzisiejsza została odłożona na kiedy indziej. Czemuż mnie o tym nie zawiadomił?
Za to pan radca, posłyszawszy, że jestem, zjawił się u mnie.
— Cóż załatwił pan sprawę z małpą? — zapytał.
— Tak, jest! — odrzekłem poważnie. — Służy wszelką satysfakcją i obiecuje, że nie zagra więcej na nosie!
— To i dobrze, panie dobrodzieju! Ale, czegóż pan tak sam siedzi? Chodź pan do mnie. Jest u mnie jedna śliczna panienka, chciałaby pana poznać.
Mało nie roześmiałem się na głos, wiedząc, jakiej kategorii panienki zaszczycały radcę swymi odwiedzinami i jaki był zabawny w swych miłosnych zalotach. Toć i teraz sapał ogniście a zwycięski, pełny zadowolenia uśmiech igrał na jego ustach.
— Niestety, panie radco! Skorzystałbym z zaproszenia, ale oczekuję na kogoś.
— No, to co? Powiedz pan numerowemu, że jest pan u mnie...
— Kiedy...
— Et, nie bądź pan nudny, panie dobrodzieju! Powtarzam, panna Ziutka nalega: przyprowadź i przyprowadź sąsiada.
Nie wiedziałem, czemu przypisać tę niespodziewaną sympatię panny Ziutki. Ale radca pochwycił mnie za ramię i prawie siłą powlókł za sobą.
— A chodźże pan...
Nie wypadało opierać się dłużej. Zresztą, sądziłem, że Kowalec już nie przybędzie. Cóż mi szkodziło zajść do radcy i rozerwać się trochę. To też uprzedziwszy numerowego, że jestem u pana Dudziela, podążyłem w ślad za nim.
Pokój radcy był znacznie większy od mojego i urządzony z pewnym szykiem. Na ścianach wisiały fotografie różnych mocno obnażonych piękności — pamiątki konkiet miłosnych gospodarza. Co prawda podobnymi triumfami mógłby poszczycić się każdy warszawiak, o ile tylko częściej spacerowałby wieczorem po głównych ulicach miasta. Na stoliku, przysuniętym do otomany widniała napoczęta butelka krajowego wina, ciastka, owoce i przekąski — na otomanie zaś zajmowała miejsce królowa tej zabawy, modnie platynowa osóbka, dość przystojna, ale umalowana, o wyzywającym wyglądzie.
— Panna Ziutka i pan Korski, mój sąsiad! — zapoznał nas radca. — Ten sam, z którym pani chciała tak koniecznie zaznajomić się!
— Czyżby? — zapytałem, zajmując miejsce. — Czemu zawdzięczam to wyróżnienie?
— Ot, tak! — zaśmiała się wesoło urocza osóbka. — Widziałam pana kiedyś na korytarzu, to i prosiłam radcę, żeby przyprowadził. Weselej będzie.
Nie przypominałem sobie, żeby ją kiedy spotkał, ale było mi to obojętne.
Nalała mi wina.
— Napijmy się! Ach, ty foko! — zawołała nagle, wymierzając klapsa radcy, który usiadłszy przy niej położył jej rękę bezceremonialnie na kolanie. — Jak zachowujesz się!
Obciągnęła niby sukienkę, ale rezultat tego manewru był taki, że jeszcze więcej pokazała swą zgrabną nóżkę w cielistej pończoszce i lśniącym lakierku. Ubawiony patrzyłem na pannę Ziutkę, która widocznie zamierzyła mnie skokietować.
— Przecież mówiłaś, że mnie kochasz! — sapnął radca, a jego wyłupiaste oczy wyszły prawie na wierzch, wpijając się w ładną nóżkę.
— Prawdziwy z ciebie dudziel!
Drwiny z nazwiska nieco dotknęły radcę. Postarał odciąć się:
— Kobieta jest, jak cebula — odrzekł sentencjonalnie, gdyż lubił cytować różne „miłosne aforyzmy“ — płaczesz, ale ją jesz! Trudno na nią gniewać się, bo została stworzona z krzywego żebra adamowego i jeśli Bóg jej dotychczas nie wyprostował, i człowiek nie wyprostuje...
Głupstwa pleciesz! — zachichotała Ziutka. — Wy, mężczyźni, wciąż wymyślacie na kobiety, a żyć bez nich nie możecie ani chwili. Sam jesteś mądry, jak żebro adamowe... Lepiej nam otwórz nową butelkę wina, bo ta skończyła się już...
Radca posłusznie powstał z otomany i powędrował do szafki, znajdującej się w rogu pokoju, w której przechowywał swe zapasy.
Ziutka błyskawicznie pochyliła się ku mnie.
— A ja mam do pana naprawdę interes! — szepnęła szybko, tak że nie mógł jej posłyszeć radca zaprzątnięty obecnie wyszukiwaniem butelki.
— Pani, do mnie? — uśmiechnąłem się, sądząc, iż syrena, której pantofelek wciąż trącał moją nogę, pragnie mnie uwieść, korzystając z tego, że jej podtatusiały adonis jest zajęty czym innem. — Słucham.
Ale twarz Ziutki raptem spoważniała i straciła swój wyzywający wyraz.
— Nazywa się pan, Korski? Był pan sekretarzem barona Gerca?
— Tak! — zdziwiłem się mocno.
— Mogłabym panu wiele powiedzieć...
— W sprawie porwania?
— Może... Dlatego prosiłam tego idiotę, żeby przyprowadził pana...
— Naprawdę, jestem zaciekawiony! Co pani wie?
— Nie teraz, nie przy tym frajerze... Wyjdziemy razem, odprowadzi mnie pan...
Skinąłem głową. Radca ukończył właśnie odkorkowywanie butelki i powracał do nas. Musiał coś nie coś pochwycić z naszej rozmowy, ale wytłumaczył ją sobie po swojemu.
— Już pana uwodzi? — bąknął niby dobrodusznie, lecz z odcieniem zazdrości. — Oj, ta Ziutka! Ale niech pan pamięta, że istnieje w Hiszpanii przysłowie: nie wierz bykowi z przodu, bo bodzie, koniowi z tyłu, bo kopie, a kobiecie ze wszystkich stron...
— To też za grosz nie wierzę pannie Ziutce! — zawołałem żywo, zamieniając z nią porozumiewawcze spojrzenie.
Oświadczenie to widocznie udobruchało pana Dudziela. Nalał wina, znów zasiadł na kanapie i począł manewrować swą tłustą, czerwoną łapą koło kolana panienki, czego mu teraz nie broniła.
Pokrywałem uśmiechem zdumienie. Nawet tu, w numerze radcy napotkałem zupełnie obcą dziewczynę, która chciała mi służyć rewelacjami. Jakimi? Wyjdziemy razem i wszystkiego się dowiem. Będzie to odszkodowanie za Kowalca, bo ten już chyba nie przyjdzie, łajdak.
Rozmyślanie to raptem przerwało pukanie i drzwiach ukazała się twarz numerowego.
Drgnąłem. Więc jednak Kowalec! Zerwałem się ze swego miejsca.
— Idę! Przepraszam państwa — zwróciłem się do Ziutki i radcy — ale muszę odejść. Przyszedł właśnie do mnie znajomy, na którego oczekiwałem!
Radca nie usiłował mnie zatrzymywać, widocznie rad, że mu ubywa współzawodnik. Ziutka zrobiła zdziwioną minę.
— Powróci pan?
— Nie wiem. To będzie zależało!
Twarzyczka jej przeciągnęła się. Widocznie poczuła się dotknięta.
— Nie wie pan? A ja sądziłam...
— Panno Ziutko, to naprawdę bardzo poważna sprawa!
— Jak pan uważa. Oby tylko nie żałował później...
Radca przerwał ten niezrozumiały dla niego dialog.
— Nie zatrzymuj go, złotko! — rzekł. — Toć człowiek naprawdę zajęty. Pewnie, chce zarobić. A dziś złotówkę ciężej dogonić, niż pannę.
— Wcale nie zatrzymuję! — mruknęła i odwróciła się.
— Zobaczymy się jeszcze! — rzuciłem na pożegnanie.
Przykro mi było, że obraziła się, lecz spotkania z Kowalcem przecież nie mogłem odłożyć. Zresztą wiedziała, gdzie mnie odszukać, a treść informacji mogły stanowić zwykłe plotki. Skłoniłem się i wyszedłem na korytarz.
Nie zobaczyłem tam, ku mojemu zdziwieniu, Kowalca. Natomiast, przy drzwiach mego pokoju stał mały oberwus, dwunastoletni może chłopak, który zbliżył się do mnie.
— Pan Korski?
— Tak!
— Kazali mi to oddać! — wyciągnął zmięty list z kieszeni.
— Kto? — pochwyciłem papier.
— Tam, napisane! — zawrócił i począł się oddalać.
— Czekaj, może będzie odpowiedź!
Ale, łobuziak już biegł po schodach.
— Co za gamoń! — mruknąłem, rozrywając kopertę.
Zawierała niewielką kartkę z kilkoma zdaniami, skreślonymi ołówkiem, niewprawnym pismem. Brzmiały one:
„Proszę natychmiast udać się na Grochów, Dojedzie pan do ostatniego przystanku tramwajowego i tam wysiądzie. Po lewej stronie jest ulica, prawie niezabudowana, a w odległości stu kroków drzewo. Uda się pan tam. Będę oczekiwał koło drzewa. Pośpiech!“
Na kartce nie widniał żaden podpis, ale nie ulegało wątpliwości, że pochodzi od Kowalca i tylko on mógł mi ją przysłać.
Pośpiech! Spojrzałem na zegarek. Wpół do jedenastej. Nie ma chwili do stracenia!
Szybko ubrałem się w palto, pochwyciłem kapelusz i wybiegłem z hoteliku. Wskoczyłem do pierwszej napotkanej taksówki.
— Grochów! Ostatni przystanek tramwajowy!
Szofer spojrzał na mnie z uznaniem, rad, iż korzystam z jego usług, zamiast wsiąść do wozu elektrycznego. Ruszyliśmy z miejsca.
Migały ulice, Aleja Trzeciego Maja, Most Poniatowskiego, długa i ciemna ulica Grochowska. Drżałem z niecierpliwości, w oczekiwaniu niezwykłej przygody.
Wreszcie kierowca zatrzymał samochód.
— Ostatni przystanek!
Wyskoczyłem z taksówki i uregulowałem należność. Po lewej stronie znajdowała się istotnie jakaś ciemna uliczka.
Szybko skręciłem w nią.
Ale, jeśli na początku widniały jeszcze zabudowania, raczej małe domki, w których obecnie pogasły już światła i mieszkańcy, zapewne, udali się na spoczynek, to im dalej zagłębiałem się, tym większe mnie otaczały pustkowia. Tylko droga, okolona z rzadka topolami. Nie zdziwiło mnie to, gdyż przecież Kowalec uprzedził mnie, że znajdę się na odludziu.
Liczyłem kroki... Sto.
Istotnie, widniało tam duże drzewo, ale koło niego nie zobaczyłem nikogo. Czyżbym pomylił się! Chyba, nie. Znów spojrzałem na zegarek. Już po jedenastej. Należało zaczekać.
Przystanąłem koło drzewa i rozejrzałem się dokoła. Pustka. Zdala widnieje mały lasek. Ależ, Kowalec wybiera miejsca na spotkania! Psia krew! Pochwyciłem się za kieszeń i stwierdziłem z niezadowoleniem, że w pośpiechu zostawiłem browning w hotelu. A tu, naprawdę, bezkarnie mogą zamordować człowieka.
Po ładnym i słonecznym dniu, raptem zepsuła się pogoda. Niebo zaciągnęły chmury, dzięki czemu było jeszcze ciemniej i poczynał rosić drobny deszczyk. Podniosłem kołnierz palta i zapaliłem papierosa.
Choć oczekiwałem już kilkanaście minut, nikt nie nadchodził. W pewnej chwili tylko wydało mi się, że widzę z dala jakąś niewyraźną postać. Zapewne, przywidzenie, gdyż nie zbliżyła się do mnie. A może zapóźniony przechodzeń?
Znów długie, naprężone oczekiwanie. Prawie nabierałem pewności, że musiałem się pomylić i nie trafiłem na właściwe miejsce, wyznaczone przez Kowalca, gdy wtem z tyłu za mną rozległ się szept:
— Pan Korski?
— Ja! — drgnąłem i obejrzałem się szybko.
Zobaczyłem całkowicie nieznanego mi człowieka, który podkradł się tak cicho, iż nie posłyszałem jego kroków. Może była to owa postać, jaka przedtem mignęła mi z dala.
— Przysyła mnie pan Kowalec! — wymówił, zbliżając się do mnie. — Spóźniłem się trochę.
— Czemuż sam nie przybył?
— Pilnuje domu! — odparł nieznajomy tajemniczo. — Chcemy ją koniecznie pochwycić!
— Siwowłosą kobietę?
Skinął głową.
Chociaż zdążyłem w tym czasie przyjrzeć się nieznajomemu i nie wzbudził on we mnie sympatii, nie ulegało wątpliwości, że przysłał go Kowalec. Trudno, by „szef“ dobierał sobie innych pomocników.
— Idziemy! — mruknął. — Czeka...
— Dokąd?
— Tam! — wskazał w stronę lasku. — Śpieszmy się...
Nasunął głębiej czapkę na czoło, skinął na mnie ręką i podążył przodem. Pośpieszyłem w ślad za nim. Więc wszystko w porządku. Kowalec przysłał swego pomocnika i jest na tropie zbrodniarki. Nie skłamał. Tylko, czemu ten pomocnik, obwieś o cynicznej twarzy, zachrypłym głosie i ruchach typowego apasza, tak unika mego wzroku? Raptem przypomniało mi się ostrzeżenie Lili. Et, Głupstwo. W jakim celu miałby Kowalec wciągać mnie w zasadzkę? Komu zawadzam? Raz jeszcze, głupstwo! W tym wypadku musi działać uczciwie, nie przez przyjaźń dla mnie, a dlatego, że chce zarobić pieniądze.
Rychło znaleźliśmy się w lasku. Śród drzew majaczył mały, parterowy domek. Istotnie znakomite schronienie dla kogoś, kto pragnął się ukrywać.
— Tu? — zapytałem.
— Tak! — mruknął, nie odwracając się. — Niech pan idzie cicho, żeby nie robić hałasu.
Podkradliśmy się pod domek, przez okiennicę migało światełko. Nigdzie nie widać nikogo.
— A gdzie Kowalec? — szepnąłem.
— Tam, pewnie w środku...
— Już w mieszkaniu?
Prześliznął się, niczym kot i nawet żwir nie zaszeleścił pod jego nogami. Przywarł okiem do okiennicy i jął mi dawać znaki, abym zbliżył się. Podszedłem ostrożnie, wspiąłem się na palce i zajrzałem do środka.
— Widzi pan? — uścisnął mnie lekko za ramię.
Widziałem doskonale niewielki pokoik, umeblowany nędznie i oświetlony tylko świecą, stojącą na stole. W głębi znajdowało się łóżko. Z trudem rozróżniłem na nim zarysy jakiejś postaci.
— Widzi pan — powtórzył — ona...
Wpiłem się wzrokiem. W rzeczy samej na łóżku leżała kobieta. W ubraniu. Zdawało mi się, że widzę włosy. Spoczywała, nieruchoma.
— Śpi?
— Przypuszczam, że umarła! — posłyszałem odpowiedź.
— Umarła? — drgnąłem. — Co się stało? Zabito ją?
— Zaraz pan się dowie wszystkiego!
— Gdzie jest Kowalec, powtarzam? Co znaczą te zagadki?
— Na pewno jest w domu! Kobieta nie żyje, możemy śmiało tam wejść...
Wyprostował się i nie zachowując już żadnych ostrożności, podążył w kierunku wejścia. Szedłem za nim, drżąc z wewnętrznego podniecenia. Zamordowano Annę Kolb? Kto? Kowalec? W jakim celu?
Wnet znaleźliśmy się w domku, który wydawał się całkowicie pusty i przez niewielki przedsionek weszliśmy do izdebki, którą już przedtem widziałem przez szparę w okiennicy.
Tak! Na łóżku leżała siwa kobieta, twarzą odwrócona do ściany.
— Niech się pan zbliży do niej, bez obawy! — wymówił drwiąco apasz. — Umarli nie są groźni! Nie zbudzi się, na pewno...
Skierowałem się do łóżka i pochyliłem się nad nią, chcąc przekonać się, czy kobieta umarła istotnie, gdy wtem stała się rzecz nieoczekiwana.
Świeca raptem zgasła, widocznie zdmuchnięta przez apasza, a w tejże samej chwili, kobieta, którą poczytywałem za nieżywą, porwała się ze swego posłania i pochwyciła mnie palcami za gardło.
Napad nastąpił tak niespodziewanie i uczyniła to z taką siłą, że tylko zduszony okrzyk wydobył się z mej piersi.
Jednocześnie ogarnęła mnie wściekłość. Żeby w podobny sposób zadrwić ze mnie i wciągnąć w zasadzkę? Psubrat, Kowalec... Och, miała rację Lili.
Rzuciłem się do tyłu, pragnąc się uwolnić z uścisku i na oślep począłem wymierzać uderzenia. Kilka z nich musiało być celnych, poczułem, że uderzam w czyjąś twarz, twarz zapewne kobiety, posłyszałem zduszony jęk i uścisk osłabł.
— A, bandyci, łajdaki! — ryknąłem, korzystając z tej przerwy.
Starałem się cofnąć do ściany, pojmując, że większe niebezpieczeństwo grozi mi ze strony draba, który w podstępny sposób zwabił mnie do tego domu, a teraz czaił się w ciemnościach.
Raz więc jeszcze z całej siły uderzyłem napastniczkę i już poza sobą czułem coś twardego, gdy potężny cios spadł na moją głowę. Później drugi... Zachwiałem się i runąłem na podłogę. Straciłem przytomność. W ostatniej chwili wydawało mi się, tylko, że słyszę łomotanie do drzwi.
Kiedy ocknąłem się, spostrzegłem, że znajduję się na łóżku, tym samym, na którym leżała niedawno rzekomo zmarła kobieta. Na stole paliła się z powrotem świeca, nade mną pochylał się komisarz Relski, a w głębi pokoju stało kilku wywiadowców, ubranych po cywilnemu.
— Nareszcie oprzytomniał pan! — wymówił z uśmiechem. — Nie zrobili panu wielkiej krzywdy. Tylko siniak pozostanie! Ot, co znaczy chcieć współzawodniczyć ze mną i bawić się w domorosłego detektywa!
— A oni? — zawołałem.
— Uciekli! — grymas niezadowolenia wykrzywił twarz komisarza. — Uciekli, korzystając z ciemności.
Z trudem podniosłem się z łóżka. Szumiało mi jeszcze porządnie w głowie.
— Skąd pan znalazł się tu, panie komisarzu?
— Zawiadomiła mnie o wszystkim panna Lili. Odrazu ta cała wycieczka wydała się jej podejrzana. Dlatego śledziliśmy pana przez cały czas, odkąd pan wyszedł z hotelu i przybyliśmy w ślad za nim. Widziałem, jak pan stał koło drzewa — przypomniał mi się cień, spostrzeżony z daleka. — Niestety, spóźniłem się o kilka minut i nie pochwyciłem przestępców. Nie wiedziałem, że istnieje boczne wyjście. Bardzo niebezpieczni zbrodniarze. Gdzie pan z nimi zetknął się?
Więc to Lili mnie uratowała, kochana dziewczyna! Drgnąłem jednak w pierwszej chwili, kiedy z ust komisarza posłyszałem jej imię, obawiając się, że wyznała mu wszystko. Ostatnie zapytanie uspokoiło mnie całkowicie.
— Jakiś nieznany drab — skłamałem, nie mogąc, ze względu na moją osobę wymienić Kowalca, choć trzęsło się przeciw niemu we mnie wszystko — zgłosił się do hotelu i obiecał mi wskazać kryjówkę siwowłosej kobiety. Byłem na tyle lekkomyślny, że uwierzyłem. Sądziłem, że pragnie zarobić znaczną pieniężną sumę.
— Czemuż nie zawiadomił pan nas o tym?
— Mniemałem...
— Że samemu uda się pochwycić taką zdobycz i zepsuł pan nam całą robotę!
Nie usiłowałem tłumaczyć się dłużej, natomiast rzuciłem pytanie, dręczące mnie od dawna.
— Więc to siwowłosa kobieta, Anna Kolb, wciągnęła mnie w zasadzkę? Ta sama, która porwała barona Gerca? W jakim celu?
Relski potarł ręką czoło. Po chwili rzekł:
— Sam zastanawiałem się nad tym! Widocznie komuś pan zawadza i chcą pana zgładzić. Taki nasuwa się logiczny wniosek.
— A cóż im może zawadzać moja skromna osoba?
Istotnie, nie rozumiałem. W jaki sposób Kowalec złączył się z Anną Kolb i czemu polowali na mnie? Co im zawiniłem? Szczególnie, siwej niewieście. A może była to zemsta „szefa“ za zachowanie się moje wówczas, w pałacu?
— Dziwne! — powtórzyłem. — A czy na miejscu nie znalazł pan komisarz nic takiego, co mogłoby naprowadzić na ślad kobiety?
— Pusty dom! Zbrodniarze przybyli tu umyślnie na kilka godzin, żeby zainscenizować komedię... Nie pozostawili nic.
— Pochwycą ich?
— Przetrząsamy okolice! Zapewne uciekli samochodem, który oczekiwał na nich za laskiem. tam ślady kół. Na nieszczęście, pogoń poszła w pierwszej chwili w innym kierunku.
Więc, znowu zagadka...
Kiedy, nieco później powracałem policyjnym autem wraz z komisarzem, który był na tyle uprzejmy, że mnie odwiózł do hotelu, raptem przypomniałem sobie Dżoka.
— Mam wrażenie, — odezwałem się — że odnalazłem szympansa!
— U doktorostwa Werberów! — powiedział, wysłuchawszy mego opowiadania. — Kręcą, gdyż pragną go sobie przywłaszczyć. Ciekawe...
— Zna ich pan?
— Hm, tak... — odrzekł wymijająco. — Doktór Werber nie cieszy się dobrą reputacją.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.