Tajemniczy wróg/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Tajemniczy wróg
Podtytuł Powieść kryminalna
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1938
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
Nazajutrz...

Nazajutrz czułem się mocno rozbity po wczorajszych wypadkach i głowa bolała mnie jeszcze. Dłużej niż zwykle pozostałem w łóżku, wciąż odtwarzając sobie w pamięci szczegóły walki — póki tego stanu odrętwienia nie przerwała wiadomość, że Lili wzywa mnie do telefonu.
Szybko narzuciłem piżamę i pobiegłem do budki telefonicznej, znajdującej się w korytarzu.
— Bogu dzięki, że nic złego nie stało się panu! — posłyszałem kochany głos. — Odrazu nie miałam zaufania do tej wyprawy. Komisarz Relski powtórzył mi wszystko... Co za szczęście, że pośpieszył panu z pomocą...
— To pani zawdzięczam ocalenie! — zawołałem żywo. — Gdyby pani nie uprzedziła Relskiego, zapewne nie rozmawialibyśmy dzisiaj ze sobą. Mieli zamiar załatwić się ze mną ostatecznie.
— A to zbój, ten pański znajomy! — nie wymieniła umyślnie nazwiska Kowalca. — Nie chcę niektórych spraw poruszać przez telefon, ale przyznaję się, nic nie rozumiem. Czemu ta nienawiść?
— I ja nie rozumiem!
— Mówił mi Relski, że skończyło się na lekkim potłuczeniu.
— Głupstwo! — skłamałem. — Już zapomniałem o wszystkim!
— Będzie pan mógł mnie odwiedzić?
— Och! Pani o to pyta? Czuję się znakomicie...
— Tylko... jakby zawahała się — wolę, żeby pan przyszedł wieczorem i to tak, aby nikt go nie zauważył.
— Cóż się stało? — drgnąłem.
— W pałacyku krążą w dalszym ciągu duchy! — zabrzmiała odpowiedź. — Niestety, nie wierzę w strachy... Przypuszczam raczej, że to żywi ludzie.
— Słyszała pani znowu podejrzane hałasy? — przypomniałem sobie jej wczorajszą opowieść.
— Bardzo dokładnie! Wszystko osobiście powtórzę! Zapolujemy razem na ducha i proszę zabrać broń ze sobą. A z pewnych względów lepiej będzie, o ile „duchy“ będą przypuszczały, że leży pan potłuczony. Może wszystkie te historie wiążą się ze sobą...
— Rozumiem! — odrzekłem. — Wobec tego, o której godzinie rozkaże pani stawić się?
— O dziesiątej wieczór! I proszę zachować się tak, jak prosiłam. Wejdzie pan nie głównym wejściem, a przez pamiętną furtkę od ogrodu. Tam będę oczekiwała i sama ją otworzę... Teraz proszę dobrze wypocząć!... Chwilowo, do widzenia...
— Do widzenia! Do wieczora! — powtórzyłem i rozmowa została ukończona.
Powróciłem do mego numeru i rzuciłem się w piżamie na otomanę. Lili miała nację! Należało wypocząć i zebrać siły na wieczór, gdyż walka rozpoczynała się w najlepsze.
Leżałem nieruchomo, próżno szukając odpowiedzi na różne dręczące mnie zapytania, gdy wtem rozległo się dyskretne pukanie, następnie rozwarły się drzwi i do pokoju wszedł mój kochany przyjaciel, pan radca Dudziel.
— Źle pan się czuję, podobno! — wymówił. — Przyszedłem odwiedzić i o zdrowie zapytać... A może przeszkadzam?
— Pan radca — odrzekłem — jest zawsze mile widzianym gościem! Niechże pan radca siada!
Zajął miejsce obok mnie na krześle, poczem popatrzył ze współczuciem na duży siniak, widniejący na moim czole.
— Potłukł się pan porządnie! Gdzie pan tak urządził się?
— At, nic! Zleciałem ze schodów...
— Ze schodów? Jak można być do tego stopnia nieostrożnym... Wódeczka?
— Nie wódeczka! Byłem trzeźwy! Ale spotkała mnie pewna przygoda przez kobietę! — zażartowałem.
— Przez kobietę? — aż podskoczył, gdyż rozmowa wkraczała na jego ulubiony temat. — Chociaż młoda i ładna?
— Stara!
— Stara? Pocóż ze starą zaczynać. Wszyscy wiedzą, że w starych babach diabli siedzą! Po licha, było zaczynać... I z czego to poszło?
— Ot, zwyczajnie! — rzekłem, robiąc tajemniczą minę, aby podrażnić go. — Miałem randkę, lecz skończyła się fatalnie. Nic nie osiągnąłem, a łeb nabili.
Twarz wydłużyła mu się, jednak nie nalegał.
— Nie chce pan gadać, trudno... Rozumiem, w sprawach miłosnych dyskrecja wielka rzecz! Tylko, powiadam szczerze, nie łaź pan tam więcej, bo lepiej jeszcze nabiją...
— Postaram się, panie radco!
— A szkoda pana! Nie lepiej było wczoraj z nami pozostać. Ziutce przykrość pan zrobił. Kiedy pan odszedł, okropnie zdenerwowała się...
Przypomniała mi się teraz rozmowa z panną Ziutką i jej zapowiedź jakichś rewelacji. Niestety, śpiesząc się do Kowalca, nie mogłem umówić się z nią. Postanowiłem wybadać Dudziela, w jaki sposób można było powtórnie zetknąć się z tą osóbką.
— Więc panna Ziutka była niezadowolona?
— Mocno! Nie powinienem tego powtarzać, bo mi na niej trochę zależy, ale...
— Zapewniam pana radcę, że nie zamierzam współzawodniczyć z nim i nie zabiorę mu ślicznej panny Ziuty. Ale, jeśli poczuła się dotknięta, chciałbym ją przeprosić. Przypuszczam, że odwiedzi pana dzisiaj?
Radcy wystarczyło moje zapewnienie i wnet wygadał się z tym, na czym mi zależało.
— Umówiła się, że przyjdzie popołudniu! Dała słowo, ale... Często obiecuje, a nie przychodzi... Nie wie pan, że kobieta nigdy nie dotrzymuje słowa? Trzymać kobietę za słowo, a piskorza za ogon na jedno wychodzi...
Mimo tych pesymistycznych przewidywań, nie wątpiłem, że panna Ziuta, jeśli istotnie ma coś ważnego do zakomunikowania, to postara się odszukać mnie i zjawi się w hotelu. Chyba, że obraziła się naprawdę i zechce mnie ukarać swą nieobecnością. Różne bywają kaprysy niewieście. Ale cóż to za tajemnice miała wyznać i czy łączyły się one z wczorajszą przygodą?
— Miejmy nadzieję, że przyjdzie! — pocieszyłem Dudziela. — Mam wrażenie, że jej bardzo zależy na panu! — zełgałem, niczym najpodstępniejszy dyplomata.
Uśmiech, pełny zadowolenia przebiegł po tłustej, czerwonej i spoconej twarzy Dudziela.
— Wiem, że zależy jej na mnie! — klepnął się zwycięsko po okrągłym brzuszku. — Sama mi to powiedziała. Powiedziała, że nie jestem już taki młody, ale mogę podobać się lepiej, od niejednego młodzika.
— Widzi radca!
— I pieniędzy mniej wyciąga od innych. Tylko zrobi smutną minę i całować się nie daje. To wtykam jej, żeby rozweseliła się, bo co tu siedzieć ze smutną kobietą, która ma kłopoty finansowe! Prawda? A te inne, to wciąż krzyczały: radcunio, dawaj a dawaj... Poszedłeś z nimi na spacer, zaraz ciągnęły do sklepu... kup radcunio sukienkę, pierścioneczek... Bałem się chodzić po ulicy... Nawet ułożyłem wierszyk.
— Wierszyk, jaki? — zapytałem, ubawiony.
— Proszę posłuchać!
Radca zerwał się z krzesła, przyłożył rękę do piersi i deklamował:

Widziałem wzrok tygrysa, gdy jagnię dusi,
Widziałem wzrok mężczyzny, gdy kobietę kusi,
Widziałem wzrok hijeny, gdy padlinę zoczy.
Widziałem ślepia lisa i lichwiarza oczy.
Lecz te wszystkie wzroki są niczym, niestety,
W porównaniu ze wzrokiem lubieżnym kobiety,
Gdy ta, idąc ulicą, ze spojrzeniem kota
Patrzy na jubilerskie wyroby ze złota!

Spojrzał na mnie tryumfująco.
— Ładne co?
— Bardzo ładne! — pochwaliłem, dusząc się ze śmiechu.
— Bo baba, panie, babie nie równa... Jedna, to człowiekowi zabrałaby wszystko, a inna na ten przykład, Ziutka...
Zapewne, wysłuchałbym jeszcze wiele zachwytów nad osobą panny Ziutki, która swą bezinteresownością potrafiła zapanować nad sercem radcy, gdyby wtem nie rozległo się nowe pukanie do drzwi.
— Proszę! — zawołałem.
W drzwiach ukazała się doktorowa Werberowa.
— Pani? — wykrzyknąłem, zdumiony do najwyższego stopnia tą nieoczekiwaną wizytą, zrywając się z otomany i poprawiając piżamę. — Przepraszam za strój, w jakim się znajduję, ale nie spodziewałem się...
— Że odwiedzę pana! — uśmiechnęła się zalotnie.
Weszła do pokoju, nie zmięszana ani moim ubiorem, ani widokiem radcy, który wytrzeszczał na nią oczy. Przyznać trzeba, iż mimo czterdziestki wyglądała wcale ponętnie.
Kostium od pierwszorzędnego krawca obciskał jej nieco tęgą, ale zgrabną figurę, z pod sukni wysuwała się ładna noga w lśniącym najmodniejszym pantofelku, a duży aksamitny kapelusz i dwa srebrne, złączone z sobą lisy, składały się na niezwykle efektowną całość. Dzięki świetnie „upiększonej“ twarzy wyglądała znacznie młodziej, niźli wczoraj, kiedym ją zastał w porannym stroju i teraz biegł od niej zapach drogich perfum. Nie dziwiłem się też radcy, że gapił się na nią, a nawet mlasnął smacznie językiem.
— Istotnie może pana dziwić moja wizyta — dalej mówiła z uśmiechem — bo nie jest ona zbyt właściwa. Szczególnie, że odnoszę wrażenie, że nie czuje się pan dobrze — jej wzrok zatrzymał się na siniaku, zdobiącym moje czoło — i że przerwałam mu spoczynek...
— Głupstwo, pani doktorowo!
— Ale, pewna sprawa, nie cierpiąca zwłoki sprowadziła mnie do pana!
— Czym służyć mogę?
Zerknęła nieokreślenie na pocieszną figurę radcy. Ten zrozumiał aluzję.
— Nie będę przeszkadzał! — mruknął i skłoniwszy się przed ładną doktorową, opuścił pokój, nie omieszkawszy rzucić mi na odchodnem spojrzenie, które mówiło: — Ależ masz szczęście, chłopaku!
— Zechce pani usiąść! Tu będzie wygodnie... Czy pani pali?
Usiadła na otomanie, założywszy nogę na nogę i sięgnęła po papierosa. Zaciągnęła się dymem, po chwili jęła tłumaczyć:
— Wiedziałam, jak pan nazywa się, więc odszukałam pana. Mogłam tę całą sprawę załatwić telefonicznie, ale niezbyt wygodnie jest rozmawiać przez telefon. Nie miałam ochoty pisać listu... Zdecydowałam się więc na niezbyt przyzwoite, jak dla mężatki, odwiedziny kawalerskiego pokoju.
— Ależ, pani doktorowo!
— Gdyż... gdyż... pewną rzecz miałam na sumieniu i całą noc nie spałam ze zdenerwowania... — z twarzy znikł uśmiech i wydawała się naprawdę zażenowana. Nie cierpię kłamstwa, a wczoraj skłamałam. Wszystko przez tego Dżoka...
— Ach, o Dżoka chodzi! — domyśliłem się celu odwiedzin doktorowej.
— Tak! To jest ta sama małpa, która należała do barona Gerca!
Skinąłem głową. Doktorowa widocznie przestraszyła się, iż mimo jej zaprzeczeń poznałem zbiega i że zakomunikuję, komu należy, o miejscu jego pobytu. Że z tego tytułu może narazić się na przykrości i podejrzenia, iż pragnęła sobie przywłaszczyć cudze zwierzę. Oto była przyczyna jej niezwykłej wizyty, szczerego wyznania i chęci skokietowania mnie, bo kokietowała wyraźnie.
A zalotność jest groźną bronią kobiety. Zresztą, dalsze jej słowa potwierdziły te przypuszczenia.
— Przybłąkał się do nas — mówiła — i odrazu domyśliłam się, że to Dżoko, gdyż dwóch takich szympansów nie ma w Warszawie, a w gazetach czytałam o jego ucieczce. Zresztą, przybiegał na dźwięk tego imienia. Chciałam zawiadomić władze, że znajduje się u nas — tu zaczerwieniła się — ale był taki potulny, nieszczęśliwy, że zrobiło mi się żal i pozostawiłam go u siebie... Wyznam panu szczerze, że nie jestem nim zachwycona... Na nieszczęście, mój krewny, starszy już człowiek, który mieszka wraz z nami, zakochał się wprost w Dżoku i błagał, żeby go nie oddawać. Toć właściwie, szympans był bez właściciela, gdyż baron Gerc zaginął. Uległam tej prośbie i kiedy wczoraj przybył pan do nas, skłamałam...
Nagle przypomniał mi się ów głos posłyszany z za drzwi, tak dziwnie znajomy.
— Jak się nazywa pani krewny? — zapytałem.
— Sąchocki! Były obywatel ziemski! — odrzekła, jakby unikając mego wzroku. — Nie zna go pan!
W rzeczy samej, po raz pierwszy słyszałem podobne nazwisko. Potrząsnąłem głową.
— Nie znam, istotnie! Tylko ten głos... Dziwne... Zapewne omyliłem się...
— Przypuszczam! — sięgnęła po nowego papierosa. — Otóż, skłamałam, gdyż żal nam było rozstawać się z Dżokiem. Później namyśliłam się jednak i pojęłam, że postępuję nieładnie i że nie wolno mi ukrywać Dżoka, stanowiącego obcą własność. Nawet, gdyby rozpaczał mój krewny... Zresztą, domyśliłam się, że pan nie uwierzył mi i że mogą wyniknąć niemiłe komplikacje...
— Nie zawiadamiałem nikogo!
— Tym lepiej! Nie chcę, aby powiedziano, że pod naciskiem oddałam szympansa!
Cóż można było zarzucić doktorowej? Postępowała teraz zupełnie uczciwie. Czemuż tylko nadmienił wczoraj komisarz Relski, że nie cieszy się ona wraz z mężem dobrą reputacją.
Niewiadomo. A może poczynała na mnie działać jej kokieteria, bo prawie opierała się o mnie?
Pośpieszyłem ją pocieszyć.
— Zbyteczne pani sobie czyni wymówki! — rzekłem. — Często zdarza się, że ktoś, do kogo przybłąka się zwierze, tak przyzwyczaja się do niego w przeciągu kilku dni, że ciężko mu później z nim rozstać się. Rozumiem pani wczorajsze wahanie... Ale, dzisiejszy pani postępek zmazuje wszystko...
— Dlatego przybiegłam do pana!
— Szczególniej, że mam wrażenie, iż chętnie pozostawią u pani Dżoka. Trudno ustalić, czy baron Gerc żyje, czy też zginął i właściwie nie ma jeszcze spadkobierców. A ci, którzy rościć sobie mogą pretensje do tego tytułu, nie przepadają za szympansem...
— Wiem! — zawołała. — Telefonowałam dziś do młodego barona Gerca, chcąc być w całkowitym porządku i odpowiedział mi, że słyszeć nie chce o nim...
— Nie dziwię się! Dżoko jest wyjątkowo złośliwy. Przypuszczaliśmy nawet przez chwilę, że to on zadusił Gerca. Więc telefonowała pani. W takim razie...
Nie pojmowałem, po co przyszła do mnie. Wnet wyjaśniła tę zagadkę.
— Pozostaje pasierbica... Może ona... Zresztą, nie chciałam, aby pan był o mnie złego mniemania.
No, tak! Pragnęła zabezpieczyć się ze wszystkich stron.
— Ja miałbym być złego zdania o pani? — zaprzeczyłem. — Może pani być całkowicie spokojna. Co zaś panny Lili tyczy się? Nienawidzi Dżoka! Zresztą, dziś jeszcze pomówię z nią w tej sprawie.
— O to mi właśnie chodziło! — zawołała. — Proszę pana bardzo, żeby zechciał porozumieć się z panną Lili. Nie mam odwagi sama jej nachodzić. Jeśli nie zaprotestuje, Dżoko legalnie będzie mógł pozostać w moim domu.
Tyle zachodów o przebrzydłą małpę!
— Napewno, nie zaprotestuje. Tylko na miejscu pani, nie trzymałbym u siebie tej bestii!
— Taki ma być zły? U mnie jest bardzo łagodny... Choć chwilami boję się go... Potworną ma mordę... Ale mój krewny, który tak kocha Dżoka, zamierza go zabrać ze sobą na wieś... Więc mogę liczyć, że pan zapyta się? Z góry dziękuję panu....
Jak już nadmieniłem, oboje siedzieliśmy na otomanie tak blisko, że prawie opierała się o mnie. Kiedy wymawiała ostatnie słowa, przysunęła się jeszcze i owiał mnie aromat jej perfum i ciała. Czyżby ładnej doktorowej nie tyle o Dżoka chodziło, co o miłosną przygodę? Bo ręka jej opadła poufale na moją rękę, a nawet uścisnęła ją z lekka. Czułem, że gdybym ją teraz pochwycił w ramiona i począł obsypywać pocałunkami, zapewne nie stawiałaby oporu.
Gdyby nie wspomnienie o Lili, może i postąpiłbym tak, gdyż ta zmysłowa, balzakowska piękność, obarczona prawdopodobnie, starym i nudnym mężem, łatwo mogła uwieść każdego. Ale, będąc zakochany po uszy w Lili, nie zamierzałem wdawać się w miłosne awantury.
Odsunąłem się nieco, udając, że nie rozumiem celu manewrów doktorowej.
— Chętnie wszystko załatwię — wyrzekłem — i o rezultacie zawiadomię!
Doktorowa, widocznie doszła do przekonania, że jestem nieśmiały, a jej nie wypada atakować więcej. Szczególnie, że zastawiała sidła na przyszłość.
— Raz jeszcze dziękuję! — wymówiła, podnosząc się z miejsca. — Muszę już uciekać! Może wpadnie pan do mnie jutro wieczorem i zawiadomi o decyzji panny Lili. W każdym razie będę oczekiwała na pana z herbatką. Przynajmniej, dzięki szympansowi zawdzięczam miłą znajomość z panem.
— Nie wiem, czy będę wolny...
— Och, nie odmówi mi pan! Oczekuję na pewno! Zgoda?...
Wzrok pełen obietnic, uzupełnił te słowa.
— Stawię się! — przyrzekłem całując jej wyciągniętą, ubrylantowaną rączkę, gdyż bez niegrzeczności inaczej nie mogłem postąpić. Jednocześnie postanawiałem sobie w duchu, że wykręcę się z tej wizyty i poprzestanę na telefonicznym zawiadomieniu doktorowej.
W kilka minut po odejściu Werberowej, radca wślizgnął się do mego pokoju.
Był wyraźnie podniecony.
— Wcale nie taka stara! — oświadczył. — Czemu pan łgał? Śliczna kobieta...
— Kto taki?
— No ta, co była u pana... Doktorowa... Przez nią pan dostał po głowie?
Roześmiałem się.
— Wcale nie przez nią! To pani Werberowa i nie ma z tamtą przygodą nic wspólnego. Jest właścicielką małpy, tej samej która oblała radcę wodą. Przyszła przeprosić za tę psotę.
Radca oburzył się.
— To mnie, nie pana! Dlaczego pan nie przedstawił mnie! Takie pan udaje niewiniątko, a jak ładna kobieta przychodzi, to innemu pan ją chwyta z przed nosa! Kogo oblano wodą? Wypraszam sobie takie kawałki!
— To czemuż radca nie chciał iść na górę?
— Bo... bo... — sapnął.
— Bo — dokończyłem za niego — miał pan randkę z panną Ziutą. Nie należy nigdy uganiać się za dwoma niewiastami. Ale, jeśli radca będzie grzeczny, to przedstawię go doktorowej. Byle, nie dowiedziała się panna Ziutka, bo będzie scena zazdrości i taki guz, jaki ja mam na czole.
Obietnica ta wraz z przypomnieniem wielkiej miłości Ziutki, uspokajająco wpłynęła na radcę.
Siadł, począł prawić na obojętne tematy, a wreszcie zgodził się zjeść obiad ze mną, który nam przyniesiono z pobliskiej restauracji. A po obiedzie zaproponował mi partię szachów.
— Ziutka ma przyjść o czwartej, za godzinę! To nam czas nie będzie się dłużył.
Rozpoczęliśmy grę. Jedna partyjka, druga, trzecia.. Czas płynął, ale choć dawno minęła czwarta i piąta — Ziutki nie było widać.
Radca silił się na obojętność, lecz niecierpliwił się widocznie. Zazwyczaj grał dobrze, teraz popełniał szereg idiotycznych błędów, bez sensu poruszał pionami, podstawiał figury...
Wreszcie, z pasją porwał się ze swego miejsca i zawołał:
— Do diabła z szachami! Szósta i jej niema! Nie przyjdzie! Co za podła dziewczyna.
I ja byłem zły. Widocznie Ziutka postanowiła zrewanżować się za wczorajszy wieczór i nie przyjść wcale. A szkoda! Naprawdę byłem zaintrygowany rewelacjami, zapowiedzianymi przez nią.
— Do diabła! — powtórzył Dudziel. — A nie mówiłem, że baba nigdy słowa nie dotrzyma i tylko wtedy nie kłamie, kiedy śpi! Szelma, Ziutka!
— Istotnie! — przytwierdziłem szczerze.
— Hultajka! Właśnie, że nie będę dłużej czekał i wyjdę! Znać nie chcę! Jak przyjdzie, niech ma zmartwienie, że mnie w domu nie ma! — radca mógł śmiało rzucać te pogróżki, gdyż czuł, że niewierna nie nadejdzie. — Wychodzę! Innej sobie poszukam...
Wybiegł czerwony ze złości, nie pożegnawszy się ze mną. Domyśliłem się, że biegnie na miasto, w nadziei, że gdzieś przypadkiem Ziutkę odszuka...
A szkoda, że nie pozostał, choć nie wiem czy podzieliłbym się z nim otrzymaną wiadomością.
Może w pół godziny później doręczono mi list od Ziutki.
Jednak, pamiętała o mnie.
Niecierpliwie rozerwałem kopertę.
List ten, skreślony nierównym pismem, w widocznym pośpiechu, brzmiał:

Panie Korski! Nie chciał pan wczoraj usłuchać mnie i pozostać, sam pan sobie zrobił najgorzej. Gdyby Pan pozostał, nie poszedłby na Grochów i nie wpadł w zasadzkę. Widzi Pan, że wiem wszystko i można mieć do mnie zaufanie. Niestety, mogę zobaczyć się z Panem dopiero jutro, ale dzisiaj żadne niebezpieczeństwo nie grozi. Jutro wszystko powiem. Proszę oczekiwać na mnie w hotelu o siódmej i ani słówka o tym nikomu.

Więc wiedziała o zasadzce, w jaką wpadłem na Grochowie, choć sprawa ta, prócz Lili i komisarza Relskiego, dla wszystkich była tajemnicą. Może znała Kowalca?
Jeśli przedtem lekceważyłem nieco te informacje, teraz zaczynały nabierać wagi. Ale, czemuż odkłada do jutra? Czemu jest taka przekonana, że nie grozi mi niebezpieczeństwo? Ciekawe!
Chciałem podrzeć list Ziutki, ale rozmyśliłem się i wsunąłem go do kieszeni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.