Teorya pana Filipa/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Teorya pana Filipa |
Podtytuł | Obrazek |
Wydawca | Nakładem Księgarni Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1881 |
Druk | Drukarnia K. Pillera |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Grdyby pan Malina był psychologiem, nie mógłby lepszego dnia do swojej ważnej rozmowy wybrać. Była to niedziela. Wszystko w tym dniu sprzyjało mu.
Niedziela jest nietylko wypoczynkiem dla ludzi ręcznej pracy. I pracownicy ducha, jak zwykł pan Filip siebie i swoich kolegów nazywać, dają w tym dniu zatrudnieniu swemu pewną folgę. Samo życie rodzinne zmusza ich do tego. Trzeba małżonkę i córkę zaprowadzić do kościoła, a przynajmniej zejść się z niemi po nabożeństwie na przechadzce pod zielonemi drzewami. Wprawdzie starożytnym autorom przeniewierzy się człek na parę godzin, ale za to odetchnie świeżem powietrzem, zejdzie się z tym i owym i w codziennej pospolitej pogadance pokrzepi siły swoje do nowych badań. Dla kobiet znowu jest ten dzień prawdziwym festynem. Niebawiące się po wieczorach i nocach uważają ten dzień za festyn, na którym oprócz chwały bożej, można się ludziom pokazać, nową mantylę lub nowy kapelusz zaprezentować, a w najgorszym razie usłyszeć coś lub pomówić o bliźnim swoim, z czego do syta naśmiać się można.
Właśnie na to wyjątkowe nastanie tego dnia byli już w domu profesora wszyscy przygotowani. Pani Filipowa, niegdyś jasna blondynka, miała na sobie suknię szafirową z bladym odcieniem jasnoniebieskich paseczków. Niebieski kapelusz z czarnemi wstążkami leżał na stoliku przygotowany. W takim stroju trudno się ustrzedz pewnego przyjemnego podrażnienia. Twarz pani Filipowej wypełniła się, oczy nabrały niezwykłego blasku. Nawet ruchy i gęsta były jakoś swobodniejsze, jakby u wcale młodej osoby.
Anielę ubrano w coś różowego. Były tam kratki i krateczki, a w tych krateczkach jeszcze jakieś centki i punkciki. Było to istne pismo arabskie, czy też hierioglify egipskie, z których nietylko pan Malina, ale nawet i blady budowniczy nie mógłby nic odczytać. A w takim razie odczytuje się to, czego sobie czytający sam życzy, jak to wydarza się sławnym ludziom przy rozpatrywaniu papyrosów egipskich.
Stosownie do tych kratek, centków i hieroglifów, ułożyła się także i twarzyczka Anieli. Było na niej trochę smutku, nieco uśmiechu, szczypta zadumy i kęs roztargnienia. W oczach migotało jakieś marzenie ukryte, a blade usteczka otwierały się często, jak dziobek łaknącego pisklęcia.
Najwspanialej wyglądał profesor. Na karku sterczał mu nieposzlakowanej białości kołnierzyk na sześć cali i widocznie utrudniał funkcye kręgów. Energicznie zwyciężał te trudności zacny profesor, pomagając sobie od czasu do czasu głośnem chrząkaniem. Łysina była także wzorowo zaczesana a tem samem i marzenia jego, że zostanie kiedyś profesorem filozofii na uniwersytecie, były także śmielsze i zupełnie prawdopodobne. Jednym palcem muskał ciągle po nosie, co było oznaką, że filozoficznie myśli dobrze i logicznie wiążą mu się w głowie, albo że zadowolony jest z żony i córki, jako przykładna głowa domu.
Trudno było o lepsze usposobienie dla wchodzącego gościa. Z całą powagą, w całym blasku przedstawił się teraz całej rodzinie pan Malina.
Wszyscy wyciągnęli naraz ręce do szczęśliwego człowieka.
— Zacnemu gospodarzowi, jeżeli nie przychodzi z podwyższeniem czynszu, serdeczne dzień dobry! — ozwał się najprzód przywódzca rodziny.
— Zacnemu i kochanemu sąsiadowi dzień dobry! wtórowała mężowi pani Filipowa.
— Dobrodziejowi mojemu cześć i pozdrowienie! — figlarnie dodała Aniela.
Przy słowach Anieli trochę zgłupiał pan Malina.
— Zkądże pani wiesz, że jestem jej dobrodziejem? — zapytał z jakiemś niemiłem uczuciem.
Lekki rumieniec pojawił się na twarzy Anieli. Ona często w myślach swoich nazywała go dobrodziejem, wszak on zbliżył do niej pana Michała za porozumieniem się z ojcem. Tak sobie tłómaczyła wszystkie ciemne sentencye ojca „o duchu“ i „materyi“. A dzisiaj widziała, że pan Michał szedł do pana Maliny, odgadła po co, a uroczysta mina zacnego gospodarza domu zbyt wyraźnym była dla niej cyferblatem. Czytała na nim, że coś ważnego się święci. Ale wygadała się za prędko z swoją czcią dla swego dobrodzieja. Ztąd ten rumieniec i to chwilowe zakłopotanie się. Dopomogła jednak przytomność.
— Przecież się pan nie wyprzesz tak szlachetnego tytułu — odpowiedziała — przecież uszczęśliwiłeś mnie pan tak pięknemi kwiatami!
I wskazała ręką na wazoniki stojące na oknie.
Pan Malina uśmiechnął się. Złowroga chmura jakiegoś podejrzenia minęła.
— Już to prawda — ozwała się pani Filipowa — że te wazoniki są dla niej istnem szczęściem. Powiadam panu, po całych dniach siedzi przy oknie i w nie się wpatruje. A co sobie przy tem marzy, to tylko jeden Pan Bóg może wiedzieć.
Przy tych słowach rzuciła spojrzenie pełne znaczenia na pana Malinę.
Pan Malina miał właśnie w tej chwili minę kwaśną. To ustawiczne siedzenie przy oknie, niby przy kwiatach, i to marzenie o czemś, o czem tylko Bóg wiedzieć może, nie wydawało mu się bardzo smacznem.
— Djabeł nie śpi — pomyślał sobie pan Malina — może jeszcze pomogłem budowniczemu temi wazonikami, które teraz pielęgnuje z taką niby starannością. Z po za nich patrzy na niego!
Zrobił ruch ręką jakby odpędzał od siebie jakie widma.
— Wierzę, że panna Aniela lubi kwiaty — zawołał z dobrą miną gładząc sobie brodę — wierzę także, że pani nie ma powodu nienawidzenia dawcy tych kwiatów! A co?
Aniela była pewna, że tu chodzi o przysługę jaką jej rzeczywiście wyświadczył i z jaką prawdopodobnie teraz przybywa. Nie miała jednak odwagi odpowiedzieć na to słowami — odpowiedziała silnym rumieńcem.
Pani Filipowa trąciła lekko nogą zamyślonego małżonka.
— Czy co mówisz moje serce? — zapytał skwapliwie.
— Nic — odpowiedziała niezrozumiana kobieta — coś ci się przysłyszało!
— Zdawało mi się, żeś mnie trąciła nogą!
— Chyba przypadkiem?
— A ja myślałem, że zwracasz na co moją uwagę.
— W takim razie musiałabym co chwila cię trącać. Jesteś zawsze nieprzytomny. Ciągle myślisz o tej głupiej materyi i głupszym jeszcze duchu!
— Za pozwoleniem...
— Przecież gościa nie zechcesz nudzić temi głupstwami.
— Chciałem tylko powiedzieć...
— Co pan dzisiaj dobrego i nowego przynosisz? — przerwała zacnemu profesorowi niecierpliwa małżonka, zwracając się do pana Maliny.
Na to zapytanie uczuła Aniela jakiś niepokój.
Przeczuwała, że tu coś o niej mówić będą. Wstała aby odejść do swego pokoiku.
— Niech się pani na chwilę zatrzyma! — ozwał się pan Malina robiąc ręką giest, który miał oznaczać rogatkę.
Aniela usiadła.
— Pani masz gust wytworny — mówił uśmiechając się pan Malina — chciałbym żebyś mi pani doradziła.
— W czem? — zapytała Aniela.
— Jaki naprzykład byłby najlepszy kolor i fason karety? Kupuję karetę!
Pan Malina wymówił te słowa drżącym prawie głosem. Był cały wzruszony. Nie przypuszczał, aby na nim samym podobne słowa mogły sprawić tak wielkie wrażenie.
Nie mniejsze wrażenie widać było na pani Filipowej. Zarumieniła się jak wisznia i posunęła chustką po czole, bo czuła tam pot kroplisty.
— Czy słyszysz Anielo? — zapytała milczącej córki.
— Rozumie się — dodał pan Malina — należy do tego i maść koni, bo kareta bez koni być nie może!
Aniela rozśmiała się.
— A ja zawsze marzę o karecie bez koni — odpowiedziała żartobliwie.
— O karecie bez koni? — powtórzył pan Malina.
— Tak jest... marzę o tem, czy kiedy wynajdą ludzie taki przyrząd, aby biednych koni nie trudzić. Nieraz serce mi pęka, gdy widzę jak biedne zwierzęta męczą dla naszej częstokroć źle zrozumianej wygody! Nasze miasto tak małe!
Pan Malina z zadziwieniem spojrzał na panią Filipową, do której miał największe zaufanie.
— Jak widzę — rzekła pani Filipowa — Aniela od niejakiego czasu lubi się bardzo z panem sprzeczać! Co to znaczy? Przecież matka powinna o tem wiedzieć!
Profesor, który dotychczas zdawał się być nieprzytomny i po swoich naukowych regionach gdzieś bujał, ocknął się teraz. Coś go w samo serce ukłuło.
— Bynajmniej nie widzę — zawołał — aby Aniela sprzeczała się z panem Maliną. Co o koniach powiedziała, było bardzo dobrze. Człowiek bowiem związany na czasie z materyą, to jest mając w połowie organizm zwierzęcy, korzysta niegodziwie z prawa mocniejszego i biedne zwierzęta uciska!
— Ależ Filipie — przerwała żona — tobie ta nauka w głowie pomięszała. Ludzie należący do najwyższych sfer jeżdżą karetami... rozumie się, kto nie ma za co karety kupić, ten chodzi piechotą!
Aniela spostrzegła na twarzy pana Maliny pewne niezadowolenie. Wyrzucała sobie, że niewinnym żartem dotknęła może człowieka sobie życzliwego. Chciała błąd swój poprawić, zanim do swego pokoiku odejdzie.
— Odchodzę — rzekła z rozkosznym uśmiechem — aby o takim przyrządzie, któryby nas bez koni woził po ulicy, w samotności pomyśleć. Jeżeli zaś do jutra nic nie wymyślę, to niech pan kupi karetę na czarno lakierowaną i parę siwych koni!
— Niezmiernie się cieszę — odpowiedział z ukłonem pan Malina — że gust pani zupełnie z moim się zgadza!
Aniela ukłoniła się z uśmiechem i wypadła do drugiego pokoju. Matka podziękowała jej wejrzeniem za tę wyrozumiałość.
Pan Malina został teraz sam z rodzicami. Nadeszła chwila stanowcza.
Fajerwerk o karecie był już spalony. Wrażenie, osobliwie na pani Filipowej, a nawet po części i na Anieli, było widoczne. Teraz można było bez niebezpieczeństwa wspomnieć o biednym szaleńcu, któremu w głowie się przewróciło.
Pan Malina potarł ręką po czole. Sytuacya jego była świetna. Przy tak niezdarnym konkurencie odbijał jaskrawo.
— Chciałbym coś powiedzieć — zaczął po chwili milczenia — ale dalibóg, sam nie wiem jak zacząć!
— Niech pan początek wypuści, a zacznie od połowy! — z uśmiechem żartobliwym wtrąciła pani Filipowa.
— Jestem w niemałym kłopocie!
— Szczęście, że takie kłopoty tylko raz w życiu człowiekowi się wydarzają!
Pani Filipowa widocznie chciała dopomódz konkurentowi.
— Masz pani słuszność — westchnął konkurent — ale kłopot mój jest mocno skomplikowany! Jest w perspektywie przejażdżka napowietrzna, czy raczej upadek z wysokości drugiego piętra na kamienie!
— Cha, cha, cha! — zaśmiała się szczęśliwa matka — w ten sposób spadają wszyscy ludzie i są przytem bardzo szczęśliwi!
Pani Filipowa miała tu na myśli zapowiedzie i przywiązane do nich wyrażenie: spaść z ambony! Pan Malina nie zrozumiał tych słów.
— Dziękuję pani — odrzekł — wolałbym się zrzec wszystkiego!
— Rzecz nie taka straszna, jeżeli ją często praktykują!
— Już ja zatem nie jestem. Sądzę jednak, że to wszystko zawisło od państwa!
— Słuchamy.
— Wyobraźcie sobie państwo... ten mój budowniczy... ten biedak i nędzarz, którego wziąłem z litości do roboty... poważył się, mówię państwu, poważył się...
— Zapewne chapnął mężowi jaką książkę! — wtrąciła żywo pani Filipowa.
Profesor, który dopiero teraz się ocknął, gdy o jego książki chodziło, zerwał się z krzesła i cwałem pobiegł do swojej biblioteki. Nawoływania żony były daremne.
Podejrzenie prostego złodziejstwa rzucone na biednego człowieka sprawiło na panu Malinie dobre wrażenie.
— Czy jaka książka zginęła, tego nie wiem — odparł z zadowoleniem — ale że zakroił na kradzież innego rodzaju, o tem wiem doskonale i w tym celu tutaj przyszedłem!
— Już to z oczu nic mu dobrego nie patrzy!
— Co mu tam z oczu patrzy — ostrożnie na każdy wypadek odpowiadał pan Malina — tego nie wiem, ale wiem, co mi sam dzisiaj rano powiedział!
— Cóż powiedział?
— Powiedział, że... panna Aniela mu się podobała!
Pani Filipowa ruszyła ramionami!
— Cóż to znaczy? — z macierzyńską odpowiedziała miłością — niejeden to już powiedział!
— Ba... ale on chce to państwu i pannie Anieli powiedzieć.
— Będzie tylko ładny kompliment!
— On na komplimencie nie poprzestaje... on myśli... on myśli... żądać Anieli na żonę!
— Pan żartujesz!
— Jak Boga kocham, nie żartuję! Był u mnie rano!
— I to mówił!
— Tak... mówił to i do tego mnie prosił...
— Czy mu się w głowie przewróciło?
— Ja sam tak myślałem, ale nie powiedziałem mu tego, bo to człowiek impetyczny! Groził, że każdego zrzuci z drugiego piętra na ulicę świeżo wybrukowaną!
Pani Filipowa osłupiała.
— Mężu! mężu! — zawołała donośnym głosem — a to oszalał czy co? to łotr jakiś ze świata!
— Nie powiadam, że łotr... ale człowiek... podobny do złoczyńcy!
W tej chwili wszedł profesor z książką w ręku.
— Najzacniejszy człowiek — zawołał od proga — a wy go posądzacie o kradzież książek! Patrzyłem... żadnej nie brakuje. Przybyła nawet jedna, o czem nie wiedziałem.
I otworzył książkę.
— Piękna mi zacność! — wołała w gniewie pani profesorowa — słuchaj co mówi pan Malina.
To łotr prawdziwy!
— „O budownictwie dekoracyjnem“ — czytał profesor.
— Za pozwoleniem — odparł ostrożny pan Malina — nigdy nie mówiłem, że jest łotrem!
— Kto łotrem? Co łotrem? — wołał profesor — on jest autorem! Czytajcie!... „pannie Anieli w dowód szacunku składa autor!“
Pani Filipowa machnęła ręką, a książka daleko od stóp profesora upadła na ziemię!
— Czyż nie łotr? — wołała pani Filipowa. — Czy nie chciał się wcisnąć tym sposobem do serca Anieli.
— Serca Anieli? — zapytał zdziwiony profesor.
— Tak... chciał ją uwieść, wykraść, shańbić! Czy może być coś podlejszego?
— Uwieść... wykraść?...
— Niech ci pan Malina sam powie!
— Za pozwoleniem... ja tego nigdy nie mówiłem! Jestem spokojnym człowiekiem i awantur nigdy nie szukam! Wypaść z drugiego piętra na bruk, to nie bagatela! Powtarzam, że o panu Michale Bujnickim nic złego nie mówiłem!
Wziął za kapelusz i cofnął się szybko do progu.
— Gdzie pan idziesz? — w rozpaczy prawie zawołała pani Filipowa — siadaj pan, przecież nic się panu złego nie stanie!
Pan Malina usiadł, ale kapelusza nie odłożył.
— Mów pan teraz!
— Mówiłem, że pan Bujnicki chce się starać o pannę Anielę i dodałem do tego tylko, że ze względów matematycznych jest to dla niego wielkim hazardem!
— Powiedziałeś pan, że jest złoczyńcą... że...
— Uchowaj Boże, tego nie mówiłem. Powiedziałem tylko, że człowiek taki podobny jest do złoczyńcy, który bez pieniędzy przychodzi do jubilera po brylanty!
— A cóż to innego znaczy, jeżeli nie... wykraść, uwieść i shańbić pannę?...
— Za pozwoleniem, może to tak wygląda, ale ja tego nigdy nie powiedziałem!
— I cóż ty na to Filipie?
— Nic a nic nie rozumiem! Nie wiem o co chodzi! — z powagą odpowiedział profesor. — Słyszałem tylko słowa, ale ducha tych słów jeszcze nie pojmuję!
— Już ty z tym duchem jeszcze głupstwo jakie zrobisz! Nie słyszałeś, że ten proletaryusz książkowy...
— Pracownik ducha! — poprawił profesor.
— Ten hołysz i wyrobnik ośmielił się pomyśleć o naszej Anielce!
— Myśl nie jest czynem — tak mówi prawo.
— Dajże teraz pokój z prawem, przecież lepiej uprzedzić niżeli czekać.
— Czas będzie, gdy przyjdzie i oświadczy się!
— Za pozwoleniem — przerwał niespokojnie pan Malina — ja także chcę się oświadczyć i to zaraz!
Twarz pani Filipowej rozpromieniła się.
— Czy słyszysz mężu? Pan Malina oświadcza się o Anielę!
— Za pozwoleniem — zawołał z wyrazem trwogi na twarzy pan Malina — za pozwoleniem, ja się wcale nie oświadczam, powiadam tylko, że się oświadczę!
— Nie rozumiemy pana! Może zawołać Anieli?... Anielo!...
Pan Malina prędko przymknął drzwi.
— Nie trzeba panny Anieli! Ja powiedziałem, że się oświadczę, ale pierwej trzeba skończyć z tym waryatem!
— Cóż panu na tem zależy?
— Bardzo mi wiele na tem zależy, abym z drugiego piętra nie wypadł na bruk nowy! Wtedy nie mógłbym nawet być zięciem państwa, czego sobie jednak bardzo życzę!
Nastąpiło dłuższe milczenie. Pani Filipowa miała twarz mocno czerwoną, pan Malina oddychał ciężko i nieregularnie, a profesor bębnił palcami po stole i od czasu do czasu ukradkiem na żonę patrzył.
— Teraz wiem, jak rzecz stoi — ozwała się pierwsza pani Filipowa — pan Malina chce się oświadczyć o Anielę, ale żąda, aby pierwej załatwić się z tym głupim waryatem. Inaczej mógłby pana Malinę posądzić o intrygę i sprawić mu jaką nieprzyjemność. Czy tak, panie Malina?
Pan Malina z zadowoleniem kiwnął głową.
— Mniejsza jeszcze o jakąbądź nieprzyjemność — ozwał się po chwili — ale on zagroził zrzuceniem z drugiego piętra.
— Kogo? — zapytał z uwagą profesor.
— Człowieka! — odparł zapytany.
— Człowieka?... Nie sądzę, aby budowniczy był tak nierozsądnym i nie wiedział, że każda materya na prawie ciężkości...
— Czy wiedział czy nie wiedział, to niniejsza... ale każdemu waryatowi trzeba odebrać wszelką sposobność...
— Przecież ja cudzej woli bez powodu ograniczać nie mogę — zauważył z powagą profesor.
— Otóż chodzi głównie panu Malinie, aby tę wolę uprzedzić...
— Tak... uprzedzić!
— Pójść do niego, zawiązać rozmowę z nim, a gdy coś mówić zacznie, to wręcz odebrać mu wszelką nadzieję!
— Tak! toby było wybornie!
— I nie rzucałoby żadnego podejrzenia na pana Malinę, że intryguje!
— Tak... o to mi głównie chodzi!
Profesor obracał palec koło palca.
— A gdzież jest Aniela? — ozwał się po niejakiern milczeniu — przecież trzeba ją o to zapytać!
— Na co! po co! — przerwała pani Filipowa — czy na to aby biedne dziewczę zmartwić? I tak dosyć mam tego sromu, że taki charłak poważył się oczy podnieść na nią! Taką sprawę trzeba w cichości ubić, bo konkurent taki jak pan Bujnicki wcale nie przynosi pannie zaszczytu. Zresztą ona już wie kogo wybierze!
Profesor westchnął.
— Czy mówiłaś już z nią? — zapytał z pewną trwogą.
— Na to czas będzie! Zresztą jestem matka i widzę. A spowiadać ją nie wypada, bo w takim razie sprawia się natręctwem wielka przykrość. Młode serce nie lubi zimnych rąk, które chcą się go dotykać!
— Sądziłbym jednak...
— Mój drogi mężu, tylko nie nie sądź, nic nie myśl i nic nie rozbieraj, bo pewnie jakie nieszczęście wypadnie z tego dla naszej Anieli. A wiesz, że to jedynaczka nasza. Czyż mielibyśmy serce stawać w poprzek jej szczęściu, połamać i zniszczyć jej marzenia, wydrzeć jej te sny złote, do jakich kobieta ma prawo, a co gorsza przyprawić ją przez to o jaką chorobę i potem rzewnie płakać nad trumną?...
I duże jak groch łzy zaczęły kapać z oczu pani Filipowej. Zerwał się zacny profesor.
— Przebóg, coś powiedziała — zawołał z energią — czy mielibyśmy naszemu dziecku szczęście wydzierać... czy mielibyśmy ją martwić i w końcu zabijać?...
I głos biednego ojca zadrżał tak dziwnem brzmieniem, że aż panu Malinie zrobiło się smutno.
— Ja przecież nie napieram — ozwał się — jest czas.
— Daj pan pokój — przerwała pani Filipowa, ocierając łzy z zarumienionych policzków — już ja wiem co robię. Że Aniela będzie szczęśliwa, o tem nie wątpię. Ale trzeba przed nią zamieść ścieżkę do szczęścia. Wszystko trzeba usunąć, wszystkie kolce odgarnąć!... Zaraz dzisiaj pójdziesz mężu do pana Bujnickiego i zręcznie powiesz mu, aby żadnej sobie nadziei i żadnych kroków nie robił. Znajdziesz do tego stosowny powód. A gdy to się stanie... gdy on już będzie miał naszą odpowiedź, wtedy pan Malina oświadczy się Anieli.
Pan Malina wstał i tytułem antycypacyi pocałował przyszłą matkę swoją w rękę, a przyszłego ojca w ramię.
Profesorowi zaświeciły się łzy w oczach.
— Patrz pan, jak on ją kocha! — rzekła pani Filipowa.
Pan Malina uznał za stosowne pocałować profesora jeszcze raz w drugie ramię.