Włamywacz Raffles mój przyjaciel/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest William Hornung
Tytuł Włamywacz Raffles mój przyjaciel
Podtytuł Powieść awanturnicza
Wydawca Nakładem "Ilustrowanego Kuryera Codziennego"
Data wyd. 1929
Druk Zakł. Graf. "Ilustr. Kuryera Codz."
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Maria Manberowa
Tytuł orygin.
A Thief in the Night:
The Rest Cure
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Kuracja wypoczynkowa.

Już przeszło miesiąc nie widziałem Rafflesa i rada jego w pewnej sprawie była mi niezbędna. Mianowicie pewien podły lichwiarz obrzydził mi życie, uzyskując prawo zafantowania moich mebli w mieszkaniu na Mount Street i tylko zmieniając dorywczo mieszkanie, mogłem tego chciwca powstrzymać w zrealizowaniu jego zamiarów. Podwójne mieszkanie jednak było bardzo kosztowne i wyczerpywało moje konto bankowe, to też znowu byłem zmuszony zwrócić się do Ralfa, mimo najsolenniejszych zamiarów poprawy. Jak na złość, szukałem go daremnie i nawet gdyby Ralf tkwił obecnie w mojej skórze, nie mógłby w większem powodzeniem zniknąć z powierzchni ziemi, jak to obecnie uczynił. Właśnie było lato w pełni, koniec sierpnia. Ralf nie brał nigdy po pierwszym sierpnia udziału w zawodach krokietowych, gdzie zastępował go zazwyczaj wytrenowany gracz drugiej klasy, podczas gdy on sam udawał się na rozgrywki na prowincję. Mimo że studjowałem dokładnie obydwie gazety sportowe, „Field“ i „Sportsman“, nie spostrzegłem ani razu nazwiska Ralfa Rafflesa. W klubie Albany nie wiedziano o nim zupełnie, ani też Ralf przed odjazdem nie udzielił żadnych wskazówek, gdzie należy odsyłać jego pocztę. Zaczynałem już żywić obawę, że wydarzyła mu się jakaś nieszczęśliwa przygoda. Przyznam się, że posunąłem swe obawy tak daleko, że badałem w ilustrowanych dodatkach dzienników niedzielnych twarze ujętych przestępców. Za każdym razem jednak oddychałem z ulgą, ponieważ nigdzie nie znalazłem wizerunku mojego przyjaciela. Kronika włamań nie wykazywała także ani jednego wypadku, któryby był godny mistrzowskiej rutyny i pomysłowości Ralfa. Bezstronnie przyznać muszę, że niepokoiłem się nie tyle o niego, co o siebie. W każdym razie spadł mi z serca podwójny ciężar, gdy pewnego dnia otrzymałem od Ralfa charakterystyczny i tylko jemu właściwy znak życia.
Po raz zapewne pięćdziesiąty zapytywałem się w klubie Albany o mojego przyjaciela i bezradnie zastanawiałem się, co należy w dalszym ciągu uczynić, gdy wtem na ulicy zaszedł mi drogę drab najgorszego gatunku i ukradkiem zapytał mnie w najordynarniejszej gwarze londyńskiej, czy jestem tym, którego poszukuje. Na moją odpowiedź potakującą, wcisnął mi w rękę zgniecioną karteczkę mówiąc:
— W takim razie to dla pana — i oddalił się spiesznie.
Była to wiadomość od Ralfa. Wygładziłem starannie karteczkę i przeczytałem następujące, ołówkiem napisane, słowa: „Staraj się spotkać ze mną dzisiaj o zmierzchu w Holland Walk. Przechadzaj się tak długo, aż nie nadejdę. A. R. R.“
I to wszystko! Ani jednej literki ponadto, po tylu tygodniach oczekiwania, a nawet te tajemnicze słowa napisane były charakterem, nie przypominającym w niczem wytwornego pisma mojego przyjaciela. Tak czy owak byłem już nieco uspokojony, jakkolwiek była to metoda postępowania Ralfa dla mnie najniesympatyczniejsza.
Pierwszą osobą, która mi się wieczorem nasunęła, był właśnie ów tajemniczy pasażer, który oddał mi przedpołudniem wiadomość od Ralfa.
— Jakże tam, czy pan go już widział? — zapytał bezczelnie, dmuchając mi prosto w twarz kłęby dymu z obrzydliwej fajki.
— Nie, jeszcze nie — odparłem zniecierpliwiony i jednocześnie oburzony tą poufałością. — Ciekaw jestem, gdzie pan go spotkał? I dlaczego znikł pan dziś rano jak kamfora, nie dawszy mi żadnych informacyj?
— Zaraz, zaraz, nie tak piorunem. Nie głupim puszczać pary z gęby, kiedy mi taki elegancki pan płaci za to, żebym trzymał język za zębami. Przecie mi się lepiej opłaci słuchać go, aniżeli gadać bez potrzeby.
— A kto pan jesteś u licha? — zapytałem zawistnie. — Jakie interesa łączą pana z mr. Rafflesem?
— Bunny, kiepski warjacie, proszę cię, bądź tak uprzejmy i nie wrzeszcz, ogłaszając całemu światu, że jestem w mieście! — odpowiedział nagle drab, demaskując się jako prawdziwy Ralf, jednak w najgorszem wydaniu. — Nie brzydź się i weź mnie pod rękę, nie jest tak źle w istocie, jak się to z pozoru wydaje. Pamiętaj jednak, że nie ma mnie w mieście, ani w Anglji, ani nigdzie wogóle, prócz ciebie ani jedna istota na świecie nie wie, gdzie się znajduję.
— Ale tak między nami powiedziawszy, gdzież przebywasz naprawdę? — zapytałem.
— Przygotowałem sobie w pobliżu mieszkanie, w którem w czasie wakacji zamierzam przejść kurację wypoczynkową wedle własnej recepty. Pytasz mnie dlaczego? O, wiele przyczyn skłania się na to, drogi Bunny. Przedewszystkiem jednak chciałem przez krótki czas być niewidzialny dla świata, aby tymczasem urósł mi zarost. Sam widzisz, że poczynił już imponujące postępy. Pozatem wątpię, czy mi uwierzysz — musiałem się ukryć, ponieważ w głównym komisarjacie policji pewien spryciarz detektyw śledzi mnie uporczywie, jakkolwiek ukradkiem, co jest mi nie bardzo miłe. Pomyślałem zatem, że już czas najwyższy odwzajemnić się temu panu również baczną obserwacją i udało mi się o tyle doprowadzić mój zamiar do zamierzonego rezultatu, że dzisiaj przedpołudniem patrzałem mu niepoznany prosto w oczy. Równocześnie jednak ujrzałem ciebie, więc nie tracąc czasu, nagryzmoliłem tych kilka słów i wetknąłem ci karteczkę do ręki. Gdyby bowiem spotkał nas razem rozmawiających, nie ulega wątpliwości, że poznałby mnie natychmiast.
— Jak widzę, bawisz się w kryjówkę nie na żarty?
— Jak kto się na to zapatruje. Mojem zdaniem jest to tak dobry urlop wypoczynkowy od czynności zawodowych, jak i każdy inny. Gdy poznasz bliżej mój tryb życia, uznasz, że mam rację. Wprowadziłem się na czas krytyczny do umeblowanego mieszkania, i to teraz w lecie, kiedy każdy opuszcza miasto i nikomu nie wpadłoby na myśl wynająć mieszkanie w murach miejskich. Nawet moi sąsiedzi nie wiedzą, że obok nich mieszkam, choć coprawda, większość z nich wyjechała. Nie trzymam naturalnie służby, lecz sam wszystko załatwiam, a przyznam ci się, że bawi mnie to nadzwyczajnie. Poprostu mam wrażenie, że przebywam sam na odludnej wyspie. Staram się ograniczyć moje czynności do minimum, ot, poprostu chciałbym raz wypocząć co się zowie. Już od lat nie studjowałem tak poważnej lektury, jak obecnie. To doprawdy paradna historja Bunny! Mianowicie człowiek, którego mieszkanie zająłem samowolnie, to ni mniej, ni więcej tylko naczelny dyrektor państwowego więzienia, a jego bibljoteka jest istną skarbnicą dzieł naukowych na temat kryminalistyki. Wierzaj mi, że jest to bardzo zabawne studjum, przyglądać się swobodnie osobowości tego dygnitarza i widzieć ją tak, jak sobie inni tylko wmawiają, że ją widzą.
— Przypuszczam jednak, że nie zaniedbujesz swoich codziennych spacerów? — zapytałem, widząc, że Ralf prowadzi mnie krokiem sprężystym, który nic nie stracił ze swej elastyczności.
— Nie brak mi ruchu i to w takiej ilości, że jeszcze nigdy w życiu nie miałem go tak wiele — odparł Ralf — i zaraz cię objaśnię, na czem ten ruch polega. Jest to także jedna z przyczyn, dlaczego wdałem się w tę skomplikowaną historję. Mianowicie ćwiczę się w najoryginalniejszym ze sportów, w bieganiu za taksówkami. Tak jest, Bunny, gdy tylko się zciemnia, staję na dworcu kolejowym na czatach, obserwuję bacznie przyjezdnych, wsiadających do dorożek i ofiaruję się, że pakunki, które się nie zmieszczą, zaniosę pod wskazanym adresem i będą na miejscu równocześnie z dorożką. W ten sposób nie tylko nie wychodzę z fasonu, lecz zarazem mam sposobność zanotowania w pamięci rozmaitych rozkładów mieszkań, ponieważ często się zdarza, że wchodzę z pakunkami aż do przedpokojów moich klientów. Przyda się to nam w jesieni. Faktycznie, Bunny, mam wrażenie, że po lecie, spędzonem w ten sposób, nosząc zarost na brodzie i studjując lekturę pana dyrektora więzień, skorzystam tyle, że przyszła jesień przyniesie mi dostateczne dochody, abym mógł w zimie wypoczywać.
Uznałem za stosowne wtrącić wreszcie słówko o moich własnych sprawach, które nie przedstawiały się tak korzystnie. Nie miałem nawet potrzeby wtajemniczać Ralfa w moje kłopoty bardzo szczegółowo, ponieważ po kilku zaledwie słowach ogarnął całą sytuację. Miał on tę czarującą właściwość, że swój egoizm zrzucał ze siebie jak płaszcz i wczuwał się w moje troski, starając mi się bliższym i serdeczniejszym. W ten sposób powstała pewnego rodzaju łączność między mną, a tym niezwykłym człowiekiem, przewyższającym mnie pod każdym względem, o ile chodziło o zalety duchowe i fizyczne.
— Ależ Bunny, to się wybornie składa! — zawołał. Zaraz zabieram cię do mojej nowej siedziby, musisz ze mną zamieszkać, jednem słowem ukryć się razem ze mną. Nie wolno ci jednak zapominać, że pobyt nasz ma być traktowany jako prawdziwa kuracja wypoczynkowa. Nie chciałbym bowiem, aby urlop mój ucierpiał z powodu zaproszenia ciebie jako towarzysza. Pragnę bowiem dalej żyć tak swobodnie, jak żyłem bez ciebie. Jak zapatrujesz się na pomysł natychmiastowej przemiany nas obydwu na rodzaj braci Trapistów? Zgadzasz się? To dobrze. Słuchaj zatem: Oto ulica, przy której mieszkam; a to jest ów dom cudowny.
Była to jedna z owych cichych uliczek bocznych, składających się ze starych, otoczonych ogrodami domów i z will, budowanych w nowoczesnym stylu. Okna domów były przeważnie ciemne, a tak na trotoarze i na gościńcu nie widać było ani żywej, duszy. Ralf zaprowadził mnie do wysokiego, wąskiego domu, przed którym stała latarnia. Po fasadzie pięło się dzikie wino, okna wykuszów były zamknięte na okiennice. Ralf otworzył bramę, wcisnąłem się za nim ostrożnie i cicho.
— Przedewszystkiem muszę przynieść światło — dodał szeptem. Chcąc go przepuścić, przycisnąłem się mimowoli do kontaktów elektrycznych, z których jeden bezmyślnie przekręciłem. Natychmiast światło zalało jasną kaskadą halę i schody, lecz w tejże chwili Ralf rzucił się na mnie wściekły i szybko zgasił tak lekkomyślnie przezemnie zaświecone światło. Dom znowu tonął w ciemnościach, a chociaż Ralf nie powiedział ani słowa wyrzutu, wiedziałem, że był na mnie oburzony, że aż sapał ze złości.
Zdawałem sobie zresztą sprawę z tego, że popełniłem głupstwo. Nagłe błyskawiczne światło w hali, w której panował nieporządek, schody pozbawione dywanów, wykrzywiona złością twarz Ralfa w chwili, gdy gasił elektrykę, objaśniały mnie dostatecznie, w jaki sposób przyszedł Ralf w posiadanie tego prowizorycznego mieszkania.
— A zatem w ten sposób „wynająłeś“ mieszkanie? — zapytałem szeptem. — Wynająłeś — nie, to cudowne określenie! To istotnie paradne!
— A co? Myślałeś może, że załatwił mi je pośrednik? — drwił Ralf. — Słowo honoru, Bunny, byłem przekonany, że jesteś na tyle domyślny, aby przejrzeć sytuację bez komentarzy!
— A dlaczego nie miałbyś wynająć mieszkania w sposób normalny?
— Jakiś ty naiwny, mój Bunny! Dlatego, aby zaoszczędzić sobie meldowania i innych biurokratycznych ceregieli, któreby naprowadziły na mój ślad tych, którzy mnie szukają. W sprawie urlopu wypoczynkowego mówiłem z tobą zupełnie serjo, gdyż istotnie tak pojmuję pobyt w tym domu.
— Ralfie, niepoprawny bandyto! A zatem znowu mieszkasz w domu, do którego włamałeś się, aby obrabować właściciela!
— Mylisz się Bunny! Nie ukradłem niczego i nie mam zamiaru tego uczynić. Korzystam jedynie z niedobrowolnej gościnności właściciela, wyłącznie celem zakosztowania spokoju i wypoczynku, który jest niezbędny każdemu człowiekowi pracy.
— Ale ja nawet tutaj nie znajdę spokoju — westchnąłem.
Ralf roześmiał się serdecznie i zaświecił zapałkę. Znajdowaliśmy się w pokoju, który służy każdej burżuazyjnej rodzinie angielskiej jako rodzaj drugiej bawialni. Właściciel mieszkania, dyrektor więzień państwowych, zamienił pokój ów na gabinet do pracy, wypełniając drzwi pułkami, na których umieścił bogatą bibljotekę.
Natychmiast zabrałem się do zbadania księgozbioru naszego gospodarza, lecz miłą tę czynność przerwało mi zajęcie się starego kapelusza od świecy, którą Ralf umieścił w tak oryginalnym lichtarzu. Ralf zreformował zatem swój system oświetlenia pokoju, wycinając dno kapelusza. W ten sposób powstał na suficie owalny krążek światła, który skąpo rozjaśniał mroki pokoju.
— Wybacz Bunny — rzekł Ralf, siadając na dolnej części staroświeckiego biurka, z którego zdjął górną szafkę i zamienił ją na barykadę swojej ad hoc utworzonej latarni. We dnie pozwolę ci korzystać ze sztucznego światła, ile tylko zechcesz, ponieważ na świecie jest jasno i nikt nie dostrzeże z zewnątrz. że pokój jest oświetlony. Nikt nie przeszkodzi ci wówczas ani w czytaniu, ani w pisaniu. W nocy jednak nie pozwalam niszczyć elektryczności, nafty, lub świec. Jak widzisz, nasz gospodarz zaopatrzył okna w specjalne okiennice, które są jednak niezupełnie szczelne i oświetlona szpara musiałaby zdradzić nas przed sąsiadami, którzy dowiedzieliby się, że ktoś gospodarzy w mieszkaniu. Uważaj także na ten telefon! Jeżeli dotkniesz się słuchawki, natychmiast na poczcie dowiedzą się, że mieszkanie nie jest próżne. Nie dziwiłoby mnie to wcale, gdyby pułkownik odjeżdżając, dał znać na poczcie, że wyjeżdża i kiedy zamierza powrócić. To człowiek systematyczny. — Widzisz te paski papieru, za pomocą których stara się zabezpieczyć od pyłu swoje książki!
— Czyżby dyrektor był w randze pułkownika! — zapytałem Ralfa, widząc portret mężczyzny w mundurze.
— Tak jest, służył przy pionierach, pozatem jest kawalerem krzyża Wiktorji. Zasłużył się w jakichś walkach kolonjalnych i za to otrzymał stanowisko dyrektora, czy też inspektora więzień państwowych.
Jego ulubionem zajęciem w czasie wypoczynku jest — nigdybyś nie zgadł — strzelanie do celu! Doprowadził już do mistrzostwa tę sztukę, nie radziłbym nikomu mieć z nim do czynienia!
— A gdzie on teraz przebywa! — zapytałem lekko zaniepokojony. — Czy jesteś pewny, że nie znajduje się już w drodze powrotnej.
— W Szwajcarji — odparł Ralf, śmiejąc się serdecznie. — Trzeba ci bowiem wiedzieć, że był na tyle uprzejmy, iż pozostawił nam swój adres, celem pouczenia nas, że na razie nie grozi nam niebezpieczeństwo jego niespodziewanego powrotu. Ale bądź spokojny, wiem z doświadczenia, że ze Szwajcarji nie wraca nikt przed początkiem września. Pozatem trudno przypuścić, aby pan dyrektor byt tak pracowity, iżby wracał przed powrotem służby, której najwidoczniej dał urlop. Przewidziałem także kwestję niespodziewanego powrotu służby. Spreparowałem zatrzask przy wejściu w ten sposób, aby to wyglądało, że sam się zatrzasnął. Podczas gdy służące pobiegną do ślusarza, my tymczasem oddalimy się spiesznie.
— Prawdopodobnie obrałeś tę samą drogę, aby się tutaj dostać?
— Nie Bunny — mimo mroku zauważyłem, że Raffles miał minę niezadowoloną. — Przykro mi, że muszę ci wyznać, iż dostałem się tutaj przez okno w dachu. Malowano właśnie fasadę sąsiedniego domu, a jakkolwiek nie przepadam za drapaniem się po drabinach i rusztowaniach, uważałem jednak, że w tym wypadku lepiej będzie zrezygnować z popisywaniem się specjalnością otwierania zamków, zwłaszcza przed samym sobą i lepiej skorzystać ze sposobności, aby w jasny biały dzień nie prowokować przedstawicieli władzy.
— A może gospodarz pozostawił ci klucze od mieszkania?
— No, tak daleko nie posunął swojej kurtuazji. Nie zapominaj, że zamieszkuję ten dom w roli Robinsona Kruzoe i wynalazczość moja pozwala mi na własnoręczne fabrykowanie kluczy. A zatem kochany Piętaszku, chodźmy zwiedzić naszą wyspę, czy nie zaszły na niej jakieś niebezpieczne i zatrważające zmiany. Będzie to z korzyścią dla naszego spoczynku nocnego. Zdejm przedtem buciki, jeśli łaska.
Schody, po których dostaliśmy się na piąterko, były bardzo strome. Serce biło mi żywo, gdy słyszałem ich przeraźliwe w ciszy nocnej skrzypienie, lecz Ralf mimo właściwej mu ostrożności, o której nigdy nie zapominał, był zupełnie spokojny. Przechodząc przez platformę schodów, których okno wychodziło na podwórze, zgasił światło, w cylindrze dyrektora i zaświecił je dopiero po przejściu schodów przed drzwiami salonu. Ujrzałem przelotnie ramy obrazów i fortepian, otulony w pokrowiec. Po chwili znaleźliśmy się przed drzwiami do łazienki, która prezentowała się istotnie zachęcająco.
— Zaraz się okąpię — zawołałem z zachwytem, widząc komfort, którego się nie spodziewałem.
— Zrezygnujesz z tego zamiaru, mój kochany — ofuknął mnie Ralf. — Zważ Bunny, że wyspa nasza jest w posiadaniu wrogich plemion, które pilnie obliczają ubytek wody. Pozatem mógłby ktoś zwrócić uwagę na hałas, wywołany wypuszczaniem wody z łazienki. Ostrożność moją posuwam do tego stopnia, że kąpiąc się, wyczerpuję wodę z wanny i wylewam skrzętnie do zlewu w kuchni. Zastosuj się do tego mój drogi i zanim będziesz manipulował koło kurka, zapytaj mnie łaskawie o wskazówkę. Oto twój pokój, nie wchodź jeszcze ze światłem, dopóki nie zasunę stor. Jest to pokój lokaja. Tak, teraz możesz wejść. Widzisz, jaką masz piękna toaletę? Spójrz w jak pedantycznym porządku rozwieszone są ubrania! To dopiero stary goguś! Jeszcze nigdy nie widziałem tylu urządzeń, godnych opatentowania, jak utrzymywać w fasonie krawatki, lub buciki! Wszystko to wskazuje, że jest to typowy pedant co się zowie. Ciekaw jestem, jaką minę miałby, gdyby przyłapał nas przy swojej garderobie?
— Miejmy nadzieję, że w tym wypadku z przerażenia straciłby bodaj na chwilę przytomność, abyśmy mogli zwiać na czas — dodałem, drżąc na samą myśl o tem.
— Wołałbym nie opuszczać się na taką ostateczność — odparł Ralf. — Zemdlenie nie jest, częste w podobnych okolicznościach i skłonność do niego objawiają jedynie ludzie chorzy na serce. A zresztą, jak już powiedziałem, nie zamierzam zwędzić tutaj niczego, lecz chcę tylko mieszkać spokojnie. Te ubrania nie nadają się i tak na żadnego z nas. Chodźmy teraz do sypialni, Bunny. Chyba nie weźmiesz mi tego za złe, że zagarnąłem ją dla siebie. Spójrz mój chłopcze, to jedyny pokój, którego używam i który urządziłem wyłącznie dla siebie.
Wszedłem za nim do obszernej sypialni, której wielkie okna były skrupulatnie osłonione i nie przepuszczały ani jednego promyka światła dziennego lub elektrycznego. Tuż obok łóżka zwisała lampa, ocieniona zamiast umbrą, grubym, nieprzepuszczającym świata lejem. Ralf odkręcił światło, którego jasny krążek padł na stół, obciążony mnóstwem książek.
— Oto miejsce wypoczynku mojego ciała i zarazem ćwiczenia ducha — rzekł z patetycznym humorem Ralf. — Już dawno marzyłem o tem, aby oddać się pouczającej i zarazem interesującej lekturze tego rodzaju, to też każdej nocy przestudjowuję jeden tom historji kriminalistyki. I tobie przydałaby się taka pouczająca lektura. Jak nazywa się nasz gospodarz? — Crutchley, pułkownik Crutchley, inżynier, dyrektor więzień państwowych i kawaler krzyża Wiktorji.
— Może wystawimy na próbę jego waleczność, czy krzyż ten dano mu sprawiedliwie? — zapytałem żartobliwie, czując się w znacznie lepszym nastroju po odbyciu naszej wędrówki inspekcyjnej.
— Nie mów tak głośno, może nas kto usłyszeć — szepnął Ralf — nie zapominaj, że oddzielają nas tylko jedne drzwi od...
Ralf zamilkł nagle, jak gdyby jakaś tajemnicza siła pozbawiła go głosu. W ciszy nocnej huknęło ogłuszająco trzaśnięcie drzwiami, które odbiło się przeraźliwym echem w pustym domu, a na domiar grozy w tej samej chwili Ralf zdmuchnął świecę i wokół nas zaległy nieprzebite ciemności. Serce moje łomotało tak głośno, że groziło pęknięciem. Obydwaj wstrzymaliśmy oddech. Na platformie schodów pierwszego piętra zachowywaliśmy się tak cicho, jak gdyby nas zupełnie nie było. Wreszcie z piersi Ralfa wydarło się westchnienie ulgi, równocześnie doszedł mnie odgłos zamykania furtki ogrodowej.
— No, chwała Bogu, już po strachu, Bunny! To był listonosz który nas częściej odwiedzi, jakkolwiek pewien jestem, że pułkownik nie omieszkał przed odjazdem udzielić swoich instrukcji, aby pocztę odsyłać mu pod wskazanym adresem. Ci niedbalcy na poczcie usłyszą od niego ładne kazanie! Przyznam ci się jednak szczerze, że byłem w porządnym strachu.
— Co się mnie tyczy, to strach stanowczo nie jest odpowiedniem nazwaniem tego, co w tej chwili przeżywałem — wyjąkałem przerażony. — Muszę się stanowczo czegoś napić, inaczej zemdleję.
— Ależ Bunny, napoje alkoholowe nie należą do naszej kuracji!
— W takim razie żegnaj mi. Nie wytrzymałbym takiego nadmiaru wrażeń na dłuższy przeciąg czasu! Wprawdzie wzruszająca historja Robinsona Kruzoe, na którym my się wzorujemy, opowiada o śladzie stopy ludzkiej, która ze strachu pozbawiła zacnego kolonistę przytomności, lecz wyobrażam sobie, co odczułby Robinson Kruzoe, gdyby usłyszał ni stąd ni zowąd ogłuszające trzaśnięcie drzwiami w swoim pałacu!
— Nie wiadomo, kto był w korzystniejszej sytuacji, my, czy też Robinson — dodał Ralf z filozoficznym spokojem. — Przyznaję, że chwila, którą co tylko przeżyliśmy, nie należała do najprzyjemniejszych. Ale wracając do rzeczy — zapowiadam ci, że nie mam innego napoju, oprócz herbaty.
— A na czem ją gotujesz? Czy nie obawiasz się, że przed odjazdem naszego gospodarza gazomierz był odczytany?
— To moja tajemnica, względnie dodatek do mojej wynalazczości. Nasz zawód wymaga, aby znać się na arkanach sztuki monterskiej.
— Jestem przekonany, że czcigodny pułkownik ma doskonale wyposażoną piwnicę.
— Mój kochany, wszak dosyć jasno postawiłem kwestję. Nie chcę niczego ruszyć w tym domu, stosuje się to także do piwnicy naszego gospodarza. Mieszkam tutaj nie w interesach, lecz na urlopie. Zapowiadam ci, że nie dopuszczę do tego, aby ci ludzie ponieśli przez nas bodaj najmniejszą stratę. Za zużyte światło elektryczne, gaz i t. p. zamierzam pozostawić kwotę należną na stole w jadalni z odpowiednim komentarzem.
— Nie rozumiem, dlaczego nie moglibyśmy uczynić tak samo z winem; pożyczmy sobie jedną butelkę i zwrócimy właścicielowi odszkodowanie.
Widocznie Ralf dał się przekonać mojem logicznem rozumowaniem, ponieważ poklepał mnie przyjaźnie po ramieniu. Zawsze zresztą ulegał mi wówczas, gdy okazywałem na tyle odwagi w argumentacjach i umiałem mu się sprzeciwiać. Nigdy jeszcze żadne z moich drobnych zwycięstw nie okazało się tak lukratywne, jak obecne. Piwnica była wprawdzie bardzo mała, a raczej była to wpuszczona w mur szafa, zabezpieczona nędznym zamkiem, lecz jakże wybornie zaopatrzona! Nie brakło tam ani doskonałej czystej wódki, ani win zagranicznych, ani wybornych nalewek. Na najwyższej półce połyskiwał kusząc rząd pozłacanych szyjek flaszek z szampanem. Podniosłem w górę cylinder ze świecą.
— Mumm! I to stary, kilkunastoletni mumm! — szepnął Ralf z ukontentowaniem. — Wprawdzie, jak, ci wiadomo, nie należę do zwolenników kieliszka, lecz mam uznanie dla każdego dobrego towaru i spodziewam się, że i ty ocenisz trunek, który będziesz miał zaszczyt i przyjemność pić. Jest to ostatnia butelka z tego rocznika i nie sądzę, abyśmy mogli zwrócić właścicielowi tę stratę. To też zastanówmy się nad tem Bunny, czy to nie zwyczajne świństwo, co chcemy popełnić, wbrew wszelkim uczuciom sprawiedliwości i raz powziętym zamiarom. Na naszą korzyść przemawia jednak fakt, że szkoda takiego boskiego trunku dla tego starego skąpca, który nawet nie uznaje za stosowne uraczyć się nim i chowa go zazdrośnie w piwnicy. Chodź, Bunny, prowadź i oświeć drogę. Zaprawdę gra warta świeczki w całem tego słowa znaczeniu!
Tak więc szampanem uczciliśmy pierwszy wieczór spędzony w willi zacnego dyrektora więzień państwowych. Spałem w następstwie tego tak dobrze, jak mi się to już dawno nie zdarzyło. Było to jednak dziwne uczucie słyszeć dzwoniącego do bram innych domów mleczarza i listonosza. Widziałem budzące się życie dnia we wszystkich domach okolicznych, mycie, zamiatanie, czyszczenie, tylko w naszym domu panowała martwa cisza. Ralf widocznie już od kilku godzin był na nogach. Zwiedzając pokoje przekonałem się, że były już wietrzone. Było to najwidoczniej dzieło Ralfa, lecz jak on zdołał tego dokonać, Bóg raczy wiedzieć. Z kuchni doleciało moich uszu apetyczne skwierczenie i smażenie, a mnie ślinka przyszła do ust.
Wątpię, czy jakiekolwiek pióro zdołałoby opisać dokładnie wrażenia i drobne, pozornie bez znaczenia przygody, które przeżyłem wówczas pod jednym dachem z Ralfem! Dzisiaj wydaje mi się ten epizod mojego życia bardzo oryginalny i zajmujący, lecz wówczas dni płynące wydawały mi się szare i bezbarwne, już choćby ze względu na oświetlenie, które nie pozwoliło mi widzieć nawet Ralfa. Miałem stale uczucie, że rozmawiam z duchem. Dopiero przy świetle elektrycznem znikało to niesamowite wrażenie. Lecz wówczas Ralf chciał mieć spokój i nie był skłonny do pogawędki, ponieważ przez kilka godzin czekał na okazję, aby móc bezkarnie zaświecić światło i oddać się czytaniu. Z śmieszną, komiczną powagą i wręcz dziecinnym uporem przeprowadzał Raffles swoją idjotyczną kurację. Godzinami całemi leżał wyciągnięty na łóżku nad książką, na której widniał krążek światła elektrycznego wielkości deserowego talerza. Nie wypadało mi nic innego, jak pójść za jego przykładem i rozczytywać się w lekturze kryminalnej, straszliwej w swojej grozie, i w gruncie rzeczy obcej mojej naturze. Nieraz czułem dreszcz przerażenia, przechodzący mnie niby prądem elektrycznym od czubka głowy, aż po pięty. Byłem tak zniecierpliwiony i zdenerwowany tego rodzaju trybem życia, że często nachodziły mnie najrozpaczliwsze pomysły. Pragnąłem dokonać czegoś rewelacyjnego, zdumiewającego, niezwykłego, aby wreszcie obudzić Ralfa z jego martwoty. Razu pewnego zdobyłem się nawet na takie bohaterstwo, że przerwałem ogólną ciszę silnem uderzeniem we wszystkie klawisze fortepianu. Nic dziwnego — sposób w jaki mnie Ralf traktował, był oburzający. Byłem dla niego przedmiotem, powietrzem, niczem.
Dzisiaj uznaję roztropność Ralfa i widzę, jak mądrem i przewidującem było jego postępowanie, zwłaszcza unikanie wszelkiego hałasu. Także jego tajemnicze, samotne wycieczki, na które nigdy nie brał mnie ze sobą, były najzupełniej uzasadnione, mimo, że mnie to wówczas tak upokarzało, jako dowód braku zaufania dla mojej zręczności. Jasno dziś widzę, że Ralf miał niesłychaną wprawę w zakradaniu i wymykaniu się z poszczególnych domów, a moje towarzystwo naraziłoby go tylko na niepotrzebny kłopot i niebezpieczeństwo. Przyznaję również, że Ralf okazywał mi dużo względów i cierpliwości, lecz wówczas byłem tak poirytowany jego pozornem lekceważeniem mnie, że planowałem nawet małą zemstę.
Trudno zaprzeczyć, że Raffles zyskał wiele na swem przebraniu. W garniturze — jednym, który jeszcze posiadał — rozpadającym się na strzępy, z brodą dziko zarośniętą upodabniał się coraz bardziej do pospolitego bandyty. Zmieniona ta powierzchowność pozwalała mu coraz częściej bez szkody oddalać się z domu, co także było jedną z przyczyn, dlaczego coraz częściej zostawiał mnie samego w domu. Postanowiłem jednak usunąć tę właśnie przyczynę. Gdy pewnego razu spostrzegłem rano, że ptaszek znowu wyfrunął z gniazdka, przystąpiłem do urzeczywistnienia planu, który już dawno dojrzał w moim umyśle. Pułkownik Grutchley był żonaty, lecz nie było dowodów, aby małżeństwo to posiadało dzieci. Niewątpliwie, jak z rozmaitych oznak wynikało, żona jego była damą wielkiego świata. W szafach w jej apartamentach wisiała moc sukien, w każdym kącie graciarni na strychu leżały stosy pudeł od kapeluszy. Widocznie, sądząc z portretów, była rosłą niewiastą, lecz ja nie należę do wysokich mężczyzn. Podobnie jak Raffles, nie goliłem się od czasu rozpoczęcia naszego urlopu w tym domu. Wówczas jednak poraz pierwszy ogoliłem się znalezioną w pokoju pułkownika brzytwą bardzo starannie. Następnie spenetrowałem pokoje pani domu i dokonałem wyboru odpowiedniej dla moich planów toalety.
Jestem blondynem i zazwyczaj noszę włosy dosyć długie. Za pomocą rurek mrs. Crutchley udało mi się skręcić je w piękne loki. Wielki, czarny kapelusz z białemi kwiatami dopełnił stroju. Wprawdzie kapelusz był zimowy, podobnie jak i reszta toalety, ponieważ zacna dama zabrała ze sobą letnią garderobę na letnisko i w grubych aksamitach pociłem się dokuczliwie, zwłaszcza ze względu na upalny dzień sierpniowy, lecz kolory na twarzy, wywołane gorącem, dawały tem lepsze złudzenie mej kobiecości. Mimo to z ulgą usłyszałem kroki uciekiniera, który widocznie już wracał. Szybko przypudrowałem jeszcze błyszczący nos i policzki. Ralf udał się do gabinetu, przez co zyskałem na czasie i mogłem uzupełnić moje przebranie. Miałem zamiar przedewszystkiem napędzić mu porządnego strachu, na który sobie, mojem zdaniem, zasłużył, pozatem pragnąłem mu udowodnić, że nie ustępuję mu w niczem w przebieraniu się i jestem niezgorszem fachowcem w tej dziedzinie, a towarzystwo moje na ulicy nie naraziłoby go na poznanie i kłopoty. Pamiętam doskonale, że jako elegancka dama ubrałem rękawiczki, lecz niestety ze względu na objętość mojej dłoni były to rękawiczki męskie. Jak najciszej, prawie bezszelestnie przemknąłem się do pokoju Ralfa. Światło elektryczne świeciło się jak zazwyczaj za dnia, oświetlając jasno postać, której podobnej nie udało mi się spotkać podczas całej mojej karjery włamywacza.
Był to mężczyzna suchy, muskularny, w średnim wieku, opalony i zasuszony, jak skamieniały owoc, osobnik zuchwały i niebezpieczny w najgorszym stylu, którego wyglądowi nie dorównywała nawet powierzchowność Ralfa, z jego najlepszych czasów rozgrywek sportowych. Człowiekiem tym mógł być jedynie groźny, żelazny pułkownik, dyrektor więzień państwowych, nasz prawowity gospodarz. Przygotowany na spotkanie, stanął przedemną oko w oko, grożąc mi rewolwerem, wyciągniętym widocznie z jednej z zamkniętych na klucz szuflad w biurku, których Ralf stanowczo nie chciał wyłamać. Celem lepszego wycelowania zmrużył jedno oko, w drugiem silnie rozwartem połyskiwał monokl. Złośliwy, zjadliwy uśmiech wykrzywiał wargi w pergaminowej twarzy.
— Patrzcie państwo, kobieta! A gdzie twój gach, ty dziewko? — zawołał zasuszony pan.
Przyznam się, że gardło wyschło mi kompletnie ze strachu i nie zdołałem wypowiedzieć ani jednego słowa. Przerażenie moje jednak i groza, malująca się na napudrowanej twarzy, licowały tak wybornie z rolą, którą odgrywałem, że trudno było obmyśleć lepsze warunki.
— Tylko bez strachu — zawołał skrzeczącym głosem drewniany człowieczek. — Nie bój się kokoszko, nie przebiję cię kulą tak ni stąd ni zowąd! Przyrzekam ci nawet, że jeżeli przyznasz się bez oporu do wszystkiego i wydasz swego wspólnika, nie stanie ci się nic złego, a nawet wynagrodzę cię sowicie, moja pięknotko. Widzisz, oto odkładam to mordercze narzędzie i — ależ tak, niech mnie kaczka kopnie, wszak ta bezczelna dziwa przebrała się w suknie mojej żony!
Gdyby pułkownik wiedział, ile trudu kosztowało mnie „przeoblekanie się“ w zbyt ciasne szatki zacnej jego połowicy, miałby dla moich wysiłków chociażby odrobinę uznania. Obecne czułem dotkliwie ciasnotę tych damskich szmatek, które omal, że nie pękały na mnie. Muszę jednak być sprawiedliwym wobec mojego przeciwnika i przyznaję bezstronnie, że odkrycie to nie wzmogło bynajmniej jego gniewu na mnie. W oczach jego zabłysnął nawet pewnego rodzaju humor i jako urodzony gentleman zamierzał schować rewolwer do kieszeni.
— Jak widzę, stało się doskonale, że przypadkowo zaglądnąłem do mojej siedziby — dodał w dalszym ciągu. — Moim zamiarem było odebrać tylko pocztę, lecz w ten sposób skróciłem waszą sielankę o cały tydzień. Gdy tylko przestąpiłem próg domu, poznałem zaraz, co się tu święci. A teraz moja mała, bądź nareszcie rozsądna i wyznaj, gdzie ukrywa się twój najdroższy.
Ze łzami w oczach odgrywałem rolę biednej dziewczyny, która mimo woli stała się bohaterką tajemniczej afery i zaklinałem się na wszystko w świecie, że włamałem się zupełnie sam i nie posiadam żadnego wspólnika. Zapewnienia te wyrzucałem ze siebie chaotycznie, w zdenerwowaniu, głosem tak ochrypłym, iż cud, że mnie nie zdradził. Stary wyga potrząsnął szronem siwizny pokrytą głową.
— To wcale ładnie z twej strony, że nawet za cenę darowania ci przestępstwa nie chcesz wydać swego wspólnika — dodał. — Nie myśl sobie jednak, że masz do czynienia z pierwszym lepszym ciemięgą, który da się wywieść w pole. To prawda, że nie zmuszę cię do zeznań, których nie chcesz dobrowolnie złożyć. Żałuję mocno, lecz w razie dalszego oporu wezwę do pomocy ludzi, którzy to za mnie uczynią.
Błyskawicznie przejrzałem jego zamiar. Na biurku leżała przygotowana książka telefoniczna, z której prawdopodobnie interlokutor mój pragnął odczytać numer odnośnego urzędu policyjnego, który miał mu zapewnić pomoc przeciwko mojemu wtargnięciu. Obecnie poraz drugi pochylił się nad spisem. Była to chwila dla mnie bardzo korzystna, którą natychmiast postanowiłem wyzyskać. Z przytomnością umysłu zazwyczaj tak mało mi właściwą, że mogę się nią w tym wypadku pochlubić, rzuciłem się na stojący w kącie aparat i z całej siły uderzyłem nim o ziemię. Równocześnie czułem, że ja sam znalazłem się w przeciwległym rogu pokoju. Aparat był gratem starego systemu i pochlebiam sobie, że siła mojego uderzenia uszkodziła go na czas dłuższy.
Przeciwnik mój nie zadał sobie nawet na tyle trudu, aby stwierdzić stan aparatu, lecz w świetle elektrycznem wpatrzył się we mnie zdumionym, osłupiałym wzrokiem. Widocznie obawiał się napaści z mej strony, ponieważ włożył rękę do kieszeni, w której tkwił rewolwer. A ja — w mojej determinacji, nie zdając sobie sprawy z tego co czynię — pochwyciłem za pierwszy lepszy przedmiot, mogący mi posłużyć do samoobrony i wywijałem nim, jak Indjanin tomahawkiem. Była to, jak się później okazało, flaszka z nieszczęsnego szampana, którego napiliśmy się ku uczczeniu wstąpienia mojego w te niesamowite progi.
— Głowę daję za to, że to ty właśnie jesteś bandytą który się do mnie włamał! — wrzeszczał pułkownik, potrząsając tuż przed nosem uzbrojoną w rewolwer pięścią. — Ach, ty wilku w przebraniu niewinnej owieczki! Jak prędko umiałeś dobrać się do mojego wina! Rzuć tę butelkę, rzuć natychmiast, albo przedziurawię cię na sito tym oto rewolwerem w ciągu kilku sekund! No widzisz. Przysięgam ci mój chłopcze, że za to musisz odpokutować! A niech ci się nie zachce przypadkowo sprzeciwić mi się teraz! Zastrzeliłbym cię natychmiast jak psa! A to łajdactwo! Wypić mi moją ostatnią flaszkę starego szampana! Ty drabie, ty bezczelny obwiesiu!
Wypowiadając tę tyradę, zapychał mnie zwolna w przeciwległy kąt pokoju, wraz z jego własnem krzesłem. Teraz stał pochylony nademną, wymachując w jednej ręce pustą butelką, w drugiej rewolwerem, podczas gdy sine oczy i purpurowa od gniewu twarz dyszały żądzą mordu. Trudno powtórzyć potok wściekłością nabrzmiałych słów, który nie przestawał wypadać z jego rozdętej od krzyku i wybuchów wściekłości krtani. Rzecz dziwna! Na widok sukien żony uśmiechnął się bez najmniejszych oznak rzetelnego gniewu. Spostrzegając wypróżnioną butelkę ukochanego trunku, stał się okrutnem, krwi chciwem zwierzęciem. Szeroko otwarte źrenice nie potrzebowały monoklu, któryby je rozwierał. Mimo grozy sytuacji spostrzegałem te wszystkie szczegóły, zastanawiając się, jak mogą oczy tak bardzo wystawać z twarzy. W tem — ujrzałem ponad nieszczęsnym, pieniącym się z gniewu oficerem upragniony widok — twarz Ralfa.
Wsunął się on niepostrzeżenie w czasie ostatniej burzliwej sceny, jaka się między nami rozgrywała. Wyzyskał z właściwą sobie zręcznością odpowiedni moment, w którym, nie obserwowany przez nas, mógł zbliżyć się jak kot do mojego przeciwnika. Podczas gdy cała moja uwaga skierowana była tylko na dyszącego gniewem pułkownika, Ralf, niespodziewanie chwycił w żelazne kleszcze swej muskularnej dłoni rękę pułkownika, uzbrojoną w rewolwer i wykręcił ją tak silnie, że oczy napadniętemu omal nie wyszły z orbit. Stary wojskowy jednak posiadał jeszcze na tyle siły, że umiał się bronić i zanim uświadomiłem sobie grozę sytuacji, zamachnął się z całym impetem butelką z szampana na Ralfa, szkło rozprysło się w drobne kawałki na jego nodze.
Czas był najwyższy, abym wystąpił czynnie i przechylił zwycięstwo na stronę mojego przyjaciela, co też uczyniłem. W mgnieniu oka zakneblowaliśmy niespodziewanego intruza i posadzili w fotelu, do którego przywiązaliśmy go grubym sznurem. Krwawo okupiliśmy to zwycięstwo. Raffles krwawił silnie z otwartej rany, pozostawiając w ten sposób ślad dla policji, który związany nasz przeciwnik śledził z nietajoną satysfakcją.
Zdawało mi się, że jeszcze nigdy nie widziałem człowieka lepiej i okrutniej związanego.
Zdawało się jednak, że wraz z upływem krwi tracił Ralf właściwą sobie litość i wyrozumiałość. Z pasją pokrajał obrusy, poodcinał sznury firanek, zdarł z mebli w jadalni płócienne pokrowce i wzmocnił tem wszystkiem więzy nieszczęśliwego pułkownika. Nogi uwięzionego przywiązane były do siedzenia fotelu, ramiona do oparcia. Widok tego człowieka, skrępowanego z okrutną bezwzględnością, z kneblem w ustach, w którym tkwiła jakaś linijka, przywiązanego niemiłosiernie rzemieniem, umocowanym na tyle głowy, był wprost odrażający. Mimo wszystko oczy więźnia spoglądały na nas tak nieubłaganie i dziko, że trudno mi było wzrok ten wytrzymać. Ralf jednak wyśmiał taką wrażliwość i chcąc zaszanować moje nerwy, zarzucił na więźnia jakąś chustę. Lecz nawet kontury tej postaci były tak straszne, że wybiegłem z pokoju jak oparzony.
Tak, był to Ralf w najgorszym wydaniu, Ralf doprowadzony do szału wściekłości, tak okrutny i dziki, jakiego nigdy nie widziałem przedtem, ani potem. Miałem wrażenie, że walka, którą staczał, szła o śmierć lub życie. Prowadził ją bez skrupułów, jak każdy pospolity bandyta. Mimo tej dzikości i zawziętości, którą dyszał, przyznać mu muszę, że maniery jego były przez cały czas bez zarzutu, godne dystyngowanego arystokraty. W ciągu walki nie wypowiedział w impecie złości ani jednego grubiaństwa, ani jednego przekleństwa, nie uderzył nawet przeciwnika i starał się pokonać go bez zadania mu najmniejszego bólu fizycznego, mimo, że sam cierpiał strasznie wskutek rany. To prawda, że to on był napastnikiem i włamywaczem, przeciwnik zaś niewinną jego ofiarą. Ralf zachował jednak wrodzoną mu humanitarność. Mnie samemu trudno pojąć, jak mógł połączyć tyle ostrożności z tak stanowczą i bezwzględną walką o naszą skórę. Gdyby nawet targnął się na życie swego przeciwnika, uczyniłby to wszakże jedynie w obronie własnej.
Teraz dopiero w łazience, w jasnem świetle dziennem ujrzałem, jak ciężką ranę zadał pułkownik Ralfowi butelką w nogę. Zdałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie z tej rany mogło dla niego wyniknąć.
— Czeka mnie dzięki temu przygodnie długi miesiąc rekonwalescencji, kto wie nawet, czy nie jestem skazany na kalectwo. Pozatem po ranie tej łatwo będzie można rozpoznać mnie, skoro nasz kawaler orderu Wiktorji wyswobodzi się z więzów i wróci do zdrowia po dzisiejszej przygodzie.,
Kawaler orderu Wiktorji! To utrudniało naszą sytuację, a ja w mem nielogicznym umyśle widziałem już wyobraźni najstraszliwsze ewentualności. Trudno jednak było przypuścić, aby nasz więzień nie udusił się pod kocem i wyszedł cało z tej opresji.
— Naturalnie, że wyjdzie cało — zawołałem w odpowiedzi na moje własne myśli. — Na to musimy być w każdym razie przygotowani!
— Czyżby powiedział ci, że oczekuje powrotu służby, lub przyjazdu żony? Gdyby tak było, to przyznaję, że musimy zmykać stąd i to jak najszybciej.
— Nie Ralfie. Obawiam się, że nie oczekuje nikogo, ponieważ powiedział mi, że zaglądnął tylko do mieszkania w celu odebrania zaległej poczty. Gdyby mu to nie wpadło na myśl, moglibyśmy przedłużyć naszą idyllę o cały tydzień. W tem właśnie tkwi sęk tej niefortunnej sprawy!
— Ja jestem innego zdania, Bunny. Myślę, że się wszystko doskonale składa.
— Jak to, czy nie zdajesz sobie z tego sprawy, że w ten sposób nasz przeciwnik jest skazany na śmierci
— A cóż mnie to obchodzi?
Z twardem, bezlitosnem spojrzeniem w jasno-niebieskich oczach wyglądał Ralf tak strasznie, że omal krew mi w żyłach nie zastygła. Mój przyjaciel tak wyrachowanie okrutny, to było dla mnie coś zupełnie nowego!
— Mamy wybór między jego życiem, a naszą wolnością, niech więc każdy z nas postąpi tak, jak uważa za stosowne. Ja osobiście już przesądziłem sprawę, kneblując i wiążąc pułkownika — rzekł Ralf. — Jeżeli jednak jesteś innego zdania, w takim razie możesz pozostać i ułatwić mu uwolnienie się z więzów. Szkoda byłoby w tym wypadku, że jego skrępowania dokonałem tak starannie, z takim nakładem trudu i czasu. Bunny, zastanów się dobrze nad tem, co czynisz. Tymczasem wypiorę sobie spodnie i wysuszę nad piecem gazowym. Zajmie mi to przynajmniej godzinę czasu, który wypełnię czytaniem ostatniego tomu bardzo zajmującej powieści kryminalnej.
Zanim gotów był na opuszczenie mieszkania, czekałem na niego zupełnie ubrany, lecz w usposobieniu tak strasznem, że z obrzydzeniem wspominam tę chwilę. Kilkakrotnie zajrzałem do jadalni, gdzie Ralf siedział przed piecem. Także i on pragnął zwiać stąd jak najprędzej, lecz czekał, aż wyschną parujące przed piecem spodnie. Przez ten czas czytał najspokojniej w świecie ulubioną powieść. Do gabinetu nie miałem ochoty zaglądnąć, obawiając się strasznego widoku naszego więźnia. Ralf wszedł tam jednak kilka razy z zupełnym spokojem, porządkując książki, które wyjął i usuwając ślady naszego pobytu w tem mieszkaniu. Słyszałem, jak szybko zdjął z uwięzionego chustę, którą go poprzednio zakrył, poczem wolnym, swobodnym krokiem, jakgdyby był gospodarzem, opuścił mieszkanie, wołając mnie za sobą.
— Uważaj Ralfie, obserwują nas! Spójrz, na rogu ulicy stoi policjant!
— Znam go doskonale — odparł Ralf, odwracając głowę w przeciwną stronę. — Uprzedniej niedzieli zaczepił mnie, lecz wytłumaczyłem mu zupełnie spokojnie, że jestem byłym żołnierzem pułkownika i przychodzę co kilka dni do jego mieszkania, aby przewietrzyć pokoje i przynieść z poczty listy, które się zarzuciły. Dla ostrożności zawsze miałem przy sobie kilka listów, zaadresowanych do pułkownika do Szwajcarji, których nie omieszkałem pokazać policjantowi. Był zupełnie uspokojony i przekonany. Po tem spotkaniu jednak nie miało żadnego sensu badać w dalszym ciągu sytuację.
Nie odpowiedziałem mu ani słowa. Irytowała mnie jego bezgraniczna chytrość, jego przemyślane finty i podstępy, któremi zawsze umiał się ratować z opresji, w które jednakże nie raczył mnie nigdy wtajemniczać. Zdawałem sobie z tego sprawę, dlaczego on tak właśnie ze mną postępuje. Uważał, że jestem ograniczony, zbyt mało sprytny, abym mógł bez narażenia siebie i jego na niebezpieczeństwo wchodzić i wychodzić do naszej kwatery. Chcąc odstraszyć mnie od samotnych wycieczek przesadzał o niebezpieczeństwach, związanych z naszym pobytem. A gdy uraził moją miłość własną ironicznym komplementem na temat mojego przebrania, zbyłem go nadąsanem milczeniem.
— Powiedz mi Bunny, dlaczego łazisz za mną? — zapytał, gdy znaleźliśmy się na jednej z głównych ulic Nottinghill.
— Albo wyratujemy się, albo utoniemy razem — odpowiedziałem mrukliwie.
— Istotnie tak sądzisz? Przyjm zatem do wiadomości, że mam zamiar wypłynąć gdzieś na prowincji, po drodze ogolić się, postarać się o nową odzież i to etapami, po jednej sztuce, kupić sobie nowe przybory do krokieta, ponieważ stare są już zniszczone i kulejącym krokiem dostać się do mojego mieszkania do klubu Albany. — Rany nabawiłem się swego czasu przy krokiecie. Wykręcę się z sytuacji wymówką, że przez cały ten czas brałem udział pod pseudonimem w rozgrywkach w golfa i krokieta na prowincji w jednym z klubów prywatnych. Jest to jedyne możliwe usprawiedliwienie na opuszczenie własnego klubu na tak długi okres czasu. Oto plan mojej podróży, Bunny. Mimo wszystko jednak trudno mi zrozumieć, dlaczego uparłeś się mi towarzyszyć.
— Ciekaw jestem, co stoi temu na przeszkodzie? — odpowiedziałem gniewnie.
— Jak chcesz, mój chłopcze — odparł Raffles. — Obawiam się jednak, że będziesz mi nieodstępnie towarzyszył nawet na szubienicę.
W tem miejscu pozwolę sobie zapuścić zasłonę na przebieg naszej wycieczki na prowincję. Czynię to nie dlatego, abym wstydził się przyznać do brania udziału w małych eskapadach Ralfa. Na to, przyznaję, nie miałem nawet odwagi. Wspomnienie ostatniej naszej awantury nazbyt mnie gnębiło i budziło bardzo niemiłe refleksje. Widok dzielnego pułkownika, zakneblowanego i przywiązanego do krzesła, dręczył moje sumienie ustawicznie, jak straszna senna zmora. Widziałem go przed sobą o każdej porze dnia i nocy, niby uporczywą halucynację, ze wzrokiem skierowanym na mnie z nieposkromioną wściekłością, albo też jako martwą, nieruchomą masę. Przeżywałem dnie zatrute tym widokiem, po nocach spać nie mogłem. Wraz z naszą ofiarą przechodziłem wszystkie etapy męczarni; myśl moja zbaczała tylko wówczas od nieszczęśliwego pułkownika, gdy dla odmiany dręczył ją obraz szubienicy, o której żartem mówił Ralf. Wszak mogła przy takim trybie życia przyoblec się w realne kształty. Nie mogłem z lekkiem sercem wyczekiwać tak okropnej śmierci. Gdybym miał jednak do wyboru, to wołałbym się poddać rygorowi ustawy, aniżeli męczyć się dłużej w tej niepewności. Wreszcie po nocy bezsennie spędzonej, zdecydowałem się częściowo bodaj naprawić zło i przyjąć na siebie następstwa strasznego czynu. Postanowiłem uratować życie pułkownika, którego pozostawiliśmy w strasznem niebezpieczeństwie, o ile jeszcze był czas po temu. Po powzięciu tego postanowienia ciężar spadł mi z serca. Zamierzałem podzielić się tym zamiarem z Ralfem.
W pokoju hotelowym, który obecnie zamieszkiwaliśmy leżały w nieładzie pakunki i nowiuteńkie ubrania, niby wyprawa ślubna narzeczonego. Przypadkowo wziąłem do ręki torbę Ralfa z przyborami do krokieta. Wydawała mi się znacznie cięższa, jak być powinna. W łóżku spał Ralf, wygolony, czysty, podobny znowu do samego siebie. Na twarzy miał spokojny uśmiech człowieka, którego nie trapią żadne wyrzuty sumienia. Szarpnąłem go lekko; obudził się z najweselszą miną na świecie.
— Ach, to ty Bunny? Chłopcze — ależ w oczach, twoich czytam, co cię do mnie sprowadza! Chcesz zapewne wyspowiadać się — zaczekaj jeszcze, radzę ci dobrze. Wątpię, aby policję miejscową wprawiło w dobry humor przebudzenie o tej porze! A zresztą czekaj, może to wpłynie na zmianę twoich zamiarów. Tam na podłodze leży gazeta wieczorna; spójrz na rubrykę „Po zamknięciu kroniki“, mój Bunny i powiedz mi, co o tem myślisz.
Z drżącem sercem odszukałem wskazane mi przez Ralfa miejsce. I oto co przeczytałem:

„Zagadkowa zbrodnia.

Pułkownik Crutchley, królewski inżynier i kawaler orderu Wiktorji padł w swojem mieszkaniu przy Peter Street ofiarą włamania zuchwałych bandytów. Gdy niespodziewanie powrócił z wilegjatury, zastał w mieszkaniu dwóch drabów, którzy rzucili się na zasłużonego oficera, zakneblowali go i związali, zastosowując bez skrupułów najbrutalniejszą przemoc. Dzielna i ruchliwa policja w Kensington znalazła biednego pułkownika ze związanemi rękami i nogami, w stanie najwyższego wyczerpania“.


— Dzielna i ruchliwa policja w Kensington! — zauważył sarkastycznie Ralf. Był zupełnie spokojny i zrównoważony, podczas gdy ja trzęsłem się cały z obłędnej trwogi.
— Jak ci się podoba taka blaga! Nigdy nie byliby wpadli na pomysł odwiedzenia pułkownika, gdyby nie mój list!
— Twój list? — zapytałem zdziwiony.
— Napisałem do policji w Kensington kilka słów wyjaśnienia. Wykorzystałem czas, który spędziliśmy, oczekując nadejścia pociągu w Caston. Niewątpliwie otrzymali mój list jeszcze tego samego wieczoru, lecz starym, biurokratycznym zwyczajem nie raczyli go nawet otworzyć i dopiero nazajutrz uwolnili pułkownika. Naturalnie obecnie policja przypisuje wyłącznie sobie całą zasługę. Zresztą i ty nie byłeś lepszy, mój kochany. Wszak i ty popełniłeś wobec mnie niesprawiedliwość.
— Jakto — więc nie zamierzałeś zgładzić pułkownika ze świata?
— Ja miałbym skazać niewinnego człowieka na śmierć? Ależ Bunny, na miłość Boską, zastanów się! Sądziłem, że znasz mnie lepiej. Dwanaście godzin przymusowego bezwładu — oto na co mogłem go najwyżej narazić.
— Powinieneś był uprzedzić mnie o tem Ralfie!
— A ty mój kochany przyjacielu mogłeś mi przynajmniej na tyle zaufać!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ernest William Hornung i tłumacza: Maria Manberowa.