Włamywacz Raffles mój przyjaciel/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest William Hornung
Tytuł Włamywacz Raffles mój przyjaciel
Podtytuł Powieść awanturnicza
Wydawca Nakładem "Ilustrowanego Kuryera Codziennego"
Data wyd. 1929
Druk Zakł. Graf. "Ilustr. Kuryera Codz."
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Maria Manberowa
Tytuł orygin.
A Thief in the Night:
The Chest of Silver
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
Skrzynia ze srebrem.

Podobnie, jak cały cech bandycki, którego mistrzem uznałem Ralfa, także i on lekceważył pogardliwie każdą zdobycz wielkich rozmiarów, która sprawiałaby wiele ambarasu, bez względu na to, czy chodziło o dzieła sztuki bezcennej wartości, czy też o stare srebro stołowe. Jeżeli Ralf nie mógł zabrać i ukryć go przy sobie, wołał z niego zrezygnować. Czasem jednak zdarzało się, że nad rozwagą bandyty zwyciężyła namiętność zbieracza. Stare, dębowe skrzynie i mahoniowe kasety, wypełnione po brzegi antycznem srebrem, za które Ralf zapłaciłby niewątpliwie każdą cenę, stały bezużytecznie, lecz Ralf nie mógł zdecydować się, aby dać je przetopić. Zadawalniał się ich widokiem, jak stary sknera, radujący oczy ukrytemi skarbami. Pewnego popołudnia przyłapałem go na gorącym uczynku wpatrywania się w zebrane z takiem niebezpieczeństwem skarby, dzieła sztuki, z któremi trudno mu było się rozstać, choć nie miał odwagi ich używać. Było to w owym pamiętnym roku po zakończeniu mojego terminowania i „wyzwolenia się“ na włamywacza. W owym czasie, pełnym emocjonujących przygód, Ralf nie zostawiał ani jednego domu w spokoju, a mnie przypadło w udziale grać drugie skrzypce w tym niebezpiecznym duecie. Pewnego dnia otrzymałem od Ralfa wezwanie telegraficzne, abym się u niego niezwłocznie stawił, zamierza bowiem wyjechać, poprzednio jednak pragnie pożegnać się ze mną. Zastałem go wpatrującego się w niemym zachwycie w nagromadzone skarby, lecz zdziwił mnie fakt, że Ralf pakował pospiesznie jeden przedmiot za drugim do przygotowanej w tym celu antycznej, srebrnej skrzyni.
— Wybacz Bunny, lecz jeżeli nie masz nic przeciw temu, muszę zamknąć za tobą drzwi na klucz i schować go do kieszeni — zapowiedział mi Ralf na samym wstępie. — Nie mam bynajmniej zamiaru więzić cię u mnie, lecz jest to nieodzownym środkiem ostrożności, ponieważ istnieją w naszej branży specjaliści, którzy potrafią obrócić klucz w zamku od zewnątrz, co mnie osobiście nigdy się jeszcze nie udało.
— Czy może znowu zagraża ci słynny Crawshay? — zapytałem, nie zdejmując kapelusza.
Ralf spojrzał na mnie wzrokiem, w którym czaił się uśmiech sfinksa, pozornie niewinny i bez znaczenia, lecz w istocie zagadkowy i głęboki. Jak błyskawica przeszła mi myśl przez głowę, że nasz najniebezpieczniejszy rywal, zawistny mistrz dawnej szkoły naszego cechu, musiał znowu złożyć Rafflesowi swoją wizytę.
— Należy się tego spodziewać — odparł Ralf spokojnie. — W każdym razie człowiek ów nie pokazał mi się na oczy od tego pamiętnego dnia, kiedy na własne oczy widziałem go wyskakującego z tego oto okna, zaś on pozostawil mnie pozornie martwego w tym pokoju. Przez pewien czas wmawiałem w siebie, że wróg siedzi bezpiecznie i spokojnie pod kluczem.
— O, toś zapomniał, z kim masz do czynienia. Stary Crawshay jest na to za sprytny i kuty na cztery nogi. Mojem zdaniem należy mu się zupełnie słusznie tytuł króla włamywaczy; jest on nieprześcigniony w swoim zawodzie.
— Rzeczywiście? — zapytał mnie Ralf lodowatym tonem, zatapiając w moich oczach chłodny wzrok człowieka nieugiętego. — Jeżeli istotnie masz o nim takie wyobrażenie, postaraj się umieć trzymać zdala od siebie tego rodzaju monarchów w czasie mojej nieobecności.
— Ależ powiedz nareszcie, gdzie się wybierasz? — zapytałem, wieszając zarzutkę i kapelusz na zdobytem z trudem wieszadle, poczem nalałem sobie wina do drogocennego kielicha w stylu renesansowym, który stanowił perłę zbiorów Ralfa. — Gdzie wyjeżdżasz i w jakim celu wleczesz ze sobą to „gniazdo białych kruków“?
Ralf uśmiechnął się z mojego określenia, danego jego zbiorom, następnie poszedł za moim przykładem i zapalił sobie wonnego, ulubionego papierosa. Zaciągnął się z rozkoszą dymem i pokiwał głową z pełnem wyższości politowaniem.
— Zadajesz mi jedno pytanie po drugiem, jak niezrównoważony dzieciak, drogi Bunny. Przedewszystkiem, zanim udam się w podróż, zamierzam odświeżyć to mieszkanie za pomocą garnka farby, nowej instalacji elektrycznej i aparatu telefonicznego, o który mnie już od roku męczysz — odpowiedział mój przyjaciel.
— To doskonale, będzie tu wówczas tak miło i przytulnie, że będziemy mogli gwarzyć ze sobą całemi dniami — zawołałem z radością.
— Aby nas podsłuchiwano i następnie wsadzono do kozy? Wolę poczekać, aż ciebie unieszkodliwią, sam zaś zwiać na czas. Lecz z odnowieniem mieszkania nie mogę już zwlekać. Czynię to niekoniecznie z zamiłowania do świeżej farby lub nowego rodzaju kontaktów elektrycznych, lecz z powodów, z których ci się poufnie zwierzę. Nie radzę ci jednak nazbyt się niemi przejmować. W każdym razie nie minę się z prawdą, jeżeli podzielę się z tobą mojem spostrzeżeniem, że zaczynają już szeptać o mnie to i owo. Prawdopodobnie pierwszy wpadł na to ten obrzydliwy, podstępny polikier Mackenzie. Sprawa nie zdołała jeszcze przybrać niebezpiecznego obrotu, ale wystarczy, jeśli to i owo doszło już do mojej świadomości. Pozostawało mi zatem albo umknąć z pola walki, co byłoby potwierdzeniem podejrzeń i przyznaniem się do winy, albo zniknąć na pewien czas z oczu moich prześladowców i równocześnie nastręczyć im sposobność do dokonania rewizji domowej.
Jak postąpiłbyś na mojem miejscu, drogi Bunny?
— Starałbym się możliwie najprędzej zemknąć, gdzie pieprz rośnie — odparłem z przekonaniem.
— I o tem myślałem, przewidując twoją odpowiedź — odrzekł Ralf. — Musisz jednak przyznać, że plan mój ma lepsze strony, aniżeli twój. Mam zamiar pozostawić moje mieszkanie prawie zupełnie otwarte.
— Ale chyba nie z tym razem! — zapytałem, wskazując srebrną skrzynię i jej drogocenną zawartość, srebrne i złote puhary, konwie, misy i lichtarze.
— Tego ani nie zabiorę ze sobą, ani też nie pozostawię w mieszkaniu — odpowiedział zagadkowo Ralf.
— Cóż zamierzasz zatem uczynić z twojemi skarbami?
— Wszak posiadasz własne konto w banku — objaśnił mnie Ralf.
Było to istotnie prawdą, lecz główną zasługę, że się tak miało, przypisać należy właśnie Ralfowi, z którym współpraca pozwalała mi uśmierzać, w razie potrzeby, zniecierpliwienie mojego bankiera.
— Więc cóż z tego.
— Poprostu wpłacisz do banku tę oto paczkę banknotów — zaszeleścił nowemi pieniądzmi — i dodasz mimochodem, że miałeś doskonały tydzień w Liwerpolu, który pozwolił ci uzyskać większą gotówkę. Równocześnie zapytasz, czy możesz liczyć na przechowanie twojego srebra rodzinnego w banku na czas twego pobytu w Paryżu, gdzie zamierzasz spędzić wesoło święta Wielkanocne. Radziłbym również zwrócić mu uwagę na to, że skrzynia jest porządnie ciężka i zawiera mnóstwo przedmiotów srebrnych z czasów prababki Ewy, które miałbyś ochotę przechowywać w banku tak długo, dopóki się nie ożenisz.
Ostatnie słowa Ralfa uderzyły wprawdzie w bardzo bolesną strunę i wywołały we mnie gwałtowny odruch gorzkich wspomnień, lecz po krótkim namyśle zgodziłem się na propozycję przyjaciela. W takiem tłumaczeniu nie było ostatecznie niczego nieprawdopodobnego. Ralf nie posiadał konta w banku tylko dlatego, ponieważ dla niego było absolutnem niepodobieństwem wytłumaczyć się z nagłego przypływu kapitałów, co się często u niego zdarzało. Nic zatem dziwnego, że chciał skorzystać z mojego skromnego konta, prawie zupełnie pustego wobec rozmaitych trosk finansowych, które trapiły mnie od dłuższego czasu. Nie mogłem, ani też nie chciałem odmówić jego prośbie i dzisiaj jeszcze czuję żywe zadowolenie, że się tak stało.
— Na kiedy zamierzasz przygotować skrzynię, aby można było przetransportować ją do banku? — zapytałem, chowając otrzymaną gotówkę. — I powiedz mi, jak zabierzemy się do tego, aby przewieść skrzynię do banku bez zbytecznego zwrócenia ogólnej uwagi?
Ralf skinął mi głową z uznaniem.
— Cieszę się z twych postępów, Bunny. Udało ci się tym razem wpaść na to, na czem polega właśnie twardy orzech do zgryzienia. Z początku planowałem przewiezienie skrzyni do twojego mieszkania w nocy. Odrzuciłem jednak ten projekt z dwóch powodów. Przede wszystkiem nawet w nocy trudno uniknąć spotkania z ludźmi, pozatem transport w nocy budzi podejrzenia daleko łatwiej, aniżeli we dnie, gdy odbywa się zupełnie jawnie. Za niecałych pięć minut dostaniesz się taksówką z twojego mieszkania do banku; jeżeli zatem wstąpisz do mnie jutro rano o godzinie, przypuśćmy — hm — trzy kwadranse na dziesiątą, musi się wszystko doskonale powieść. Lecz przedewszystkiem weź teraz dorożkę i jedź do banku, abyś mógł oddać te banknoty.
Krótkim skinieniem głowy pożegnał mnie, dając wedle swego zwyczaju znak, że temat uważa za wyczerpany, a rozmowę za skończoną. Lecz ja, jak na złość, miałem gwałtowną ochotę zapalić jeszcze jednego papierosa, równocześnie zaś wyjaśnić kilka ciemnych punktów, które mnie w tem wszystkiem uderzyły. Tak na przykład chciałem wiedzieć, dokąd to Ralf zamierza wyjechać. Odpowiedź na to pytanie była wszystkiem, co zdołałem od niego wyciągnąć.
— Do Szkocji — odparł nareszcie, podczas, gdy ja żegnałem się z nim powoli, zapinając rękawiczki.
— Na Wielkanoc do Szkocji? — zapytałem zdziwiony.
— Chcę poznać język miejscowy — odpowiedział wymijająco. — Jak wiesz, nie władam żadnym obcym językiem, poprzestając na rodzinnym angielskim, lecz ignorancję moją staram się pokryć znajomością djalektów, które dla mojego zawodu mają większą wartość. Niektóre mi się już istotnie przydały, jak ci to wiadomo z naszych przeżyć. Przypominasz sobie zapewne ową rozmowę, prowadzoną w londyńskiej gwarze Cockney, która uratowała mnie od bardzo przykrych następstw. Opanowałem zupełnie poprawnie język irlandzki, z hrabstwa Norfolk, z Dewonshire, prawdziwy Yorkshire i trzy djalekty, lecz mój szkocki Galloway mógłby być nieco poprawniejszy, a temu pragnę właśnie zaradzić.
— To wszystko bardzo pięknie, lecz ciągle jeszcze nie wiem dokąd mam wysyłać listy.
— Sam jeszcze nie wiem, na wszelki wypadek ja pierwszy ci napiszę, mój Bunny.
— Pozwól zatem, że odprowadzę cię na dworzec kolejowy — prosiłem Ralfa, jak sztubak. — Przyrzekam ci, że ani nie spojrzę na bilet kolejowy, tylko powiedz mi, o jakiej porze i którym pociągiem wyjeżdżasz.
— Ależ z miłą chęcią! Wyjeżdżam o godzinie 11.50, z dworca w Custon.
— Zatem o wpół do dziesiątej będę u ciebie — zapowiedziałem.
Na tem poprzestałem i pożegnałem go spiesznie, ponieważ widziałem dobrze, jak się niecierpliwił. Zresztą orjentowałem się już w sytuacji, bez bliższych komentarzy, czego Raffles nienawidził z głębi duszy, a co mnie wydawało się niezbędne w prawdziwej przyjaźni. Miałem do niego żal podświadomy za to, że nie zaproponował mi wspólnej kolacji bezpośrednio przed jego wyjazdem na czas dłuższy. W czasie jazdy przeliczyłem banknoty, które Ralf oddał do mojej dyspozycji z poleceniem oddania większej kwoty pieniędzy do banku. Czułem się jak gdyby upokorzony lub przekupiony, skoro po przeliczeniu przekonałem się, że Ralf chciał widocznie uśmierzyć moje niezadowolenie. Dał mi bowiem taką sumę pieniędzy, abym w czasie jego nieobecności nie odczuł żadnych braków. W banku powtórzyłem skrupulatnie bajeczkę, wymyśloną przez Rafflesa i przygotowałem teren dla umieszczenia skrzyni ze srebrem w ogniotrwałych skrytkach bankowych. Następnie udałem się do naszego klubu, ożywiony nadzieją, że może Ralf pytał się tam o mnie i moglibyśmy razem zjeść kolację. Niestety, zawiodłem się srogo, lecz rozczarowanie to było niczem w porównaniu z bolesnym zawodem, który oczekiwał mnie w hotelu Albany, gdzie stawiłem się nazajutrz rano, jak było umówiona między nami.
— Mr. Raffles wyjechał — zawiadomił mnie portjer z pewnego rodzaju utajonym wyrzutem w głosie. Człowiek ten był ulubieńcem Ralfa, którego ten z właściwą sobie bezwzględnością wyzyskiwał, lecz i równie hojnie nagradzał. Nasz stosunek do tego poczciwca był umiarkowanie i taktownie poufały.
— Niema go! — zawołałem zdumiony. — Ależ dokąd mógł się udać!
— Do Szkocji.
— Teraz!
— Nie, wczoraj w nocy, pięć minut przed dwunastą.
— Wczoraj w nocy! A ja sądziłem, że mr. Raffles ma na myśli pociąg, odchodzący 11.50 przed południem!
— Widocznie mr. Raffles domyślił się tego, widząc, że pana niema, ponieważ kazał mi powiedzieć panu, że wieczorny pociąg o tej porze wogóle nie istnieje.
Byłem wściekły na swoją głupotę i na twardą bezwzględność Ralfa. Gdyby nie jego brutalne zachowanie się wczorajsze i wyraźna chęć pozbycia się mnie, a także moja bezmyślność, byłoby nie doszło do tego wszystkiego. Z kwaśną miną zapytałem gospodarza:
— Ma mi pan może jeszcze coś do powiedzenia?
— Owszem, co się tyczy skrzyni. Mr. Raffles polecił mi powiedzieć panu, aby pan był łaskaw przechować skrzynię w czasie jego nieobecności u siebie. Zamówiłem już nawet tragarza, który pomoże naszemu człowiekowi przenieść skrzynię na dorożkę. Jest wprawdzie djablo ciężka, jak miałem sposobność się przekonać, lecz myślę, że dadzą sobie we dwóch radę, skoro ja z panem Rafflesem unieśliśmy ją bez większych trudności.
Przyznam się, że mnie niepokoił nietyle ciężar tego przeklętego pudła, ile raczej jego ogrom. Jadąc przez ulice Londynu kryłem się, jak się tylko dało, w głębi pojazdu, lecz i tak trudno byłoby mi wyprzeć się łączności ze skrzynią, widoczną dla każdego. W mojej przedenerwowanej wyobraźni wyimaginowałem sobie, że potworna trumna ma ściany ze szkła a każdy przechodzeń widzi jej zawartość. Zdarzyło się, że służbisty policjant zatrzymał w chwili naszego zbliżenia się ruch uliczny z powodu natłoku pojazdów, a ja w mojej manji prześladowczej byłem święcie przekonany, że akcja jego dotyczy wyłącznie mnie. Mali chłopcy krzyczeli swawolnie na nasz widok, zwyczajem uliczników; przysiągłbym na to, ocierając kroplisty pot z czoła, że wołają: „Łapać złodzieja!“ Ale skończmy już z opisem tej najnieprzyjemniejszej przejażdżki, jaka kiedykolwiek przypadła mi w udziale. Horresco referens.
W banku udało się wszystko doskonale, dzięki przewidującemu sprytowi Ralfa i jego hojności. Wynagrodziłem po królewsku szofera, nie skąpiłem napiwku także służącemu w liberji, stojącemu przed bankiem do dyspozycji klientów, omal że nie obsypałem złotem wesołego urzędniczynę, który dodawał mi odwagi, opowiadając o zwycięstwach drużyny hockeyowej w Liwerpoolu. Gdy natomiast zapewnił mnie, że banki nie dają pokwitowania odbioru depozytów, mina moja zrzedła, że wyglądało, jakoby zawartość skrzyni stanowiła cały mój majątek, który obecnie postawiłem na jedną kartę.
Właściwie mógłbym resztę dni w czasie nieobecności Ralfa przeżyć wygodnie i wesoło, zwłaszcza, że pozbyłem się moralnie i fizycznie gniotącego ciężaru skrzyni, gdyby nie dziwny list, który otrzymałem pewnego wieczoru i to — od Ralfa. Przyjaciel mój należał do tego typu ludzi, którzy często depeszują, lecz nie znoszą pisania listów. Od czasu jednak, o ile zaszło coś ważnego zwykł Ralf porozumiewać się ze mną listownie, posyłając zaledwie kilka słów przez człowieka zaufanego, Lecz ten list, pisany widocznie w pociągu, wrzucił Ralf zapewne dopiero o świcie w Crewe. Ze zgrozą przeczytałem słowa następujące: „Strzeż się króla artystów zawodowych! Gdy wyjeżdżałem, krążył po morzu. Jeżeli w banku okażą się najmniejsze trudności, natychmiast masz się wycofać i pozostać w mieszkaniu“.

P. S. Mam jeszcze inne powody, aby nakazać ci ostrożność, jak się o tem wkrótce przekonasz.
A. R. R.

Był to niezły środek nasenny dla tak rozpalonej głowy, jak moja. Zasobność w środki finansowe i pozbycie się trosk chwilowych mogłoby mi zapewnić wcale miły wieczór, lecz tajemnicze to ostrzeżenie zepsuło mi humor z kretesem. Żałowałem, że nie pozostawiłem listu przez noc w skrzynce.
Cóż miało oznaczać zagadkowe poselstwo? I jak miałem złemu zaradzić? Oto pytania, które rzuciły się na mój mózg z zajadłością wygłodzonych sępów i nie opuściły mnie nawet rano. Wiadomość o pojawieniu się Crawshaya nie zaskoczyła mnie wcale, ponieważ byłem święcie przekonany, że łotr ten daje się Ralfowi we znaki, chociażby nawet nie bezpośrednio. Człowiek ten i podróż Ralfa stały może w w ściślejszym związku, aniżeli mi się to początkowo zdawało. Niestety, Ralf nigdy nie wtajemniczał mnie w swe zamysły. Tak czy inaczej trudno zaprzeczyć, czy skarby znajdowały się w przechowaniu zupełnie bezpiecznem. Nawet zachłanność Crawshaya nie mogła tu nic poradzić. Byłem przekonany, że nie śledził mnie w czasie transportu, gdyż przeczulone moje nerwy byłyby odczuły instynktownie jego obecność, a przerażenie przeniknęłoby mnie niewątpliwie do szpiku kości. Na sekundę olśniła mnie myśl, czy przypadkiem jeden z tragarzy, pomocnych przy wyładowywaniu skrzyni na dorożkę nie był identyczny z Crawshayem, lecz wkrótce odrzuciłem ten domysł; były to typy wręcz przeciwne.
Aby ktokolwiek mógł dobrać się do tej przeklętej skrzyni i w jakiś zagadkowy sposób wywieść ją z banku, było niemożliwością, a jednak i nad tą ewentualnością zastanawiałem się godzinami. Zawsze starałem się spełniać jak najsumienniej poruczone mi przez Ralfa obowiązki, podobnie jak on nigdy nie uchylał się przed obowiązkami wobec mnie i od początku naszej przyjaźni poczuwał się do ich spełniania. Zbyteczną byłoby rzeczą tłumaczyć, dlaczego nie miałem ochoty osobiście pilnować tej obrzydliwej skrzyni, a jednak w obecnym moim nastroju już i na to byłbym przystał. Wszak Ralf narażał się dla mnie na większe niebezpieczeństwa, więc łatwo zrozumieć, że z ochotą pragnąłem mu pokazać, iż może na mnie liczyć w każdej okoliczności.
W mojej duchowej rozterce sięgnąłem po środek, który dotychczas okazywał się niezawodny, ilekroć wyczerpywała się moja pomysłowość i energja. Po skromnym posiłku udałem się do łaźni parowej. Mojem zdaniem niema innego sposobu, któryby tak znakomicie przyczyniał się do oczyszczenia ducha i ciała, tak skutecznie zaostrzał zdolność myślenia i wyrokowania. Nawet Ralf, który nigdy nie był zmuszony sięgać po sztuczne środki uspakajające, utrzymywał, że jeżeli już wszystko zawiedzie, to kąpiel parowa daje oprócz zadowolenia fizycznego, także poniekąd dziwnie błogi spokój moralny.
Na mnie zaczynał działać czar parówki już w chwili przestąpienia progów kabiny, natychmiast po odłożeniu garderoby. Ciche, przytłumione kroki kąpiących się, szum łagodny wodotrysków, zarumienione postacie, cała ta czysta, ciepła atmosfera działała jak balsam na zbolałe nerwy. A właśnie w chwili największego zadowolenia, w najgorętszej kabinie trafił mnie dotkliwy pocisk, tem dotkliwszy, że nieprzewidziany z gazety „Pall Mall“, którą sobie kupiłem, zanim tutaj przyszedłem. Właśnie rozkoszowałem się równikową temperaturą kabiny i rozleniwiałem się duchowo i fizycznie, gdy wtem uwagę moją zwrócił wydrukowany olbrzymiemi literami tytuł na trzy szpalty, który uderzył we mnie niby moralnym obuchem i na dłuższą chwilę pozbawił przytomności umysłu.

Sensacyjne okradzenie banku w Westend.
Niebywale zuchwałe i zagadkowe w dziejach kryminalistyki przestępstwo.

„W banku Subur na Sloane Street, dokonano niesłychanie rafinowanego włamania, przyczem złoczyńcom udało się obrabować piwnicę bankową. Wedle dotychczas zebranych szczegółów dokonano rabunku wczesnym rankiem. Strażnik nocny Fawcett zeznaje, że wkrótce po północy posłyszał w pobliżu magazynów bankowych szelest. Prawe skrzydło piwnicy służy do przechowywania depozytów klienteli bankowej, jak biżuterji, srebra itp. Zanim Fawcett zdołał zaalarmować innych strażników, został nagle powalony o ziemię i zakneblowany. Trudno w tych warunkach podać bliższe informacje o bandycie, lecz Fawcett jest tego zdania, że włamania dokonało stanowczo kilka osób. Gdy biedak odzyskał wreszcie przytomność, okazałe się, że złoczyńcy nie pozostawili żadnych śladów, prócz palącej się świecy. Drzwi do piwnicy zostały wyłamane i zachodzi obawa, że łupem bandytów padły przechowywane na czas świąt wielkanocnych skrzynie ze srebrem. Widocznie rabusie byli doskonale poinformowani o wycieczkach świątecznych klientów bankowych. Chodziło im widocznie szczególnie o prawe skrzydło piwnicy, w którem leżało w przechowaniu srebro, ponieważ nie przestąpili nawet innych ubikacji. Prawdopodobnie dostali się do środka przez piwnicę z węglem. Aż do chwili, w której tu piszemy, nie udało się policji wytropić sprawców“.
Przysięgam, że mimo bardzo wysokiej temperatury w parówce, siedziałem oblany zimnym potem, zdrętwiały z przerażenia. Naturalnie była to niewątpliwie sprawka Crawshaya! I znowu zjawia się na naszym horyzoncie ten najzawziętszy wróg i współzawodnik Rafflesa, dybiący na jego skarby, zebrane na śliskiej drodze. W skrytości serca czyniłem Ralfowi ostre wyrzuty: zawiadomił mnie o niebezpieczeństwie zbyt późno! powinien był zatelegrafować mi natychmiast, abym nie oddawał skrzyni do banku, skoro wiedział, co nam grozi! Ralf okazał się tym razem głupcem, wybierając na srebro schowek tak wpadający w oczy. Dobrzeby mu się stało, gdyby właśnie ta skrzynia stała się łupem złoczyńców.
Gdy jednak uprzytomniłem sobie, co się w tej skrzyni znajdowało, przerażenie opanowało mnie na nowo. Wszak był to zbiór dowodów przeciw mojemu przyjacielowi, istna kopalnia dla detektywa!
Przypuśćmy, że to właśnie jego skrzynię rozbito i wyrabowano aż do ostatniego przedmiotu, to przecież każdy z tych ukochanych zabytków Ralfa wystarczał, aby w danej chwili zamienić się na najstraszliwszy akt oskarżenia i wtrącić go do więzienia! A Crawshay nie znał solidarności zawodowej i zdolny był do popełnienia najohydniejszej zemsty bez żadnych skrupułów, bez najmniejszych wyrzutów sumienia.
Dla mnie istniała teraz jedna tylko możliwość; trzymać się ściśle instrukcji, zawartych w liście i ukryć gdziekolwiek, choćby dla mnie samego miało wypływać stąd niebezpieczeństwo. Dlaczego Ralf nie pozostawił mi bodaj swego adresu, abym mógł w jakikolwiek sposób ostrzedz go o grozie sytuacji! Takie myśli jednak nie wpływały na zmianę położenia i były tylko daremną stratą czasu. Postanowiłem uspokoić się całą siłą woli, na jaką mnie stać było i przedewszystkiem poddać się ożywczemu działaniu kąpieli. A może jest to ostatnia moja kąpiel parowa na lata całe?
Byłem jednak nazbyt zdenerwowany, abym mógł i umiał wykorzystać przyjemność kąpieli, nie miałem nawet cierpliwości poddać się natryskowi — na co zazwyczaj cieszyłem się jako na najprzyjemniejszy punkt programu parówki, ani też nie zamierzałem poddać się masowaniu. Machinalnie stanąłem na wadze, której wynik zwykle leżał mi bardzo na sercu, lecz poruszałem się jak automat i zapomniałem dać posługującemu napiwek. Dopiero pełne wyrzutu spojrzenie tego człowieka oprzytomniło mnie poniekąd. Zrezygnowałem naturalnie z wypoczynku, gdyż byłem pewny, że moje ulubione miejsce zamieni się dzisiaj w Madejowe loże mąk i udręki.
Ubierając się, słyszałem z sąsiedniej kabiny głosy, omawiające włamanie się do banku. Z zapartym oddechem nasłuchiwałem, czy nie usłyszę czegoś nowego, a nawet za każdym razem, gdy wyczekiwania mnie zawiodły, czułem poniekąd rozczarowanie.
Była to godzina tak obrzydliwa i przykra, że wspomnienie jej dręczy mnie jak sen koszmarny. Żywo i dotkliwie odczuwałem wrażenie, że ściga mnie policja, albo też zdawało mi się, że leżę już w celi więziennej na twardym tapczanie. Gdy wreszcie znalazłem się na ulicy Sloane Street, wiadomość o włamaniu się do podziemi bankowych widniała zdaleka, wydrukowana olbrzymiemi literami na wszystkich słupach reklamowych, a nawet nadzwyczajne wydanie jednego z dzienników miejscowych ogłosiło, że natrafiono już na ślad włamywaczy. Wówczas zdecydowałem się dzielić z moim przyjacielem los, na który w pełni zasłużyliśmy. Już zdaleka był widoczny natłok do kas banku City i Subur, a gdy przed bramą budynku stanęła moja taksówka, równocześnie wyjeżdżała jakaś widocznie zdenerwowana dama ze skrzynią pokaźnych rozmiarów. Dowcipny urzędnik, który onegdaj umilał mi czas opowiadaniem wesołych facecyjek, przywitał mnie ponurem, jowiszowem zmarszczeniem brwi:
— Od rana czekam na pana — ofuknął mnie. — Nie ma pan powodu blednąć ze strachu, istotnie udało się panu.
— Jakto, czyżby nikt nie dobrał się do mojej skrzyni — zapytałem zdumiony.
— Pańska arka Noego ocalała, o ile mi wiadomo. Bandyci właśnie zamierzali dobrać się do niej, gdy im przeszkodzono i spłoszono, tak gruntownie, że widocznie mieli dosyć wrażeń i nie wrócili więcej.
— Jakto, więc nie otworzyli jej nawet?
— Słyszy pan przecież, że zostali spłoszeni.
— Bogu dzięki!
— Powiedz pan to w swojem imieniu, nie w naszem.
— Co to ma znaczyć? — zapytałem zniecierpliwiony.
— To ma znaczyć — wrzasnął mój informator — że dyrektor jest tego zdania, iż panu tylko mamy cały ten kram do zawdzięczenia.
— Cóż to za pomysł? — zapytałem zaniepokojony.
— Ano tak, bo widocznie śledził ktoś pana, jadącego z takim olbrzymim kufrem przez ulice w jasny, biały dzień. Wiedząc, że pan u nas przechowuje te skarby, włamał się ten ktoś do naszych piwnic specjalnie celem porwania pańskiej skrzyni — odparł urzędnik.
— Może dyrektor chciałby ze mną pomówić celem zasięgnięcia informacji? — zapytałem odważnie nadrabiając miną.
— Na razie nie objawił takiego życzenia, o ile mnie pamięć nie myli. Zresztą od samego rana zawracają mu głowę klienci, którym nie udało się wyjść cało z tej opresji, tak jak panu — odpowiedział gburowato bankowiec.
— W takim razie nie mam bynajmniej zamiaru zakłócać spokoju szanownej instytucji mojem srebrem, które narobiło wam już tyle ambarasu — odpowiedziałem z majestatyczną nonszalancją. — Wprawdzie początkowo chciałem pozostawić je dalej u was, naturalnie gdyby nic nie zaszło, lecz po tych grzecznych oświadczeniach, które od pana usłyszałem, ani myślę tak postąpić. Proszę natychmiast wydać służbie polecenie, aby przyniosła skrzynię na górę. Im prędzej to uczynią, tem lepiej wynagrodzę ich za to.
Tym razem jechałem bez najmniejszego niepokoju mimo, że byłem, jak w ów dzień fatalny obładowany ogromną skrzynią. Po pierwsze nie ja tylko wyjeżdżałem ze skrzynią tego rodzaju z banku, gdyż kto tylko mógł, ratował z nieszczęsnego budynku swe skarby, powtóre tak bardzo cieszyłem się z tego, iż sprawy przybrały dla mnie tak korzystny obrót, że w tej chwili nie umiałem się ani martwić, ani niepokoić. Zdawało mi się, że nigdy jeszcze słońce nie świeciło tak jasno, tak pogodnie i wesoło, jak w owym dniu, który przypadkowo był ponury i mglisty. Jakiś złoty pył wiosny unosił się z pączków drzew i krzewów, gdy przejeżdżałem koło Hyde-Parku. Rozradowane twarze młodzieży szkolnej, jadącej na ferje świąteczne do domu, dziwnie harmonizowały z mojem pogodnem usposobieniem i z wiosennym nastrojem. Żadne z tych dzieci nie czuło się zapewne tak szczęśliwe, jak ja, obarczony wprawdzie niezwykłym ciężarem na wozie, lecz z radosną ulgą na sercu. Na Mount Street okazało się, że skrzynia doskonale zmieści się we windzie, co mnie nad wyraz ucieszyło, nie musiałem bowiem zwracać moim transportem niczyjej uwagi. Portjer, pełniący służbę przy windzie, pomógł mi wnieść skrzynię do mojego pokoju. Wydawała mi się teraz lekka jak piórko. Poczułem w swoich muskułach siły Samsona i szalona radość opanowała mnie, gdy znalazłem się wreszcie z moją arką Noego w pokoju. Z rozkoszą raczyłem się syfonem wody sodowej, gdy wtem...
— Bunny!
Ależ to głos Ralfa! To on przemówił — lecz daremnie rozglądałem się po pokoju, nigdzie go nie było. Zaczynałem przypuszczać, że to duch jego odezwał się z zaświatów, lecz trudno mi było w to uwierzyć, aby duch przemawiał głosem tak swawolnym, ani trochę grobowym, pełnym jakiegoś urwiszowskiego zadowolenia. Przypadkiem wzrok mój zabłądził w ten kąt, gdzie stała skrzynia — i nagle odkryłem w jej głębi twarz Ralfa, otoczonego aureolą srebnego talerza, na którym spoczywała jego głowa.
To był Ralf we własnej osobie, Ralf żywy i zdrowy, śmiejący się tak serdecznie i radośnie, że omal nie popękały mu struny głosowe. Na twarzy jego nie byłe ani tragedji, ani zmieszania, jak lalka wystawił głowę z pudełka przez otwór w drugim wierzchu, który na poczekaniu sam wykroił. Gdy zastałem go wówczas pozornie zajętego pakowaniem przed mniemaną ucieczką na święta, widocznie mozolił się nad przygotowaniem tej całej awantury, a kto wie, czy nie pracował nad tem pracowitem dziełem, do późna w nocy. Podczas gdy gapiłem się na niego, oniemiały z wrażenia, on najbezczelniej śmiał mi się w żywe oczy. Po chwili udało mu się oswobodzić z oków rękę, w której trzymał pęk kluczy; jednym z nich otworzył zamknięcie, wieko odskoczyło — i oto stał przedemną Ralf w całej swojej okazałości, Ralf czarodziej.
— Więc to ty byłeś owym włamywaczem? — zdołałem wreszcie zawołać, ocuciwszy się niejako z wrażenia. — Tak prawdą a Bogiem jestem zadowolony, że nie wiedziałem o tem wcześniej.
Serdecznie uścisnął mi dłoń, słysząc jednak moje ostatnie słowa, omal, że nie zmiażdżył mi ręki w uścisku.
— Bunny, jesteś chłop z wiary! — zawołał radośnie. — Jakżebyś mógł w przeciwnym razie zachowywać się tak bez zarzutu, jak się zachowałeś? I wogóle, który człowiek na świecie zdołałby w tych warunkach opanować sytuację? Nigdy w życiu nie potrafiłbyś tak wspaniale wywiązać się z roli, jaką ci poruczyłem. Przewyższyłeś wszystkie gwiazdy sceniczne, co nie udałoby ci się, gdybyś znał prawdę. Zważ mój kochany, że w mojem życiu widziałem i przeżyłem niejedną mistyfikację i aferę tego rodzaju, nigdy jednak nie zdarzyło mi się obserwować kapitalniejszej sceny, jak w Albany, tutaj w pokoju, lub w banku.
— No, w każdym razie nie wiem, kiedy byłem najbardziej pożałowania godny — odparłem, widząc zwolna sytuację w coraz mniej tragicznem świetle. — Wprawdzie nie kryjesz się z tem, że o moim sprycie masz nie bardzo wygórowane mniemanie, lecz zaręczam ci, iż nie gorzej wywiązałbym się z poruczonego mi zadania, gdybym był wtajemniczony w sytuację. A nawet sprawa zyskałaby o tyle, że zachowałbym spokój nerwów i zimną krew, co jak wiadomo, nie posiada dla ciebie najmniejszego znaczenia, o ile o mnie idzie.
Mówiłem to z rozgoryczeniem, lecz Ralf starał się udobruchać mnie jednym z najmilszych i najbardziej rozbrajających swoich uśmiechów. Ubrany był w stare, podarte łachmany, sam był brudny i zaniedbany, lecz na ogół nie bardzo ucierpiał pod wpływem przejść ostatnich. Twarz jego opromieniał pogodny, zadowolony uśmiech, który czynił go nieodparcie sympatycznym.
— Ma się rozumieć, że spisałbyś się dzielnie, kochany Bunny, gdyż każdy, kto cię zna, wie o tem doskonale, że odwaga twoja nie ma granic, lecz zapominasz o tem, iż nawet bohaterom zdarzają się czasem chwile moralnej słabości i zaniku odwagi. O tem jednak nie wolno było mnie zapomnieć Bunny. Nie wolno mi było dokonać ani jednego fałszywego pociągnięcia. Nie przypuszczaj, jakobym ci nie ufał. Zwierzyłem ci przecież moje życie, a to powinno ci chyba wystarczyć. Jak myślisz, co stałoby się ze mną, gdybyś był stracił rezon i pozostawiłbyś mnie w piwnicy? Czy może sądzisz, że byłbym sam się wydostał z matni i wylazł z tej paki? Ale wiesz ty co, wyjątkowo nie zaszkodzi pokrzepić się dobrem winem, mimo, że jest to wbrew moim zasadom. Urok pewnych zasad i przepisów leży często w ich omijaniu i przekraczaniu.
Przygotowałem dla niego wino z wodą sodową i ulubionego Sulliwana. Ralf wyciągnął się z widocznem zadowoleniem na otomanie. Wyprostował znużone członki, rozkoszując się dymem papierosa i orzeźwiającem winem, stojącem na skrzyni, placówce jego tryumfu, a mojego niepokoju i cierpień.
— Kiedy po raz pierwszy wyłonił się przedemną ten cały plan, to do rzeczy nie należy, lecz nie myśl, drogi Bunny, że akcja przezemnie obmyślona polegała wyłącznie na komedji i łudzeniu ciebie. Istotnie postanowiłem usunąć się na pewien czas dla przyczyn, które ci wymieniłem, lecz postanowienie to dojrzało we mnie dopiero onegdaj. Być może, że przesadziłem nieco ich grozę i to celowo, lecz istniały niewątpliwie. Zaś wprowadzenie instalacji telefonicznej i nowej instalacji elektrycznej miałem rzeczywiście od dawna w planie.
— A gdzie u licha ukryłeś srebro?
— Właściwie nigdzie; stanowiło ono mój bagaż podróżny, składający się z wielkiego kufra, walizki ręcznej i walizki z przyborami do krokieta. Zostawiłem wszystkie te przedmioty na dworcu kolejowym za recepisem. Dzisiaj jeszcze musi jeden z nas je odebrać.
— Mogę się tego podjąć — powiedziałem. — Ale wytłumacz mi jeszcze jedną kwestję: czyżbyś ty istotnie pojechał aż do Crewe?
— Czy nie otrzymałeś mego listu? Wyjechałem do Crewe specjalnie w tym celu, aby móc ci stamtąd wysłać tych kilka słów, któreby mogły zmylić twoją czujność i w ten sposób nie wyprowadzić cię z równowagi. Jak wiesz, nie uznaję pracy połowicznej. Widzę obecnie, że ostrożność była w tym wypadku zupełnie uzasadniona, a pomysł mój przyczynił się do tego, że zachowałeś się tak dzielnie i mądrze, drogi Bunny. Ponadto okoliczności złożyły się dla mnie tak pomyślnie, że już za cztery minuty wracał pociąg z Crewe do Londynu. Wrzuciłem zatem list do ciebie na stacji w Crewe i natychmiast wróciłem.
— W Londynie byłeś o drugiej nad ranem?
— Koło trzeciej. Wślizgnąłem się wraz z roznosicielem „Daily Mail“ około 7-ej rano do bramy banku, tuż za mleczarzem. W każdym razie pozostawały, mi aż do twego przyjścia, które zapowiedziałeś, dwie godziny czasu — roześmiał się na wspomnienie tego kawału.
— Proszę cię, nie przypominaj lepiej, jak głupio dałem się nabrać! — zawołałem mimo woli.
— Sam na siebie przygotowałeś pułapkę — roześmiał się wesoło Ralf. — Gdybyś nareszcie okazał trochę więcej zastanowienia i sprytu i zaglądnął do rozkładu jazdy, przekonałbyś się, że taki pociąg, jaki ty sam wymieniłeś, wogóle nie istnieje i przyznać musisz, że ja osobiście wcale nie obstawałem przy takiem twierdzeniu. Nie przeczę jednakże, że chciałem wprowadzić cię w błąd, co mi się rzeczywiście udało. Wszystko to uczyniłem celem zachowania pozorów. Niewątpliwie podróż w skrzyni, odbyta z takim, godnym pochwały, pośpiechem z banku do twego mieszkania, nieco mnie zmordowała i nie należała do przyjemności, lecz na szczęście trwała krótko. W piwnicy byłem zaopatrzony w świecę, zapałki, doskonałą lekturę, czekoladę, nie mogę powiedzieć, aby powodziło mi się najgorzej, wyjąwszy pewnego niemiłego incydentu.
— Opowiedz prędko Ralfie, co to było?
— Zaraz, tylko daj mi jeszcze jednego Sulliwana. Dziękuję. Poproszę jeszcze o zapałkę. Incydent ten polegał na usłyszeniu jakichś kroków w chwili najmniej spodziewanej i zatknięciu klucza do zamku przez jakiegoś nieznanego osobnika. Właśnie rozsiadłem się na czatach bardzo wygodnie na wieku skrzyni, gdy wtem ciszę przerwał szelest. Zaledwie miałem czas zgasić światło i ukryć się za skrzynią. Na szczęście był to dozorca, który przyniósł jeszcze jedną skrzynkę ze skarbami, a właściwie, wyrażając się ściśle, z biżuterją, którą jakiś klient zamierzał zdeponować w banku na czas swojej nieobecności w Londynie. Zaraz ją zresztą zobaczysz. Ani się spodziewałem, że moja wycieczka świąteczna przyniesie takie rezultaty.
Ostatnie jego słowa przypomniały mi „Pall Mail Gazette“, która leżała w mojej kieszeni od chwili opuszczenia parówki. Wyciągnąłem więc wilgotną gazetę i wskazałem Ralfowi odnośne miejsce.
— Cudownie! Podziwiam ich przenikliwość! Kilku bandytów, którzy dostali się do skarbca jedynie przez piwnicę węglową! Jak widzę, mój podstęp udał się znakomicie. Trzeba ci wiedzieć, że umyślnie pozostawiłem liczne ślady świecy stearynowej w okolicy składu węgla, aby naprowadzić ich na taką myśl. Piwnica węglowa wychodziła jednak na zamknięte podwórko, a okienko jest tak wąskie, że nie zdołałby się przez nie przecisnąć nawet ośmioletni chłopczyk, lecz lepiej dla mnie, aby panowie detektywi pozostawali dalej w tem mniemaniu.
— Jak przedstawia się sprawa z tym człowiekiem, którego obaliłeś pono na ziemię? — zapytałem zaintrygowany. — Nie wygląda to na ciebie, mój Ralfie.
Przyjaciel mój przyglądał się w zamyśleniu obłoczkom dymu, unoszącym się w powietrzu, przyczem wyciągnął się swobodnie na otomanie. Jego czarne włosy opadały na poduszkę, a blady profil odcinał się ostro od światła.
— Masz rację, Bunny — wyrzekł z żalem. — Niestety, takie incydenty są nieodłączne od każdego ryzyka, zwłaszcza od każdego zwycięstwa. Właśnie usiłowałem rozbić trzecią skrzynką z rzędu, chcąc wywołać wrażenie, że kilku sprawców włamało się do banku, gdy dozorca wniósł czwartą kasetkę. Być może, że kto inny na mojem miejscu starałby się unieszkodliwić świadka raz na zawsze i wpaść w jeszcze gorszą kabałę, lecz ja postąpiłem inaczej. Pozostawiłem światło w tem miejscu, w którem stało, przycisnąłem się do ściany, a gdy ów biedaczysko przechodził koło mnie, jednem uderzeniem pozbawiłem go przytomności. Przyznaję, że było to uderzenie z zasadzki, lecz jak się okazuje, cios ten był wskazany, ponieważ ofiara złożyła już zeznania, które są mi rzeczywiście na rękę.
Ralf wypróżnił szklankę i odmówił wypicia drugiej, pokazując mi flaszeczkę z wódką, w którą zaopatrzył się na przymusowy pobyt w piwnicy, była jeszcze prawie pełna. Jak już miałem sposobność zauważyć, zaprowiantował się wogóle na święta zupełnie dostatecznie. Gdybym go zawiódł, miał zamiar w dniu Świąt Wielkanocnych lub następnym dać się przenieść wraz ze skrzynią do innego banku i stamtąd dopiero umknąć. Byłoby to jednak nazbyt wielkie ryzyko, to też byłem rzeczywiście dumny z tej myśli, że nie zawiódł się na mnie.
Klejnoty, zrabowane przypadkowo w piwnicy banku, umożliwiły nam podróż do Szkocji i dłuższy okres próżnowania, w którym zajmowaliśmy się grą w krokieta z wielkim zapałem. Jednem słowem ta właśnie przygoda zakończyła się nadspodziewanie dobrze, naturalnie chwilowo, mimo złączonych z nią tajemniczych poczynań, bez których Ralf nie umiał się obejść. Powinienem był się do tej maniery postępowania Ralfa dawno przyzwyczaić, lecz przyznam się, że jego brak zaufania w moje siły zawsze dotykał mnie jednakowo boleśnie. Tym razem jednak pogodziłem się łatwo z tym stanem rzeczy, nie mogłem wszakże odmówić sobie wymówki, uczynionej Ralfowi ze względu na widmo Crawshaya, którem mi ustawicznie groził.
— Starałeś się wpoić we mnie przekonanie, że Crawshay znowu pojawił się na horyzoncie — powiedziałem. — Nie dziwiłoby mnie bynajmniej gdybym obecnie usłyszał od ciebie, że od dnia jego sławnej ucieczki przez to okno, wszelki słuch o nim zaginął.
— Ani nawet nie pomyślałem o nim, dopiero ty, przychodząc do mnie przedwczoraj, przypomniałeś mi go ponownie. Jedynym celem, jaki miałem, posługując się jego nazwiskiem w liście do ciebie, było wpojenie w ciebie odpowiedniej dozy strachu, któryby zabezpieczył cię przed czynieniem głupstw na cały czas mojej nieobecności.
— Cel twój jest dla mnie obecnie zupełnie jasny — odparłem. — Mojem zdaniem przeholowałeś nieco całą tę sprawę. Dlaczego jednak okłamałeś mnie niecnie, pisząc mi o tym drabie?
— Mylisz się, Bunny, bynajmniej tego nie uczyniłem.
— Ależ tak, napisałeś mi wszak najwyraźniej w świecie, abym się strzegł przed „królem włamywaczy“, który bawił w dniu twego odjazdu na morzu!
— Mój drogi, pisząc tak, nie skłamałem wcale — odrzekł Ralf z uśmiechem. — Niegdyś i ja byłem tylko dyletantem. Moje ostatnie afery upoważniają mnie jednak do nazwania samego siebie mistrzem nad mistrze i cieszyłoby mnie niezmiernie, gdybym w tobie powitał wnet mego godnego towarzysza.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ernest William Hornung i tłumacza: Maria Manberowa.