Włamywacz Raffles mój przyjaciel/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest William Hornung
Tytuł Włamywacz Raffles mój przyjaciel
Podtytuł Powieść awanturnicza
Wydawca Nakładem "Ilustrowanego Kuryera Codziennego"
Data wyd. 1929
Druk Zakł. Graf. "Ilustr. Kuryera Codz."
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Maria Manberowa
Tytuł orygin.
A Thief in the Night:
Out of Paradise
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Wygnany z raju.

Jeżeli mam opowiadać przygody przyjaciela mojego Rafflesa, muszę cofnąć się pamięcią w odległe czasy, tyczące się pierwszych dni naszego współżycia i nie wolno mi pominąć ani jednego szczegółu, bez względu na to, czy jest dodatni, czy ujemny, aby nakreślić dokładny portret mojego druha — że się tak wyrażę — na płótnie, w tym celu właśnie rozpiętem. Taki szczegółowy portret już mu i tak szkodzić nie może. Nie pominę ani jednego rysu.
Jeżeli wszystko wezmę dokładnie pod uwagę, dojdę do przekonania, że Raffles był skończonym łotrem. Zaprzeczyć temu nie podobna, zwłaszcza, że upiększanie szkodziłoby tylko pamięci mojego przyjaciela. Mimo to ja sam błądziłem właśnie w tym kierunku. Zatajałem rozmyślnie wiele brzydkich i źle świadczących o nim epizodach, równocześnie uwypuklając rysy, które rzucały na niego korzystne światło. I kto wie, czy i teraz nie popełnię tego błędu, olśniony czarem jego osobowości, nawet opisując jego łotrostwa, które — ze wstydem wyznaję — umilają mi mojego bohatera. Lecz obecnie zrywam z systemem upiększania i na dowód, że mam szczere zamiary, odsłonię pewną tajemnicę, która mnie przedewszystkiem skrzywdziła najboleśniej.
Staram się dobrać słowa jak najskrupulatniej, gdyż — co prawda — nie chciałbym sprzeniewierzyć się pamięci przyjaciela. A przecież to on właśnie sprowadził mnie z zawiązanemi oczyma na drogę pokus i przestępstw. Brzydki uczynek — nieprawdaż? Lecz wierzcie mi, że w porównaniu ze zdradziecką sztuczką, którą mi zagrał w niespełna miesiąc potem — jest to niewinna drobnostka. Sprawa ta dotyczyła nie tylko mnie i obryzgała błotem podłości postać Rafflesa, lecz wciągnęła jeszcze w koło intrygi nazwisko pewnej osoby, droższej mi nad świat cały i nad mego przyjaciela, nazwisko, które i dzisiaj nie śmie być zbrukane przez połączenie z naszemi.
Wystarczy, jeżeli dam tu krótkie wyjaśnienie: otóż z osobą, o której mowa, byłem zaręczony jeszcze przed tą szaloną awanturą, o której chcę opowiedzieć. Jej rodzina uważała nasz stosunek za czysto przyjacielski, któremu nie była jednak rada. Nie podlegaliśmy bezpośredniemu autorytetowi rodziny, lecz ustępowaliśmy jej ze względów, że tak powiem — hm — dyplomatycznych. Lecz my wiedzieliśmy oboje doskonale, jak między nami sprawy stoją.
Mój pierwszy krok na drodze upadku moralnego były, jak zwykle — karty. Zapłaciłem dług niepokrytym czekiem i w opresji musiałem zwrócić się do Rafflesa. I dlatego — zmuszony byłem zerwać z „nią“, moją ubóstwianą dziewczyną, bo — czyż mogłem dopuścić do tego, aby jej czysta duszyczka pławiła się w moich brudach? Widziałem ją jeszcze kilka razy — rozmawiałem z nią — i dałem do zrozumienia, że zbyt dużo ciąży na mojem sumieniu, abym był godny zostać jej mężem. Wreszcie zerwałem z nią listownie.
Jak żywo mam w pamięci ów tydzień! Było to z końcem maja, tak pięknego, jakiego nie mieliśmy jeszcze, lecz czułem się tak nieszczęśliwy, że nawet nie miałem na tyle siły, by przeglądnąć gazetę sportową i śledzić emocjonujące wyniki gry hokeyowej. Raffles był wtedy królem hokeyu i pobijał wszystkie światowe rekordy. Tego dnia właśnie odniósł znakomite zwycięstwo i udając się do klubu Albany, wstąpił do mnie.
— Musimy zjeść razem obiad i oblać moje zwycięstwo — powiedział. — Zmęczyłem się porządnie, a i ty Bumy wyglądasz tak marnie, że przyda ci się flaszka dobrego wina. Jak się zapatrujesz na mój projekt, abyśmy pokrzepili ducha tak mniej więcej o ósmej wieczorem w kawiarni Royal? Naturalnie, ja zjawię się wcześniej, aby zamówić stół i wino.
Naturalnie w kawiarni Royal opowiedziałem Rafflesowi niezwłocznie o moich troskach sercowych. Po raz pierwszy dopiero wtajemniczyłem go w moje prywatne kłopoty i to dopiero po drugiej flaszce wina tej samej znakomitej marki. Raffles przysłuchiwał się w poważnem skupieniu moim skargom, a współczucie jego było mi tem sympatyczniejsze, że wyrażał je taktownie i zwięźle. Dziwił się, dlaczego już dawno nie uczyniłem go moim powiernikiem i przyznał mi rację, że jedynem możliwem wyjściem z tej sytuacji, jest jawne i zupełne zerwanie. Moja ubóstwiana nie posiadała ani szylinga w majątku, a ja nie mogłem utrzymywać jej z pieniędzy uczciwie zarobionych. Opowiedziałem Rafflesowi, że była moja narzeczona spędza pół roku na wsi u ciotki, starej arystokratki, a drugą połowę w pałacu Garden, pod despotyczną opieką starego wuja, nadętego polityka. Ciotka miała dla mnie zawsze pewną słabość, podczas, gdy arystokratyczny jej brat usposobiony był wobec mnie najwidoczniej nieprzyjaźnie.
— Znam go, to Hektor Carruthers — mruknął Raffles. — Czy nic o nim nie słyszałeś od czasu zerwania?
— Nic — odparłem. — Wprawdzie roku ubiegłego kilka razy tam byłem, lecz nie zachęcano mnie do powrotu, nawet niechętnie przyjmowano. Stary potwór musi być istotnym znawcą ludzi.
Mówiąc to, roześmiałem się z goryczą.
— Ładny dom, prawda? — rzekł obojętnie Raffles, przeglądając się w lustrzanej powierzchni swojej srebrnej papierośnicy.
— Pierwsza klasa — odpowiedziałem. — Znasz przecież domy w Palace Gardens?
— Hm — nie tak dokładnie, jakbym pragnął, mój Bummy.
— Otóż jego pałac jest najpiękniejszy. Zapełniony antykami, jak muzeum. Stary jest nadęty, jak paw, ale też może się pysznić istotnie książęcego urządzenia.
— Jakżeż tam z ryglami u okien? — zapytał Ralf niby mimochodem.
Na te słowa zerwałem się, jak oparzony. Wzrok nasz spotkał się i w oczach jego zamigotało tyle wesołej złośliwości, tyle znanej mi dobrze słonecznej djabelskiej swawoli, iż przewidziałem, że znowu, jak to było od dwóch miesięcy, stanę się narzędziem namysłów tego nieodparcie czarującego Mefista, który pcha mnie nieodwołalnie do zguby. A jednak zdobyłem się na tyle żelaznej woli, że stanowczo, lodowato powiedziałem „nie“. Rozumieliśmy się tak dobrze, że ujawnienie planów z jego strony było zupełnie zbyteczne: zamysły jego odbijały się zbyt wyraźnie w jego żywej, uśmiechniętej, energicznej twarzy. W zapale bohaterskiego postanowienia odsunąłem gwałtownie krzesło.
— Nie, nigdy się na to nie zgodzę. Dom, w którym doznawałem gościnności, gdzie „ją“ spotykałem, pod którego dachem „ona“ przebywała! Nawet nie waż się mówić o tem, Raffles, bo odejdę stąd, aby nigdy nie wrócić, słyszysz?!
— O, nie... Musimy przedtem wypić razem kawę i likier — odparł Raffles z rozbrajającym, swobodnym uśmiechem. — Wypal najpierw małego Suliwana; ten gatunek papierosa jest najlepszym przejściem do cygara. A teraz pozwól, że wypowiem małą uwagę: twoje skrupuły przynosiłyby ci zaszczyt jako dżentelmenowi, gdyby były uzasadnione i gdyby stary Carruthers mieszkał jeszcze w domu, o którym mówimy....
— Czyż chcesz przez to powiedzieć, że Carruthers wyprowadził się stamtąd?
Ralf potarł zapałkę o pudełko i służył mi ogniem.
— Chcę przez to powiedzieć, że o nazwisku tem już dawno zapomniano w Palace Gardens. Sam przyznałeś, że od roku nie masz o tych ludziach żadnych wiadomości. Na tem właśnie polega nasze nieporozumienie. Ja myślałem o domu, a ty o jego mieszkańcach.
— Cóż to za nowi mieszkańcy, Raffles? Skąd wiesz, że dom ten zasługuje na twoją uwagę obecnie, gdy stary Carruthers wyprowadził się?
— Pozwolisz, że odpowiem kolejno na twoje pytania. A zatem: mieszka tam obecnie lord Lochmaben — odparł Raffles, dmuchając przed siebie szarobłękitnemi kółeczkami dymu. — Zrobiłeś taką minę jakbyś nigdy w życiu, nie słyszał, że taki lord istnieje. Nic w tem dziwnego, ponieważ sprawozdania sportowe stanowią wedle ciebie jedyny dział w gazecie, godny czytania. A na twoje drugie pytanie szkoda silić się na odpowiedź. Przecież to wchodzi w obręb moich czynności zawodowych, aby się wywiadywać o takich rzeczach i basta. Lady Lochmaben posiada również kosztowną biżuterję, jak mrs. Carruthers i zapewne chowa je w tejże skrytce, co i jej poprzedniczka. A ty zapewne wiesz, gdzie się ta skrytka znajduje.
Rzeczywiście byłem o tem doskonale poinformowany, ponieważ siostrzenica p. Carruthersa opowiadała mi o jego namiętności wyszukiwania skrytek na biżuterje. Mr. Carruthers znany był z tego, że z zapałem studjował wszystkie podstępy i zasadzki włamywaczy, aby móc odpowiednio z nimi w danej chwili walczyć i prześcignąć ich w fortelach. Zamki u drzwi i rygle u okien zamykały się na specjalne opatentowane sposoby, aby nikt niewtajemniczony nie mógł się tam dostać. Obowiązek marszałka domu polegał na zamykaniu wszystkich wejść i okien, zanim gospodarz udawał się na spoczynek. Kluczyka od kas nie powierzał nikomu, chował go tak przebiegle, że nigdy nie mogłem sam się domyśleć miejsca tajemniczej skrytki.
Dopiero moja najdroższa w naiwności czystego serca pokazała mi razu pewnego miejsce skrytki i opowiadała ze śmiechem, że nawet jej panieńskie, skromne kosztowności chowane są co wieczora uroczyście w rodzinnym schowku. Znajdowała się tam wmurowana w ścianę framuga za szafą bibljoteczną, aby nikomu nie wpadła w oko. Bez wątpienia i lordowstwo Lochmaben używali tego samego schowka na biżuterję, wobec czego nie wzdragałem się zdradzić tego stanu rzeczy Rafflesowi, a nawet narysowałem plan rozkładu mieszkania dla dokładniejszej orientacji.
— To rzeczywiście nadspodziewanie sprytnie z twojej strony, że zorjentowałeś się co do rodzaju zamków — zauważył troskliwie Ralf. — A czy także główne wejście zaopatrzone jest w patentowy zamek?
— Nie, główna brama zamyka się na zwyczajny klucz. Wiem o tem, ponieważ miałem raz ten klucz w ręku, gdyśmy... razem „byli w teatrze“ — kończyłem skwapliwie.
— Dziękuję ci, przyjacielu — rzekł Ralf, a w odpowiedzi jego brzmiał wyraźny ton współczucia. — Oto wszystko, czego chciałem dowiedzieć się od ciebie, drogi chłopcze. Wiesz ty, Bunny, że dzisiejsza noc będzie dla mnie prawdziwie korzystna.
Tak określał zwykle swoje genialnie łotrowskie i najbezczelniej śmiałe przedsięwzięcia.
Przerażony jego szybką decyzją, spojrzałem błagalnie. Ale wiedziałem, że niema apelacji. Ralf zażądał rachunku od płatniczego. Po chwili znaleźliśmy się na ulicy.
— Pójdę tam razem z tobą — rzekłem stanowczej, biorąc go pod ramię.
— Ależ Bunny, cóż za pomysł!
— Nie widzę w tem nic dziwnego. Mogę ci się przydać, bo znam wybornie teren działania, a przytem nie mam już skrupułów, skoro dawni gospodarze już tam nie mieszkają. A czyż to pierwszy raz towarzyszę ci w twoich eskapadach? Kto raz zaczyna, ten musi wytrwać.
W milczeniu szliśmy dalej. Musiałem z całej siły trzymać mojego przyjaciela, aby mi nie umknął.
— Mógłbyś odstąpić od tego głupiego zamiaru — zaczął perswadować Ralf. — Nie przydasz mi się na nic, więc zdrowiej dla ciebie, abyś się nie pchał tam, gdzieś doprawdy zbyteczny.
— Przydałem ci się tyle razy, to i dzisiaj moja pomoc nie zawadzi.
— Nie przeczę, Bunny, ale szczerze mówiąc, wołałbym, abyś dzisiaj siedział w domu.
— Ależ człeku, ja znam dom na wylot, a ty nie! Pozwól, że ci coś zaproponuję: pójdę z tobą i pomogę ci, ale nie chcę ani szylinga z łupu.
W ten sposób użyłem wobec mojego przyjaciela tego samego środka, który on zwykł często wobec mnie stosować. Ale Ralf odzyskał widocznie dobry humor i roześmiał się serdecznie.
— Och, ty szczwany, tchórzliwy lisie, czy pójdziesz ze mną czy nie, podzielimy się zdobyczą w każdym razie. Uważam tylko, że powinieneś mieć wzgląd na pannę.
— Ależ w jakim celu? — spytałem z rozpaczą. — Przecież sam powiedziałeś, że najlepiej będzie dla nas obojga, jeżeli się jej wyrzeknę. Jestem zadowolony, że sam miałem na tyle rozsądku, aby dojść do tego przeświadczenia, zanim to od ciebie usłyszałem i że zdobyłem się na tyle siły moralnej, aby ją o tem pisemnie zawiadomić. W niedzielę napisałem do niej. A dzisiaj już środa i nie mam jeszcze odpowiedzi. Zdaje mi się, że oszaleję, jeżeli będę musiał dłużej czekać.
— Napisałeś zapewne do Palace Gardens?
— Nie, adresowałem list na wieś, gdzie zwykle o tej porze przebywa. Czy tak, czy inaczej, odpowiedź powinna już nadejść.
Staliśmy przed hotelem Albany.
— Bunny, a możebyś zaglądnął do twojego pokoju, czy nie nadeszła odpowiedź?
— Nie chcę. Wszystko mi już jedno, przecież i tak zerwałem z nią i z uczciwą przeszłością. Zatem najlepiej będzie, jeżeli bez wahania pójdę z tobą.
Dłoń, która uzyskała niezaprzeczone mistrzostwo sportowe w Anglji, spoczęła teraz dziwnie szybkim ruchem na moim ramieniu.
— Zgoda zatem, Bunny. Rzecz załatwiona, ale niech to spadnie na twoją odpowiedzialność, jeżeli sprawa się nie uda. Tymczasem nie pozostaje nam nic innego, jak wstąpić tutaj oto i wypalić cygaro, jako też wypić filiżankę herbaty specjalnego gatunku, na której smaku musisz się poznać, zanim zrobisz karjerę w nowym zawodzie. Gdy tylko północ wybije, zabierzemy się do dzieła, mój kochany chłopcze; teraz mogę ci szczerze wyznać, że się naprawdę cieszę z tego, iż będziesz przy mnie w chwili niebezpieczeństwa!
Dręczące chwile oczekiwania, przebyte w mieszkaniu Ralfa, po dziś dzień mam żywo w pamięci. Była to pierwsza godzina w mojem życiu, w której jasno zdawałem sobie sprawę ze zgrozy sytuacji. Przez cały czas spoglądałem bądź to na zegarek, bądź na sfinksowe oblicze Ralfa, z którego wbrew jego woli nie mogłem niczego wyczytać. On sam przyznał, że takie oczekiwanie jest równie emocjonujące, jak przed pojedynkiem.
Zwolna zacząłem tracić ochotę do zrealizowania planu, do którego z początku tak bardzo się paliłem. Coraz więcej gasł sztucznie podniecony zapał dla sprawy, a budził się żywiołowy wstręt do takiego sposobu wchodzenia pod dach domu, w którym tyle razy gościłem. Odzywało się coraz silniej sumienie. Zwierzyłem się z tego skrupułu Ralfowi, który przyznał się (za co go jeszcze więcej pokochałem), że i jemu nie jest obce w stanowczej chwili uczucie wahania, zresztą najnaturalniejsze w świecie. Przyznał się szczerze, że już od miesięcy zwrócił uwagę na lady Lochmaben i jej kosztowności. Nie na jednej premierze siedział tuż za obładowaną biżuterią lady i dawno już rozstrzygnął, które klejnoty sobie przywłaszczy, a które pozostawi w skrytce i czekał tylko na pewne nieodzowne szczegóły planu sytuacyjnego, których mu przed chwilą przypadkowo dostarczyłem. Nie jedyny był to dom, który Ralf miał upatrzony i zanotowany w swoim spisie, lecz tamte wyprawy miały dojść do skutku dopiero po uzupełnieniu szczegółów.
Pozatem ta noc nadawała się doskonale na zrealizowanie jego projektów już choćby dlatego, że zmęczony po burzliwych obradach sejmowych poseł, zapewne zaśnie snem kamiennym.
Nie dziwiłby się nikt urokowi Ralfa, jaki wywierał na otoczenie i tem samem na mnie, gdyby ktoś mógł obserwować go, z jakim szlachetnym wdziękiem wypalał swego ulubionego papierosa i równocześnie wtajemniczał mnie w arkana ohydnego, haniebnego zawodu. Ani styl jego, ani gestykulacja, nie miały w sobie nic bandyckiego, przeciwnie, były niezwykle wytworne. Co do talentu krasomówczego, to nie spotkałem nikogo w mojem życiu, ktoby mógł Ralfowi dorównać. Robił wrażenie arystokraty, który ubrał się na eleganckie przyjęcie. Jego fryzura była zawsze starannie pielęgnowana, a blada, dystyngowana twarz gładka i spokojna. Nasza pogawędka odbywała się w zacisznem mieszkaniu bandyty, umeblowanem ze smakiem, który świadczył o kulturze właściciela. Antyczne sprzęty, rozstawione w artystycznym nieładzie, olbrzymia, ślicznie rzeźbiona bibljoteka, wypełniona rzadkiemi dziełami światowej literatury, na ścianach arcydzieła Wattsa i Rosettiego — oto urządzenie mieszkania mojego przyjaciela.
Było już po pierwszej w nocy, gdy zajechaliśmy w dorożce automobilowej przed fronton kościoła w Kensington, gdzie wysiedliśmy. Ralf, który w decydującym momencie przed działaniem zachowywał się z ostrożnością, graniczącą z tchórzostwem, okrążył ulicę, aby uniknąć nieprzewidzianych świadków, mogących nas spotkać w drodze na bal w sąsiadującym z kościołem pałacu.
To też krążyliśmy jeszcze dłuższy czas, zanim znaleźliśmy się przed Palace Gardens. Znał pałac z frontu tak dobrze, jak i ja. Obserwując dom z przeciwka zauważyliśmy, że nie we wszystkich oknach było ciemno. Nad bramą wejściową świeciło się małe matowe światło, a w głębi dziedzińca, widocznego z frontu, jaśniała przy zabudowaniach stajni i garażu wielka latarnia.
— O, to się kiepsko składa. Widocznie panie jeździły gdzieś w odwiedziny. Że też kobiety zawsze muszą sprawić jakąś kłopotliwą niespodziankę.... Prawdopodobnie poszły spać, zanim służba udała się na spoczynek, ale bezsenność kobiet jest znamienna dla płci pięknej, a w naszym zawodzie bruździ nam nazbyt często. Zdaje się, że ktoś z członków rodziny jeszcze nie wrócił z birbantki, zapewne syn, lecz to znany hulaka i nie wróci zapewne, dopiero nad ranem.
— Zupełnie jak Aleks Carruthers — szepnąłem, przypominając sobie pyszałkowatego paniczyka, którego nienawidziłem z całego serca.
— Mogliby być braćmi — odparł Ralf, ktoby znał całą hulaszczą złotą młodzież Londynu. — Wiesz, Bunny, znowu zaczynam wątpić, czy mi się na coś przydasz.
— A to dlaczego?
— Bo jeżeli brama frontowa jest tylko przymknięta, to wejdę sobie najzwyczajniej w świecie, jak gdybym był synem lorda.
Przytem zabrzęczał wytrychami, których pęk nosił na łańcuszku, jak to zwykle czynią z kluczami uczciwi obywatele.
— Zapominasz o drzwiach wewnątrz domu i o kasie.
— To prawda, przydałbyś mi się raczej wewnątrz na miejscu. Lecz wyznam, że nie mam ochoty narażać cię na niebezpieczeństwo, o ile to nie jest konieczne, drogi Bunny.
— W takim razie pozwól, że ja wprowadzę ciebie — odezwałem się i już postąpiłem naprzód celem przejścia przez ulicę, jak gdybym udawał się do własnej siedziby. Myślałem, że Ralf pozostał po przeciwnej stronie, ponieważ nie słyszałem, aby podążył za mną, lecz ku mojemu zdumieniu ujrzałem go przy mnie przed bramą ogrodu.
— Trzeba będzie nauczyć cię sposobu chodzenia włamywaczy — szepnął, kiwając głową z politowaniem. — Nigdy nie powinieneś stąpać na obcasach. Widzisz, trawnik jest ogrodzony kamieniami; przejdź po nich, jak gdybyś chodził po linie. Na zwykłej drodze, posypanej żwirem, pozostają ślady, przytem unikniesz zbytecznego hałasu. Poczekaj, wolę cię przenieść!
Znajdowaliśmy się właśnie na zakręcie drogi. Ralf wziął mnie na ręce i cichym krokiem lamparta przekroczył żwirem wysypane miejsce.
— A teraz ściągnij buciki i włóż je do kieszeni — szepnął. — Oto pierwsze ujemne strony zawodu włamywacza — dodał na progu.
Jak przewidywaliśmy, brama nie była zamknięta na patentowy zatrzask, to też Ralf założył jeden ze swoich wytrychów, jak zręczny dentysta obcążki do wyrywania zębów. Dwa nie nadały się, wreszcie trzeci otworzył bramę, prowadzącą do hali. Staliśmy na macie, wyścielającej posadzkę, gdy nagle zegar wydzwonił godzinę tak przejmującym, dobrze znanym dźwiękiem, że wzruszony ująłem Ralfa gwałtownie za ramię.
— To ten sam melodyjny dźwięk zegara, który towarzyszył mi w godzinach niezapomnianego szczęścia i spędzanych z „nią“ na tej oto ławeczce. Ralf patrzał na mnie z uśmiechem i otworzył szeroko drzwi, wskazując drogę do ucieczki.
— Okłamałeś mnie! — jęknąłem przerażony.
— Cóż za pomysł! — odparł Ralf. — Urządzenie pozostało takie, jakie miał Hektor Carruthers, lecz dom należy do lorda Lochmaben. Popatrz, skoro nie wierzysz!
Pochylił się i podniósł zmiętą depeszę: „Lord Lochmaben“ — przeczytałem na kopercie telegramu nazwisko, wypisane atramentowym ołówkiem. Natychmiast zrozumiałem wszystko. Moi znajomi odnajęli dom wraz z umeblowaniem, o czem powinien był objaśnić mnie Ralf, najlepszy mój przyjaciel.
— Już dobrze, możesz zamknąć drzwi.
Uczynił to i przycisnął klamkę tak cichutko, jak gdyby była świeżo naoliwiona.
Zabraliśmy się do otworzenia drzwi gabinetu, przy pomocy malutkiej latarni, flaszeczki z oliwą i świdra. Patentowy zamek zauważył Ralf natychmiast i podważywszy go zręcznie z obydwu stron, wyjął, jak orzech z łupiny. Zegar wydzwonił przenikliwym, dalekonośnym tonem godzinę drugą, a my nie zdołaliśmy jeszcze dostać się do pokoju.
Następnym czynem Ralfa było unieszkodliwienie dzwonka alarmowego przy oknie, aby zapewnić dla nas w potrzebie rezerwowe wyjście, poczem otworzył okno i okiennice. Na szczęście noc była spokojna i wpadający przez, okno powiew zupełnie nam nie przeszkadzał. Następnie Ralf zabrał się do właściwego dzieła, mianowicie zaczął „operację“ kasety, wmurowanej, jak mu to już zdradziłem, za szafą bibljoteczną w ścianie, podczas, gdy ja stałem na straży na progu pokoju. Stałem tak ze dwanaście minut, słuchając z drżeniem tykania zegara i odgłosu zabiegów Ralfa, preparującego wprawnie zamek, gdy nagle tajemniczy szmer dobiegł do moich uszu i wstrząsnął mną do szpicu kości. Ktoś otwierał cicho i ostrożnie drzwi w przejściu nad halą.
Gardło wyschło mi z przerażenia i z trudem mocowałem się z bezwładem głosu i języka, zanim mogłem szeptem ostrzec Ralfa o grożącem niebezpieczeństwie. Lecz jego bystry słuch wcześniej jeszcze ode mnie pochwycił groźny szelest. Natychmiast zgasił latarkę i znalazł się przy mnie tak blisko, że czułem jego oddech na karku. Było już zbyt późno na porozumiewanie się nawet szeptem i zamknięcie zepsutych drzwi. Staliśmy bezradnie na progu, przyciśnięci do drzwi, podczas gdy tajemnicze stąpanie rozlegało się już na schodach.
Balustrada i zakręt schodów nie dozwalały nam dojrzeć, kto jest tym nocnym duchem i dopiero, gdy tajemnicza osoba znajdowała się tuż przy nas, mogliśmy rozpoznać oświetloną mdłym blaskiem latarki. Z szelestu sukni i szmeru jedwabiów można było przypuścić, że to jedna z pań w balowej toalecie. Mimo woli cofnąłem się, gdy twarz nieznajomej, w słabym blasku światła, była tuż przy nas — i nagle uczułem na ustach moich mocno przyciśniętą dłoń męską.
Ralf miał rację, że zamknął mi usta, gdyż w tej chwili wykrzyknąłbym napewno pod wpływem nagłego przerażenia. Osobą, zstępującą ze schodów, z listem w dłoni była — właśnie ona, której nie chciałbym w tej chwili spotkać nawet za cenę życia, ja, pospolity włamywacz, niegdyś przyjmowany w tym domu wyłącznie dla niej i przez nią! W tej chwili zapomniałem o Ralfie, zapomniałem nawet o żalu niczem nie dającym się złagodzić, który do niego czułem. Nie pomyślałem nawet o spoczywającej na moich wargach dłoni, aż do chwili, gdy ją usunął. Wszak przedemną stała jedyna istota, która obecnie istniała dla mnie na całym świecie. Nie miałem ani oczu, ani zmysłów dla nikogo i niczego pod słońcem.
Ona zaś nie widziała nas i nie słyszała, gdyż nie patrzała ani w lewo, ani w prawo. Zbliżyła się do małego, dębowego stolika, stojącego w przeciwległym rogu hali. Na stoliku stała skrzynka, przeznaczona dla odbioru listów i moja ukochana dziewczyna pochyliła się, aby przy świetle latarki przeczytać porę wyjęcia korespondencji.
Zegar szeptał i szeptał sekundy i minuty, upływające tej tragicznej nocy. Z oblicza dziewczęcia wyczytać można było tyle uroczego, czułego niezdecydowania, że poczułem łzy pod powiekami. Jak przez mgłę widziałem, że wyjęła list z koperty i raz jeszcze przeczytała go, jak gdyby miała zamian zmienić treść listu jeszcze teraz, w ostatniej chwili. Lecz na to było już zapóźno.
Nagle droga moja dziewczyna wyjęła zza gorsu różę i włożyła ją do listu. Tego było już nadto dla wytrzymałości moich nerwów. Jęknąłem głośno. Czyż mogłem się opanować? Wszak list ten był pisany do mnie — o tem byłem tak święcie przekonany, jak gdybym widział adres na własne oczy. Była wierną, wierną aż do śmierci; na świecie nie mogli się znajdować dwaj mężczyźni, do którychby ona równocześnie pisała listy i posyłała im różę. Tylko w nocy mogła do mnie pisać, tylko w ten sposób unikała szpiegowania i nikt się o liście nie mógł dowiedzieć. A wyrzuty, na które aż nadto zasługiwałem, łagodziła przysłaniem róży, ciepłej jeszcze od jej cudownych ramion. A tuż obok stałem ja właśnie, jako zwyczajny, pospolity rzezimieszek, który włamał się, aby okraść ten dom. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że jęknąłem boleśnie, aż dopiero ona na dźwięk głosu cofnęła się przerażona, a ręce tuż za mną przygwoździły mnie mocnym chwytem do miejsca, na którem stałem.
Zapewne dostrzegła nas w bladym blasku latarki, lecz odważnie zachowała zupełny spokój i milczenie. Tak staliśmy bez ruchu kilka sekund, które przeszły, jak w koszmarnym śnie. Nagle rozdarto ciszę nocy gwałtowne pukanie i dobijanie się, które w mgnieniu oka przywróciło nam przytomność umysłu.
— To syn lorda! — szepnął mi do ucha Ralf, ciągnąc mnie do okna, które poprzednio na wszelki wypadek zostawił otwarte. Wyskoczył pierwszy bez wahania, lecz wtem przeraźliwy krzyk przykuł mnie do okna.
— Wracaj, wracaj, zapóźno! — krzyknął i w tej chwili przewrócił nacierającego nań policjanta, lecz drugi następował mu już na pięty i trzeci dopadł już okna. Nie pozostawało mi nic innego, jak wrócić do domu, z którego chciałem uciec. Tutaj, w tej hali, znalazłem się oko w oko z moją utraconą dziewczyną.
Nie poznała mnie widocznie aż do tej chwili. Skoczyłem jej na ratunek, gdyż słaniała się, bliska omdlenia. Samo moje dotknięcie doprowadziło ją do przytomności. Odepchnęła mnie gwałtownie i wyjąkała bez tchu:
— To pan, pan!
Nie mogłem znieść wyrzutu, utajonego w jej głosie i podbiegłem znowu do okna, zdany na pewną zgubę.
— Nie tędy, na Boga, nie tędy! — zawołała, a w głosie jej drżał śmiertelny przestrach. Objęła mnie z całej siły rękoma.
— Tam, tam! — szepnęła, wskazując na szafę z garderobą, do której starała się mnie wepchnąć.
Sama zatrzasnęła za mną drzwi olbrzymiego sprzętu.
Tymczasem na piętrze powstał hałas, wzmagający się z sekundy na sekundę. Jakieś lekkie kroki przebiegły wzdłuż galerję i po schodach na dół. Niesamowity głos wewnętrzny nakłaniał mnie, abym opuścił dobrowolnie kryjówkę i wydał się w ręce władz i domowników. Lecz jedynie wzgląd na nią powstrzymywał mnie od wykonania tej rozpaczliwej decyzji. Słyszałem jej słodkie imię, słyszałem, jak przemawiano do niej, jak gdyby nagle straciła przytomność. Słyszałem również głos znienawidzonej bestji, Aleksa Carruthersa, zachrypły i zgryźliwy, jak zwykle po jego hulaszczych orgjach, który mógł bezkarnie wymawiać jej drogie imię. W ostrym urzędowym tonie zadawał jej ktoś krótkie pytania, na który odpowiadała w tym sensie, iż szybko domyśliłem się, że jej omdlenie było tylko konieczną komedją.
— Więc uciekł i niema go, miss? Czy pani jest całkiem tego pewna?
Nie słyszałem jej odpowiedzi, lecz prawdopodobnie wskazała ręką na górę. I znowu słyszałem grozą przejmujące człapanie bosych i obutych stóp, przebiegających tuż koło mnie i żywiołowy strach o całość własnej skóry opanował moją istotę. Lecz odgłos kroków oddalał się coraz bardziej ku górze, wreszcie zcichł zupełnie. Zapytywałem sam siebie, czy nie byłoby dobrze uciec teraz ostatecznie, gdy wtem znowu usłyszałem zbiegające po schodach lekkie kroki. Wyszedłem i znalazłem się naprzeciw mojej wybawicielki, w oczach której starałem się wyglądać tak nędznie, jak się istotnie czułem.
— Tędy, szybko! — szepnęła ostro i wskazała mi drzwi kategorycznym ruchem ręki. Lecz wobec jej surowości powstała we mnie martwa obojętność na wszystko i z dziwnym uporem i zatwardziałością stanąłem w miejscu. W tej chwili spostrzegłem w jej dłoni zmięty list, który miała poprzednio wysłać. Tupnęła nogą:
— Spiesz pan! Natychmiast, jeżeli... mnie kiedykolwiek kochałeś!
Szeptem, bez rozgoryczenia, bez lekceważenia wypowiedziała te słowa, ale przebijał w nich ton tak błagalny, że moja męska ambicja doznała nowej podniety. W tej świadomości, że widzę ją po raz ostatni, byłem posłuszny jej woli i wyszedłem, czyniąc to wyłącznie dla niej. Wychodząc, słyszałem, jak podarła nieszczęsny list na strzępy.
W tej chwili przypomniałem sobie Ralfa i na myśl o nim byłem zdolny do zgładzenia go natychmiast ze świata za to, co mi uczynił. Niewątpliwie siedzi teraz spokojny i bezpieczny w klubie Albany. Cóż go mógł obchodzić mój los! A zresztą wszystko mi jedno, tak czy owak postanowiłem skończyć z tą przyjaźnią raz na zawsze. Właściwie to on ją zabił swoim niecnym czynem owej nocy. Postanowiłem natychmiast powiedzieć mu to w oczy. Dorożka znajdzie się zapewne w pobliżu. Ale przedtem trzeba było jeszcze wydostać się ostatecznie z tej matni, w którą on mnie tak chętnie zaplątał. Lecz już w bramie musiałem porzucić ten zamiar. Ujrzałem ze zgrozą, że policjant przeszukiwał krzaki w ogrodzie i przyległą ulicę. Światło elektrycznej latarki poruszało się jak błędny ognik to tu, to tam. Jakiś młody człowiek w cywilnem ubraniu dawał policjantowi wskazówki. Tego nieznajomego, być może ajenta policji, musiałem przedewszystkiem starać się wyminąć, lecz zaledwie postąpiłem kilka kroków, gdy nieznajomy odwrócił się i ze zdumieniem ujrzałem — Ralfa!
— Tam do licha! — zawołał. — Więc i pan zjawił się na placu boju? Zapewne zrewidował pan już pałac? Lepiejbyś pan zrobił, gdybyś tutaj w ogrodzie pomógł nam szukać tych łotrów... Wszystko w porządku, panie stójkowy, ten pan jest moim kolegą, który przyszedł z Empress Rooms.
I z niezachwianym spokojem pomagaliśmy przeszukiwać ogród tak długo, dopóki nie przyszedł oddział policji z sierżantem na czele, który zluzował zatroskanego niepowodzeniem towarzysza. Korzystając z ogólnego zamieszania odeszliśmy, jak gdyby nigdy nic, trzymając się pod ramię. Gdy tylko zeszliśmy policji z oczu i opuścili pole naszej sromotnej klęski, odepchnąłem z oburzeniem ramię mojego towarzysza.
— Kochany Bunny, czy wiesz co mnie tutaj z powrotem sprowadziło?
Odburknąłem wściekły, że mnie to nic a nic nie obchodzi.
— Nie myśl, że łatwo było stąd zemknąć — ciągnął dalej z niezmąconym spokojem. Przeskoczyłem może trzy parkany, ale mój prześladowca uczynił to samo, a nawet zmusił mnie do tego, że pędziłem przez całą Highstreet, jak pospolity złoczyńca. Całe szczęście, że się zdyszał i nie mógł złapać tchu, aby wzywać pomocy. W ten sposób udało mi się wpaść w boczną ulicę, zdjąć zarzutkę i oddać ją w garderobie hotelu Empress Room, gdzie właśnie odbywał się dancing.
— Zapewne miałeś bilet wstępu na tę zabawę? — mruknąłem drwiąco. Nie dziwiłoby mnie to wcale, gdyby Ralf wprost z „placu boju“ udał się na salę balową.
— Cóż mnie w tej chwili obchodziły tańce — odparł. — Skorzystałem tylko ze sposobności, aby pozbyć się zarzutki, która mogła wpaść w oko mojemu prześladowcy. Teraz odbiorę sobie ją w przejściu; skorzystałem z rannej pory, w czasie której wiele osób opuści zabawę. Niewątpliwie spotkałbym tam znajomych i dałbym się namówić do wzięcia udziału w zabawie, gdyby nie troska o ciebie, mój drogi Bunny.
— Nie przeczę, że to może być prawdopodobne, abyś ty zdolny był do narażania się specjalnie w celu wydostania mnie z tej matni — odparłem. — Ale okłamać mnie i zapomocą tych kłamstw zwabić mnie właśnie do tego domu, — nie, to nawet ciebie jest niegodne, mój Ralfie, to też nigdy w życiu nie przebaczę ci tego!
Raffles ujął mnie znowu pod ramię. Znajdowaliśmy się znowu w pobliżu bramy, wiodącej do High-street, a mnie było nazbyt ciężko na sercu, aby zrezygnować z jego chęci pogodzenia się, do którego nie zamierzałem dać mu ponownie sposobności.
— Słuchaj Bunny, tak prawdą a Bogiem nie ja cię tutaj zwabiłem. Przeciwnie, przyznasz, że czyniłem wszystko możliwe, aby cię powstrzymać, lecz niestety, nie chciałeś mnie słuchać!
— Ale gdybyś mi wyznał szczerą prawdę, jak sprawy przedstawiają się istotnie, byłbym cię napewne posłuchał — odrzekłem.
— Pocóż jednak mówimy jeszcze o tem? Tobie łatwo wplątać mnie w kolizję, gdy sam dałeś dęba! Cóż ciebie to obchodzi, co się ze mną stanie! — mówiłem, przecząc w rozgoryczeniu samemu sobie.
— Chyba dałem dowód, że mnie to obchodzi, skoro się po ciebie wróciłem! — odparł Ralf z wyrzutem w głosie.
— Mogłeś sobie zaoszczędzić tego trudu! Nieszczęście już się stało... Raffles — na Boga — czy naprawdę nie wiesz, kim była ta kobieta?!
Rozpaczliwie chwyciłem go za rękę.
— Naturalnie, odgadłem to — odparł ze smutną powagą, która dostatecznie zdradzała, jak się na to zapatrywał.
— To ona, właśnie ona, uratowała mnie z opresji, a nie ty! — rzekłem. — I to jest dla mnie najtragiczniejsze!
Opowiedziałem mu bliższe szczegóły tej niezapomnianej dla mnie sceny — z pewną gorzką chełpliwością podkreślając zachowanie się istoty, którą z jego winy utracić miałem raz na zawsze.
Gdy skończyłem opowiadanie, skręciliśmy właśnie w High-Street. Głęboką ciszę przerywały jednostajne dźwięki muzyki tanecznej z sąsiedniej sali dancingowej. Przywołałem skinieniem stojącą pod lokalem taksówkę.
— Bunny — przerwał Raffles milczenie. — Nie miałoby to najmniejszego sensu okazywać ci współczucie. Równałoby się to obrazie osobistej. Poczuwam się jednak do obowiązku zapewnienia cię, że nie miałem najmniejszego wyobrażenia o tem, iż ona przebywa obecnie w domu ciotki. Przysięgam ci, Bunny!
Byłem przeświadczony o prawdzie jego słów, lecz nie zdołałem głośno przyznać się do tego.
— A zresztą sam wprowadziłeś mnie w błąd, informując mnie, że ostatni list do niej wysłałeś na wieś, gdzie obecnie miała przebywać — ciągnął dalej.
— Ach, ten list, ten list, który pisała do mnie o północy! — odparłem z wzrastającem rozgoryczeniem. Ależ to właśnie owa odpowiedź, której oczekiwałem z tak niecierpliwem utęsknieniem w dniach ostatnich! Jutro byłbym go otrzymał... A teraz nigdy go już nie otrzymam, ani już o niej nie usłyszę — chyba na tamtym świecie! Trudno mi orzec, że ty wyłącznie ponosisz winę w tym wypadku... Prawda, że i ty, podobnie, jak ja sam, nie miałeś pojęcia o jej obecności w tym domu, lecz okłamałeś mnie, opowiadając niestworzone rzeczy o wyprowadzeniu się jej krewnych. A tego mój kochany Ralfie, nie mogę ci przebaczyć!
Mówiłem z żalem, dosyć głośno, nie zważając na to, że mógł nas kto usłyszeć. Auto zatrzymało się przęd chodnikiem.
— Trudno mi wypowiedzieć się obecnie w tej sprawie — odrzekł Raffles, wzruszając ramionami. — Skłamałem, czy nie — przyznasz, że nie zmuszałem cię do niczego. Pragnąłem jedynie uzyskać od ciebie kilka informacyj, niezbędnych dla mnie w tym wypadku. Użyłem podstępu, to prawda, lecz jedynie w celu zaoszczędzenia ci przykrej świadomości, że popełniasz łotrostwo. A zresztą, traktując rzecz ściśle objektywnie, nie popełniłem nawet kłamstwa. Każdy odgadłby prawdę, tylko nie ty, mój drogi!
— Więc na czem polegała prawda!
— Ależ powiedziałem ci ją wówczas, i to nie raz, mój Bunny!
— A zatem powtórz mi ją raz jeszcze, ale wyraźnie!
— Gdybyś czytywał w ostatnich dniach dzienniki, byłoby to zbyteczne; lecz jeżeli żądasz tego koniecznie, powiem ci, na czem polegał mój podstęp: otóż w dniu imienin króla obdarzono tytułem lorda kilka znanych osobistości w Anglji, między innymi Hektora Caruthersa, który przyjął tytuł lorda Lochmaben.
Więc on nie uważał za kłamstwo tego nędznego wykrętu! Skrzywiłem się pogardliwie na to łotrostwo — i bez słowa odwróciłem się od niego. Rozżalony i oburzony pojechałem do mojego mieszkania na Mount Street, nie pożegnawszy się nawet z Ralfem. Jak on śmiał zaprzeczyć, jakoby wykręty jego nie były kłamstwem! Przeciwnie, było to obrzydliwie celowe, nikczemne przekręcenie faktów, mające obłudne pozory prawdy, do czego, jak dotychczas wierzyłem, Raffles nie był nawet zdolny. Do tej chwili cechował nasze wzajemne stosunki pewien stopień honorowej szczerości, o ile to było możliwe między dwoma włamywaczami, jakimi byliśmy istotnie. A teraz i to się skończyło. Raffles podszedł mnie haniebnie. Zniszczył, złamał mi życie. Skończyłem z nim raz na zawsze, tak, jak ona, której nazwiska nie wolno mi wymienić, skończyła ze mną.
A jednak — podczas, gdy w myślach oskarżałem go namiętnie i osądzałem jego podstęp ze srogą bezwzględnością, w głębi serca musiałem uznać, że jego zamiar nie odpowiadał w żadnym stosunku przypadkowemu wynikowi postępowania. Nawet mu przez myśl nie przeszło, aby afera ta mogła zadać mi tyle cierpienia; najmniejsze skrzywdzenie mnie nie mogło wypływać u niego ze złej woli. Zdradę tę, o ile postępowanie Ralfa można tak określić, mogłem mu stanowczo wybaczyć, ponieważ stosowanie jego było niewątpliwie szczere i prawdziwe. Każda jego informacja, odnośnie do członków rodziny nowego lorda Lochmabena, była jasna i przejrzysta, lecz ja, opanowany jedynie myślą o mojej dziewczynie, byłem ślepy i głuchy na jego ostrzeżenia, aby mnie odwieść od zamiaru towarzyszenia mu w owej krytycznej chwili. Jeżeli mam być zupełnie szczery, to po ochłonięciu z pierwszego gniewu, musiałem przyznać w skrytości serca, że Raffles w niczem nie uchybił honorowej otwartości, obowiązującej naszą przyjaźń. Zdaje mi się jednak, że odróżnienie przyczyny od wyniku, zamiaru od następstwa, wymaga nieomylności sądu, na którą chyba nadczłowiek może się zdobyć, nigdy zaś przeciętny śmiertelnik.
Zarzut nie czytania dzienników, uczyniony mi przez Ralfa był najzupełniej umotywowany, to też w ciągu dni następnych starałem się więcej nań nie zasłużyć. Pochłaniałem chciwie każdą wiadomość, dotyczącą włamania do Palace Gardens. Sprawozdania te, były mojem jedynem lekarstwem i pokrzepieniem ducha. Przedewszystkiem dzienniki mówiły wyraźnie o zamiarze rabunku, a nie o fakcie dokonanym. Stwierdzono, że dom mojej ukochanej nie poniósł żadnej szkody. Pozatem — hm — pozatem — ta jedyna osoba, która mogłaby udzielić informacji ze względu na to, że ona tylko zetknęła się wówczas z nami oko w oko, nie umiała dać opisu włamywaczy, a nawet w czasie przesłuchania wątpiła, czy umiałaby stwierdzić identyczność owego mężczyzny w razie konfrontacji...
Trudno mi opisać, jakie uczucia przenikały mnie w chwili, gdy czytałem te wiadomości. A nawet na dnie mojego serca tlił się wątły promyczek nadziei, że — — ale tylko aż do dnia, w którym otrzymałem od niej zwrot upominków. Były to tylko książki, kupowanie biżuterji było mi surowo zakazane tak przez nią, jako też przez jej rodzinę. Nawet listy zwróciła mi bez słowa komentarza — jedynie na paczce widniał adres, wypisany jej ręką.
Zamiar — początkowo stanowczy i niezłomny — zerwania z Rafflesem, okazał się nie do przeprowadzenia i w skrytości ducha już zaczynałem go żałować. Miłość przeigrałem lekkomyślnie, małżeństwo okazało się stracone, a teraz miałbym położyć zaporę między mną a człowiekiem, którego przyjaźń i osoba mogły mi dać bodaj częściową rekompensatę za wszystko co straciłem? Przytem wstyd mi przyznać, jak nisko wówczas upadłem — sytuacja stawała się coraz bardziej krytyczna ze względu na stan mojej kasy.
Każdy odbiór poczty mógł mi przynieść ultimatum od mojego bankiera. Lecz kłopoty materjalne malały do minimum w zestawieniu z troskami innej natury. Kochałem Ralfa szczerze, bez ubocznych pobudek i serdeczna przyjaźń, a nie ohydny proceder i brudne zyski z tego samego źródła czerpane, łączyły mnie z tym nadzwyczajnym człowiekiem, o wybitnej inteligencji i przemiłem, równomiernem, pogodnem usposobieniem. Jego przedsiębiorczość, nieustraszona odwaga, humor, nigdy niezawodząca pomysłowość, mogły istotnie zaimponować. Jedynie wstręt do ustąpienia pod przymusem, wskutek materjalnej potrzeby powstrzymały mnie od pogodzenia się z nim. Lecz sam gniew wkrótce ulotnił się, a gdy Ralf objawił pierwszy chęć pojednania się, odwiedzając mnie, przywitałem go okrzykiem radości.
Raffles udawał, jakoby między nami nic nie zaszło, mimo, że nie spotykaliśmy się przez kilka dni, które mnie wydawały się dłuższe, aniżeli kiedyindziej miesiące. Przez pryzmat mojej miłości własnej widziałem na jego pogodnej zazwyczaj twarzy cień troski i niepokoju. To też odczułem świadomą ulgę, gdy Ralf poruszył wreszcie drażliwy temat włamania do lorda Caruthersa.
— Czy nie słyszałeś o niej nic zgoła od owej nocy, drogi Bunny? — zapytał Ralf.
— Owszem, poniekąd miałem od niej wiadomości. Wołałbym jednak, abyśmy zmienili temat, mój Ralfie, o ile nie masz nic przeciw temu — odparłem.
— A zatem sprawa źle stoi między wami — zawołał z wyrazem zdziwienia, a nawet rozczarowania.
— Między nami wszystko skończone — objaśniłem go spokojnie. — A czy oczekiwałeś czego innego?
— Nie wiem — odparł Ralf. — Spodziewam się jednak, że dziewczyna, która nie wahała się posunąć tak daleko, aby wyciągnąć z matni nieszczęśliwego, zdobędzie się jeszcze na ten wysiłek, aby ocalić go przed dalszem niebezpieczeństwem.
— Nie rozumiem, jak ty sobie to wyobrażasz — odpowiedziałem otwarcie, jednak z łatwo dostrzegalnem podrażnieniem w głosie, które miało również źródło w zawiedzionej nadziei.
— Więc przecież dała znak życia? — powtórzył pytanie Raffles.
— Zwróciła mi moje drobne upominki bez słowa wyjaśnienia — odrzekłem — nie sądzę, aby można to nazwać utrzymaniem kontaktu.
Trudno mi jakoś było przyznać się Ralfowi do tego, że obdarzałem moją ukochaną tylko książkami. Ralf zapytał mnie jeszcze, czy jestem tego pewny, że odesłała mi upominki osobiście. Na potwierdzenie z mojej strony, westchnął w odpowiedzi — po dziś dzień nie wiem, czy było to westchnienie współczucia, czy ulgi.
— A zatem istotnie wygnano cię z raju, kochany Bunny — rzekł Raffles. — Przyznam ci się, że nie byłem tego zupełnie pewny i dlatego zwlekałem z odwiedzinami, nie chcąc stać na przeszkodzie twemu szczęściu. Wiedz o tem, drogi chłopcze, że jeżeli cię tam nie chcą, to w moim domu zawsze się znajdzie kącik dla ciebie, który, oby choć w części, zastąpił ci raj utracony i gdzie zawsze będziesz mile widzianym gościem.
Mimo fascynującego djabolizmu, rozjaśniającego wyrazistym uśmiechem jego twarz, w oczach i rysach jego widniał cień zadumy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ernest William Hornung i tłumacza: Maria Manberowa.