W wąwozach Bałkanu/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W wąwozach Bałkanu
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział Upiór
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Aleksandra Rippera
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. In den Schluchten des Balkan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
Upiór.

Po wyjeździe z Menliku otoczyła nas ciemna noc. Mimo to poczuliśmy, że znajdujemy się na drodze utartej. Przed nami płynęła rzeka Struma, czyli starożytny Strymon, tocząca swe wody z Menliku na południe ku żyznej równinie miasta Seres. Jechaliśmy krajem nieznanym. Wiedziałem tylko, że muszę spieszyć do Ostromdży, zwanej także Strumnicą od rzeki, nad którą leży. Powinniśmy byli właściwie skierować się ku Petridah, lecz bałem się, że się tego domyślą i pojadą za nami. To też wkrótce zwróciłem się pod prostym kątem na północ.
— Dokąd chcesz jechać, zihdi? — zapytał Halef. — Zbaczasz z drogi!
— Mam do tego powody. Baczność! Szukam ścieżki lub drogi, wiodącej na północ ku rzece w tym samym, co ta kierunku. Chcę zmylić pościg.
— To musimy uważać, bo bardzo ciemno.
Jechaliśmy po przestrzeni, która wydawała nam się ugorem. Wkrótce zauważyłem, że jesteśmy znowu na drodze. Z lewej strony dochodziło do nas skrzypienie kół ciężkiego wozu, zaprzężonego wołami. Ruszyliśmy w tym kierunku i niebawem doścignęliśmy ten wóz. Ciągnęły go dwa wielkie bawoły, a woźnica szedł przodem. Na olbrzymiem, wysoko wygiętem jarzmie, wisiała latarnia papierowa.
— Dokąd? — zapytałem woźnicę.
— Do Lebnicy — odparł, wskazując ręką przed siebie.
Zoryentowałem się dzięki tej odpowiedzi. Ta droga prowadziła więc do Lebnicy, położonej nad rzeczką tej samej nazwy, uchodzącą do Strumy.
— A wy dokąd? — zapytał.
— Do Mikrowy.
— To miejcie się na baczności. Droga niedobra. Czy jesteś młynarz?
— Dobranoc! — rzekłem, zostawiając go bez odpowiedzi.
Miał słuszność, że tak się spytał. Przy świetle latarni zobaczyłem, że ja i Halef wyglądaliśmy tak, jak gdybyśmy siedzieli w worze z mąką. Nie było jeszcze czasu się oczyścić. Nie chcąc zniszczyć ubrania, należało z tem zaczekać do rana.
Po pewnym czasie usłyszeliśmy tętent przed sobą. Dopędziliśmy samotnego jeźdźca, który nas uprzejmie powitał.
— Czy jedziecie także z Menliku? — zapytał.
Potwierdziliśmy to pytanie.
— Ja jadę do Lebnicy, a wy?
— Także tam.
— To dobrze. Przewoźnik nie przewiózłby mnie samego. Dla jednego człowieka nie zrobi tego o tak późnej godzinie. Ponieważ jednak i wy się musicie przeprawić, to da się nakłonić, bo więcej zarobi. Czy mogę się was trzymać?
— Dobrze, jeśli ci się tak podoba.
Właściwie nie była mi jego propozycya zbyt miłą, ale że służył nam równocześnie za przewodnika, nie odmówiłem jego życzeniu. Byłbym nic nie wiedział o przewozie.
Nie mówiliśmy już z sobą. Obcy jechał z boku za mną i za Halefem i obserwował nas. Spostrzegł zapewne mimo ciemności nasze strzelby i jasno-brudne ubrania, więc nie wiedział, za kogo nas uważać. Ponieważ nie zagadywaliśmy go, więc milczał także.
Przybywszy nad rzekę, skręciłem ku przewozowi, którego bylibyśmy nie znaleźli bez niego tak prędko. Na drugiej stronie rozstaliśmy się po krótkiem pożegnaniu.
Nie zamierzałem bynajmniej pozostać w Lebnicy. Wybrałem tę drogę, aby zmylić naszych przeciwników i ominąć Petridah. Z tego to miejsca prowadzi droga wzdłuż Strumnicy do Ostromdży. Tam wznosiła się ruina, w której czekać miał Manach el Barsza. Chciałem w nocy jeszcze dotrzeć do tej drogi. Pojechaliśmy więc zaraz dalej do Derbend, leżącego na południowy zachód od Lebnicy.
Zauważyłem niebawem, że Rih nie domagał na nogę. Czyżby to ukłucie szpilką miało pociągnąć za sobą jakie złe skutki? Gdyby to szlachetne zwierzę zachorowało, byłbym skrępowany. Musiałem konia oszczędzać i robić okłady. To też ucieszyłem się, ujrzawszy obok drogi jasny blask ognia. Zwróciliśmy się w tę stronę.
Wśród czystego pola stała nizka, długa, chata drewniana. Poznałem zaraz, że to jest sahan. Sahany, są to budynki, w których biją woły częstokroć w dość znacznej liczbie, aby z nich tłuszcz wygotowywać. Ottomanie nie lubią mięsa wołowego. Aż do niedawna nie umieli wyzyskiwać wartości bydła rogatego. Gotowano w tych sahanach tłuszcz i przewożono go do miast większych. Bardzo często wykrawywano tu tylko polędwicę w długie pasy, które następnie suszono i sprzedawano.
Zatrzymaliśmy się więc przed jedną z takich chałup. Większa część jej służyła do celów przemysłu rzeźnianego, a mniejsza była, jak się zdawało, mieszkaniem. Pierwszy przedział miał kilka szerokich drzwi, otwartych teraz na ścieżaj. Tu płonęło kilka ognisk, nad któremi wisiały olbrzymie kotły. Obok siedzieli rzeźnicy, dzicy, brudni i tłuszczem ociekający. Ognie rzucały blask daleko na pole i nadawały przedmiotom dziwacznej postaci. Ludzie ci usłyszeli, że nadjeżdżamy i powychodzili przed drzwi. Pozdrowiwszy ich, zapytałem, czy moglibyśmy znaleźć miejsce dla siebie. Jeden z nich przystąpił do mnie, przypatrzył się i rzekł ze śmiechem:
— Mącznik, co wylazł ze skrzyni z mąką! Gdzie pliszka, któraby go pożarła?
Reszta zawtórowała mu w śmiechu i zbliżyła się także. Było to arcymiłe przyjęcie! Chciałem odpowiedzieć im ostro, lecz Halef mnie uprzedził:
— Co mówisz, ty opasły trznadlu? Zliż sobie najpierw łój z twarzy i natrzyj nim swój rozum, zanim sobie z nas zakpisz! Piękność twoja nie zwiększa się wcale przez śmiech, bo pokazujesz przy tem zęby krokodyla i pysk buldoga, który się najadł chrzanu! Czy masz syna?
Stało się to tak prędko i niespodzianie, a wypowiedziane zostało tak ostro i z taką pewnością siebie, że ten człowiek wpadł w pułupkę.
— Tak — odrzekł całkiem strapiony.
— W takim razie jest to biedne dziecko potomkiem człowieka, który nie ma mózgu w głowie, bo należy do rodu małp. Żal mi go!
Teraz dopiero uświadomił sobie rzeźnik treść i rodzaj obelgi. Sięgnął ręką do wełnianego łachmana, który nosił na biodrach, po długi nóż rzeźniczy i odrzekł gniewnie:
— Czy dobrze słyszę? Co powiedziałeś?
— Widzę, że rozum twój nie wystarcza nawet na to, aby pojąć moje słowa, które były takie wyraźne! Czy mam je powtórzyć?
— Zefil dżidże — nędzny pędraku! Czy chcesz, żebym ci ten nóż w brzuch wpakował? Już puściłem się był z koniem między niego i Halefa, gdy w tem jeden z jego towarzyszy pochwycił go za ramię i rzekł prędko:
— Sykiut dur onlarin-war kopczaii — milcz, oni przecież mają kopczę!
Tej niebezpiecznie wyglądającej scenie nadało to natychmiast zwrotu na lepsze. Napastnik przypatrzył się nam lepiej i rzekł tonem usprawiedliwienia:
— Aw zeir etmec dim — przebacz, ja nie widziałem!
— Otwórz więc na drugi raz swe wzniosłe oczy — rzekł Halef. — Przecież łatwo zobaczyć, że ten emir, nasz przyjaciel i władca, nosi kopczę dowódcy! Przyjąłeś nas obelgami. Należałoby właściwie tak przyłożyć ci rękę do twarzy, żebyś kozła przewrócił aż tam do ostatniego kotła z tłuszczem. Ale jestem usposobiony łaskawie i dlatego darujemy ci winę. Dajcie nam miejsce na odpoczynek, paszę dla koni i szczotkę do ubrania, żebyście się potem przekonali, czy rzeczywiście jesteśmy mącznikami!
Halef był nieustraszony, a do tego miał zawsze szczęście w swoich bezwzględnych wystąpieniach. Ilekroć przez to wpadł w niebezpieczeństwo, wydobywało go zawsze z kłopotu moje wmięszanie się w sprawę. To też i teraz nie okazał trwogi przed tymi ludźmi, chociaż ich wygląd zewnętrzny nie budził bynajmniej zaufania.
Rzeźnik, do którego Halef zwrócił się był z naganą, przypatrywał mu się teraz z tą niebezpieczną dobrotliwością, z jaką amerykański brytan patrzy na szczekającego nań pieska salonowego. W jego twarzy przebijała się wyraźnie myśl: Biedny robaku, gdybym raz kłapnął zębami i jeden raz przełknął, jużbym cię pożarł całego, ale ja nie zrobię tego, bo mi żal ciebie!
Zsiedliśmy wreszcie z koni i dostaliśmy dla nich mieloną grubo kukuradzę. Dla nas było mięsa podostatkiem. Zabrałem się oczywiście do konia i poprosiłem o szmatę do mokrego okładu. Gdy go przyłożyłem koniowi, zapytał jeden z rzeźników, czy koń jest chory na nogę.
— Tak — odpowiedziałem. — Ukłuto go powyżej kopyta.
— I ty wodę na to przykładasz? To chłodzi wprawdzie, ale ja mogę ci polecić o wiele lepszy środek.
— Cóż takiego?
— Jestem znany tu w całej okolicy jako konował. Znam maść, która usuwa gorączkę i leczy wszelkie rany bardzo szybko. Jeśli spróbujesz tego środka, nie pożałujesz.
— Dobrze; spróbujmy!
Nie zrobiłem tego bynajmniej bez powodu. Słyszałem, że w niejednym z tych sahanów przeprowadzano kuracye, których nie powstydziłby się najuczeńszy lekarz. Mnie także wyszło na korzyść to zaufanie. Rih nosił maść przez trzy dni na nodze, a z ukłucia nie zostało ani śladu.
Ja i Halef spaliśmy na dworze przy koniach, Osko i Omar woleli w izbie. Na krótko przed rannym brzaskiem zbudzili nas poganiacze, którzy przypędzili mnóstwo spętanych przeważnie bawołów, sprzedanych do sahanu, bądź to z powodu wieku, bądź z powodu trudności poskromienia. O śnie już mowy nie było, pomimo że spoczywaliśmy dopiero dwie godziny.
Bawoły miano zaraz zarzynać. Chciałem zobaczyć, jaką metodą posługują się przy tem. Przeznaczonemu na rzeź zwierzęciu owijano dwa sznury dokoła rogów i wyciągano je po słupie w górę. Na belce poprzecznej stał człowiek, który dopóty walił toporem w czaszkę biednego zwierzęcia, dopóki nie zginęło. Walka ze śmiercią była okropna.
Poprosiłem, by mi pozwolili powystrzelać poświęcone śmierci zwierzęta. Na to roześmiali się rzeźnicy, Nie wierzyli, żeby kula mogła się wbić w to olbrzymie twardokościste zwierzę. Dowiodłem im czegoś wręcz przeciwnego.
Pierwszy bawół, do którego strzeliłem, stał jeszcze przez chwilę ze spuszczoną głową. Nawet koniec ogona nie drgnął. Z oczyma sztywnie we mnie utkwionemi stał na szeroko rozstawionych nogach jak figura, ulana z żelaza.
— Podać topory, topory i sznury! — krzyknął jeden z rzeźników. — Zaraz rzuci się na nas jak wściekły.
— Bądźcie spokojni! — odparłem. — Nietylko się nie rzuci, lecz padnie w tej chwili.
I tak się stało. Całkiem nagle, jak gdyby dopiero wtedy przeszyte kulą runęło potężne zwierzę na ziemię i nie poruszyło się już więcej.
Tak samo załatwiłem się i z innemi. Nie była to czynność zaszczytna, ale czułem przynajmniej wewnętrzne zadowolenie, że zwierzęta ginęły bez męki.
Dziwiło mnie, że nie pytano nas ani o „skąd“, ani „dokąd“. Może dlatego nie śmieli pytać, że miałem na sobie kopczę naczelnika. Zanim ruszyliśmy dalej, postaraliśmy się o zapas postramy, czyli suszonych połaci polędwicy bawolej. Mięso to trzyma się bardzo długo i jest nader pożywne i smaczne. Gdy zapytałem, ile jestem winien za przyjęcie, prosili rzeźnicy, żebym nie wspominał o zapłacie. Nie przyjęli nic. Rozstaliśmy się z tymi ludźmi wysoce zadowoleni, pomimo że pierwsze spotkanie nie wyglądało wcale pokojowo.
W godzinę potem dostaliśmy się do Derbend, a w południe byliśmy już w Jenikoi na lewym brzegu Strumnicy. Tu zatrzymaliśmy się cokolwiek i podążyliśmy dalej ku Tekirlik.
Konie były pomęczone; i nic dziwnego, bo począwszy od Adryanopola, nie zaznały wydatnego spoczynku. Jechaliśmy więc powoli i wygodnie, mając po lewej ręce rzekę, a na prawo wzgórza, wznoszące się ku wyżynie Plaszkawica Pianina. Halef jechał ze zwieszoną głową. Ten stan świadczył o złym humorze, co u niego było rzadkością; dlatego tem łatwiej wpadło mi w oko. Zapytałem go o przyczynę, na co mi odpowiedział, że go bolą piersi.
Ból spowodował prawdopodobnie wczorajszy nasz wypadek. Być może, że upadł na co, zlatując z gołębnika, chociaż nie mógł sobie tego przypomnieć. Było mi żal biedaka, postanowiłem więc skrócić dzisiejszą jazdę.
Przybywszy do Tekirlik, poszukałem przedewszystkiem chanu. Wskazano mi chałupę o niezbyt zapraszającym wyglądzie zewnętrznym. Mimo to zsiedliśmy, zostawiliśmy konie pod dozorem Omara i weszliśmy do środka. Tu przedstawił się nam widok nie bardzo apetyczny.
W niewielkiej, silnie zakopconej izbie, siedziało kilku mężczyzn. Jeden z nich był bardzo zajęty obcinaniem sobie sztyletem paznokci u nóg. Obok niego przykucnął drugi mężczyzna. Trzymał w ręku przedmiot, który przed wielu laty był może szczotką, i tarł nim część ubrania, zwaną spodniami tylko przez niego. Miały one na sobie tyle brudu, a właściciel pracował z takim naciskiem, że otaczała go gęsta chmura kurzu. Naprzeciwko nich zajął miejsce trzeci z rynką mleka między wyciągniętemi nogami i skrobał nożem czosnek do mleka. Pod trzecią ścianą siedział na ziemi czwarty i golił piątego, trzymając na kolanach jego głowę. Tym piątym był brodaty Arnauta. Na namydlonej czaszce miał tylko kosmyk włosów. Golarz rozmazywał wszystko, co zeskrobał z czaszki Arnauty flegmatycznie na ścianie i wyrabiał podczas tego miny, jakich nie widziałem nawet u golibrodów murzyńskich w Stanach Zjednoczonych. A to coś znaczy, bo ci czarni Barbers są słynni ze swoich min.
Ujrzawszy nas wchodzących i usłyszawszy nasze pozdrowienie, zaczęli ci panowie najpierw mierzyć nas wzrokiem. Po chwili zajęli się operator paznokci i czyściciel ubrań dalszym ciągiem swoich czynności. Człowiek z mlekiem skorzystał z tej sposobności, pakując w usta niebezpieczną dla życia dozę czosnku. Golarz natomiast zerwał się, skłonił głęboko i rzekł:
— Chosz geldinic; bendenic el ypir — bądźcie pozdrowieni, wasz sługa całuje rączki!
Ponieważ nie wyglądaliśmy tak brudno jak ten, który spodnie czyścił, wziął nas golarz za ludzi dostojnych.
— Mehandżi nerde — gdzie jest gospodarz? — zapytałem.
— Dyszar dadyr — na dworze.
— Berber-zen — jesteś golarzem?
— Hej, hej; im hekim baszi — czemuby nie; jestem starszym lekarzem!
Wygłosił te słowa tonem, od którego nie istnieje silniejszy do wyrażenia dumy i pewności siebie, wskazał na Arnautę i dodał z miną poważną:
— Onu da szisze komarim — postawię mu także bańki!
Zanim jeszcze zdołałem powiedzieć, że ta wiadomość powiększyła dziesięciokrotnie moje uszanowanie dla niego, kopnął go Arnauta tęgo w brzuch i zawołał:
— Psie, kogo masz obsługiwać? Mnie, czy tego tam? Czy sądzisz, że mogę tu leżeć, jak długo tobie się spodoba? Ja ci pokażę, że masz przed sobą urzędnika padyszacha!
Starszy lekarz przykucnął znowu co prędzej, ujął namydloną czaszkę i obrabiał ją dalej.
Miałem zamiar właściwie zaraz ruszyć w dalszą drogę, ale zatrzymało mnie „stawianie baniek“. Chciałem zobaczyć, jak się ten słynny mistrz sztuki lekarskiej zabierze do tej operacyi. Usiedliśmy więc obok siebie tak ciasno, żeby się tamtych nie dotknąć.
Gdy wszedł gospodarz i zapytał, czego sobie życzymy, kazałem podać raki, jako jedyną rzecz, na którą się można było zdecydować.
Golarz skończył robotę i jął błyszczącą czaszkę wycierać końcem kaftana, opluwszy go wpierw oczywiście. Następnie obnażył Arnauta swój korpus, przyczem okazał nam w każdym razie zaszczyt niemały, zniżając się do oświadczenia:
— Gidżiszim war — świerzbi mnie skóra.
Kilka dobrych uderzeń harapem lepszy skutek sprowadziłoby niż bańki.
Starszy lekarz przyniósł z kąta worek i wydobył zeń kilka przedmiotów, które wydały mi się staremi wagami zegarowemi. Mogły one zawierać po cztery dziesiętne litra. Do tego należał jeszcze instrument, podobny do nieużywanych nożyczek do obcinania knotów u świec.
Zapalono raki, a doktór potrzymał jedną z wag nad płomieniem. Gdy powietrze rozrzedziło się pod wpływem ciepła, musiał się Arnauta położyć na brzuchu, a golarz usiłował przytwierdzić mu do pleców olbrzymią bańkę.
Brzeg naczynia rozgrzał się mocno. Arnauta poczuwszy ból, wypalił starszemu lekarzowi tak silny policzek, że uderzony rozciągnął się jak długi koło ofiarodawcy.
— A tobie co? — złościł się pacyent. — Masz mi stawiać bańki, ale nie palić!
— Czym temu winien? — brzmiało usprawiedliwienie. — Instrument musi być gorący, bo inaczej nie pociągnie.
Odtąd miał się już na baczności i udało mu się przyczepić dwie bańki. Rzucił ku mnie tryumfujące spojrzenie, ale wyrwał go z tego zachwytu nad sobą samym groźny okrzyk Arnauty:
— Człowiecze, czy chcesz mnie zabić? Kto zniósłby takie boleści?
— Chwilkę cierpliwości! Czy swędzą cię jeszcze plecy?
— Nie. To pali, kłuje i gryzie!
— A, widzisz, że ci pomagam! Swędzenie już ustało. Teraz przyjdzie żelazko do ostrzenia.
Wyciągnął z worka długie żelazo i zaczął na niem ostrzyć instrument, który wziąłem za nożyczki do świec. Czynił to z miną tak przedsiębiorczą, jak gdyby szło o ścięcie hipopotama. Zbadał ostrze instrumentu na ściennej belce i ukląkł obok pacyenta.
Bańki tymczasem wychłódły i odpadły, pozostawiając dwie czerwone nabrzmiałości.
Lekarz przysadził się i jął liczyć:
— Bir — iki — ecz — raz — dwa — trzy! Allah ’1 Allah! Co robisz? Czy to wdzięczność za to, że ci zdrowie przywracam?
Oto w tej samej chwili, w której Arnauta poczuł ukłucie, dostał lekarz w twarz po raz drugi. Ofiara operacyi zerwała się i schwyciła cudotwórcę za kołnierz.
— Psie, ty mnie na pół zakłułeś! — ryknął. — Jak możesz tak bez miary marnować krew sługi padyszacha! Czy mam cię nadziać na rożen, czy udusić?
Powstałem także, ale nie z powodu tego zdarzenia, które mnie nic nie obchodziło, lecz dla zupełnie innej przyczyny. Oto człowiek, który obcinał sobie paznokcie, skończył tę czynność i zaczął inną niestety jeszcze mniej apetytną.
Zdjął z głowy jasną chustę, zwiniętą nakształt turbanu i rozłożył ją przed sobą. Następnie wyjął z kieszeni grzebień, grubo z drzewa wycięty i nie krępując się, zaczął w naszych oczach oddawać się czynności, którą śmiało można zalecać mieszkańcom Wschodu, jak najczęściej, którejby jednak nie należało wykonywać publicznie z tak ą swobodą. Nie był widocznie mahometaninem, bo miał pełne włosy, i to jakie włosy! I te kudły bronował z siłą... ale dość o tem.
Gdy operacya lekarska doszła do swego zajmującego zakończenia, nie chciał i on nic utracić z delikatnego widowiska. Powstał i wytrzepał poprostu chustkę właśnie tam, gdzieśmy siedzieli.
W mgnieniu oka znalazłem się oczywiście na dworze, a za mną i towarzysze. Halef zauważył z uśmiechem:
— Afw, effendi; tehammyl et mecdi daha hajle wakyt — wybacz mu, panie; on nie mógł już dłużej wytrzymać!
Zapłaciwszy gospodarzowi, opuściliśmy to miejsce, tylko dla zbieraczy owadów ciekawe. Drugi chan, choćby się tam nawet znajdował, nie był z pewnością bardziej ponętny. Towarzysze więc zgodzili się na moje zdanie, że lepiej noc przepędzić na wolnem powietrzu, niż w takim domu.
Za tą miejscowością dopędziliśmy ubogo odzianego człowieka, idącego obok dwukołowego wózka, zaprzężonego w małego, chudego osła. Pozdrowiłem go i zapytałem, jak daleko do Radowy i czy po drodze jest jaki zajazd. Mieliśmy jechać dwie godziny, a zajazdu nigdzie nie było. Zaczęliśmy rozmawiać, przyczem biedak zachowywał się bardzo pokornie. Widocznie musiał się przezwyciężyć, zanim zapytał:
— Czy chcesz zostać w Radowej, panie?
— Może się jeszcze przedtem zatrzymam.
— To musiałbyś nocować w polu.
— To nie szkodzi. Niebo jest najzdrowszym dachem.
— Masz słuszność. Gdybym nie był ubogim i chrześcijaninem, oddałbym ci mój dach.
— Gdzie mieszkasz?
— Niedaleko stąd; kilka minut w górę nad potokiem stoi moja chata.
— A czem jesteś?
— Ceglarzem.
— Właśnie dlatego, że jesteś ubogim i chrześcijaninem, zatrzymam się u ciebie. I ja jestem chrześcijanin.
— Ty, panie? — spytał zarówno zdumiony, jak ucieszony. — Uważałem cię za muzułmanina.
— Czemu?
Odpowiedział, wzruszając ramionami:
— Tu wszyscy chrześcijanie ubodzy.
— Ja też nie jestem bogaty. Nie rób sobie kłopotów. Mięso mamy z sobą. O nic cię nie poprosimy prócz ciepłej wody na kawę. Czy masz rodzinę?
— Tak, mam żonę, była także córka, ale umarła.
Twarz jego przybrała wyraz, który nie pozwolił mi na dalsze pytania.
Mogło się to wydać niewłaściwem, że staliśmy się ciężarem dla tego biedaka, ale doświadczyłem już tyle razy, że właśnie ubogi czuje się szczęśliwym i dumnym, gdy użyczy gościny komuś wyżej stojącemu od niego. Ubogi był bardzo ten człowiek. Wywnioskowałem to z jego odzienia, składającego się z płóciennego kitla i takich spodni. Głowa i nogi były bez okrycia.
Wkrótce dostaliśmy się nad potok, wpadający do Strumnicy, a doliną jego w górę aż do chaty, stojącej nad jamą w glinie. Chałupka miała tylko drzwi i jedno okno, ale za to prawdziwy komin. Obok drzwi znajdowała się ława ceglana, a za domem mały ogród warzywny z przylegającym doń sadkiem. Wszystko razem robiło przyjemne wrażenie. Obok stały długie stosy cegieł, ułożonych do schnięcia. Z jamy glinianej wyszła właśnie żona gospodarza. Słyszała, że nadjeżdżamy, ale można było zauważyć, że się przestraszyła widokiem tylu ludzi.
— Chodź tu! — rzekł mąż. — Ci effendi zostaną u nas na dzisiaj.
— O nieba! Ty żartujesz! — zawołała.
— Nie, nie żartuję. Ten effendi jest chrześcijanin. Przyjmiesz go z chęcią.
— Panie, pozwól, że się umyję! — rzekła. — Pracowałam w jamie.
Poszła do potoka, umyła sobie ręce, otarła je o fartuszek i podała mi prawicę, mówiąc:
— Nie widzieliśmy jeszcze nigdy takich gości dostojnych. Jesteśmy ubodzy i nie wiem, co wam mam podać.
— Mamy wszystko z sobą, czego nam trzeba — uspokoiłem ją. — Chcieliśmy jechać dalej, ale dowiedziałem się, że jesteście chrześcijanie, dlatego postanowiliśmy u was się zatrzymać.
— To wejdźcie do chaty! Spotyka nas dzisiaj wielki zaszczyt.
Brzmiało to tak szczerze, serdecznie i miło. Gospodyni także była bardzo ubogo odziana, ale czysto pomimo walającej roboty. Spódnica, bluza i fartuch były w wielu miejscach podarte, ale połatane starannie. Przyjemnie na to popatrzeć. Chude twarze obojga posiadały pewien rys, świadczący o cierpieniach duchowych.
Przez drzwi wchodziło się do małego przedziału, służącego za komórkę do przechowywania różnych narzędzi i za stajnię dla osiołka. Stąd wejście na lewo prowadziło do izby mieszkalnej.
Tu stał prawdziwy piec, zbudowany z cegieł. Zauważyłem tam stół, ławę i kilka stołków, zrobionych ręką męża i wyszorowanych do czysta. Na kilku przybitych do ściany deskach stały naczynia. W tylnym kącie znajdowało się łóżko, ujęte w świerkowe aż do powały sięgające gałęzie, a obok urządzono niszę z obrazkiem św. Bazylego i lampką przed nim płonącą.
Było tu ubogo, ale chędogo i swojsko.
Kobieta spojrzała na męża z zakłopotaniem. Dał jej oczyma znak, kierując wzrok poza dom, a ona skinęła głową. Zdejmując rzeczy z siebie, przystąpiłem do okna i zobaczyłem, że gospodyni nasza z motyką w ręku przeszła przez potok po kilku wystających zeń kamieniach i zaczęła kopać po drugiej stronie. Domyśliłem się zaraz, co to być mogło.
W tych okolicach, a jeszcze więcej dalej ku Grecyi, panuje zwyczaj oczywiście u chrześcijan, że zakopuje się w ziemię dobrze zamknięte dzbanki lub inne naczynia z winem. Dzieje się to w tym celu, żeby je wydobyć na wesele córki. Wino jest wówczas niezwykle dobre. Na bogatych weselach idzie to bardzo wysoko; wypijają do ostatniej kropelki.
— Zostawcie je tam — rzekłem do ceglarza. — Ja wolę wodę, a moim towarzyszom, ponieważ nie są chrześcijanami lecz mahometanami, nie wolno pić wina.
— Nie są chrześcijanami? Przecież oni zrobili tu znak nabożny przed świętym!
— Bo widzieli, że ja to uczyniłem. Oni nie gardzą innowiercami, ale spełniają także swoje przykazania. Nie ruszajcie wiec wina z ziemi.
— A skądże wiesz, że mam wino zakopane i że kazałem je przynieść?
— Odgadłem.
— Mam niewiele, mały dzbanek. Córka moja otrzymała go w darze od młodzieńca, który się z nią był zaręczył. Zakopaliśmy wino, aby mieć na weselu uroczysty napój. Ale ponieważ umarła, chciałem je wam podać.
— Nie zgadzam się na to. Serceby mnie bolało.
— Panie, przyjmij jednak! Dajemy tak chętnie!
— Wiem o tem. Dar ubogiego ma wartość stokrotną. Niech ci się zdaje, że je wypiłem.
Wyszedłem i zawołałem kobietę napowrót. Usłuchała, ale z ociąganiem. Poprosiłem ją, żeby przygotowała wodę gorącą. Podczas tego wyprowadziliśmy konie na łączkę, porosłą soczystą trawą i spętaliśmy im przednie nogi. Następnie dałem gospodyni kawę do zmielenia. Miałem wielką przyjemność, widząc wesoły blask jej oczu. Kto wie, od kiedy ci biedni ludzie nie kosztowali naprawdę smacznej kawy!
Gdy napój był już gotowy i napełnił swą wonią całą izbę, wyjęliśmy własne kubki do picia, a tymsamym uwolniliśmy tych biednych ludzi z kłopotu. Noc już zapadła, kiedyśmy kawę skończyli i przyszła kolej na nasze zapasy mięsa. Pieczeń aż się prosiła, żeby ją jeść.
Gospodarstwo mieli się do nas przysiąść oboje, ale nie dali się do tego nakłonić. Nie przyjęli ani kawałka mięsa.
— Wybacz, panie! — powiedział ceglarz. — Nam dzisiaj nic jeść nie wolno.
— Czemu? To nie jest dzień postu.
— Nie jadamy nic w poniedziałek, środę i piątek.
— Wiem wprawdzie, że u was zakonnicy poszczą w te trzy dni w tygodniu, ale wy przecież jesteście ludźmi świeckimi!
— Pościmy jednak. Postanowiliśmy sobie.
— Czy to ślub jaki?
— Nie. Nie ślubowaliśmy; umówiliśmy się tylko.
— Więc dam wam trochę mąki, żebyście sobie co upiekli.
— Dziękuję! Nie jemy nic, całkiem nic.
— Ależ nawet wasi kapłani jedzą w dni postne owoce strączkowe, jarzyny i sałaty.
— Ale my ani kąska. Nie bierz nam tego za złe!
Oto siedziało obok siebie tych dwoje niedokrewnych ludzi, z twarzy ich wyglądało cierpienie, a mimo najlepszej woli nie mogli oczu oderwać od jedzących. Żal mi ich było i wszystko rosło mi w ustach. Wstałem i wyszedłem. Nie umiem w obliczu smutku lub zaparcia się być zimnym, spokojnym widzem.
Szukałem miejsca, nadającego się na obozowisko i znalazłem wnet doskonałe. Było dziś prawie jasno od gwiazd, nie tak, jak poprzednich wieczorów. Za domem wznosiło się porosłe chaszczami wzgórze i kończyło się lasem. Tam, gdzie już zaczynały się drzewa, było miejsce niezarosłe, które widziałem już, gdyśmy tylko przybyli tutaj. Odszukałem je teraz. Wyścielone miękką murawą nadawało się doskonale na miejsce wypoczynku. Pod jaworem zauważyłem coś ciemnego i czworobocznego. Przystąpiłem bliżej. Był to grób. W głowach sterczał krzyż, przymocowany do drzewa.
Czyżby ten grób pozostawał w jakim związku z żałobą naszych gospodarzy? Z ich postem?
Współczucie moje wzrastało, ale postanowiłem się nie pytać. Nie dobrze jest powiększać rany krwawiące, albo otwierać już zabliźnione. Zszedłem ze wzgórza i spotkałem blizko domu gospodarza, który już oglądał się za mną.
— Panie, odszedłeś — rzekł. — Czyś zagniewany na mnie?
— Nie. Dlaczegóż miałbym się gniewać na ciebie?
— Bo odmówiłem przyjęcia twoich darów. Schodzisz z góry. Czy widziałeś tam grób?
— Tak.
— To mojej córki. Chciałbym cię o coś ważnego zapytać. Czy wolno?
— Wolno. Mam czas.
— Proszę cię, chodź tam na drugą stronę, gdzie stoją konie. Niech nikt nie słyszy tego, co powiem.
Poszliśmy na pastwisko i usiedliśmy obok siebie. Minął jakiś czas, zanim ceglarz przemówił. Było mu widocznie trudno znaleźć odpowiedni wstęp. Nareszcie zaczął:
— Kiedy odszedłeś, mówiliśmy o tobie. Słyszę, że jesteś pisarzem, że piszesz książki i że uczyłeś się wszelkich uczoności, jakie tylko są, a niema pytania, na które nie umiałbyś odpowiedzieć.
Po tych słowach poznałem, że hadżi już znowu język rozpuścił! Oczywiście, im jaśniej mnie malował, tem więcej światła mógł też rzucić na siebie! Odpowiedziałem więc:
— To nieprawda. Istnieje tylko jedna uczoność, a innej nie znam.
— Jaką masz na myśli?
— Złożona jest w przykazaniach pisma świętego. „Starajcie się najprzód o królestwo Boże; wszystko inne przypadnie wam samo z siebie w udziale“.
— Masz słuszność. Czy znasz pismo święte i jego nauki?
— Rozczytywałem się w niem i badałem, bo ono zawiera żywot wieczny, ale duch ludzki jest za słaby, aby znieść światło boskie. Myślałem często tygodniami nad jednem słowem biblii i poczułem, że popełniłem zuchwalstwo. Następnie czytałem sercem i znalazłem odrazu, co właściwe.
— Sercem? Kto potrafi tak czytać! Czy znalazłeś tam, co mówi biblia o śmierci i życiu wiecznem?
— Tak.
— Czy wierzysz w życie po śmierci?
— Gdybym nie miał tej wiary, lepiejby było, żebym wcale na świat nie przyszedł. Wiara w wieczną szczęśliwość jest już jej początkiem.
— A więc duch żyje po śmierci?
— Całkiem pewnie.
— A czyściec istnieje?
— Tak.
— My powiadamy, że go niema. A czy są widma?
— Nie.
— O, ktoby temu uwierzył! Są dusze, co nie mogą zaznać spokoju i wracają na ziemię jako widma. Ja to wiem. Dlatego jestem tak i nieszczęśliwy i dlatego poszczę z żoną. Sądzimy, że może odkupimy ją w ten sposób.
— Ją? Kogo masz na myśli?
— Tę, której grób odwiedziłeś. Moją córkę.
— Czy chcesz powiedzieć, że chodzi jako widmo?
— Tak.
— Nieszczęsny! Kto był na tyle złośliwy, żeby w ojca wpoić wiarę w błąkanie się córki po śmierci.
— Ja to wiem dobrze!
— Czy widziałeś ją?
— Ja nie, ale drudzy.
— Nie wierz temu!
— Ale sam ją słyszałem.
— Zwaryowałeś! W jakiej się ukazuje postaci?
— Ukazała się jako nietoperz — odrzekł całkiem cicho, zbliżając usta swoje do mego ucha. — Nie należy o tem mówić, a przynajmniej nie głośno. Ja się na śmierć zasmucę. Ponieważ dowiedziałem się, że jesteś wielkim uczonym, to może znajdziesz środek na jej uspokojenie.
— Nikt z uczonych nie zna tego środka, o którym myślisz. Wierz tylko mocno, że niema strachów, a pozbędziesz się zaraz smutku!
— Tego nie potrafię, nie zdołam. Toż ja ją słyszę i to zawsze w godzinie jej śmierci.
— Kiedy to?
— Na dwie godziny przed północą. Nadlatuje i puka w nasze okiennice.
— Jako nietoperz? Tu puka?
— Tego nie wiem. Słyszałem ją tylko, lecz nie widziałem nigdy. Ale drudzy widzieli ją jako nietoperza, a jej narzeczony leży teraz chory śmiertelnie i musi umrzeć.
Naraz przyszła mi do głowy pewna myśl. Zapytałem:
— Czy sądzisz może, że jest upiorem?
— Tak jest.
— Mój Boże! To jeszcze straszniejsze niż myślałem.
— Nieprawdaż? Umrę ze zgryzoty!
— Tak umrzyj, lecz ze zmartwienia z powodu własnej głupoty! Zrozumiałeś?
To było gorzkie, ale nie każde lekarstwo jest słodkie. Ceglarz siedział koło mnie i płakał, a ja współczułem z nim serdecznie. Zabobon tak zakorzenił się w tamtych stronach, że do walki z nim potrzeba mocnych środków. Zresztą miałem tu pozostać tylko kilka godzin, nie było więc czasu do obszernych dowodzeń.
— Panie, spodziewałem się pociechy od ciebie — rzekł — a nie takiego szyderstwa.
— Nie szydzę z ciebie, tylko jestem oburzony na zabobon. Idź do popa i spytaj go, a on cię pouczy, że to wielki grzech wierzyć, że córka jest upiorem.
— O, byłem już u niego!
— Cóż powiedział?
— To samo co i do Wlastana, który także zasięgał jego rady.
— Któż to ten Wlastan?
— Dawniej mój najlepszy przyjaciel, a teraz mój wróg najgorszy. Syn jego był narzeczonym mojej córki. Ona teraz z grobu powstaje i wysysa mu krew z ciała, że ginie zwolna i musi umrzeć.
— Hm! A więc on był u popa! A cóż pop jemu powiedział?
— Przyznał, że moja córka jest wampirem.
— Nie może być! Czy umarła bez spowiedzi i rozgrzeszenia? Powiadają, że tak zawsze bywa z upiorami.
— Tak też było niestety. Pop mieszka daleko i nie mógł na czas przybyć. Nie pozwolono też zwłok pochować w Tekirlik z powodu ospy.
— Czy córka twoja umarła na tę chorobę?
— Tak. Było tu wówczas więcej chorych na ospę. Córce mojej zrobiło się niedobrze, dostała bólu głowy i nie mogła jeść. Mimo to poszła do Wlastana pielęgnować jego żonę, a swoją przyszłą teściową, chorą na ospę. Wkrótce wróciła do domu. Dostała febry; niewątpliwie spotkało ją coś nieprzyjemnego; była taka przerażona. Nie mogłem zbadać powodu. Mówiła ciągle w gorączce, że narzeczony jej, syn Wlastana, musi umrzeć. Potem wystąpiła u niej ospa i dziewczyna umarła, ale jeszcze umierając, powtarzała, że on musi umrzeć. Teraz jest upiorem i zabiera go do siebie, jeśli nie użyje się środka, zaleconego przez popa.
— Jakiż to środek?
— Trzeba otworzyć grób i wbić jej w serce śpiczasty, poświęcany kół, posmarowany tłuszczem świni, zabitej na ośm dni przed Bożem Narodzeniem.
— To straszne, straszne! I ty wierzysz w to, że ten środek pomoże?
— Tak; ale nie daję na to pozwolenia. Niech pop czuwa przy chorym, to widmo się doń nie zbliży. Gdy się to powtórzy przez dwanaście nocy, ona nie wróci już i będzie zbawiona. Gdy się ją jednak w grobie przebije, popadnie w ręce dyabelskie. Jest to podobno straszne, jak taki upiór krzyczy i błaga słowami, kiedy się go ma przebić. Dzieje się to zawsze o północy. Ciało upiora nie gnije. Leży on w grobie taki ciepły i rumiany, jak za życia. Ponieważ nie chcę się zgodzić na otwarcie grobu mej córki, stał się Wlastan moim wrogiem śmiertelnym.
— Czem jest ten człowiek?
— Wypala cegły i dachówki, gdy tymczasem ja jestem prostym ceglarzem. Pochodzimy obaj z okolic Drenowy i przybyliśmy tutaj, aby wynająć kopalnie gliny. On był zamożny, a ja biedny, ale on nie był dumny, a syn jego chciał zostać moim zięciem. Teraz już wszystko przepadło.
— Czy daleko stąd mieszka?
— Kwadrans drogi potokiem w górę.
— Poszukam go jutro i powiem mu swoje zdanie o tem. Obaj jesteście niewymownie głupi.
— W takim razie i pop musiałby być głupim.
— Może i jeszcze coś ponadto. Ale powiedz mi, czy córka twoja przylatuje tylko w pewne dni, aby ci pukać w okiennice?
— Nie, przychodzi regularnie.
— Czy nigdy nie wybiegłeś?
— Nie. Jakżebym odważył się na to! Widok upiora kosztuje życie.
— No, chciałbym, żeby dziś się zjawił!
— Dziś środa; w środę przychodziła przeważnie.
— Pięknie! Zapytam ją, czemu ci spać nie daje.
— Panie, to byłoby szaleństwem. Miałbym jeszcze trupa do chowania.
— Jakiego trupa?
— Ciebie!
— To trudno! Ale zakończmy teraz rozmowę. Słyszę głosy mych towarzyszy. Zjedli już i szukają mnie teraz.
— Nie opowiesz im nic?
— Tylko hadżemu. On pomoże mi w leczeniu upiora.
— Panie, proszę cię usilnie, nie bądź nieprzezorny! Narażasz życie nierozważnie!
— Będę właśnie bardzo przezorny. Od tylu lat już tęskniłem ze widokiem upiora i ucieszyłbym się bardzo, gdyby to życzenie dziś się spełniło.
— Słyszałem, że nie znasz trwogi i zgaduję przyczynę. Czy byłbyś tak dobry pokazać mi ten czar, który posiadasz?
— Tak, chętnie!
Podsunąłem mu pięść ściśniętą pod oczy.
— Otwórz rękę, bym go zobaczył!
— Popatrz! W ręce nic niema. Uważam pięść za najskuteczniejszy talizman.
Nie mówiliśmy o tem już więcej, gdyż spotkaliśmy się z tamtymi. Porozmawialiśmy jeszcze krótki czas wszyscy przed domem. Kerpiczemu dałem pokosztować mego tytoniu, co uradowało go bardzo. Potem powiedzieliśmy dobranoc jemu i żonie. Oboje byli zdumieni, słysząc, że chcemy się położyć spać koło grobu. Pro testowali przeciwko temu gorąco, ale bez powodzenia. Tam, gdzie znużone dziecię człowiecze śpi na zawsze, można się śmiało na krótką noc do snu ułożyć.
Osko i Omar poszli na górę, a ja z Halefem zostałem pod pozorem popatrzenia na konie.
— Zihdi, masz coś tajemniczego, o czem ci dwaj wiedzieć nie powinni? — zauważył hadżi.
— Tak. Czy widziałeś kiedy widmo, Halefie?
— Podobno są rozmaite dżiny, na pustyni i w lasach, w górach i na dolinach, ale ja nie widziałem jeszcze ducha.
— Mylisz się. Widziałeś.
— Gdzie?
— W krainie Kurdów, ducha jaskini.
— Masz na myśli Marah Durimeh? To była dobra kobieta, a nie zły dżin. Ale prawdziwego dżina chciałbym zobaczyć.
— Wiem o jednym z nich.
— Gdzie?
— Tutaj. Przylatuje tu wieczorem widmo i puka w okiennice.
— O cudzie! Sądzisz, że nadleci dziś także?
— Nie wiem, ale życzę sobie tego.
— Ja także. Zapytamy tego ducha, czy ma przy sobie paszport wielkorządcy. Czy zrobimy tak?
— Dobrze; za pół godziny nadejdzie chwila, w której zwykłe nawiedza ten dom. Jeśli się nie zjawi, to stracimy tylko trochę czasu.
— Gdzie zaczekamy na niego?
— Tu, nad potokiem, za krzakami będziemy leżeli wygodnie na trawie, a dom będzie tak blizko, że dostaniemy się doń w pięciu krokach. Zaczekamy, dopóki nie zechce odejść i pochwycimy go potem z dwóch stron.
— Czy użyjemy broni, gdyby się wyrywał?
— Musimy tego uniknąć! My dwaj potrafimy przecież przytrzymać jednego stracha!
— Całkiem słusznie! Właściwie nie potrzeba mi ciebie do tego. Jestem twoim przyjacielem i stróżem. Mógłbyś spokojnie pójść spać.
Po tych słowach wlazł Halef za krzak, ja zaś położyłem się nieopodal za drugim. Właściwie robiłem to jedynie pour passer le temps. Byłem pewien, że upiór nie przyjdzie. To też nie przestrzegając względów ostrożności, pytałem Halefa na odległość kilku metrów o jego ból w piersiach i prosiłem, żeby się oszczędzał, gdyby przyszło do walki na pięści.
— Cicho bądź, zihdi! — odrzekł. — Kto chce złapać dżina, ten nie powinien ostrzegać go głośną rozmową. Naucz się tu teraz tego odemnie!
Usłuchałem oczywiście tego rozkazu. Halef miał słuszność. Skoro już tu czatowaliśmy, to należało rzecz brać poważnie. A poważną była sprawa w każdym razie. O tym zabobonie o upiorach nasłuchałem i naczytałem się niemało. Szło teraz o to, żeby takiemu widmu, wysysającemu krew, zajrzeć pod skrzydełka i wyleczyć zacnych gospodarzy ze strachu i zmartwienia. W grze było pewnie jakieś oszustwo.
Czekaliśmy tak przeszło pół godziny. Chciałem już odejść, kiedy zaczęło się coś skradać szybko i bez szmeru z tej strony, po której leżałem. Była to ciemna męska postać, która zręcznym ruchem przysunęła się do okiennicy i zaczęła tam nadsłuchiwać. Następnie wydał ów drab gwiżdżący szum, jaki słyszałem raz w Wiedniu w Würstelpraterze, gdy dyabeł porywał doktora Fausta w teatrze maryonetek. Świszczę się przytem głośno, to podnosząc głos, to znów zniżając i mruczy się równocześnie. Brzmi to zupełnie tak, jak gdyby wiatr świstał o krawędź skały. Następnie uderzył duch dwa razy silnie w okiennice i chciał uciec czemprędzej. Wtem zabrzmiał głos Halefa:
— Dur, gich jyrymdżi, szimdi zeni bicim war — Stój, łaziku, przecież mamy cię teraz!
Poskoczył ku niemu, aby go schwytać. Duch jako duch okazał wielką przytomność umysłu. Palnął małego w twarz i zawołał:
— Eredjatatàrba!
Po tem umknął.
Gdyby był Halef ust nie otwierał i nie krzyknął przedwcześnie, poszłoby wszystko inaczej. Teraz duch uciekał w przeciwnym odemnie kierunku tak, że miał odstęp większy niż na szerokość całego domu. Mimo to popędziłem za nim, a przebiegając obok Halefa, rzuciłem mu gniewnie „cymbale“. Ukarany w ten sposób, pośpieszył za mną co prędzej.
Duch był dobrym biegunem. Należało tu natężyć się zaraz w kilku pierwszych minutach. Nauczyłem się od Indyan rzucać więcej naprzód, niż podskakiwać i zbliżyłem się wnet do niego tak, że już rękę wyciągnąłem ku niemu. Lecz i teraz nie opuściła go przytomność umysłu. Nagłym ruchem skręcił z drogi, ja zaś przeleciałem obok niego, znajdując się w tej chwili obydwoma nogami w powietrzu. Oczywiście i ja się natychmiast zwróciłem. On pognał na poprzek przez potok i dostał się już prawie na brzeg. Wziąłem rozmach, aby skokiem dostać się na drugą stronę. Udało się. Zaczepiłem o grunt tuż poza nim i sięgnąłem ręką równocześnie. Schwyciłem go za pas i oparłem się jedną nogą, by go powalić na ziemię.
— Az istenért! — wymknęło mu się.
Czy tak błyskawicznie pas rozluźnił, czy też ten nie był mocno związany, dość, że z łachmanem w ręku zachwiałem się i wskutek mej własnej siły zatoczyłem się wstecz. Duch tymczasem wpadł w krzaki, gdzie nie mogłem już za nim pędzić.
— Czy masz go? — zapytał z poza mnie Halef, gotując się także do skoku.
— Nie, ale zaraz ciebie tu chwycę za uszy! Wczoraj załamałeś mi się w gołębniku, a dziś odpędzasz mi tego człowieka przedwczesnym okrzykiem!
— Zihdi, to był czysty zapał! On rzeczywiście umknął tylko ze strachu!
To było takie zabawne, że zaśmiałem się pomimo gniewu.
— Oczywiście ze strachu, a nie z odwagi. No, możesz go sobie teraz szukać, jeśli go chcesz zapytać o paszport wielkorządcy!
— O świcie znajdziemy jego ślady.
— Tak, wtedy właśnie, kiedy będziemy musieli wyruszać.
— Ale masz przynajmniej coś z niego. Co to?
— Stara szmata, którą, jak się zdaje, obwiązywał się zamiast pasem.
— Czy zrozumiałeś, co mówił?
— Tak, to było po węgiersku. Zapytam ceglarza, czy zna tu kogo, kto mówi tym językiem. Tu coś tkwi w pasie. Zobaczmy, co to?
Poczułem w szmacie coś, co wyglądało na okrągły przedmiot z trzonkiem. Wyciągnąłem to i chciałem potrzymać na tle nieba, aby zobaczyć, co to, ale przenikliwa woń, jaka się koło mnie rozeszła, upewniła mnie, że miałem w ręku starą, nawskróś przesiąkniętą sokiem tytoniowym, fajkę z krótkim cybuchem.
— Co to? — zapytał Halef.
— Fajka.
— Allah i Allah! To strachy palą tytoń?
— Czasami, jak się zdaje, i to nie najlepszy gatunek.
— Pokaż!
Wziął fajkę, powąchał ją i zawołał:
— O biada! Kto chciałby to powąchać, musiałby nie mieć nosa.
Podniósł rękę, aby fajkę odrzucić od siebie, ale mu w tem przeszkodziłem.
— Stój! Co ci przychodzi do głowy? Mnie potrzeba tej fajki.
— Niech cię Allach uchowa! Czy chcesz z niej palić?
— Nie. Posłuży mi tylko do zbadania, kto jest tym duchem.
— Masz słuszność. Byłbym ją wyrzucił i popełnił przez to głupstwo.
— Wróć się do ceglarza!
Gospodarz słyszał okrzyk Halefa, zarówno jak i słowa rzekomego upiora, a potem nasze kroki. Zdjęła go trwoga śmiertelna. Gdyśmy weszli do chaty miał twarz białą jak kreda, a żona jego tak samo.
— Widziałeś upiora, panie? — spytał, pośpiesznie zrywając się z miejsca.
— Tak.
— To musisz umrzeć. Kto zobaczy upiora, żyć nie może.
— Więc umrę bardzo prędko, bo go nietylko widziałem, lecz zaczepiłem:
— O nieba!
— Byłbym go chętnie przytrzymał! Niestety wymknął się.
— Uleciał w powietrze?
— Nie, całkiem prawidłowo uciekł przez drogę, a potem przez potok, przyczem słów kilka wymówił.
— Jakich?
— Eredj a tatàrba i az istenért.
— Tego nikt nie zrozumie. To pewnie język duchów.
— O nie! To język Madziarów; wiem dobrze. Duch zląkł się bardzo. Słowa, które wymówił, wypowiada się tylko w strachu. Czy jest tu gdzie blizko człowiek, pochodzący z Węgier?
— Jest.
— Kto taki? — Parobek Wlastana.
— Och, to ciekawe! Czy znasz go dobrze?
— Bardzo.
— Czy znasz i te dwa przedmioty?
Pokazałem mu pas i fajkę.
— Są własnością parobka — odrzekł. — Szczególnie dobrze znam fajkę. Pali z niej i trzcinowego cybucha. Gdy trzcina dobrze nasiąknie sokiem tytoniowym, a on niema tytoniu, odgryza zawsze kawałek cybucha i żuje go. Powiada, że to prawdziwa rozkosz. To mój wróg, ponieważ zwrócił wzrok na moją córkę, a myśmy mu drzwi pokazali. Czy i teraz on był na dworze?
— Nie wiem dokładnie. Sądzę, że upiór nigdy już nie przyjdzie. Pokażę ci go jutro rano. Postanowiłem wyjechać stąd o świcie, ale zatrzymam się kilka godzin, aby udać się z tobą do Wlastana.
— Co ci na myśl przychodzi, panie! — rzekł przestraszony. — On wyrzuciłby nas za drzwi!
— Zapewniam cię, że przyjmie nas wprawdzie bardzo nieprzychylnie, ale rozstaniemy się bardzo przyjaźnie. Pogodzisz się z nim zupełnie.
— Jak doprowadzisz do tego?
— Teraz nad tem pomyślę i dlatego pozwól mi spocząć.
Nie chciał przystać na to. To, co przeżyliśmy przed domem, było zagadką dla niego, a tego, co mu o tem powiedziałem, nie umiał sobie wytłumaczyć. Prosił o wyjaśnienie; uważałem jednak za stosowniejsze kazać mu czekać aż do przekonania się, że niema upiorów, ani strachów. Wyszedłem przeto z Halefem, nie odpowiadając na żadne pytania, i udałem się na wspomniany pagórek. Osko i Omar spali już tam. Nie mówiliśmy nic z sobą.
Parobek ów postanowił zemścić się w ten sposób za odmowę, że ogłosił zmarłą córkę kerpiczego upiorem.
To nie ulegało wątpliwości. Nazajutrz rano chciałem ptaszka wziąć na przesłuchanie i zmusić do wyznania.
Ponieważ byliśmy wszyscy znużeni, sen wkrótce skleił nam oczy, ale mój sen był bardzo lekki. Miałem przeczucie, że nas jeszcze coś spotka.
Czy mi się śniło, czy też była to rzeczywistość, dość, że usłyszałem łoskot, jakby ruszono z posad kamień, który stoczył się potem w zarośla. Podniosłem się nadsłuchując. Tak, istotnie zbliżały się kroki nie jednego, lecz kilku ludzi.
Coprędzej pobudziłem przyjaciół. Kilka cichych słów wystarczyło do pouczenia, o co chodzi; skoczyliśmy w kierunku przeciwnym do odgłosu kroków w zarośla.
Zaledwieśmy przykucnęli, ukazali się po drugiej stronie ludzie, którzy nas w sposób tak nielitościwy snu pozbawili. Pod jaworem było wprawdzie ciemniej niż pod wyiskrzonem gwiazdami niebem, mimo to można było rozeznać dokładnie cztery osoby. Pierwsza z nich niosła jakieś narzędzia, które przed grobem rzuciła w trawę. Za nią dwie osoby prowadziły trzecią, którą potem troskliwie posadziły na ziemi. Jedna z nich była kobietą.
— Czy zaczniemy zaraz? — zapytał pierwszy.
— Tak, musimy się śpieszyć. Północ już blizko. Czarownica nie powinna już więcej z grobu wyleźć.
— Czy nam to nic nie zaszkodzi? — zapytała kobieta z trwogą.
— Nie. Mówiłem ci już sto razy, że spełnimy dobry uczynek. Weź motykę, Andras!

Andras, po węgiersku tyle, co Andrzej. Wiedziałem odrazu, kogo mamy przed sobą; mianowicie starego Wlastana z żoną, synem i parobkiem.
Nic wygodniejszego nie mogło się zdarzyć. Postanowiłem nie dopuścić tych ludzi do naruszenia grobu, lecz załatwić się z nimi krótko. Po kilku słowach, rzuconych towarzyszom, wyskoczyliśmy z kryjówki. Nastąpiły cztery okrzyki, ale wtedy każdy z nas trzymał już jedno za kołnierz. Ja miałem w ręku parobka.
— Nagy Istem — wielki Boże! — ryknął.
Rzuciłem go na ziemię, przytrzymałem, a dobywszy noża, przyłożyłem mu go do gardła.
— Och en szerencsetlen, vege mindennek — o ja nieszczęśliwy, wszystko przepadło! — jęczał.
To szczególne, że nawet kiedy się kilkoma językami włada, posługuje się w takich chwilach zawsze ojczystym. Tak zrobił Węgier. Musiałem działać prędko, aby mu nie dać czasu do namysłu.
— Ty byłeś upiorem! — zawołałem doń.
— Tak — odrzekł przerażony.
— Z zemsty, że córka ceglarza niecierpiała ciebie?
— Tak.
— Co wieczora pukałeś tu w okiennicę i udawałeś ducha?
— Tak.
To przyznanie się było właściwie dostateczne, aby tamtych troje przekonać, ale pomyślałem sobie o wycieńczeniu syna Wlastanowego. Mogło być skutkiem strachu przed upiorem, ale przyszło mi na język pytanie:
— A młodemu panu zadawałeś coś potajemnie?
— Łaski! — jęknął.
— Co takiego?
— Truciznę na szczury, ale codzień po troszkę.
— Miał więc zginąć powolnie?
— Tak.
— Dlaczego? Mów prawdę, bo wbiję ci ten nóż w gardło!
— Chciałem zostać synem — wyjąkał.
Teraz wyjaśniło mi się wszystko. Córka ceglarza wróciła do domu przelękniona i przerażona i mówiła jeszcze przed śmiercią, że narzeczony jej musi umrzeć, ale nie wyjaśniła, skąd to wiedziała. Ścisnąłem drabowi gardło jeszcze mocniej i zapytałem:
— Narzeczona młodego pan a złapała cię na zadawaniu mu trucizny na szczury, a ty zmusiłeś ją groźbą do milczenia?
Czy to z trwogi przed nożem, czy też wydało mu się w pobliżu grobu i przed zamierzonem znieważeniem trupa, że ma do czynienia z nadziemskiemi istotami, dość że się przyznał:
— Zagroziłem jej, że rodziców jej zabiję, gdyby jej na myśl przyszło mnie zdradzić.
— To wystarczy. Chodźcie wszyscy na dół do ceglarza!
Podniosłem parobka i zmusiłem go do tego, żeby szedł na dół przedemną. Tamci poszli za nami. Nikt nie rzekł ani słowa. Zacny właściciel chałupy jeszcze nie spał. Zdumiał się oczywiście bardzo, widząc nas wchodzących z jego śmiertelnymi wrogami.
— Tu — rzekłem, rzucając parobka w róg izby — tu masz upiora. Przypatrz się dobrze. Żywi się starymi cybuchami, a dla odmiany wykopuje trupy.
Poczciwiec patrzył na jednego z nas po drugim i nie mógł wymówić ani słowa. Wlastan pierwszy odzyskał mowę, wyciągnął rękę do niego i powiedział:
— Wybacz; nas oszukano!
— Skąd wyście się tu wzięli?
— Chcieliśmy tam w górze grób otworzyć. Przynieśliśmy z sobą kół poświęcany, aby go wbić w serce twej córce. Sam nie wiem, jak — jak...
Więcej już nie słyszałem. Nie uważałem się za powołanego do narzucania się na świadka mającej tu z pewnością nastąpić sceny pojednania i opuściłem izbę. Halef, Osko i Omar poszli za mną.
Mały hadżi robił rozmaite uwagi co do schwytanego upiora. Zarazem dochodziły nas głosy rozmawiających w izbie, to gniewne i groźne, prawdopodobnie w odniesieniu do upiora, to znowu spokojniejsze, a w końcu wesołe, Potem nas zawołano do środka.
— Panie — rzekł kerpiczi, płacząc z radości — wam to zawdzięczamy. Uwolniliście nas od wstydu i strapienia. Jak się mam za to odpłacić?
Żona jego podała nam także rękę szlochając, ja zaś odezwałem się:
— Sobie samym podziękujcie za tę radość. Mimo ubóstwa przyjęliście u siebie obcego. Teraz przychodzi nagroda: nie będziecie już pościć ze smutku z powodu plotek, któremi zatruwano wam życie. Gdybyś mi się był nie poskarżył na swoją przykrość, pomoc nie nastąpiłaby tak rychło.
— Tak, słyszałem, że jesteś biegły we wszystkich gałęziach wiedzy. Czy znasz także trucizny?
Spojrzałem na syna Wlastana, siedzącego z wybladłem obliczem i zapadłymi policzkami. Mimo to błyszczały teraz oczy jego radością i nadzieją.
— Rozumiem się o tyle właśnie na truciznach, ich działaniu i odtrutkach, że mogę was zapewnić, iż ten zacny młodzian wyzdrowieje wkrótce, skoro tylko udacie się do właściwego lekarza, a nie do konowała. Człowieka skulonego tam w kącie, oddacie sędziemu. Niech poniesie karę.
Opinia lekarska, choć wydana przez laika, wywołała radość najwyższą i wpłynęła na młodziana tak, że całkiem rzeźko przyskoczył do mnie i ściskał mi ręce tak silnie jak rodzice.
Nie powiedziawszy ani słowa, wziął Wlastan sznur i związał nim ręce parobkowi i wyprowadził go, dawszy żonie znać, żeby szła za nim.
Gdy za pół godziny wrócili, niosła żona duży kosz napełniony jadłem, on zaś wlókł do izby potężny dzban.
— Panie — rzekł — nie chciałeś pić weselnego wina mego biednego wroga, który znów jest moim przyjacielem, właśnie dlatego, że jest ubogi, ale ja jestem bogaty. Możecie się napić odemnie tego, które właśnie wykopałem.
— Dobrze, niech tak będzie. Jeśli jednak ma nam smakować, to musisz nam przyrzec, że w bogactwie swem zajmiesz się biednym przyjacielem, aby się nie zapracowywał nad siły dla uniknięcia nędzy i niedostatku.
— Obiecuję ci to uroczyście. Daję na to rękę. Ilekroć razem będziemy, wspominać będziemy przyjemnie was i ten wieczór.
Teraz zaczęła się wesoła uczta. Moi trzej mahometańscy towarzysze patrzyli, jak nam smakowało stare wino. Niewątpliwie szła im ślinka w ustach, bo Halef szepnął do mnie:
— Zihdi, ono wygląda całkiem czerwono, gęsto i zakopane było w ziemi. To już nie wino.
— A cóż takiego?
— Krew ziemi, a to pić można.
— Naturalnie!
— Więc pozwól, że i my sobie nalejemy. Chcemy się radować razem z wami!
Nalewał sobie mnogo, mnogo razy.
Należy jeszcze wspomnieć, że o śnie ani mowy nie było. Gdy nazajutrz mieliśmy wieś już za sobą i skręciliśmy na drogę, rzekł hadżi:
— Skoro wrócę do Hanneh, najpiękniejszej z pięknych, nauczę ją robić krew z wina, gdyż kropla jego przezwycięża boleści całego świata. Allah jest wielki, a Mohammed jego prorok!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.