W wąwozach Bałkanu/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | W wąwozach Bałkanu | |
Podtytuł | Powieść podróżnicza | |
Wydawca | Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza« | |
Data wyd. | 1909 | |
Druk | Drukarnia Aleksandra Rippera | |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | In den Schluchten des Balkan | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
BAŁKANU
Prawo tłumaczenia wszystkich dzieł Karola Maya na język polski jest wyłączną własnością wydawcy.
Wszelkie inne tłumaczenia prawnie będą ścigane.
Opuszczając Adryanopol z Halefem, Omarem i Oską w towarzystwie trzech kawasów, nie odjechaliśmy jeszcze daleko od miasta, kiedy usłyszeliśmy za sobą tętent. Odwróciwszy się, ujrzeliśmy jeźdźca, który starał się nas dopędzić. Zatrzymaliśmy nasze konie i wnet rozpoznaliśmy w nim Malhema, oddźwiernego Hulama. Jechał na koniu, ciężko obładowanym, a zeskoczył zeń tuż obok nas.
— Sallam! — powitał krótko.
Odpowiedzieliśmy na jego pozdrowienie, poczem on, widząc nasze pytające spojrzenia, oświadczył:
— Wybacz, effendi, że przerywam waszą pośpieszną jazdę! Pan mój kazał mi was doścignąć.
— Dlaczego? — spytałem.
— Aby wam przyprowadzić tego konia.
— Co masz na nim?
— Żywność i inne rzeczy, których potrzebować możecie.
— Jesteśmy już zaopatrzeni na kilka dni!
— Pan mój przypuszcza, że ci, których ścigacie, zboczą z gościńca. Jeżeli udadzą się w góry, to znajdziecie żywność dla koni, ale nie dla siebie.
— Pan twój jest bardzo dobry, ale ten ciężko obładowany koń będzie tylko opóźniał naszą jazdę.
— Przyprowadziłem go wam, bo muszę słuchać; nie wolno mi inaczej postąpić. Warin zaghlik ile Allah jol aczliklighi — bądźcie zdrowi, Allah niech wam użyczy dobrej podróży!
Z temi słowy zarzucił koniowi cugle na szyję, obrócił się i pobiegł szybko ku miastu.
W tej chwili zawrócił Halef konia także ku miastu i zapytał:
— Czy pognać za nim, effendi?
— Na co?
— Schwytać go i sprowadzić, aby poznał twoją wolę!
— Nie, zostaw go! Nie mamy czasu do stracenia.
— Co tam może być w tych kocach i rogóżkach?
— Nie potrzebujemy tego wiedzieć na razie. Zobaczymy wieczorem, kiedy już będzie za ciemno na dalszą jazdę. Weź konia za cugle i naprzód!
Ruszyliśmy dalej po tej przerwie, ja przodem, a reszta za mną dlatego, że ja musiałem uważać na ślady, chociaż trudno było nawet pomyśleć, byśmy je odnaleźli.
Droga nasza, choć nie zasługiwała na nazwę gościńca, była dość ożywiona. Mały hadżi miał zupełną słuszność, twierdząc, że tutaj daleko trudniej wpaść na trop ściganego, niż na Saharze. To też zwracałem uwagę nie tyle na samą drogę, ile na jej krawędź, leżącą naprzeciw brzegu rzeki. Dopóki nie dostrzegłem, żeby trzej jeźdźcy zboczyli z kierunku, w którym myśmy jechali, mogłem być pewnym, że mieliśmy ich przed sobą.
Spotykaliśmy jeźdźców, przyciężkie wozy i pieszych przechodniów, ale nie pytałem o nic nikogo. Wobec tego, że zbiegowie przejeżdżali tędy jeszcze wczoraj wieczorem, nie mógł ich widzieć nikt ze spotykanych przez nas ludzi.
Nie zatrzymywałem się też obok domów, które mijaliśmy po drodze, ponieważ nie prowadziły stąd żadne drogi, któremi mógłby był jechać Barud el Amazat. Gdyśmy jednak dostali się do niewielkiej miejscowości, zwanej Bukioj, skąd rozchodziło się kilka ścieżek na boki, stanąłem i zapytałem pierwszego, który nas spotkał:
— Sallam! Czy jest w tej miejscowości, której niech Allah błogosławi, jaki bekdżi?[1]
— No! — rzekłem zniecierpliwiony.
— Sabr, sabr — cierpliwości, cierpliwości! — odpowiedział.
Oparł się na kiju i zaczął dokładnie badać postać małego hadżego. Halef Omar jednak sięgnął do troków przy siodle, dobył bata i zapytał:
— Znasz to?
Zapytany wyprostował się, ujął za pałasz i odparł:
— Znasz to, mały?
Mały! Żadne słowo nie mogło Halefa Omara tak dotknąć, jak to. Zamierzył się do ciosu, lecz ja wcisnąłem się z koniem między tamtego a niego i przestrzegłem go:
— Tylko bez zbytniego pośpiechu, Halefie! Już ten człowiek odpowie mi na pytanie.
Wyjąłem z kieszeni małą monetę, pokazałem właścicielowi pałasza i powtórzyłem:
— A zatem, czy jest tu bekdżi?
— A dasz pieniądze? — spytał.
— Tak.
— To dawaj!
Wyciągnął rękę.
— Najpierw odpowiedź!
Tak, tu jest bekdżi. No, ale teraz już dawaj pieniądze!
Było to tylko kilka miedzianych para.
— Masz! — rzekłem. — Gdzie on mieszka?
— A zapłacisz i za to pytanie?
— Przecież już zapłaciłem!
— Za pierwsze, lecz nie za drugie.
— Dobrze, masz jeszcze dwie pięcioparówki! A zatem, gdzie mieszka bekdżi?
— Tam w ostatnim domu — odpowiedział, wskazując na jakiś budynek, który nazwał wprawdzie domem, który jednak powinien się raczej nazywać stajnią.
Ruszyliśmy we wskazanym kierunku. Przybywszy do walącego się jednopiątrowego domu, zsiadłem z konia, aby zbliżyć się do otworu, służącego jako jedyne wejście i wyjście. W tej samej chwili ukazała się w niem kobieta, wywabiona tętentem naszych koni.
— O, jazik! Acz gyciny — o biada! Uważaj! — zawołała i cofnęła się co prędzej.
Bosa była i twarz miała odsłoniętą, co chyba naszą winą nie było. Ciało jej okrywała jakaś stara, potargana materya, a włosy wyglądały tak, jak gdyby na głowie miała fabrykę filcu na małą skalę. Wody z pewnością z rok na jej obliczu nie było.
Już myślałem, że się nie pokaże, ale po kilku moich okrzykach zniecierpliwienia pojawiła się znowu, trzymając dno połamanego kosza przed twarzą. Przez szpary starej plecionki widziała ona nas, ale my nie mogliśmy rozkoszować się widokiem jej oblicza.
— Czego chcecie? — spytała.
— Czy tu mieszka bekdżi? — odpowiedziałem na jej pytanie.
— Tak.
— Czy jesteś jego żoną?
— Jestem jego jedyną żoną — odrzekła dumnie, zaznaczając, że posiada na wyłączną własność serce nocnego baszy.
— Czy on jest w domu?
— Nie!
— Gdzież jest?
— Wyszedł.
— A dokąd?
— Na drogi swego urzędu.
— Ależ teraz nie jest noc!
— On czuwa nietylko w nocy, lecz i za dnia nad poddanymi padyszacha. Jest nietylko bekdżim, lecz także sługą kiaji, którego rozkazy ma wykonywać.
Kiaja, to naczelnik gminy. Wtem przyszedł mi na myśl człowiek, z którym mówiliśmy poprzednio. Odwróciłem się i ujrzałem go, zbliżającego się do nas krokiem poważnym i wolnym.
Tego było mi już za wiele. Zrobiłem minę jak najgroźniejszą i przystąpiłem doń na kilka kroków.
— To ty sam jesteś bekdżim? — zapytałem.
— Tak — odparł z pewnością siebie.
Hadżi Halef Omar zauważył, że nie jestem już w dobrym humorze i zwrócił konia ku stróżowi dnia i nocy, patrząc przytem bystro na mnie.
— Czemu tego zaraz nie powiedziałeś, kiedy z tobą mówiłem? — zapytałem.
— Nie było potrzeba. Czy masz jeszcze pieniądze?
— Dla ciebie wystarczy. Oto zapłacę ci zaraz z góry za wszystkie pytania.
Na moje skinienie zaczął bicz Halefa skakać po grzbiecie stróża poddanych padyszacha. Ten chciał wstecz odskoczyć, ale hadżi ścisnął kolanami konia, przyparł bekdżego do muru i okładał go coraz nowymi ciosami.
Obity nawet nie pomyślał o tem, żeby zrobić użytek z pałasza lub kostura. Wrzeszczał tylko najrozmatszymi głosami, a wtórowała mu jego żona „jedyna“. Zapomniała przytem przytrzymać dno kosza przed obliczem i odrzuciwszy daleko od siebie tę osłonę swej kobiecej godności, poskoczyła ku koniowi Halefa, chwyciła za ogon i krzyczała, ciągnąc go, ile jej sił starczyło.
— Waj baszina, waj baszina — biada ci, biada ci! Jak śmiesz obrażać sługę i ulubieńca padyszacha? Nazad, nazad! Bre bre, he he — na pomoc, na pomoc!
Na te, chrapliwym głosem wydawane okrzyki, zaroiło się przed drzwiami domów i chałup. Powybiegali mężczyźni, kobiety i dzieci, aby zbadać przyczynę tych wrzasków.
Dałem Halefowi znak, by zaprzestał, kiedy już stróż nocny otrzymał dziesięć do dwunastu batów. Puścił z rąk kostur, dobył z pochwy pałasza i zawołał, pocierając się lewą ręką po plecach:
— Człowiecze! Na coś ty się odważył! Czy mam cię skrócić o głowę? Całą gminę przeciw tobie podjudzę i każę cię jej rozszarpać!
Halef skinął głową z uśmiechem. Chciał coś odpowiedzieć, ale nie zdołał, bo przez tłum przecisnął się jakiś człowiek i zwrócił się do mnie w szorstkim tonie:
— Co się tu dzieje? Co za jedni jesteście?
Przedemną stał naczelnik miejscowości we własnej osobie; mimo to zapytałem:
— A ty co za jeden?
— Jestem kiaja tej wsi. Kto wam dał prawo porywać się na mojego kawasa?
— Jego zachowanie.
— Jakto?
— Żądałem od niego pewnych wiadomości, a on odmówił. Chce, żebym mu płacił za każdą odpowiedź z osobna.
— On może odpowiedzi swoje sprzedawać tak drogo, jak mu się podoba.
— A ja mogę płacić za nie, jak mnie się podoba. Teraz dostał zapłatę już naprzód i musi mi odpowiadać.
— Ani słowa! — zawołał stróż.
— Nie odpowie ani słowa — potwierdził kiaja. — Rzuciliście się na mego sługę, teraz chodźcie za mną w tej chwili. Zbadam sprawę i otrzymacie należną karę.
Wtem pokazał mu bicz mały hadżi i zapytał:
— Effendi, czy dać temu kiaji z Bukioj pokosztować tej pięknej skóry hipopotama?
— Nie teraz, może później — odrzekłem.
— Co, psie, ty chcesz mnie kazać oćwiczyć? — wrzasnął naczelnik.
— Może i tak — odpowiedziałem spokojnie. — Ty jesteś kiają tej wsi, ale czy wiesz, kim i czem ja jestem?
Nie odpowiedział. Pytanie moje było mu widocznie nie na rękę. Mówiłem dalej:
— Nazwałeś tego człowieka swoim kawasem, nieprawdaż?
— Tak, on też nim jest.
— Nie, on nim nie jest. Gdzie się urodził?
— Tutaj.
— Ach, tak! Kto odkomenderował go do ciebie? To mieszkaniec tej wsi, a ty zrobiłeś zeń swojego sługę, ale żołnierzem policyjnym on nie jest. Oto przypatrz się tym trzem jeźdźcom, którzy noszą uniform wielkorządcy! Ty masz stróża nocnego, ja zaś mam trzech prawdziwych kawasów. Czy domyślasz się, że jestem kimś innym, niż ty?
Aby słowom moim dodać nacisku, wymachiwał Halef biczem tak blizko jemu przed nosem, że się cofnął ze strachu. Zarazem posunęli się wstecz ludzie, którzy stali za nim. Poznałem po ich twarzach, że zaczęli mię uważać za wielkiego dostojnika.
— Odpowiadajże! — rozkazałem.
— Panie — prosił — powiedz najpierw, kim jesteś!
Wtem huknął na niego Halef:
— Człowieku! Gadzie! Jak możesz żądać, żeby tak i pan mówił ci, kim jest? Ale ja ci powiem łaskawie, że stoisz przed dostojnym i szlachetnym hadżim, effendim Kara Ben Nemzi bejem, którem u oby Allah użyczył wielu tysięcy lat, nie licząc zim. Przypuszczam, że już o nim słyszałeś!
— Nie, nigdy! — zaklinał się przestraszony kiaja, stwierdzając prawdę.
— Co? Nigdy? — huknął na niego Halef. — Czy mam rozkazać, żeby ci tak długo ściskano mózgownicę, aż wyjdzie z niej właściwa myśl? Namyśl się!
— Tak, słyszałem o nim — wyznał kiaja w największem przerażeniu.
— Czy tylko raz?
— Nie, bardzo wiele razy!
— To szczęście twoje, kiajo! Wziąłbym cię do niewoli i odesłałbym do Stambułu, aby cię utopiono w Bosforze! A teraz posłuchaj tego, co ci powie ten dostojny effendi i emir!
Podczas tych słów odsunął Halef konia od kiaji. Oczy jego błyskały jeszcze pozornym gniewem, ale kąciki ust drgały zdradziecko. Poczciwy hadżi musiał sobie zadać wiele trudu, aby nie wybuchnąć głośnym śmiechem.
Wszyscy czekali teraz na to, co ja powiem. Odezwałem się do kiaji w tonie uspakajającym: Nie przybyłem tu, żeby wam coś złego uczynić; ale przywykłem, żeby mi odpowiadano posłusznie i natychmiast na moje pytania. Ten człowiek wzbraniał się dać mi odpowiedź dobrowolnie, chciał wymusić pieniądze, dlatego nakazałem go skarcić. Od niego samego zależy, czy nie otrzyma jeszcze bastonady! Gdy ja odwróciłem się do stróża nocnego, dał mu naczelnik skwapliwie znak i szepnął:
— Na miłość Allaha, odpowiedz prędko!
Nocny obrońca poddanych padyszacha stanął w wyprostowanej postawie, jak gdyby ujrzał przed sobą władcą wiernych.
— Effendi, pytaj! — rzekł.
— Czy czuwałeś ostatniej nocy? — spytałem.
— Tak.
— Jak długo?
— Od wieczora aż do rana.
— Czy przejeżdżali przez wieś jacy obcy?
— Nie.
— Nikt obcy przez wieś nie przejeżdżał?
— Nie.
Zanim jednak dał tę odpowiedź, wymknąło mu się z oczu pytające spojrzenie ku kiaji, którego twarzy nie mogłem wprawdzie zobaczyć, w każdym jednak razie widziałem dość, aby nie wierzyć tej odpowiedzi. To też odezwałem się surowo:
— Kłamiesz!
— Panie, mówią prawdą!
W tej chwili odwróciłem się szybko do kiaji i zauważyłem, że położył ostrzegawczo palec na ustach. Szepnął mu przedtem, żeby mi prędko odpowiadał, a teraz zalecał milczenie. To musiało oczywiście wpaść w oko. Spytałem stróża:
— I nie rozmawiałeś z nikim obcym?
— Nie.
— Dobrze! Kiajo, gdzie twe mieszkanie?
— Ten dom po drugiej stronie — odpowiedział.
— Ty i bekdżi zaprowadzicie mnie tam, ale tylko wy dwaj. Chcę z wami pomówić.
Nie oglądając się na nich, poszedłem ku wskazanemu domowi i wszedłem w drzwi.
Zbudowany był całkiem na sposób bułgarski i składał się tylko z jednej komnaty, podzielonej plecionką z wierzbiny na kilka części. W przednim oddziale znajdowało się coś w rodzaju stołka, na którym usiadłem.
Obaj dygnitarze nie śmieli mi się sprzeciwić i weszli prawie bezpośrednio za mną. Przez otwór w ścianie, zastępujący miejsce okna, widziałem też, że mieszkańcy wsi stali jeszcze zgromadzeni, ale w pełnem szacunku oddaleniu od mych towarzyszy.
Kiaja i jego podwładny znajdowali się widocznie w położeniu nie do pozazdroszczenia. Bali się obydwaj, to też należało to wyzyskać.
— Bekdżi, czy obstajesz jeszcze przy tem, co powiedziałeś poprzednio? — zapytałem.
— Tak.
Pomimo, że mnie okłamałeś?
— Nie skłamałem!
— Skłamałeś i to tylko dlatego, że życzył sobie tego kiaja.
Naczelnik zerwał się przestraszony.
— Effendi!
— Co? Co chcesz powiedzieć?
— Wszak nie powiedziałem temu człowiekowi ani słowa!
— Ale dawałeś mu znaki!
— Nie!
— Powiadam ci, że kłamiecie obydwaj. Czy znacie przysłowie o Żydzie, który utonął, ponieważ położył się spać w studni?
— Znamy.
— Stanie się z wami to, co z onym Żydem. Narażacie się na niebezpieczeństwo, które jak ta woda w studni nakryje was i zadusi. Ale ja nie chcę waszego nieszczęścia i ostrzegam was. Mówię z wami tutaj, aby podwładni wasi i przyjaciele nie dowiedzieli się, żeście skłamali. Widzicie, że jestem względem was łagodny i przyjaźnie usposobiony. Wymagam jednak od was prawdy!
— Jużeśmy ją powiedzieli — zaklinał się kiaja.
— A zatem nikt obcy nie przejeżdżał tej nocy przez tę miejscowość?
— Nie.
— Trzej jeźdźcy?
— Nie.
— Na dwóch siwych i jednym ciemnym koniu?
— Nie.
— I oni z wami nie rozmawiali?
— Jakże mogli z nami rozmawiać, skoro ich tutaj nie było? Nie widzieliśmy nikogo obcego!
— Dobrze! Chciałem waszego dobra, ale wy sami działacie na swoją niekorzyść. Ponieważ mnie okłamujecie, każę was zabrać do Edreneh i to do samego wehlego[2]. Wziąłem na to ze sobą trzech kawasów. Tam krótko się z wami załatwią. Pożegnajcie się ze swoimi ludźmi!
Spostrzegłem, że się obydwaj bardzo przerazili.
— Effendi, ty żartujesz! — rzekł naczelnik.
— A tobie co znowu? — spytałem, powstając. — Nie mam nic więcej do powiedzenia i wołam kawasów.
— Ależ my niewinni!
— Dowiodą wam, żeście zawinili, a wówczas będziecie zgubieni. Chciałem was ocalić, ale wy tego nie chcecie. Poniesiecie teraz sami skutki swojego uporu!
Podszedłem ku drzwiom, jak gdybym chciał zawołać policyantów, lecz kiaja zastąpił mi prędko drogę i zapytał:
— Effendi, prawda to, że chciałeś nas wyratować?
— Tak.
— A czy i teraz jeszcze?
— Hm! Niewiem. Wypieraliście się!
— Ale jeśli teraz się przyznamy?
— W takim razie może jeszcze czas.
— Będziesz łaskaw i nie uwięzisz nas?
— Wy nie macie pytać, lecz odpowiadać. Rozumiecie mnie? Co potem postanowię, o tem się dowiecie. Okrutnikiem nie jestem.
Spojrzeli po sobie. Stróż nocny podniósł rękę, jakby do niemej prośby.
— A czy tu nikt się nie dowie, co ci opowiemy, effendi? — spytał kiaja.
— Chyba trudno.
— No to dobrze! Usłyszysz prawdę. Nie wychodź, lecz zostań tutaj i powiedz nam, co chcesz wiedzieć. Odpowiemy ci teraz.
Zająłem znowu poprzednie miejsce i zwróciłem się do stróża nocnego.
— A zatem, czy przejeżdżali przez wieś jacy obcy?
— Tak.
— Kto?
— Po północy wóz zaprzężony wołami, a potem ci, których widocznie śledzisz.
— Trzej jeźdźcy?
— Tak.
— Na jakich koniach?
— Na dwóch siwych i jednym gniadym.
— Czy rozmawiali z tobą?
— Tak. Stałem na środku drogi i dlatego odezwali się do mnie.
— Czy wszyscy trzej z tobą mówili?
— Nie. Tylko jeden.
— Co ci powiedział?
— Prosił mię, żebym milczał o tem, że widziałem tych trzech jeźdźców, skoroby mnie ktoś o to spytał. Dał mi bakszysz.
— Ile?
— Dwa piastry.
— O to dużo, bardzo dużo! — zaśmiałem się — I za te dwa piastry wykroczyłeś przeciwko prawu proroka i skłamałeś przedemną.
— Effendi, nie tylko te piastry temu winny.
— A cóż jeszcze?
— Pytali mnie, jak się nasz kiaja nazywa, a kiedy im powiedziałem, zażądali, żebym ich zaprowadził do niego.
— Czy znałeś którego z nich?
— Nie.
— Ale oni znali chyba kiaję, skoro życzyli sobie rozmowy z nim. Czy spełniłeś ich życzenie i zaprowadziłeś ich do niego?
— Tak.
Wobec tego zwróciłem się do naczelnika, który bardziej się widocznie obawiał od swego podwładnego. Niepewny wzrok, jaki u niego teraz zauważyłem, świadczył o nieczystem sumieniu.
— Czy wciąż jeszcze twierdzisz, że nikt przez wieś nie przejeżdżał? — spytałem go.
— Effendi, ja się bałem — odpowiedział.
— Kto się boi, ten zrobił coś złego! Sam wystawiasz sobie złe świadectwo.
— Panie, ja się nie poczuwam do niczego złego!
— Skąd więc ta obawa i na co? Czy wyglądam jak człowiek, którego bez winy baćby się należało?
— O, ja nie bałem się ciebie!
— A kogóż?
— Manacha el Barsza.
— A zatem znasz go?
— Tak.
— Gdzie go poznałeś?
— W Mastanly i Ismilan.
— Jak i gdzie z nim się zetknąłeś?
— On jest poborcą podatków w Uskub i przybył do Seres, aby się tam porozumieć z kilku mieszkańcami. Stąd pojechał był na słynny jarmark do Meneliku.
— Kiedy to było.
— Przed dwoma laty. Potem miał do czynienia w Ismilan i Mastanly; widziałem go w obu tych miejscowościach.
— Czy rozmawiałeś z nim także?
— Nie. Ale słyszałem niedawno, że pobrał wyższe podatki, niż miał prawo i dlatego uciekł. Udał się w góry.
Udać się w góry znaczy, jak już wspomniałem, pójść między rozbójników. Dlatego rzekłem teraz tonem surowym:
— Miałeś zatem obowiązek przytrzymać go, skoro się tylko pojawił.
— O effendi, na to się odważyć nie mogłem!
— Czemu nie?
— To byłaby moja śmierć. W górach mieszka tylu ludzi, siedzą we wszystkich wąwozach i mają setki sprzymierzeńców. Oni znają się wszyscy i mszczą się wzajem za siebie. Jeślibym był go schwytał, byliby przyszli jego przyjaciele i zabili mnie!
— Jesteś tchórz i boisz się spełnić swoją powinność. Nie powinieneś być ani chwili dłużej naczelnikiem!
— O panie, ty się mylisz! Tu nie idzie o mnie; oni zrównaliby z ziemią całą wioskę!
Wtem otwarły się drzwi, a z poza nich ukazała się głowa hadżego.
— Zihdi — rzekł — mam ci słówko powiedzieć.
Przemówił po arabsku ojczystym dyalektem zachodniej Sahary, żeby go może nie zrozumieli kiaja i stróż nocny.
— Co takiego? — spytałem.
— Chodź tu, a prędko! — odparł, nie tłumacząc się dalej.
Poszedłem zatem do niego. Miał z pewnością coś ważnego do powiedzenia.
— No mów! — szepnąłem.
— Zihdi — objaśnił tak cicho, że tamci dwaj go usłyszeć nie mogli. — Jeden z mieszkańców dał mi potajemnie znak i zaprowadził mnie poza dom. Poszedłem za nim, nie zwracając, ile możności uwagi, a on powiedział, że chce nam o czemś donieść, jeśli mu zapłacimy dziesięć piastrów.
— Gdzie on teraz?
— Ciągle jeszcze za domem.
— Czy nie powiedział ci nic więcej?
— Ani słowa.
— Pójdę do niego. Zostań na razie tutaj, aby ci dwaj ludzie nie mogli się przeciwko nam porozumieć.
Dziesięć piastrów to nie było wcale tak wiele za ważną wiadomość. Nie wyszedłem przodem na drogę wiejską, lecz odrazu tyłem przez wychód. Tu ujrzałem oparkaniony czworobok, wewnątrz którego znajdowało się kilka koni. W pobliżu stał człowiek, czekający na mnie widocznie. Ujrzawszy mnie, przystąpił szybko i rzekł całkiem cicho.
— Czy zapłacisz, effendi?
— Tak.
— To daj tu!
— Masz! Dobyłem niewielką kwotę, a on schował ją i szepnął do mnie.
— Oni tu byli!
— Wiem o tem.
— On zmienił konia.
— Którego?
— Siwego. Chcieli mieć trzy siwe, a tamtego tu zostawili. Patrz, stoi tam w kącie.
Spojrzałem w tę stronę. Maść konia zgadzała się z tem, co mi powiedziano.
— Czy to już wszystko, o czem miałeś mię zawiadomić? — spytałem.
— Nie. Niedługo po południu przybył tu jeszcze jeden, który pytał się o nich.
— Kogo?
— Mnie. Dlatego wiem o tem. Stałem na drodze, kiedy przybył i pytał o trzech jeźdźców, z których dwu jechało na siwych koniach. Nie wiedziałem nic i odesłałem go do stróża, a ten zaprowadził go do kiaji.
— Czy się długo zatrzymał?
— Nie. Było mu widocznie bardzo pilno.
— Potrafisz mi go opisać?
— Tak. Jechał na starym bułanie, bardzo spoconym. Na głowie miał czerwony fez, a ponieważ owinął się długim, szarym biniszem[3] przeto zobaczyłem tylko jego czerwone kundurra[4].
— Czy miał brodę?
— Nie, z wyjątkiem małego jasnego byika[5] był, o ile widziałem, bez zarostu.
— Dokąd jechał?
— Ku Mastanly. Ale nie słyszałeś jeszcze rzeczy najważniejszej. Oto kiaja ma w Ismilan siostrą, której mąż jest bratem Szuty.
Była to wiadomość tak ważna, że aż cofnąłem się 0 krok z powodu tej niespodzianki.
Na półwyspie bałkańskim nie zdołano nigdy skutecznie zapobiec rozbójnictwu i aż do ostatnich czasów donosiły gazety ustawicznie o buntach, napadach, podpalaniach i rabunkach, oraz innych wypadkach, które odnieść należy do niepewności tamecznych stosunków. Tam wysoko w górach Szar Dagh, pomiędzy Prisrendi a Kankadelem nabrał rozgłosu Skipetar, który z zebraną dokoła siebie gromadą niezadowolonych grasował aż hen po góry Kurbeczka-Planina i w dół do dolin Babuna. Opowiadano sobie, że widywano go nawet w wąwozach Perin Dagh i że ma swoich sprzymierzeńców w bezludziach Despoto-Planiny.
Nikt nie znał jego właściwego imienia. Nazywano go El Asfar, Sayrik, Szut stosownie do języka, którym się posługiwano. Wszystkie te trzy słowa oznaczają „żółty“. Być może, że otrzymał tę nazwę z powodu żółtaczki. Szuta jest rodzaj żeński od serbskiego wyrazu szut i znaczy „żółta“.
A więc ta Szuta, żona Skipetara, była krewną mojego kiaji. To zastanowiło mię oczywiście. Nie przeszło mi jednak przez myśl zawiadomić go o tem, co wywnioskowałem na tej podstawie.
— Czy masz mi jeszcze co powiedzieć?
— Nie. Czy nie jesteś zadowolony.
— O, i owszem. Ale skąd to pochodzi, że zdradzasz przedemną swego zwierzchnika?
— Effendi, to człowiek niedobry. Nikt go nie lubi i wszyscy cierpią z powodu jego niesprawiedliwości.
— Czy wie o tem jeszcze kto, że mówisz ze mną?
— Nie. Proszę cię, nie mów o tem nikomu!
— Zamilczę.
— Czy znasz Ismilan? — spytałem.
— Tak.
— A zatem znasz pewnie szwagra kiaji, o którym twierdzisz, że jego siostra jest żoną Skipetara.
— Tak, znam go.
— Czem on jest?
— On jest siladżim[6] i ma zarazem kawehane[7], gdzie wywieszone są na sprzedaż jego wyroby.
— Gdzie mieszka?
— Na drodze, wiodącej do wsi Czatak.
— Dziękuję ci! Ale teraz milcz i ty tak, jak ja będę milczał.
Wróciłem teraz do środka. Po minach kiaji i stróża nocnego nie widziałem, czy odgadli, że oddalenie się moje miało wrogą względem nich przyczynę. Halef cofnął się zaraz.
— No, a teraz — podjąłem przerwaną rozmowę — chętnie dowiedziałbym się, czego chciał od ciebie ten były poborca z Uskub.
— Pytał o drogę — odrzekł kiaja.
— Dokąd?
— Do Sofali.
Sofala leżała wprost na południe, gdy tymczasem ja byłem pewien, że pojechali dalej na zachód. Ten zacny kiaja chciał mię zatem sprowadzić z drogi właściwej. Nie okazałem oczywiście tego, że nie wierzę jego słowom i powiedziałem:
— Prawda, że Manach el Barsza przybył z Edrench?
— Tak.
— Jechał zatem przez Samankę, Czingerli i Ortakioj wprost na zachód, a stąd zboczył nagle na południe. Jeżeli chciał się udać do Sofali, to mógł zdążać odrazu na Tartar, Ada, Szahandża, Demotika i Mandra na południe. Dlaczego więc z powodu tego kąta nałożył sobie drogi o szesnaście godzin jazdy konnej?
— Nie pytałem go o to.
— A ja tego pojąć nie mogę.
— Boi się pokazywać. Chcą go schwytać. Może starał się cabtię[8] z drogi sprowadzić.
— To możliwe.
— Czy ty także go szukasz i zamierzasz pojmać?
— Tak.
— W takim razie musisz się udać w tym kierunku, który ja ci podam.
— To bardzo dobrze, że mi to powiedziałeś. Czy w tym południowym kierunku nie mieszka jaki twój krewny, albo znajomy, do którego mógłbym się zwrócić w razie potrzeby?
— Nie.
— Przecież masz krewnych.
— Nie.
— Nie masz rodziców?
— Nie.
— Ani brata lub siostry?
— Także nie.
Było to kłamstwo oczywiste, a stróż nocny nie miał widocznie zamiaru wyjawić mi prawdy, chociaż znał stosunki naczelnika. Obaj ci ludzie uważali mnie za wysokiego dygnitarza, a jednak oszukiwali. Jako obcy, zdany zupełnie na siebie samego, pozbawiony byłem wszelkiej władzy przeciwko tym ludziom. Mogłem użyć jedynie podstępu, a w tym wypadku polegał on tylko na tem, że udałem, jakobym wierzył jego słowom. Wydobyłem z kieszeni notatkę i zacząłem przewracać kartki, udając najpierw, że czegoś szukam, a potem jakobym znalazł. Po chwili powiedziałem:
— Tak, to słuszne: stareszyn z Bukioj, nieugięty, bezwzględny i niesprawiedliwy urzędnik. Do tego pozwoliłeś uciec zbiegom zamiast ich przytrzymać. Tobie...
— Nieugięty, bezwzględny, niesprawiedliwy? — przerwał mi. — Effendi, to nie może się do mnie odnosić!
— A do kogóż innego? Nie mam dziś czasu zajmować się tobą dłużej, ale bądź pewny, że każda niesprawiedliwość spotka się z karą. Czy słyszałeś, co prorok powiedział o ujuhn Allah[9].
— Tak, emirze — odrzekł półgębkiem.
— Są ostrzejsze od noża, który wciska ci się w serce, aby cię zabić. Wnikają głębiej; wnikają w duszę i niema wobec nich zaprzeczenia, Pomnij zawsze na te oczy Wszechwiedzącego, bo będzie z tobą gorzej niż z abid elasman[10] pomimo twoich salawat[11], które zwykłeś punktualnie odmawiać! Odchodzę. Niechaj Allah pokieruje uczuciami twojego serca i myślami twojej głowy! Allah juzebimak — niech cię Bóg ma w swojej opiece!
Skłonił się głęboko z szacunkiem i rzekł:
— Nezinin za’id — lata twoje niech będą błogosławione!
Stróż nocny skłonił się tak nizko, iż twarzą omalże ziemi nie dotknął, odzywając się po turecku:
— Akibetinic chajir ola sultanum — obyście mieli lekki skon, mój panie!
Powiedział to w liczbie mnogiej zamiast w pojedynczej, co jest oznaką wielkiej uprzejmości. Mimo to w chwili, kiedy za drzwi wyszedłem, usłyszałem, jak kiaja, który dopiero co życzył mi lat błogosławionych mruknął z cicha, ale ze złością:
— Ingali ’min hom!
Znaczy to prawie to samo, co w potocznej arabszczyźnie: „ruli lidżehennum“ — idź do dyabła! Widać było z tego, że moja pobożna przestroga, zwrócona do niego, nie na wiele się przyda.
Dosiadłszy koni, wyjechaliśmy ze wsi nie w zachodnim, lecz południowym kierunku; a kiedy nie można już było nas zobaczyć, skręciliśmy znowu na drogę, wiodącą do wioski Geren, położonej mniej więcej o półtorej godziny.
Teraz dopiero spostrzegłem, że mamy ze sobą już tylko dwu kawasów.
— Gdzie twój podwładny? — spytałem kawasbasziego.
— Wrócił do Edreneh.
Powiedział to tak spokojnie, jakgdyby szło o coś samo przez się zrozumiałego.
— Czemu?
— Nie mógł dalej jechać za nami.
— Dlaczego?
— Miał basz dymnessi gylin[12]. Nie zdołał już dłużej wytrzymać.
— Skądże dostał tej choroby?
— Bo koń jego biegł ciągle — odrzekł poważnie.
— Wszak powiedziałeś, że umiecie jechać takdobrze!
— Tak, ale trzeba konia zatrzymywać. Kiedy biegnie, to trzęsie się, kiwa i huśta bez litości. To potrafi znieść tylko żołądek kassaka russialy[13]. Moje badżirzak[14] zniknęły; niema ich, bo wsunęły się do końskich. Nie czuję ich już, czuję tylko moje salwar[15], przylepione tam, gdzie miałem dobrą własną skórę, którą sobie odjeździłem. Gdybym był tym, który ma dyabła ukarać, skazałbym go na jazdę z wami do Menliku. Przybyłby tam bez skóry i kości i chętniej siedziałby w najgorszym ogniu piekielnym, niż na koniu.
Była to skarga, z której musieliśmy się wszyscy uśmiać, ale mnie żal było istotnie tego człowieka. Miał minę nazbyt płaczliwą. Istotnie zdarła mu się w kilku miejscach skóra pomimo krótkości czasu, spędzonego na koniu. Jego koledze powodziło się zapewne tak samo, gdyż mruczał pod wąsem:
— Wallahi, yjle dir — na Allaha, tak jest!
Nie powiedział nic więcej, ale widać było wyraźnie po jego twarzy, że doznawał zupełnie tych samych uczuć, co jego przełożony.
— Kto mu pozwolił wrócić? — spytałem.
— Ja — odrzekł zdumiony, że tak pytam.
— Sądzę jednak, że ja jestem tym, którego powinien był zapytać!
— Ty? Effendi, czy ty jesteś kawas-baszi, czy ja nim jestem?
— Naturalnie, że ty; ale czy wiesz, czyje teraz masz wykonywać rozkazy?
— Rozkazy kadiego, on zaś nie kazał mi w grzbiecie tego konia wysiedzieć takiej dziury, żeby mi w końcu tylko głowa z niej wyzierała. Będę śpiewać i głosić chwałę Boga jak anioł, gdy położę się znowu w koszarach w Edreneh.
Na to rzekł mały hadżi:
— Ty gałganie, jak śmiesz tak bez respektu mówić do mego effendi! To twój pan, dopóki mu się spodoba. Jeśli ci rozkaże jechać, to masz jechać, choćby ci cały uniform miał przyróść do skóry. Po co robiłeś tak wielką gębę i twierdziłeś, że umiecie jeździć tak doskonale!
— Co powiada ten mały? — odrzekł podoficer z gniewem. — Jak on mnie nazywa? Gałganem? A ja jestem przecież kapralem władzcy wszystkich wiernych; ja powiem to kadiemu, gdy wrócę! Mały hadżi chciał coś odpowiedzieć, ale uprzedził go Osko. Wziął konia kawasowego za cugle i rzekł, śmiejąc się, w ojczystym, serbskim języku:
— Chodźcie, wasze prewaschodztwo[16]. Trzymajcie się dobrze siodła, wysoko błagorodni gospodine[17]. Zaczynają się wyścigi!
W tej samej chwili pognał cwałem z kawas-baszim. Równocześnie chwycił Omar Ben Sadek drugiego kawasa i popędził z nim za tamtymi dwoma.
— Do pioruna! Drabie! Łotrze! Synu dyabelski! Wnuku piekielny! Bratanku czarownicy! Szwagrze złości!
Te i inne okrzyki usłyszeliśmy z ust obudwu stróżów bezpieczeństwa publicznego, trzymających się kurczowo siodeł i grzyw końskich. Pośpieszyliśmy za nimi. Żal mi ich było, a gdyśmy ich doścignęli, tchu im brakło już całkiem.
Zaczęli miotać słowami dosadnemi, wziętemi z arabskiego, tureckiego, perskiego, rumuńskiego i serbskiego języka. W tym rodzaju wymowy dzielny jest człowiek wschodni, a zwłaszcza żołnierz. Kosztowało m nie niemało trudu, zanim zdołałem gniew ich uśmierzyć i upłynęła dobra chwila, zanim ruszyliśmy dalej w spokojnym nastroju.
Nadszedł czas wymiany zapatrywań na to, co przeżyliśmy w Bukioj.
Bystrego Halefa uderzyła taksamo zresztą, jak i mnie, ta okoliczność, że dziś po południu dopytywał się jakiś jeździec o trzech zbiegów.
— Niewątpliwie zna ich — powiedział. — Zapewne wie o ich ucieczce. Ale dlaczego nie pojechał zaraz z nimi, zihdi?
— Bo prawdopodobnie nie miał początkowo wcale zamiaru z nimi jechać.
— A dlaczegóż ściga ich teraz?
— Przypuszczam, dlatego, żeby donieść im o tem, co się dziś stało.
— Że ty znów jesteś wolny?
— Tak.
— Że pojmałeś „tańczącego“, Ali Manacha?
— Tak, i prawdopodobnie o tem, że ten Ali Manach już nie żyje.
— Co na to powie Barud el Amazat?
— Opanuje go przestrach i wściekłość oczywiście, jeśli temu jeźdźcowi uda się ich dopędzić i zawiadomić o tem.
— Czemu nie miałoby mu się udać? Jechał tak prędko, że koń jego się pocił!
— Bo stary. Właśnie dlatego, że był spocony, długo nie wytrwa. Zresztą nie mam zamiaru dopuścić tego człowieka do celu.
— Czemu nie?
— Zbiegowie dowiedzieliby się od niego, że jestem wolny i że się ich ściga, a to nie może być dla nas przyjemne. Im bezpieczniej się będą czuli, tem powolniej będą uciekać i tem prędzej też i łatwiej ich dościgniemy. Dlatego chciałbym co prędzej pośpieszyć za tym jeźdźcem, aby jego zamiar zniweczyć.
— Zanadto wysforował się naprzód.
— Czyż sądzisz, że Rih biec już nie zdoła?
— Kary, zihdi? O, Rih nazywa się Wiatr i pędzi jak wiatr. Dawno już nie miał sposobności pokazać, że ma ścięgna stalowe. Jakżeby go wyścig z wichrem ucieszył! Ale my nie zdołamy dotrzymać kroku.
— To też niepotrzebne zupełnie. Pojadę sam.
— Sam, zihdi? A co my zrobimy?
— Wy podążycie za mną jak najprędzej.
— Dokąd?
— Pozostaniecie dalej na drodze do Mastanly. Ja tam także pojadę, ale w jak najprostszym kierunku. Ponieważ nie wiem, gdzie go spotkam, nie mogę wam powiedzieć, gdzie będę na was czekać.
— A czy wiesz, że on podążył drogą najprostszą?
— Tego pewnie nie zrobił, bo to droga zbyt uciążliwa dla jego starego bułana.
— A co będzie, jeśli go miniesz?
— Zaczekam na niego.
— A jak będziesz wiedział, czy jest przed tobą, czy za tobą?
— Mam nadzieję, że się dowiem.
— Ale nie znasz okolicy, możesz więc łatwo zabłądzić. Może cię spotkać jakie nieszczęście. Weź mnie z sobą zihdi!
— Nie obawiaj się, kochany Halefie! Mam dobrego konia i dobrą broń. Nie mogę cię wziąć z sobą, bo musisz być dowódzcą tamtych.
To pochlebiało jego dumie. Zgodził się na mój plan, poczem dałem wskazówki Osce i Omarowi. Ponieważ należało przytem uwzględnić i omówić wszystkie możliwości, nie zwracaliśmy przez jakiś czas uwagi na kawasów. Kiedy odwróciłem się do nich, ujrzałem ekwilibrystę-kaprala, ale jego kolegi nie było.
— Gdzie twój towarzysz? — spytałem zdumiony.
Odwrócił się i zawołał z zakłopotaniem:
— Effendi, on jechał za mną!
Zakłopotanie nie było bynajmniej udane. Wyraz twarzy wskazywał na to, że wierzył, iż towarzysz broni był za nim.
— Ale gdzie on? — pytałem.
— Zniknął, ulotnił się, zgubił, zniszczył, zatarł, strawił się! — odrzekł w nieopisanem osłupieniu.
— Musiałeś jednak zauważyć, że został!
— Jak mogłem to zauważyć? Czy ty to zauważyłeś? Pośpieszę natychmiast, by go sprowadzić!
Zamierzał już widocznie wykonać to postanowienie. Przy tej sposobności mógł z powodzeniem wycofać się wogóle.
— Stój! — zawołałem. — Ty zostaniesz! Nie mamy czasu szukać tego uciekiniera, ani też czekać, dopóki go nie znajdziesz!
— Ależ on ma jechać z nami!
— Załatwisz to z nim potem, jak będziesz w Edreneh! Teraz pojedziesz z nami. Hadżi Halefie Omarze, zwracajcie, skoro odjadę, pilnie uwagę na onbasziego, aby spełnił swoją powinność!
Puściłem karego w skok i wkrótce straciłem z oczu towarzyszy.
W okolicach owych osady budowane są na sposób bułgarski. Wieś bułgarska, selo, leży często zdala od gościńca, czy też czegoś, czemu daje się tę nazwę. Zazwyczaj rozciąga się selo na stepie wdłuż brzegu strumienia, który mu służy jako rów i środek ochronny.
Każda z takich wsi, następujących po sobie, liczy tylko po kilka zagród, oddzielonych pastwiskami. Sześć do dziesięciu chałup składa się na jedną zagrodę. Chałupy te są wykopane w ziemi i zaopatrzone stożkowatym dachem ze słomy i chróstu, albo zbudowane z plecionej wierzbiny i wyglądają wówczas jak wielkie koszyki. Wszyscy i wszystko ma w tych zagrodach osobne mieszkanie. Są tam więc chałupy dla ludzi, dla koni, bydła, świń, owiec i drobiu. Zwierzęta wychodzą ze swych mieszkań, kiedy im się podoba i przechadzają się spokojnie między zagrodami.
Niema tu szos zachodnio europejskich. Już nazwa gościniec mówi za wiele. Chcąc się dostać z jednego sela do drugiego, napróżno częstokroć szukałbyś tego, co się u nas drogą lub ścieżką nazywa. Kto tu jest obcy i nie zdąża do celu całkiem blizkiego, musi, skoro tylko zboczy z toru, ujeżdżonego arbam i wolemi, a tworzącego tu drogę, posiadać instynkt przelotnego ptaka. Przytem gorzej mu niż ptakowi, bo ptak może przecinać powietrze we wszystkich kierunkach, a człowiekowi przychodzi przezwyciężać setki przeszkód najrozmaitszych.
Popełniłem rzeczywiście zuchwalstwo, zbaczając z drogi, wiodącej do Adaczaly. Wiedziałem tylko, że Mastanly leży prosto w kierunku południowo zachodnim i przygotowałem się na strumienie bez mostów, niewygodne doliny i zalesione przestrzenie.
Pomiędzy niezbyt liczne pola i ogrody różane, oraz przez spalone słońcem trawiaste błonia przejechałem obok kilku wsi, aż wreszcie uczułem potrzebę zapytania o drogę.
Poza płotem, plecionym w bardzo prosty sposób, ujrzałem starca, zajętego zbieraniem listków różanych. Do niego się zwróciłem i pozdrowiłem. Nie zauważył mnie nadjeżdżającego z daleka i przestraszył się, usłyszawszy mój głos. Widziałem, że się namyślał, czy ma się zbliżyć, czy też ukryć się poza krzakami róż. Starałem się więc czemprędzej dodać mu kilku słowy odwagi. Poskutkowało to przynajmniej o tyle, że przystąpił powoli bliżej.
— Czego chcesz? — spytał.
Mierzył mnie podejrzliwem spojrzeniem.
— Jestem dilenczi[18] — odrzekłem. — Czy nie darowałbyś mi jednej gul es samewat[19]? Ogród twój pełen tych najwspanialszych z róż.
Na to uśmiechnął się starzec przyjaźnie, mówiąc:
— Czy żebrak jeździ na takim koniu? Nie widziałem cię nigdy jeszcze. Czy jesteś obcy?
— Tak.
— A lubisz róże?
— Bardzo!
— Człowiek zły nie jest przyjacielem kwiatów. Dostaniesz najpiękniejszą z tych róż, na poły pączek, a na pół już rozkwitłą. Woń jej jest tak zachwycająca, jak gdyby pochodziła wprost z przed tronu Allaha.
Wybierał dość długo, uciął dwa kwiaty i podał mi przez płot.
— Masz, cudzoziemcze! — rzekł. — Istnieje jeden tylko zapach, przewyższający woń tej róży.
— Jakiż to?
— Zapach tytinu dżebeli[20].
— Znasz ten zapach?
— Nie, ale słyszałem, jak mówili o nim i sławili jako najwspanialszy z zapachów. Allah nie pozwolił go nam poznać. My palimy tutaj tylko tytoń mysr bugdajy[21].
— Hasza! Szeni! Broń Boże, to wstrętne!
Skinął głową i objaśnił:
— Tak, myśmy ubodzy, bardzo ubodzy. Jestem starym dozorcą róż i muszę liście kukurudzy krajać na tytoń.
— Przecież wasz olej różany taki drogi!
— Sus ol — bądź cicho! Nie bylibyśmy tacy ubodzy, ale ta babi humajun[22], ta babi humajun! Ona zawsze otwarta dla tego, co tam ma wpłynąć. Baszowie i ministrowie mogą zapewne palić dżebeli. O gdybym go mógł choć raz jeden powąchać, tylko powąchać!
— Czy masz fajkę?
— O Allah! Cybuch chyba mieć będę!
— To chodź tu!
Dobyłem z torby przy siodle etui i otworzyłem. Starzec takie okazał zaufanie do mnie, że musiałem mu sprawić radość. Oczy jego z ciekawością spoczywały na etui.
— To dżeb tytinin[23] Prawda, że tam tytoń?
— Ty darowałeś mi dwie wspaniałe róże, a ja dam ci za to mego tytoniu.
— O effendi, jakiś ty dobry! Miałem przy sobie kilka kopert, napełniłem jedną z nich i podałem mu. Przytknął tytoń do nosa, podniósł brwi w górę i rzekł powoli:
— To nie jest tytoń kukurudziany.
— Nie, bo to dżebeli.
— Dżebeli! — zawołał — Effendi, czy mówisz prawdę?
— Tak. Ja cię nie oszukuję.
— W takim razie nie jesteś effendim, lecz baszą, a może nawet ministrem. Czy nie tak?
— Nie, mój przyjacielu. Dżebeli palą nie tylko u Wysokiej Porty. J a byłem tam, gdzie on rośnie.
— O szczęśliwy! A jednak jesteś wielkim dostojnikiem!
— Nie. Jestem ubogim pisarzem, ale Wysoka Porta zostawiła jeszcze dla mnie trochę dżebeli.
— I z tej odrobiny mnie dajesz? Niech ci Allah błogosławi! Z jakiego pochodzisz kraju?
— Z Nemcze memleketi.
— Czy to to samo, co nazywamy także Alemania?
— Tak.
— Co robisz tu w Osmanly memleketi? Dokąd dążysz?
— Do Mastanly.
— W takim razie zboczyłeś z drogi. Musisz się najpierw udać do Geren, a potem do Derekioj.
— Naumyślnie zjechałem z drogi. Chcę się dostać do Mastanly drogą najprostszą.
— To trudne dla obcokrajowca, bardzo trudne!
— Spróbuję. Popatrzno na południowy zachód. Tam, gdzie teraz słońce pada na wyżyny, tam są góry Mastanly. A zatem znasz już kierunek. Przejedziesz przez wiele wsi i przez Koszikawak. Potem musisz przeprawić się przez rzekę Burgas, a Mastanly będzie na zachód. Nie mogę ci powiedzieć wyraźniej. Jutro wieczorem tam będziesz.
To było zabawne. Zapytałem, śmiejąc się:
— Nie jesteś zapewne jeźdźcem?
— Nie.
— No, muszę w każdym razie dziś jeszcze dojechać do Koszikawak.
— To nie może być! Czy umiesz czarować?
— Nie, ale koń mój pędzi jak wiatr.
— Słyszałem, że istnieją takie konie. Chcesz więc na tę noc zatrzymać się w Koszikawak?
— Prawdopodobnie.
— Bardzo mnie to cieszy! Nie idź do gospody, gdyż na skraju tej miejscowości mieszka mój brat Szimin, kowal, który cię przyjmie z radością.
Ta propozycya mogła mi przynieść korzyść, dlatego odrzekłem:
— Dziękuję! Pozdrowię od ciebie przynajmniej w przejeździe twojego brata.
— Nie, tak nie rób. Musisz się rzeczywiście u niego zatrzymać. Dałeś mi swego... w’Allah, co za woń! Jak z Kaaby świętej Mekki.
Podczas rozmowy wydobył starzec krótką fajkę i napchał ją tytoniem. Teraz właśnie pociągnął dymu po raz pierwszy i wybuchnął okrzykiem zachwytu.
— Smakuje? — zapytałem.
— Smakować? Smakować? Przechodzi przez nos jak światło słońca przez zorzę poranną. Tak ulatuje dusza sprawiedliwego do siódmego nieba. Effendi, zaczekaj, ja ci coś przyniosę!
Zachwyt jego nie miał granic. Popędził, o ile mu na to stare nogi pozwalały i wkrótce ukazał się znowu pomiędzy krzewami róż.
— Effendi, zgadnij, co trzymam w ręku?
— Nie widzę nic.
— O, to jest małe, ale warte prawie tyle, co twój dżebeli. Czy chcesz zobaczyć?
— Pokaż!
— Masz! Co to jest?
Podał mi malutką, szczelnie zamkniętą, flaszeczkę i zapytał ponownie:
— Co w tej flaszeczce? Powiedzno, effendi!
— Może woda różana?
Tego biednego dozorcę mogłem posądzić o posiadanie tego zaledwie, on jednak odrzekł tonem człowieka, którego spotkała przykrość:
— Woda różana? O effendi, czy chcesz mnie dotknąć? To olej różany, prawdziwy olej różany, jakiego jeszcze w życiu nie widziałeś.
— Od kogo on?
— Od kogo? Odemnie!
— Wszak jesteś tylko dozorcą tego ogrodu!
— Tak, jestem tylko dozorcą; masz słuszność, ale pan mój pozwolił mi uprawiać jeden kąt ogrodu. Wyszukałem sobie najlepszy gatunek i zbierałem od długiego, długiego czasu. Zebrałem już dwie takie flaszeczki. Jedną chciałem dziś sprzedać, ale oszukano mnie. Druga jest twoja. Darowuję ci ją.
— Człecze, co mówisz?
— Jest twoja.
— Posłuchajno, jak ci na imię?
— Nazywam się Jafiz.
— A zatem Jadzie, ty zwaryowałeś?
— Czemu?
— Ponieważ chcesz darować ten olej.
— Olej? Olej? Nie wymawiaj tego słowa! To esencya, a nie zwyczajny olej. W tej malutkiej flaszeczce przebywa dziesięć tysięcy różanych dusz. Czy chcesz tem wzgardzić effendi?
— Ja tego przyjąć nie mogę.
— Czemu nie?
— Jesteś ubogi i nie wolno mi ciebie ograbiać.
— Jakże mnie ograbiasz, skoro ci sam darowuję? Twój dżebeli taksamo drogi, jak ta esencya.
Do uzyskania jednej uncyi dobrego oleju potrzeba sześciuset funtów najlepszych listków różanych. Wiedziałem o tem i dlatego powiedziałem:
— A jednak przyjąć tego daru nie mogę.
— Czy chcesz mnie zasmucić, effendi?
— Nie.
— Albo obrazić?
— Także nie.
— A więc powiadam ci: jeżeli olejku nie przyjmiesz, to wyleję go zaraz na ziemię!
Czułem, że brał to na seryo.
— Stój! — prosiłem go. — Czy destylowałeś olej, aby go sprzedać?
— Tak.
— To dobrze, ja go kupię od ciebie.
Uśmiechnął się do mnie z wyższością i zapytał:
— A ile zapłaciłbyś mi za to?
Dobyłem tyle, ile wedle środków moich mogłem zapłacić i podałem mu pieniądze.
— To ci dam za to.
Wziął pieniądze do ręki, przeliczył i rzekł, przekrzywiając głowę ze znaczącym uśmiechem:
— Effendi, dobroć twoja większa od kiesy!
— Dlatego proszę cię, żebyś swój olej zatrzymał. Tyś zbyt ubogi, żeby mi go darować, a jam niedość bogaty, żeby go kupić.
Zaśmiał się i odpowiedział:
— Jestem dość bogaty, żeby go darować, mam bowiem tytoń od ciebie, a tyś dość ubogi, aby go przyjąć odemnie. Oddaję ci napowrót pieniądze!
Była to hojność zbyt wielka, żebym miał zgodzić się na nią. Wyobrażałem sobie, że ta niewielka suma, którą mu dałem, nie była dlań przecież bez wartości. Zarazem widziałem, że flaszeczki napowrót nie weźmie. Dlatego odsunąłem pieniądze i oświadczyłem stanowczo:
— Chcemy się obydwaj obdarzyć, nie będąc bogatymi, dlatego lepiej będzie, jeśli zatrzymamy, cośmy od siebie dostali. Przybywszy szczęśliwie do kraju rodzinnego, opowiadać będę pięknym niewiastom, gdy rozkoszować się będą zapachem twego oleju, o ogrodniku Jafizie, który był dla mnie tak przyjacielski.
To go widocznie ucieszyło, gdyż zabłysnęły mu oczy, skinął z zadowoleniem głową i rzekł:
— Czy niewiasty twojego kraju są przyjaciółkami zapachów, effendi?
— Tak; miłują kwiaty, swoje siostry.
— A czy długo musisz jechać, zanim się do nich dostaniesz?
— Może jeszcze przez całe tygodnie. A potem, gdy zsiądę z konia, przez całe dnie jeszcze statkiem i koleją.
— O, to daleko, bardzo daleko. Czy będziesz może przejeżdżał przez niebezpieczne okolice pośród złych ludzi?
— To bardzo możliwe. Muszę przebyć kraj tych, którzy „udali się w góry“.
Spojrzał najpierw w zamyśleniu przed siebie, a następnie zmierzył mnie uważnie i rzekł nareszcie:
— Effendi, oblicze ludzkie jest jako powierzchnia wody. Jedna woda jest czysta, jasna i przeźrocza, a kąpiący się chętnie powierza się jej błyszczącemu zwierciadłu. Lecz inna woda jest ciemna, gęsta i brudna. Kto ją ujrzy, przeczuwa niebezpieczeństwo i omija ją co prędzej. Jedna z nich podobna do oblicza człowieka dobrego, a druga do nieuczciwego złoczyńcy. Dusza twoja przyjazna i jasna, oko twe przeźroczyste, a w sercu twojem nie czyha niebezpieczeństwo, ni zdrada. Chciałbym ci coś powiedzieć, co rzadko kiedy mówiłem znajomemu. Wszak jesteś cudzoziemcem.
Słowa te ucieszyły mię, chociaż nie miałem pojęcia o tem, co mi miał do powiedzenia. Odrzekłem:
— Słowa twoje są słoneczne i ciepłe, jako promienie, co padają na wodę. Mów dalej!
— W którym kierunku pojedziesz z Mastanly? — Najpierw do Menliku. Tam rozstrzygnie się, w którą stronę się zwrócę. Być może, że się udam do Uskub, a potem w góry Kostendil.
— Wullak — biada ci! — wymknęło mu się.
— Czy uważasz tę drogę za tak niebezpieczną?
— Bardzo! Chcąc się z Kostendil dostać nad morze, musisz przejść przez Szar Dagh do Perzerin, a tam kryją się Skipetarzy i zbiegowie. Są ubodzy, mają tylko broń i muszą żyć z rabunku. Zabiorą ci wszystko, wszystko, co tylko posiadasz, może nawet i życie!
— Potrafię się obronić!
Potrząsnął głową i rzekł:
— Bir gendż kan war on bin kistachlik — młoda krew zawsze pełna odwagi! A ty jesteś jeszcze młody. Masz wprawdzie dużo broni ze sobą, ale co ona pomoże, gdy będzie dziesięciu, dwudziestu, a nawet pięćdziesięciu wrogów?
— Mój koń jest rączy!
— Nie jestem znawcą, ale widzę, że jest piękny; ci jednak, którzy „udają się w góry“, mają także tylko szybkie zwierzęta. Dościgną cię z łatwością.
— Mój ogier, to koń czystej krwi; nazywa się Wiatr i leci, jak wiatr.
— To cię dosięgną ich kule, bo kula leci prędzej niż najszybszy koń. Skipetarzy są znawcami koni; poznają natychmiast, że twój ma nad nimi przewagę i nie będą czekać na ciebie w otwartem polu, lecz strzelą do ciebie z zasadzki. Jak się zabezpieczysz przed nimi?
— Przezornością.
— I ona cię nie ocali, mówi bowiem przysłowie: sakinma dir kawl kabahatun[24]. Tyś jest człowiek uczciwy; oni będą dziesięćkroć przeważali nad tobą! Pozwól, że cię ostrzegę!
— Czy ta przestroga jest może w związku z tem, co mi chciałeś powiedzieć?
— Tak.
— W takim razie bardzo chciałbym to poznać.
— A zatem powiadam ci w zaufaniu, że istnieje papier bezpieczeństwa, który posiadają przyjaciele, znajomi i sprzymierzeńcy tych groźnych ludzi.
— A skąd wiesz o tem?
— O tem wie tutaj każdy, ale niewielu tylko wie, jak go dostać.
— A ty wiesz?
— Nie. Ja siedzę w ogrodzie i nie odbywam podróży. Ale Szimin, mój brat, jest „wtajemniczony“. Mówię ci to bezpiecznie, gdyż ufam ci, a zarazem dlatego, że ten kraj wnet opuścisz.
— W takim razie miłoby mi było, gdyby brat miał do mnie tosamo zaufanie!
— Będzie je miał, jeżeli ja cię poślę.
— Czy nie mógłbyś mi dać kilku słów do niego?
— Pisać nie umiem; pokaż mu swój olej różany. On zna tę flaszeczkę dokładnie i wie, że nie sprzedałbym, ani nie darowałbym jej nikomu niegodnemu. A potem, gdy mu pokażesz olejek, to powiedz, że posyła cię jego eje kardasz[25] albo jego jary kardasz[26]. Nikt nie wie, że mieliśmy dwie matki. Ilekroć posyłam mu jakąś poufną wiadomość, służą słowa eje albo jary za znak, że może ufać posłańcowi.
— Dziękuję ci! Czy sądzisz, że pouczy mnie bliżej o papierze bezpieczeństwa?
— Spodziewam się. W tej okolicy są...
Umilkł i jął nadsłuchiwać. Z oddali, z tyłu ogrodu, doleciał głośny gwizd, który się teraz powtórzył.
— Mój pan mnie woła — rzekł. — Muszę pójść do niego. Czy zapamiętałeś sobie wszystko, co ci powiedziałem?
— Wszystko.
— Nie zapomnijże tego po drodze! Allah niech będzie z tobą i pozwoli ci zanieść pięknym niewiastom twej ojczyzny woń mego ogrodu!
Zanim zdołałem coś odpowiedzieć, oddalił się od płotu, a w następnej chwili przebrzmiał już odgłos jego kroków.
Czy wypadało nazwać spotkanie z dozorcą ogrodu szczęśliwem? Niepomyślnem chyba nie było. Czy to, co mi powiedział o papierze bezpieczeństwa, polegało na prawdzie? Nie wyglądał na kłamcę. Było wskazane na wszelki wypadek wyszukać tego brata; jego kuźnia leżała pewnie przy drodze, którą przejeżdżać musieli nietylko moi towarzysze, ale także i jeździec, któremu chciałem drogę zastąpić.
Pojechałem dalej. Podczas rozmowy koń trochę odsapnął i mógł teraz iść lepiej.
Chcąc się trzymać prostej linii, musiałem się przedostać przez wzgórza, które nastręczały wiele trudności. Postanowiłem zatem trzymać się, ile możności, ich podnóża.
Płynąc z płaskowyżu Tokaczyk, usiłuje rzeka Burgas dość prosto w północnym kierunku przedrzeć się do Ardy, do której zlewa swoje wody. Nad tą niewielką rzeką leży Koszikawak. Kąt rozwarty, utworzony przez Burgas i Ardę, zamyka nizinę, wznoszącą się coraz hardziej na południe i przechodzącą w płaskowyż Taszłyku. Tę to wyżynę zamierzałem ominąć.
Udało mi się to, pomimo że nie znałem okolicy, nie znalazłem właściwych dróg i przejść, a raczej przepłynąć musiałem kilka rzeczek, uchodzących do Ardy.
Słońce zapadało coraz to niżej, aż w końcu zniknęło za dalekiemi górami. Licząc jeszcze na krótki zmierzch, puściłem karego w cwał, dopóki nie przybyłem znowu nad szeroką wodę. Poniżej miejsca, na którem się zatrzymałem, prowadził most na drugą stronę rzeki.
Podjechałem tam i znalazłem się na gościńcu. Przejechawszy przez most, ujrzałem po raz pierwszy w Turcyi drogowskaz. Tworzył go wystający z ziemi odłam skały, na którym napisane były dwa słowa.
Gdybym nawet nie był świadom znaczenia, albo raczej przeznaczenia tego głazu, byłoby mię pouczyło o tem dokładnie pierwsze słowo „kylawuc“, gdyż to znaczy właśnie „drogowskaz“.
Drugie słowo brzmiało: „Derekioj“. Wiedziałem, że to znaczy wieś, ale gdzie ona leży? Drogowskaz był, i zrozumiałe na nim słowa, ale głaz był niestety spłaszczony na górze, a na tem poziomem spłaszczeniu widniały te dwa wyrazy.
Droga, którą nazwałem gościńcem, prowadziła prosto od rzeki, ale na prawo wzdłuż brzegu wiodła zupełnie podobna. Któraż z nich szła do Derekioj? Naco mi się przydał ten pierwszy drogowskaz?
Rozważyłem, że ta woda to nie może być Burgas i że jadąc wzdłuż niej, zapędziłbym się zadaleko na północ. Postanowiłem więc jechać prosto.
Tymczasem pociemniało zupełnie. Chociaż nie wiedziałem wcale, czy koń ma jeszcze pod kopytam i ową niby drogę, jednak czułem to, że się mogę zdać na karego.
Jechałem kłusem z pół godziny, kiedy koń, parskając lekko, zaczął głowę podnosić i schylać.
Wytężyłem wzrok i ujrzałem po prawej ręce jakiś szeroki ciemny przedmiot, z którego sterczało coś ku posępnym niebiosom. Był to dom z wysokim kominem.
Czyżby to była kuźnia, której szukałem? W takim razie znajdowałbym się całkiem w pobliżu Koszikawak, dokąd właśnie zdążałem.
Podjechałem bliżej ku domowi.
— Bana bak — słuchajcie! — zawołałem.
Nikt nie odpowiedział.
— Sawul, alargha — hej! jest tam kto?
Było cicho. Nie zauważyłem też światła. Czyżby dom był niezamieszkałą ruiną?
Zsiadłem z konia i podprowadziłem go całkiem pod mur. Rih począł znowu parskać. To mi się wydało podejrzanem. Był to Arab, ale wyszkolony na sposób indyański. Ilekroć parskał tak, jak teraz, t. zn. wciągał badawczo powietrze przez rozwarte, naprzód wysunięte chrapy, a potem wyrzucał je w krótkich, przyciszonych parsknięciach, tylekroć „niezupełnie dobrze było w państwie duńskiem“.
Wyjąłem rewolwer i zacząłem badać dom z zewnątrz. Był jednopiątrowy i wydłużony. Drzwi były zamknięte. Pukałem kilka razy daremnie. Na lewo spostrzegłem trzy zamknięte również okiennice, co w tych okolicach było rzadkością. Na prawo znajdowały się drugie drzwi o wiele szersze i zamknięte na kłódkę. Obok leżały rozmaite rolnicze i inne narzędzia, z czego nabrałem pewności, że to kuźnia.
Poszedłem dalej, poza róg. Tu zauważyłem nagromadzone drzewo, przeznaczone zapewne na opał. Za domem ciągnął się czworoboczny szmat ziemi, ogrodzony słupami, tak, jak na Zachodzie robi się to dla świń lub gęsi. To ogrodzenie było niewątpliwie puste, ponieważ nic tam nie świadczyło o jakimkolwiek ruchu.
A jednak tutaj właśnie parskał mój kary daleko więcej i trwożliwiej niż przedtem. Bał się najwidoczniej przystąpić aż do parkanu.
Nie powiem, żeby mi się to wprost groźnem przedstawiło, ale dało w każdym razie powód do zdwojenia ostrożności. Dom był zamknięty, a więc zamieszkały. Czyżby w takiej okolicy zostawiano mieszkanie na noc bez żadnego dozoru? Bardzo łatwo mogło się tu stać coś niezwykłego, postanowiłem więc zbadać rzecz dalej.
Koń byłby mi przytem zawadzał, a może nawet niepotrzebnie naraziłbym go na jakie nieprzewidziane niebezpieczeństwo; musiałem więc pomyśleć o zabezpieczeniu go. Do spętania nie potrzebowałem ani kołka, ani lassa, ani sznura, ani rzemienia; kazałem mu przedniemi nogami przestąpić lejce. Był tem tak skrępowany, że się nie mógł oddalić, gdyby to nawet chciał wbrew swemu zwyczajowi uczynić. Gdyby zaś pod moją nieobecność groziło mu jakie niebezpieczeństwo, byłem pewien, że broniłby się dzielnie tylnem i nogami.
Teraz dopiero przystąpiłem do parkanu i wydobyłem woskowe zapałki, których zapas kupiłem sobie w Edreneh. Zapaliłem jedną i poświeciłem nią za parkan.
Leżało tam jakieś zwierzę olbrzymie, długie i kudłate jak niedźwiedź. Płomyk zagasł za chwilę i zrobiło się ciemno. Co to za zwierzę być mogło? Żyło, czy nie? Zdjąłem strzelbę i trąciłem je. Nie poruszyło się. Trąciłem mocniej i znów to samo. To nie był sen, lecz śmierć.
Przelazłem przez sztachety wysokie, może na cztery stopy, ponieważ spraw a wydawała mi się przecież podejrzaną, pochyliłem się i dotknąłem ręką zwierzęcia.
Było zimne i sztywne, a zatem martwe. Sierść była w kilku miejscach wilgotna i lepka. Czyżby to była krew?
Obmacałem cielsko. Nie był to niedźwiedź, gdyż poczułem długi, kudłaty ogon. Powiadają wprawdzie, że na wyżynach Despoto Dagh, Szar Dagh, Kara Dagh i Perin Dagh spotyka się tu i ówdzie niedźwiedzie, i temu ja nie przeczę, ale skądby się tutaj właśnie znalazł i zdechnął niedźwiedź za tym parkanem. A gdyby go w okolicy ubito, to nie porzuconoby go z pewnością, nie zdjąwszy skóry, nie mówiąc już wcale o jadalnem mięsie.
Aby się przekonać, z jakiego rodzaju zwierzęciem mam właściwie do czynienia, starałem się dotknąć uszu.
Sapristi! Głowa była roztrzaskana i to tak, że trzeba było do tego bardzo ciężkiego narzędzia!
Zapaliłem drugą zapałkę i zobaczyłem, że zabite zwierzę jest wprost olbrzymim psem, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem.
Kto też go ubił i dlaczego się to stało? Właściciel tego nie zrobił, obcy zaś, który czyni coś takiego, może mieć w tem tylko zły zamiar.
Zacząłem się domyślać, że popełniono tu zbrodnię. Narzucało mi się wprawdzie pytanie, co mnie to obchodzi i poco się będę wystawiał na niebezpieczeństwo, ale miałem powody przypuszczać, że ta kuźnia należy właśnie do brata dozorcy ogrodu różanego i poczuwałem się do obowiązku zbadania sprawy.
Że przytem myślałem o niebezpieczeństwie, to była w tem słuszność zupełna. Sprawcy mogli się jeszcze w tym domu znajdować. Może zachowywali się dlatego spokojnie, że usłyszeli tętent mojego konia, zauważyli więc moje przybycie.
Ale jak dostać się do nich? Czy należało czekać, aż przybędą towarzysze? Co tam mogło się do tego czasu stać w domu! Nie, musiałem działać.
Nie obejrzałem jeszcze czwartej, zachodniej, frontowej strony domu. Zakradłem się tam pocichu i zauważyłem dwie okiennice: jedną, przytwierdzoną od wewnątrz, ale drugą, dającą się otworzyć.
Namyślałem się.
Gdybym wlazł, mogłem w tej chwili kulą w łeb dostać. Ta okoliczność jednak, że z pięciu okiennic — trzy znajdowały się na przedniej stronie — ta jedna nie była przymocowana, świadczyła o tem, że w środku niema nikogo. Aby odkrycie jaknajbardziej opóźnić, pozamykali złoczyńcy wszystko, a wyleźli przez to okno. Wskutek tego mogli okiennicę tylko przycisnąć, ale nie zamknąć od środka.
A jednak położenie moje było więcej niż przykre.
Odciągnąłem okiennicę tak daleko, że z łatwością wsunąłem rękę. Okna są w tych okolicach rzadkością, to też zastałem to, czego się spodziewałem: otwór w kształcie okna, niezamknięty ani szybą, ani żadnym innym przedmiotem.
Nadsłuchiwałem. Wydało mi się, jak gdyby ze środka doleciał mnie głuchy, przytłumiony, szelest. Czyżby w tym domu przecież ktoś mieszkał? Czy miałem wołać? Nie.
Poszedłem ku drugiej stronie domu i nabrałem pełne naręcze gałęzi, które tam zauważyłem. Zrobiłem gęstą wiązkę, zapaliłem ją i wrzuciłem przez okno. Stojąc ostrożnie z boku, zajrzałem do środka.
Budynek nie był wysoki, a otwór okienny znajdował się bardzo nizko. Chróst palił się jasno, toteż ujrzałem dużą czworokątną izbę z podłogą z ubitej twardo gliny, a dokoła wszystkie te przedmioty, które widuje się zwykle w ubogim domu rumelijskim. Istoty ludzkiej ani śladu!
Dorzuciłem gałązek na ogień, zdjąłem turban, nadziałem go na lufę i wsunąłem powoli w otwór. Od środka wyglądało to w każdym razie tak, jak gdybym właził.
Zamierzałem w ten sposób ludzi, ukrytych wewnątrz, skusić do obrony, ale nikt się nie ruszył.
Cofnąłem zatem strzelbę, oparłem ją i sztuciec o ścianę, ponieważby mi zawadzały, włożyłem turban na głowę, potem za jednym rozmachem dostałem się do środka. Każdej chwili gotów byłem natychmiast zawrócić, ale jeden rzut oka przekonał mię, że niema żadnej wrogiej istoty.
Wlazłem więc całkiem, sięgnąłem ręką po obie strzelby i rozglądnąłem się.
Wkrótce powtórzył się usłyszany poprzednio łoskot. Niepokoiło to mnie tem więcej, że ogień zaczął przygasać, wydając ostry, gryzący w oczy dym. Toteż ucieszyłem się, ujrzawszy w kącie kupkę długich trzasek, używanych tam do oświetlenia.
Zapaliłem jednę trzaskę i wetknąłem ją do dziury w murze, służącej zapewne do tego celu, jak to poznałem po zczerniałem od dymu otoczeniu. Następnie zamknąłem okiennicę i przywiązałem wiszącym przy niej sznurkiem, aby się zabezpieczyć na zewnątrz.
Z drugą zapaloną trzaską w ręku zacząłem badać izbę.
Ściany z twardo ubitej ziemi otaczały izbę z trzech stron, a czwartą tworzyła zwisająca od powały aż do ziemi słomiana plecionka, w której był otwór do przechodu.
Wszedłszy poza plecionkę, ujrzałem się w mniejszym przedziale, którego podłogę stanowiły częściowo drzwi poziome, plecione z wierzbiny. Czyby tam była piwnica? W takich domach bywa to rzadkością!
Teraz znowu usłyszałem ten sam szmer. Był to szelest i łoskot, a wychodził z pod ziemi.
Wziąłem sobie jeszcze kilka trzasek i podniosłem drzwi. Mogły one u nieść człowieka, ponieważ opierały się na czterech słupach. Poświeciłem na dół. Wskutek słabego płomienia trzaski, z trudem tylko dojrzałem, iż piwnica miała głębokość wzrostu człowieka.
Schodów, ani drabiny nie było. Zaledwie zaś padło na dół światło, dało się stamtąd słyszeć całkiem wyraźne stękanie.
— Kyn aszagda — kto jest na dole? — zapytałem głośno.
Odpowiedziało podwójne stęknięcie. To brzmiało niebezpiecznie. Nie mogłem wiecznie szukać drabiny.
Wziąłem płonącą trzaskę w jednę rękę, a resztę w drugą i skoczyłem na dół.
Trąciłem nogami o jakiś leżący na ziemi przedmiot i runąłem. Światło zgasło. W kilka sekund zapaliłem znowu trzaskę i poświeciłem dokoła.
Znajdowałem się w czworokątnej piwnicznej jamie, a przedmiotem, na którym się potknąłem, była drabina.
Obok leżały węgle, kawałki drzewa, a jedne i drugie się ruszały.
Znalazłszy miejsce, przeznaczone na trzaskę, wetknąłem ją i zacząłem rozgartywać węgle. Rękami dotknąłem się ludzkiej postaci, którą wydobyłem. Był to mężczyzna ze związanemi rękoma i nogami, a głową owiniętą szmatą.
Rozwiązałem szybko węzeł szmaty i ukazała się twarz czarno-sina, po której z powodu niedostatecznego oświetlenia nie mogłem poznać, czy zabarwienie to pochodzi od sadzy z węgli, czy też od blizkiego już uduszenia. Człowiek ten stękając, odetchnął głęboko, utkwił we mnie wyszłe na wierzch, krwią nabiegłe, oczy i jęknął:
— Ach, na pomoc! Litości, litości!
— Cicho; jestem twym przyjacielem! — odrzekłem — przynoszę ci ocalenie!
— Ratuj najpierw szybko moją żonę! — krzyknął.
Poczciwy biedak myślał więcej o żonie, niż o sobie.
— Gdzie ona?
— Tam!
Nie mógł związanemi rękoma wykonać żadnego ruchu, ale pełen trwogi wzrok jego zwrócił się na drugą kupę węgli, przywaloną także kawałkami drzewa.
Odgarnąłem je i wydobyłem kobietę, związaną tak samo, jak mąż. Zdjąwszy jej z głowy szmatę, zobaczyłem na ustach jej gęstą pianę. Niedługo byłaby się już udusiła.
— Na pomoc, na pomoc! — zabrzmiał charczący okrzyk.
Ciało jej poruszało się w kurczowych drgawkach.
Przeciąłem nożem powrozy. Rzucała dokoła siebie rękoma, jak tonąca, kopała nogami i chwytała powietrze.
Ruchy te wywołały oddech. Z piersi jej wydarł się ochrypły krzyk, poczem zaczęła głęboko i bez przerwy oddychać.
Teraz przeciąłem więzy mężowi. Nie wycierpiał tyle i podniósł się natychmiast. Gdy zapalałem nową trzaskę, zawołał:
— O Boże! Byliśmy blizcy śmierci! Dziękuję ci, dziękuję ci!
Następnie ukląkł obok żony, szlochającej, aż litość brała.
— Cicho, cicho, nie płacz! — uspokajał ją. — Jesteśmy wolni!
Wziął ją w objęcia i zcałowywał jej łzy z policzków. Ona objęła go i szlochała dalej. Nie zważając już na mnie, przemawiał do niej czule, dopóki płacz, coraz to cichszy, nie ustał zupełnie. Potem podniósł ją i zwrócił się znowu do mnie:
— Panie — rzekł — jesteś naszym wybawcą! Jak ci mamy podziękować? Kto jesteś i jak ci się udało nas odszukać?
— To kilka pytań naraz — odrzekłem — na które wam na górze odpowiem. Czy żona pójdzie już sama?
— Tak, potrafi.
— Więc wyjdźmy na górę, bo nie mogę tu na dole pozostać zbyt długo.
— Czy masz towarzyszy na górze?
— Nie, ale czekam na jeźdźca, którego nie powinienem tędy przepuścić.
— To chodźmy, tam pomówimy dalej! Po przystawieniu drabiny wyleźliśmy, przyczem okazało się, że kobieta była bardzo zmęczona. Zauważywszy w większym przedziale posłanie, poradziłem jej, żeby po tem strasznem rozdrażnieniu spoczęła. Była tak znużona, że, nie odpowiadając mi, położyła się zaraz.
Mąż uspokoił ją znów kilku słowy i podał mi rękę.
— Bądź pozdrowiony! — rzekł. — Allah cię zesłał. Czy wolno zapytać, kto jesteś?
— Nie mam teraz czasu na dużo słów. Powiedz, jak się nazywasz?
— Nazywają mnie Szimin.
— A więc jesteś bratem ogrodnika Jafiza?
— Tak.
— To dobrze! Szukałem ciebie. Roznieć co prędzej ogień w kuźni!
Spojrzał na mnie zdziwiony i zapytał:
— Czy masz dla mnie pilną robotę?
— Nie, ale niech twoje ognisko świeci na drogę!
— Na co?
— Ażeby jeździec, o którym wspomniałem, nie mógł przejechać niepostrzeżony.
— Kto on?
— O tem potem. Śpiesz się!
Z małego przedziału, w którym znajdowały się drzwi do piwnicy, prowadziła brama na pole. Zamykała się prostym ryglem. Odsunęliśmy go i wyszliśmy z domu. Kowal dobył klucza z kieszeni i otworzył wiszącą przy drzwiach od kuźni kłódkę. Niebawem płonął ogień na kominie, rzucając daleko w noc czerwone światło. Oto czego chciałem przedewszystkiem.
Gdy on zajmował się ogniskiem, ja wyszedłem poza dom, aby zobaczyć, co się dzieje z koniem. Stał wciąż jeszcze blizko domu, wróciłem więc uspokojony do kowala.
— No, ogień się pali — rzekł. — Co jeszcze rozkażesz? — Chodź z obrębu światła! Usiądziemy koło drzwi, gdzie jest ciemno.
Gdy przedtem badałem otoczenie domu, zauważyłem kloc koło drzwi, który mógł posłużyć za ławkę. Tam zaciągnąłem kowala, a gdyśmy usiedli, rzekłem:
— Omówmy najpierw, co najpotrzebniejsze! Przejeżdżać będzie tędy — może nawet niebawem — jeździec, z którym muszę pomówić, on jednak nie powinien wiedzieć, że tu jestem. Zatrzyma się tutaj pewnie, aby ci zadać kilka pytań. Proszę cię, postaraj się, żeby on zsiadł z konia i wszedł z tobą do domu.
— Jesteś moim wybawcą, uczynię przeto, co zechcesz, chociaż nie wiem, dlaczego żądasz tego odemnie. Ale może ty wiesz, o co mię będzie pytał?
— Tak. Zapyta, czy przejeżdżali tędy trzej jeźdźcy.
— Trzej jeźdźcy? — podjął kowal prędko. — Kiedy?
— Może dzisiaj w południe.
— Jacy jeźdźcy?
— Zapyta o dwa konie siwe i jednego ciemnego. Ale podrodze wymieniali ciemnego na siwego.
— Jadą więc na trzech siwych.
— Tak.
— Hasza — chroń mnie Boże! Nie masz chyba na myśli Manacha el Barsza z Uskub? Przy tych słowach zerwał się z miejsca w nagłem podnieceniu. W tej samej chwili stanąłem i ja na równe nogi, tak bardzo uderzyło mnie jego pytanie, dla mnie całkiem niespodziane.
— Znasz go? — pytałem.
— Czokdan, czokdan — już oddawna, już oddawna! A dziś dopiero był u mnie!
— Ach! Był u ciebie?
— Tak. To on i jego dwaj towarzysze związali mnie i żonę i zanieśli do piwnicy, gdzie bylibyśmy się udusili, gdybyś ty nie przybył!
— To oni byli? A więc to ci! Powiem ci zatem, że ten, którego oczekuję, to ich sprzymierzeniec.
— Ja go ubiję! Ja go zamorduję! — zgrzytał.
— Ja go chcę schwytać.
— Panie, effendi..., jak mam cię nazywać? Nie wyjawiłeś mi jeszcze dotąd, kim jesteś.
— Nazywaj mnie effendi!
— A więc, effendi, ja ci dopomogę, skoro go chcesz dostać w swe ręce.
— Dobrze! Nie wiem wprawdzie dokładnie, czy zobaczymy go jeszcze tutaj, bo mógł już tędy przejechać. Ty go prawdopodobnie także.... ach, odkąd leżeliście w piwnicy?
— Od południa.
— To nie mogłeś go widzieć, nawet gdyby był przejeżdżał, a...
— Czy mam się dowiedzieć? — wtrącił.
— Gdzie? U kogo?
— Pobiegnę do wsi i spytam starego jemiszdżi, który aż do wieczora siedzi na drodze przy swoich koszach.
— Jak długo potrwa, zanim powrócisz?
— Dziesięć minut. To blizko.
— Proszę cię jednak, żebyś jeszcze nie wspominał o tem, co cię dzisiaj spotkało!
— Nie powiem, skoro sobie tego życzysz.
— Więc śpiesz się!
Opisałem kowalowi jeźdźca w krótkich słowach tak, jak go mnie opisano, poczem on pośpieszył. Jeszcze przed upływem umówionego czasu powrócił z wiadomością, że poszukiwany przezemnie nie przejeżdżał jeszcze.
Wstąpił do kuźni, aby podsycić ogień, poczem usiadł znowu koło mnie.
— Powiedz teraz — zacząłem — jak przyszło do tego, co ci się dziś zdarzyło?
— Stałem w kuźni przy robocie; wtem nadjechali i zatrzymali się przed moim domem trzej jeźdźcy, z których jeden, nieznany mi dotąd, powiedział, że koń jego zgubił nal[27]. Jestem nietylko demirdżi[28], lecz także nalband[29] i gotów byłem wykuć mu nowy nal. Przypatrzyłem się tylko jemu, ale podczas roboty padł mój wzrok na jego towarzyszy; w jednym z nich poznałem poborcę Manacha el Barsza z Uskub.
— Czy on znał ciebie?
— Tak.
— Gdzieżeście się poznali?
— W Raslug przed czterema laty. Musisz wiedzieć, że znam wszytkie choroby końskie i lekarstw a przeciwko nim. W Raslug i okolicy był wielki pomór koni i kiedy już nikt poradzić nie umiał, sprowadzono mnie. Byłem w gościnie u pewnego bogatego handlarza koni, który ich przeszło sto posiadał. Do niego przybył Manach el Barsza, aby kupić konia. Pokazano mu kilka. Jeden z nich zaziębił się i ślinił. Poborca powiedział, że to nie katar, lecz nosacizna i że zrobi doniesienie do policyi sanitarnej. Chciał wymusić na handlarzu konia za cenę milczenia. Zawołano mnie i ja powiedziałem, co to za choroba. Manach posprzeczał się ze mną i uderzył mnie nawet szpicrutą. Dałem mu za to potężnie w pysk, jak jeszcze pewnie nigdy nie dostał, bo ręka kowala, to róg i kości. Odszedł wściekły i zaskarżył mnie. On był poborcą podatkowym, a ja biednym kowalem. Dostałem dwadzieścia kijów w podeszwy i musiałem zapłacić pięćdziesiąt piastrów kary. Leżałem chory przez kilka tygodni, zanim powróciłem do domowego ogniska. Pojmujesz, że nie mogę go lubieć.
— Wyobrażam sobie!
— Dziś przybijałem koniowi podkowę. Poborca przypatrywał mi się ponuro i zapytał potem, gdy byłem gotów, czy go znam jeszcze; odpowiedziałem, że znam, bo nie przypuszczałem, że mi to zaszkodzi. On zamienił z tamtymi kilka słów, poczem wszyscy weszli do domu. Byłem sam, gdyż żona oddaliła się w pole po szpinak na obiad. Czego mogli chcieć w izbie? Zamknąłem kuźnię i wszedłem za nimi. Zaledwie jednak próg przestąpiłem, rzucili się na mnie. Była to w alka gorąca, effendi. Kowale mają twarde muskuły i silne nerwy, ale zmogli mnie przecież i skrępowali sznurami, które miałem w domu. Ryczałem z wściekłości, jak byk. Obwiązali mi głowę i zanieśli do piwnicy. Właśnie, gdy mnie wnosili, wróciła żona; spotkał ją ten sam los! Przysypali nas węglami, aby głos nie dochodził na górę i poszli precz. Nie pomyślałem wcale o Ajym, znajdującym się poza domem, gdyż byłbym go odwiązał, zanim wszedłem do domu.
— Kto to jest Ajy?
— Mój pies. Nazywa się tak, bo jest tak wielki, jak niedźwiedź. Słyszałem, jak szczekał, gdy ja krzycząc, walczyłem z nimi. Gdyby był przy mnie, byłby rozdarł wszystkich trzech.
— Czy nie widziałeś go jeszcze?
— Nie. Wszak wiesz, że nie byłem jeszcze za domem!
— Przykro mi, że cię muszę zasmucić!
— Zasmucić? Czy psu się co stało?
— Tak.
— Co? Powiedz prędko!
— Nie żyje!
Kowal się zerwał.
— Nie żyje? — wybuchnął.
— Tak.
— Był przecież zdrowy i rzeźki! Czy zabili go może ci trzej?
— Roztrzaskali mu czaszkę.
Stał przez chwilę niemy i bez ruchu; potem zapytał z odcieniem strasznej boleści:
— Czy mówisz prawdę?
— Tak, niestety!
— O, tysiąc lęków przedśmiertnych i potępienie na tych psów!
Z temi słowy poskoczył do kuźni, wyleciał z płonącą głownią i pobiegł za dom przekonać się, czy powiedziałem prawdę. Głos jego gniewny dochodził aż do mnie; aby nie słyszeć ponadto dosadności, których się należało spodziewać, zostałem na miejscu, dopóki nie wrócił. Taka go opanowała złość, że obiło się o moje uszy jeszcze dość przekleństw, których bynajmniej nie brak wschodnim językom.
Gdy on wyczerpywał zapas takich okrzyków, ja zwróciłem oczy i uszy w stronę, skąd spodziewałem się jeźdźca. Ale ani nie dostrzegłem, ani nie słyszałem niczego. Albo przepędziłem go zbyt znacznie dzięki szybkości mojego konia, albo zatrzymało go coś po drodze.
Zwolna uspokoił się mój rozgniewany Szimin. Chcąc także o mnie się czegoś dowiedzieć, rozpoczął od pytania:
— Czy masz teraz czas powiedzieć mi swoje nazwisko?
— Nazywają mnie Kara Ben Nemzi.
— Jesteś więc Nemcze, Germany?
— Tak.
— Austryaly, czy Prusyaly?
— Nie.
— Może Bawarialy?
— Także nie. Jestem Saksaly.
— Nie widziałem dotąd żadnego Saksaly; ale wczoraj właśnie był tu człowiek z miasta Triest w Austryi, z którym długo rozmawiałem.
— Austryak? O to niespodzianka. Czem był?
— Kupcem. Chce kupować tytoń, jedwab i jedwabne materye. Złamała mu się ostroga, którą musiałem naprawić.
— Czy mówił po turecku?
— Tylko o tyle, że zrozumiałem, czego chciał odemnie.
— A jednak powiedziałeś, że rozmawiałeś z nim długo.
— Rozmawialiśmy przeważnie mimiką.
— Czy powiedział, jak się nazywa?
— Nazywał się Madi Arnaud. Był kiedyś wielkim śpiewakiem, gdyż śpiewał mi wiele pieśni, które rozradowały duszę i serce mojej żony.
— Skąd przybył?
— Z Czirmen, gdzie poczynił wielkie zakupy.
— A dokąd się udaje?
— Na wielki jarmark do Menliku. Są tam bardzo sławni rusznikarze. Chce u nich zakupić.
— To go spotkam po drodze.
— Czy udajesz się do Menliku, effendi?
— Tak.
— Czy jesteś może także handlowcem?
— Nie. Jadę do Menliku, ponieważ spodziewam się zastać tam tych trzech łotrów, którzy się dziś tak z tobą obeszli.
— A co uczynisz, skoro ich schwytasz?
— Przytrzymam ich i oddam w ręce policyi, aby ponieśli zasłużoną karę.
— Dzięki Allahowi! Chciałem jutro zrobić doniesienie.
— Możesz. Zanim to jednak odniesie skutek, łotry już będą w moim ręku. Wówczas wspomnę przed sądem także o ich zbrodni dzisiejszej.
— To słusznie postąpisz, effendi. Nie powinni ujść zasłużonej kary. Kim zaś są tamci dwaj, którzy byli z poborcą?
— To długa historya, którą ci krótko opowiem.
Zaznajomiłem go, o ile to było potrzebnem, z przebiegiem zdarzeń. Słuchał uważnie, a potem rzekł:
— O, gdybym był wiedział o tem, byłbym zwabił ich do piwnicy i tam kazał psu pilnować ich aż do twojego przybycia.
— Czy nie padły przypadkiem z ich strony jakie słowa, z których możnaby wywnioskować, którą drogą zamierzali stąd dalej podążyć.
— Ani słowo; tylko, gdy mnie wiązali, słyszałem od tego, którego nazwałeś Barudem el Amazat, że chcieli mnie zrobić nieszkodliwym, żebym ich nie zdradził, gdyby ścigający ich nadjechali.
— Pomyślałem to sobie. Manach el Barsza porwał się na was nietylko z mściwości, ale także z ostrożności. Nie chcieli was zabić, chcieli tylko ukryć na jakiś czas, ponieważ poznałeś poborcę.
— A jednak bylibyśmy się podusili.
— To, dzięki Bogu, się nie stało. Jeździec, na którego czekam, udał się za nimi, lub go wysłano z doniesieniem, że jestem już znowu wolny i że pewnie ich ścigam. W ten sposób ostrzeżonoby ich, a temu ja chcę zapobiec.
— Pomogę ci, effendi! Cóż z nim zrobimy?
— Wsadzimy go najpierw do piwnicy, a następnie oddamy w ręce policyi.
— Jak go wsadzisz do piwnicy?
— Czyż nie ma nas dwu, a on jeden?
— Nie sądź, żebym się go bał. Chciałem tylko wiedzieć, czy użyjemy podstępu, czy siły.
— Prawdopodobnie nie da się to zrobić bez użycia siły.
— Rad jestem z tego. Pieszczotliwie chyba się z nim nie obejdę. Ale, ale, effendi, oto przypominam sobie, że pytałeś, czy jestem bratem Jafiza.
— Owszem, tak.
— Czy znasz go?
Przejeżdżałem dzisiaj obok jego ogrodu i wziąłem od niego flaszeczkę różanego olejku za dżebeli.
— Allah ia Allah! Więc brat mój ma taki tytoń nad tytoniami?
— O, nie wiele!
— Ma go od ciebie?
— Tak.
— Ty miałeś taki tytoń.
— Oczywiście tak, skoro go dostał odemnie.
Zamilkł na chwilę; ale ja wiedziałem, jakie pytanie błąka mu się po wargach. W końcu wybuchnął:
— A teraz ci już wyszedł?
— Jeszcze nie całkiem — rzekłem; aby zaś ułatwić mu rzecz, dodałem. — Czy palisz?
— Bardzo chętnie!
— Dżebeli?
— Nie wąchałem dotąd tego tytoniu, a tem mniej paliłem.
— To przynieś fajkę!
Nie dokończyłem jeszcze tego wezwania, kiedy zniknął za drzwiami i jeszcze prędzej zjawił się z fajką.
— Jak się ma żona? — spytałem.
U tych prostych rzemieślników można wyjątkowo zapytać o żonę, bo zresztą zabronione to jest na Wschodzie surowo. Na wsi chodzą nawet często kobiety i dziewczęta bez zasłony.
— Nie wiem — odrzekł. — Śpi zapewne.
O tytoniu myślał widocznie więcej niż o żonie, chociaż okazał jej tyle miłości.
— Dajno tu fajkę! Niech ci nałożę.
Puszczając potem dym nosem, powoli mówił w zachwyceniu:
— Effendi, to są rajskie zapachy. Tak nie palił pewnie nawet sam prorok!
— Nie, dżebeli za jego czasów nie było.
— Gdyby był, to prorok zabrałby był nasienie na tam ten świat, aby je tam posadzić na polach siódmego nieba. Co ja zrobię, jeśli teraz jeździec nadjedzie? Czy mam palić dalej, czy też wstać?
— Powstaniesz chyba.
— Mam się wyrzec tej nieocenionej teraz fajki?
— Możesz potem znowu zapalić; dam ci trochę tytoniu.
— Effendi, dusza twoja jest tak pełna przyjaźni, jak morze kropel wody! Czy brat mój nie przekazał ci pozdrowienia?
— Tak jest. Mam ci życzyć, żeby ci się dobrze powodziło! Mam cię pozdrowić od twego eje kardasza i jary kardasza.
Kowal zastanowił się i rzekł:
— Co słyszę? To jego własne słowa?
— Tak.
— W takim razie mówiliście o ważnych rzeczach!
— Mówiliśmy o Skipetarach i o tych, którzy „udali się w góry“.
— A brat obiecał ci coś?
— Obiecał coś, co zdaniem jego możesz mi spełnić.
— Jak długo z nim rozmawiałeś?
— Ćwierć godziny.
— W takim razie stał się cud, effendi. Jafiz boi się ludzi, mówi niechętnie i mało i wstrzymuje się z wszystkiem. Widocznie bardzo polubił cię i zaufał tobie.
— Powiedziałem mu, że prawdopodobnie będę musiał udać się aż do Szar Dagh.
— Więc mówił o niebezpieczeństwie, jakie tam grozi.
— Ostrzegał mnie i nakazywał ostrożność.
— I wspominał przytem pewnie o papierze bezpieczeństwa.
— Tak, mówił o tem.
— I powiedział, że ja mogę ci dostarczyć takiego kiaghad eminlikun.
— Tak.
— On się pomylił.
— Ach! Rzeczywiście?
— Rzeczywiście.
— Nie jesteś już w możności udzielić mi takiej ochrony?
— Nie.
— Ależ on tak stanowczo zapewniał!
— Sądził, że teraz jest tak, jak w czasach dawniejszych.
— Więc już nie jesteś „wiedzącym“.
— To jest pytanie, na które mogę odpowiedzieć tylko wypróbowanemu przyjacielowi. Ale ty nas ocaliłeś, brat mój dał ci olejku i ofiarował przyjaźń tobie, mogę ci więc wyjawić prawdę: Tak, byłem „wiedzącym“ i jestem nim.
— Więc zapewne wiesz, że już niema papierów bezpieczeństwa.
— Niema; żaden Skipetar, ani zbieg nie wystawia już takich papierów.
— Czemu?
— Bo nie spełniają swego przeznaczenia; nie dają już dostatecznej ochrony.
— Czy już ich nie respektują?
— Nie o to idzie. Żaden „zgubiony“ nie pogardzi listem ochronnym drugiego zgubionego. Ale kto widzi ten papier?
— Czy się go nie pokazuje?
— W wielu wypadkach tak; ale są także inne wypadki. Jedziesz przez las; dwaj lub trzej zbiegowie widzą cię nadjeżdżającego, ale ty jesteś od nich o wiele lepiej uzbrojony. Postanawiają więc nie wdawać się w walkę otwartą, napadają na ciebie z zasadzki i nie wiedzą, że masz papier ochronny, bo on schowany w twej kieszeni. Zdajesz się na jego moc i skuteczność, a mimo to dosięgają cię kule tych, którzy życie daliby za ciebie, gdyby byli wiedzieli, że jesteś pod osłoną.
— To oczywiście jest zrozumiałe; ale zgubieni nie mogą się obejść bez przyjaciół, a jeżeli są tacy, to należy ich chronić. Przypuszczam też, że na miejsce tego kiaghad eminlikun przyszło coś innego, lepszego.
— Przypuszczenie twoje jest słuszne. Widzisz sam, że nie mogę ci dostarczyć ochronnego papieru.
— Tak, nie możesz mi dać tego, czego niema. Ale czy powiesz mi, jakim znakiem posługują się teraz?
— Ośmielę się. Czy umiesz milczeć?
— Tak samo, jak każdy.
— Wiedz zatem, że wszyscy obrońcy i chronieni poznają się teraz po kopczy[30].
Słowa te wprowadziły mnie na pewien domysł.
— Czy ta kopcza ze srebra? — spytałem.
— Tak jest.
— Tworzy pierścień, w którym znajduje się czakan[31].
— Tak, a ty skąd wiesz o tem?
— Domyśliłem się; a to z tego powodu, że noszą tę kopczę osoby, co do których przypuszczam, że albo zaliczają się do zgubionych, albo są z nimi w jakimś związku.
— Czy wymienisz mi ich nazwiska?
— Tak. Manach el Barsza miał kopczę na fezie. Nosiło ją także kilku ludzi, którzy u kadiego w Edreneh przysłuchiwali się rozprawie przeciwko Barudowi el Amazat. Jadąc dzisiaj przez miasto z byłym derwiszem, spotkałem człowieka, który przypatrywał mi się w sposób szczególny, a następnie zawiadomił sprzymierzeńców zbiegów i spowodował owe dwa strzały, wymierzone do mnie i do Ali Manacha Ben Bamd el Amazat. On miał także kopczę.
— Że były poborca z Uskub ją posiada, to dzisiaj zauważyłem.
— Może nie byliby się z tobą tak obeszli, gdybyś im był oświadczył, że posiadasz tę spinkę.
— Może być, ale nie przyszło mi to na myśl, niestety.
— Oczywiście nie każdy ją dostanie?
— Nie.
— Jakie wymagania stawiają?
— Ten, który chce ją mieć, musi być człowiekiem, o którym się wie na pewno, że może się na coś przydać przyjaciołom. Następnie musi dowieść, że nie potępia tych, którzy „udali się w góry“.
— Czyż nie powinien ich każdy potępić? Przecież wystąpili ze związku społecznego, stojącego pod osłoną prawa.
— Masz słuszność, ale porównaj to prawo z tem społeczeństwem. Prawo jest dobre i ono jest przychylne poddanym, ale społeczeństwo, o którem mówisz, nic nie warta. Allah dał nam mądre prawa i dobroczynne przepisy, ale jego zastępcy fałszywie ich używają. Czy nie słyszałeś jeszcze skargi, że Islam nie dopuszcza swych wyznawców do postępu w cywilizacyi?
— Bardzo często.
— Czy zarzutu tego nie robią przeważnie innowiercy?
— Przyznaję.
— Oni nie znają Islamu, an i prawdziwego Turka. Islam nie przeszkadza postępowi kultury, ale władza, którą jednym nad drugimi oddaje, dostała się w niewłaściwe i niegodne ręce. Turek jest także dobry. Był on i jest poczciwy i wierny, prawdomówny i rzelelny. Gdyby był innym, to któżby go takim uczynił?
Byłem zupełnie zdumiony, słysząc z ust tego pospolitego człowieka, tego kowala wiejskiego, takie słowa. Gdzie on nabrał takich przekonań? Czy były one owocem własnego myślenia, czy też on obcował przypadkiem z ludźmi, którzy go dźwignęli ku sobie?
Uważałem za rzecz stosowniejszą wstrzymać się od odpowiedzi, wobec czego on ciągnął dalej:
— Rozejrzyj się dokoła! Policz zbrodnie, jakie się popełnia, zbierz oszczerców i oszustów i wszystkich wykraczających przeciwko prawu, ale zbyt chytrych, żeby ich można pochwytać, idź do ciemnych nor, cuchnących występkiem kto oni i skąd pochodzą ci, których masz zliczyć? Ilu znajdziesz pośród nich Turków prawdziwych? Czyż wzdłuż całej Azyi nie ciągnie się jedna wielka kradzież, wykonywana przez zachodnie mocarstwa? Czyż nie widzisz ciągłego niszczenia, dławienia i rzezi plemion, które dostaną się pomiędzy tych olbrzymów? To robią chrześcijanie, a Turek zadowolony, jeśli go zostawią w spokoju!
Był tak natchniony swoim przedmiotem, że pozwolił nawet zgasnąć swej fajce. Zapaliłem zapałkę i podałem mu:
— Pociągnij! — rzekłem.
Zapalił i powiedział:
— Widzisz, że zapominam nawet o dżebeli. Ale czy mam słuszność, czy nie?
— Sprzeciwiłbym ci się w niektórych rzeczach.
— Proszę!
— Nie mamy na to czasu.
— Tak, jesteście chrześcijanami! Potępiacie nas, a nie chcecie nas pouczyć, zabieracie, a nie pytacie nas o to. Kto ma najlepsze stanowisko w kraju? Kto wpływ? Kto wzbogaca się ciągle, a ciągle? Ormianin, Żyd, chytry Grek, Anglik i Rosyanin. Kto żyje naszem mięsem, kto ssie soki naszego żywota, kto ogryza nasze kości? Kto podsyca zawsze i wszędzie niechęć, nieufność, niezadowolenie i nieposłuszeństwo poddanych? Kto szczuje ustawicznie jednych na drugich? Ongiś byliśmy zdrowi. Kto nas zakaził, kto nas o chorobę przyprawił?
— Sziminie, przyznaję ci słuszność w niejednem, ale zostaw dziecko w kąpieli, jeśli już wodę wylewasz! Skąd masz te zapatrywania?
— Zebrałem je własnemi oczyma i uszyma. Postępowałem tak, jak to czynią winnych krajach rzemieślnicy, wyruszając w świat, aby się więcej nauczyć, niż się mogli nauczyć w domu od swoich mistrzów. Pracowałem w Wiedniu, w Budapeszcie i w Belgradzie. Dość widziałem i słyszałem, aby się myśleć nauczyć. Czy możesz mi dowieść czegoś przeciwnego?
— Tak, mogę. Mięszasz religię z polityką. Szukasz przyczyn waszej choroby poza waszym państwowym ustrojem, w którym już od początku tkwiło jądro choroby.
— Czy potrafisz to udowodnić?
— Tak.
— Więc zrób to! Ale cichono!
Zdala dolatywał odgłos kroków końskich.
— Słyszysz? — zapytał:
— Tak.
— Może to on.
— Bardzo prawdopodobne.
— Żałuję. Chciałem wpierw usłyszeć, co ty powiesz.
— Dam ci dowody, skoro się z nim uporamy.
— Ale co teraz robić?
— Przedewszystkiem nie powinien mnie zobaczyć, bo mnie zna może. Musisz się postarać, żeby wszedł do wnętrza domu.
— To nie będzie trudno, jeśli tylko nie zechce przejechać mimo.
— Na to nie pozwolę mu stanowczo. Pójdę na środek drogi. Gdyby chciał przejechać, zatrzymam konia. Jeśli zaś zsiądzie, wejdę do domu zaraz za wami.
— A jeśli to nie on?
— To nic mu się nie stanie.
Tętent zbliżał się coraz bardziej. Słychać było wyraźnie tylko jednego konia. Pomknąłem na środek drogi i przykucnąłem.
Jeździec nadjechał. Zatrzymał się w świetle, padającem od ogniska w kuźni. Twarzy jego rozpoznać nie mogłem.
— Bak, sawul — hej, jest tam kto! — zawołał.
Gdy się nikt nie ukazał, powtórzył okrzyk. Teraz dopiero zjawił się w drzwiach kowal.
— Kto tam?
— Jestem obcy. Kto tu mieszka?
— Ja — odrzekł Szimin, nie dając przez to jasnej odpowiedzi.
— Kto jesteś?
— Właściciel tego domu.
— Domyślam się tego, głupcze! Chcę wiedzieć, jak się nazywasz.
— Nazywam się Szimin.
— A czem jesteś?
— Kowalem. Czy nie masz oczu, żeby poznać to po ogniu, który cię oświeca?
— Nie widzę nic prócz tego, żeś nie tylko głupiec, lecz i grubijanin! Chodźno tu! Mam cię o coś zapytać!
— Jestem twym niewolnikiem, czy sługą, że mam do ciebie przyjść? Kto ze mną chce mówić, niech się do mnie potrudzi.
— Jestem na koniu!
— To zleź i wejdź!
— To niepotrzebne!
— Dusi mię kaszel i katar. Czy mam się przez to zaziębić i chorować potem, zamiast pracować? — rzekł Szimin i wrócił do środka.
Jeździec rzucił kilka niezbyt uprzejmych słówek, ale podjechał z koniem bliżej.
Aż dotychczas nie wiedziałem, czy to ten, na którego czekałem. Teraz dopiero, gdy zatrzymał się tuż koło kuźni, poznałem konia bułanego. Jeździec miał czerwony fez, szary płaszcz i mały jasny wąs. Kiedy zsiadł z konia, zobaczyłem czerwone tureckie buty. A więc to był on.
Przywiązał konia do drzwi i wszedł do domu.
Podążyłem skrycie za nim. Kowal poszedł do większego przedziału, gdzie żona leżała. Ponieważ obcy poszedł tam za nim, mogłem wejść i ukryty za plecioną ścianą słyszeć wszystko, co mówią. Obcy stał odwrócony do mnie plecami, a kowal przed nim z pochodnią w ręku. Żona przyszła widocznie trochę do siebie. Otworzyła oczy, wsparła głowę na dłoni i słuchała rozmowy.
Kowalowi dostały się ze strony obcego zarzuty, że zachował się niegościnnie, co go tak rozgniewało, iż nie mógł się powstrzymać od wypowiedzenia nieostrożnej uwagi:
— Jestem przyjaznym tylko wobec ludzi uczciwych.
— Czy sądzisz, że ja nie jestem uczciwy?
— Tak sądzę.
— Jesteś grubijanin, jakich mało. Skąd wiesz, czy jestem uczciwy, czy nie? Czy znasz mnie?
— Tak, znam ciebie.
— Gdzie mnie widziałeś?
— Nie widziałem cię, ale słyszałem o tobie.
— Gdzie i od kogo?
— Tu od pewnego obcego effendi, który wie napewno, że jesteś łotr.
— Kiedy?
— Dziś, bardzo niedawno temu.
— Kłamiesz!
— Nie kłamię, lecz mówię prawdę. Mogę ci to udowodnić. Wiem również dobrze, czego się chcesz dowiedzieć odemnie.
— Tego wiedzieć nie możesz!
— Wiem całkiem pewnie!
— Więc powiedz!
— Chcesz się zapytać o Manacha el Barsza i Baruda el Amazat.
Na twarzy obcego odbił się wyraz przestrachu.
— Skąd wiesz o tem?
— Właśnie od owego effendi.
— Kto on taki?
— Ta wiadomość niepotrzebna ci. Jeśli on zechce, to się dowiesz.
— Gdzie on jest?
— Tego mi nie wolno powiedzieć.
— Tak sądzisz? A co będzie, jeśli cię zmuszę?
— Ja się nie boję.
— Tego także nie?
Dobył sztyletu i pokazał go.
— Nie. Tego noża także nie. Nie jestem sam.
Ja stanąłem w drzwiach plecionki. Podczas ostatnich słów pokazał kowal na mnie. Obcy odwrócił się, dostrzegł mnie i zawołał.
— A do dyabła!
Wyglądał, jakby się bardzo przestraszył, a mnie także spotkała niespodzianka, kiedy poznałem w nim owego człowieka, który tak szczególnie mi się przypatrywał podczas jazdy z „tańczącym“ przez ulice Edreneh. Okrzyk ten wydał w języku wołoskim. Czyby był Wołochem? W okolicznościach niebezpiecznych i niespodzianych posługuje się zwykle człowiek ojczystym językiem.
Musiałem naprawić to, co popsuł kowal. Nie powinien się był zdradzać z tem, co wiedział o nim. Należało zaczekać na jego pytania, a potem dopiero był czas na oświadczenie.
— Tak, to prawda, aż nadto — odrzekłem. Pójdziesz do dyabła!
Opanował się, schował nóż, którym groził kowalowi i rzekł.
— Czego ty chcesz? Nie znam ciebie!
— I nie potrzeba, Główne to, że ja ciebie znam!
Zrobił minę zdziwioną, potrząsnął głową i rzekł w tonie najszczerszego zapewnienia:
— Nie znam cię! Bóg mi świadkiem!
— Nie bluźnij Bogu! On świadkiem, że mnie już widziałeś!
— A gdzież to?
— W Edreneh.
— Kiedy?
— Ba! Umiesz po turecku?
— Tak.
— To daj pokój teraz mowie rumuńskiej. Niechaj ten poczciwy kowal słyszy i rozumie także, co mówimy. Przyznasz przecie, że byłeś obecny przy rozprawie Baruda el Amazat w Edreneh, kiedy ten zgrzeszył przeciwko prawu.
— Nie byłem przy tem i nie wiem o niczem.
Nie widziałem go, co prawda, wśród widzów, musiałem więc przyjąć jego zapewnienie bez odparcia. Pytałem jednak dalej:
— Ale znasz Baruda el Amazat?
— Nie.
— Ani jego syna Ali Manacha?
— Nie.
— A czemu się tak przestraszyłeś, ujrzawszy go moim jeńcem?
— Nie widziałem ni jego, ni ciebie.
— Ach tak! Nie znasz zatem także handżii Doksatiego w Edreneh?
— Nie.
— I nie pośpieszyłeś zaraz, spostrzegłszy mnie z Ali Manachem, aby ostrzec swoich sprzymierzeńców?
— Nie pojmuję, jak możesz mi zadawać takie pytania! Nie wiem nic z tego wszystkiego!
— A ja ci powiadam, że wiesz o ucieczce jeńca, że jesteś sprawcą śmierci Ali Manacha, żeś jednak temu nie winien, że druga kula trafiła kawasa zamiast mnie, oraz, że jesteś teraz w drodze, aby ostrzec Manacha el Barsza i Baruda el Amazat. To wszystko ja wiem dokładnie.
— A jednak mylisz się. Bierzesz mnie za kogo innego. Gdzież miało się to wszystko stać, o czem mówisz? O ile wnoszę z twej mowy, to w Edreneh.
— Tak.
— I to niedawno? Wiedz zatem, że już więcej niż rok nie byłem w Edreneh!
— Jesteś wielki kłamca! Gdzie byłeś w ostatnich dniach?
— W Mandrze.
— A skąd przybywasz dziś?
— Z Boldżibak, gdzie byłem już od wczoraj zrana.
— W Mandrze nad Maricą byłeś? Hm, tak, byłeś nad Maricą, ale daleko powyżej Mandry, to jest w Edreneh.
— Czy mam przysiąc, że się mylisz?
— To byłoby krzywoprzysięstwem. Czy Bukioj leży na drodze, wiodącej tu z Mandry przez Boldżibak?
— Bukioj? Nie jest mi znane.
— Nie byłeś tam?
— Nie.
— I nie pytałeś tam nikogo o trzech jeźdźców, którzy jechali na dwu siwych koniach i jednym gniadym?
— Nie.
— Czy ten człowiek nie odesłał cię do stróża nocnego, który zaprowadził cię potem do kiaji?
— Nie.
— To cudowne. My się wszyscy mylimy, a ty jeden nie. Jesteś zapewne o wiele mądrzejszy od nas. Może mi powiesz, czem jesteś?
— Jestem ajentem.
— W jakim zawodzie?
— Do wszystkiego.
— A jak się nazywasz?
— Nazywam się Pimoza.
Szczególne nazwisko. Nie znalazłem go jeszcze w żadnym języku. Czy je zmyśliłeś?
Brwi ściągnęły mu się groźnie.
— Panie — zapytał — skąd masz prawo mówić tak ze mną?
— Sam je sobie nadaję!
A kowal dodał:
— To jest właśnie effendi, o którym mówiłem.
— Widzę to — odrzekł. — Niech sobie będzie effendim nad effendimi, mimo to nie pozwolę mu obchodzić się ze mną niegrzecznie! Wiem bardzo dobrze, jak się robi uprzejmymi ludzi jego pokroju.
— No, jakże to się do tego zabiera? — spytałem.
— Tak!
Położył rękę na pasie, a następnie wyciągnął pistolet
— Tak, to mowa, dla której jasności jestem z pełnym szacunkiem. Będę zatem grzeczniejszy. Czy będziesz tak uprzejmym powiedzieć, skąd jesteś rodem?
— Jestem Serb z Lopaticzy nad Ibarem.
— Z grzeczności udam, iż temu wierzę, ale po cichu będę cię uważał za Wołocha czyli Rumuna, co na jedno wychodzi. Dokąd zdążasz?
— Do Ismilan.
— Cudownie! Jesteś tak mądry, a kołujesz tak daleko! Skąd się wziąłeś w Koszikawak, skoro zamierzałeś jechać z Mandry do Ismilan. Powinieneś był jechać dalej na południe.
— Miałem właśnie do czynienia w tych miejscowościach, które leżały po drodze. Czy jesteś urzędnikiem policyjnym, że wypytujesz mnie jak zbrodniarza? Wypraszam sobie coś podobnego.
— Dobrze, spełniam twoje życzenie i pod tym względem. Powiedz mi jeszcze tylko, dlaczego tutaj zsiadłeś!
— Czyż ja chciałem zsiąść? Ten kowal zmusił mnie do tego, bo nie chciał odpowiadać na dworze.
— Czy przedłożyłeś mu już swoje pytania?
— Nie.
— To zrób to teraz i dowiedz się o tem, czego pragnąłeś!
Zakłopotał się trochę, ale prędko się połapał i odrzekł:
— Przeszła mi już ochota do tego. Wobec takiego postępowania człowiek najlepiej zrobi, jeśli strąci ze siebie plugastwo i odejdzie.
Wykonał ruch, jakby się czesał i zabierał się do odejścia.
— Czy to nazywasz także uprzejmością? — powiedziałem z uśmiechem.
— Dużą kłodę rozbija się grubym klinem!
To było przysłowie wołoskie. Widocznie więc nie był Serbem.
— Jak widzę, lubisz używać przysłów — rzekłem, zastępując mu drogę. — Ale przysłowie twoje nie zawiera zbyt wiele życiowej mądrości. Lepiej było powiedzieć: Uprzejmością zniewala się ludzi do uprzejmości. Postanowiłem być względem ciebie uprzejmym i proszę, żebyś trochę u mnie pozostał.
— U ciebie? Gdzież to u ciebie? Gdzie mieszkasz?
— Tutaj.
— Ten dom należy do kowala. On sam nazywał cię obcym effendim.
— On nie będzie miał nic przeciwko temu, że cię zaproszę.
— Co ja tu mam robić? Nie mam czasu; muszę jechać dalej.
— Zaczekasz na resztę gości, którzy tu jeszcze przybędą. Chcą cię tu spotkać.
— Co to za ludzie?
— Kawasi z Edreneh.
— Idź do dyabła!
— Ani mi się śni! Zostanę przy tobie. O tam jest miejsce; bądź łaskaw usiąść.
— Czyś zwaryował? Usuń się precz! Chciał przejść koło mnie, ale zatrzymałem go za rękę, nie sprawiając mu jednak bólu.
— Proszę cię naprawdę, żebyś z nami pozostał — powiedziałem. — Kawasi, o których wspomniałem, chcieliby z tobą pomówić.
— Co mnie do nich?
— Zapewne, że tobie nic do nich, ale im do ciebie.
Oczy błysnęły mu gniewem.
— Weź rękę odemnie! — zawołał.
— Ba! Postarają się o to, żebyś nie dopędził już Manacha el Barsza!
— Nie znam tego człowieka, ale chcę i muszę jechać!
Chciał mnie wyminąć, ale zastąpiłem mu znowu drogę. Stanąłem pomiędzy nim a wyjściem.
— Potępienie na was!
Po tych słowach cofnął się o krok i błysnął nożem w dłoni. Chciał mnie pchnąć, lecz kowal schwycił go z tyłu za rękę.
— Psie! — ryknął, zwracając się teraz do niego.
W ten sposób ja znalazłem się za jego plecami, chwyciłem go za ręce i przycisnąłem wstecz mocno do ciała tak, że nie zdołał niemi ruszyć.
— Kawałek sznura albo rzemienia! — zawołałem, zwracając się do kowala.
— To się wam nie uda, zgrzytnął rzekomy ajent.
Wytężał wszystkie siły, aby się wyrwać, ale daremnie. Wierzgał poza siebie nogami, lecz nie trwało to długo, bo kowal się śpieszył z wykonaniem mego polecenia i wnet przyniósł to, czego żądałem. W kilka chwil leżał ajent związany na ziemi.
— Tak — rzekł Szimin tonem wewnętrznego zadowolenia. — Tak stanie się i twoim sprzymierzeńcom, którzy taksamo skrępowali mnie i moją żonę.
— Nie mam żadnych sprzymierzeńców! — ofuknął.
— My wiemy lepiej!
— Żądam uwolnienia natychmiast!
— Nic pilnego!
— Bierzecie mnie za kogo innego! J a jestem człowiekiem uczciwym!
— Udowodnij to!
— Zapytajcie się!
— Gdzie i kogo?
— Idźcie do Dżnibaszlu!
— Ach, toby nie było daleko. Ale do kogo?
— Do farbiarza Boszaka.
— O, tego znam.
— A on zna mnie. On wam powie, że nie jestem tym, za którego mnie uważacie.
Kowal spojrzał na mnie pytająco, ja zaś odpowiedziałem:
— Nie potrzebujemy się tak bardzo śpieszyć. Zobaczymy najpierw, co ma w kieszeniach.
Przeszukaliśmy je, co się oczywiście nie odbyło bez objawów złości ze strony związanego. Znaleźliśmy wcale znaczną kwotę pieniężną i trochę drobiazgów, jakie zwykle się nosi przy sobie i włożyliśmy to napowrót do kieszeni. Kowal, który był miękkiego usposobienia, zapytał:
— Czyż się nie pomyliłeś, effendi?
— Nie, jestem swego pewien. Zatrzymamy go, chociażbyśmy nic nie znaleźli. Teraz zbadamy jego konia.
Żona kowala zachowywała się dotychczas spokojnie. Teraz, kiedyśmy wyjść zamierzali, zapytała:
— Czy mam go pilnować?
— Tak — odrzekł mąż.
Podniosła się z posłania, zapaliła kilka trzasek i rzekła:
— Idźcie spokojnie! Gdyby spróbował się ruszyć, podpalę go natychmiast. Nie nadarmo siedziałam tam w jamie!
— Dzielna kobietka — mruknął kowal. — Prawda, effendi?
Koń stał jeszcze przywiązany do bramy kuźni. W torbach przy siodle było tylko trochę żywności.
— Co teraz rozkażesz? — pytał kowal.
— Najpierw zaprowadzimy konia tam, gdzie mój.
— A potem?
— Potem zapakujemy jeńca tam, gdzie ty z żoną siedziałeś.
— A potem?
— No, potem zaczekamy na moich towarzyszy.
— A co się potem z nim stanie?
— Każę go odprowadzić do Edreneh. Gdy po zaopatrzeniu konia dowiedziała się żona kowala, co się ma stać z ajentem, okazała wielkie zadowolenie z tego powodu. Pomogła nam nawet i w ten sposób zanieśliśmy pojmanego do piwnicy mimo jego obrony, polegającej, co prawda, jedynie na wyzwiskach i groźbach. Potem, mimo spóźnionej pory nie dała się kowalowa odwieść od postanowienia, aby nam przysposobić skromną wieczerzę.
Usiedliśmy obaj przed drzwiami, a kowal zapalił fajkę na nowo.
— Niezwykła przygoda! — powiedział. — Nie byłem jeszcze nigdy uwięziony w mojej piwnicy i nie miałem tam żadnego więźnia. Tak chciał Allah!
Czas upływał nam na rozmowie. Minęła także wieczerza, a ja wciąż nadaremnie czekałem na Halefa i tamtych. Żona kowala położyła się znowu, a my zostaliśmy przed drzwiami. Nadeszła północ, potem jeszcze jedna godzina, ale czekaliśmy daremnie.
— Zajechali pewnie gdzieś po drodze — próbował Szimin tłómaczyć brak oczekiwanych.
— Nie; oni mają polecenie przejeżdżać tędy. Zatrzymali się zapewne z powodu jakiegoś nieprzewidzianego zdarzenia. Przed przybyciem tutaj nie będą nocować.
— A może zmylili drogę?
— Nie przypuszczam tego, zwłaszcza co do mego Halefa Omara.
— Więc musimy czekać. W każdym razie nie przyjdzie nam to tak trudno, jak temu w piwnicy. Jak też on ten czas spędzi?
— Całkiem tak, jak ty go spędziłeś, leżąc tam na dole.
— Nie wierzysz zatem w to, że on jest Serbem.
— Nie; on kłamie.
— I że się nazywa Pimoza?
— I o tem wątpię.
— A jednak możesz się mylić!
— Ba! Dobył noża... byłby pchnął rzeczywiście. Czemu nie zażądał, żeby go zaprowadzić do kiaji. Tego domagałby się każdy, kto ma czyste sumienie. A więc, jak słyszę, znasz tego farbiarza, o którym on mówił.
— Znam.
— Co to za człowiek?
— Gruby, okrągły próżniak.
Była to osobliwa odpowiedź. Farbiarz nazywał się Boszak, a to znaczy leniwy. Pytałem dalej:
— Czy zamożny?
— Nie, bo leniwy. Zresztą to nietylko farbiarz, lecz i piekarz zarazem.
— Czy pilniejszy jest jako piekarz?
— Nie. Dom jego wali się niemal, bo nie chce go naprawić. Jego żona wystawiła piec piekarski, zbiła niecki i nosi także pieczywo do odbiorców.
— Więc sama piecze?
— Tak jest.
— I sama farbuje?
— Oczywiście.
— A cóż mąż robi?
— Je, pije, pali i odbywa kef.
— W takim razie nic dziwnego, że ubogi. Mieszka w Dżnibaszlu, nieprawdaż?
— Tak, effendi.
— To wieś?
— Wieś dosyć duża.
— Jak daleko stąd?
— Pieszo dwie godziny. Przybywszy do Koszikakawak, przechodzi się przez rzekę. Stąd prowadzi wprost na południe droga do Dżnibaszlu.
— Czy ten piekarz i farbiarz ma jeszcze skądinąd złą sławę?
— Hm! Ja nie wiem.
— Mów wyraźniej!
— Rozcięto mu uszy przed kilku laty.
— Za co?
— Nie wiesz, kogo spotyka ta kara?
— Wyrabiał pewnie za małe pieczywo.
— O nie, przeciwnie za wielkie. Piekarza, piekącego zamałe pieczywo, przybija się za ucho do drzwi jego sklepu, ale uszu mu się nie rozcina.
— Skoro jednakowoż taki ubogi, to dziwię się, że piekł za wielkie.
— Nie dawał mimoto zawiele mąki! Pieczywo jego szło za granicę. Tam zbadano, że jest za ciężkie. Rozłamano bochenki i pokazało się, że były w nich rozmaite rzeczy, za które płaci się na granicy podatek.
— Ach, tak! Więc to przemytnik?
— Zdaje się. Był nim przynajmniej.
— Hm! Chciałbym z nim przecież pomówić.
— Na co? Sądzę, że zaraz pojedziesz dalej, skoro tylko nadciągną twoi towarzysze.
— Chciałbym, ale nasz więzień powołał się na piekarza. Przypuszczam, że dowiem się od tego człowieka czegoś, co mi się przyda.
— W takim razie musiałbyś zaczekać do jutra rana.
— Oczywiście. Moi ludzie pojechaliby tymczasem naprzód, a ja doścignąłbym ich wkrótce.
— Czemu tu na nich czekasz? Mógłbyś w domu przespać się całkiem dobrze.
— Przejechaliby, nie zatrzymując się, bo nie wiedzą, że się tu znajduję.
— Ja przecież czuwam, effendi.
— Tego żądać nie mogę.
— Czemu nie? Czyż nie wydobyłeś z jamy mnie i mej żony? Gdyby nie ty, bylibyśmy tam umarli z głodu lub z uduszenia. I ja nie miałbym kilku godzin czuwać za ciebie? Jutro jedziesz, więc nie możesz się tu wyspać, ale ja powetuję sobie stracony spoczynek.
Musiałem mu przyznać słuszność i spełnić jego życzenie. Żona przygotowała posłanie; położyłem się, gdy mi obiecał, że nie zgasi ognia w kuźni.
Choć było jeszcze ciemno dokoła, gdy się zbudziłem, mimoto czułem, że się wyspałem zupełnie. Zagadka wnet rozwiązała się, bo skoro powstałem, zauważyłem, że wszystkie otwory okienne pozamykane były okiennicami.
Pchnąłem jedną z nich i zobaczyłem słońce już dość wysoko. Wedle czasu wschodniego mogło być już koło dziewiątej.
Z zewnątrz dolatywało gorliwe stukanie młota i piłowanie. Wyszedłem. Kowal stał przy robocie, a żona poruszała miechem.
— Dzień dobry! — zawołał, śmiejąc się, do mnie. — Spałeś dobrze, effendi.
— Niestety, ale ty także!
— Jakto?
— Nie widzę mych towarzyszy.
— Ja także ich nie widziałem.
— Przejechali pewnie!
— Kiedy?
— W nocy.
— O, ty przypuszczasz, że spałem?
— Przeczuwam to.
— Oka nie zmrużyłem! Zapytaj żonę. Kiedy już spałeś, przyszła do mnie na dwór. Siedzieliśmy obok siebie i czekaliśmy oboje nadaremnie.
— A ogień palił się ciągle?
— Aż do teraz, effendi. Mówię prawdę.
— To wprawia mię w obawę o towarzyszy. Wyjadę naprzeciwko nich.
— Sądzę, że pojedziesz do Dżnibaszlu?
— Chciałem, ale...
— Nie obawiaj się, effendi! Oni nadjadą. Byli na tyle przezorni, żeby nie jechać nocą przez okolice nieznane.
— Nie; to ich przybycia nie opóźnia. Albo zetknęli się z jakąś nieprzewidzianą przeszkodą, albo zmylili drogę.
— To w każdym razie będzie dobrze, jeśli pojedziesz do Dżnibaszlu. Oni usuną przeszkodę i przybędą tu wkrótce, jeśli zaś zabłądzili, to znajdą drogę właściwą. Przez które miejscowości mieli przejeżdżać?
— Kazałem im jechać z Derekioj do Mastanly.
— W takim razie muszą tędy przejeżdżać. Jeśli kto ma wyjechać naprzeciwko nich, to ja to uczynię. Wezmę konia naszego więźnia.
— To byłoby dobre! Ale, czy z nim mówiłeś?
— Tak, zaglądałem do niego.
— Co ci powiedział?
— Przeklina okropnie. Żąda uwolnienia natychmiast, a gdy oświadczyłem, że nie mogę mu wrócić wolności, domagał się chwili rozmowy z tobą.
— Chętnie spełnię jego życzenie.
— Nie rób tego, effendi!
— Czemu?
— On bardzo podstępny. Chce się uwolnić przemocą, a gdyby się to nie udało, podstępem.
— Nie boję się ani jego siły, ani przewrotności. Siedzi w jamie i jest związany. Co mi zrobi? Nie może ręki do mnie wyciągnąć.
— Ale cię namówi!
— Tego nie potrafi. Nie należę do ludzi łatwowiernych, ani do takich, którzy teraz tak myślą, a za pięć minut inaczej. Ty będziesz zresztą przy tem. Chodź!
Mieliśmy właśnie zamiar otworzyć drzwi do piwnicy, kiedy przystąpiła żona kowala, dotknęła mnie tajemniczo w ramię i rzekła z cicha:
— Poznałam, poznałam!
— Co? — spytałem, cofając rękę od drzwi.
— Jego twarz i bliznę.
— Masz na myśli twarz i bliznę uwięzionego?
— Tak, effendi. Zapomniałam o jednem i drugiem.
— A zatem już go gdzieś widziałaś?
— Tak, ale mi to wyszło z pamięci. Przez całą noc nad tem myślałam i nie mogłam sobie przypomnieć; Wtem wpadło mi to zupełnie nagle.
— Chodź do drugiej izby, mógłby usłyszeć.
Poszli za mną oboje do izby, gdzie kowal ze zdumieniem przemówił do żony:
— Ty go widziałaś? Zapomniałaś, a przez całą noc siedziałaś przy mnie i myślałaś nad tem. Czemu nie powiedziałaś mi nic o tem?
— Nie chciałam się omylić. Gdybym była o tem mówiła, nie byłoby mi przyszło na myśl; tak sobie myślałam.
— Może masz słuszność — rzekłem. — Dobrze, że sobie przypomniałaś. A zatem gdzie go widziałaś?
— W Topoklu.
— Kiedy?
— Ostatniej wiosny u przyjaciółki.
— Wtedy, gdy byłaś w odwiedzinach w Topoklu? — zapytał mąż zdziwiony.
— Tak, wtenczas.
— Co on robił u twej przyjaciółki?
— Kupował proch strzelniczy i kapsle.
A zwróciwszy się do mnie, dodała:
— Trzeba ci wiedzieć, że mąż mojej przyjaciółki ma kram i sprzedaje wszystko, co chwilowo potrzebne. Zaprosiła mnie, bo nie miała nikogo, ktoby ją w chorobie pielęgnował. Siedziałam właśnie u niej, kiedy wszedł ktoś i zażądał amunicyi, a otrzymawszy, chciał zaraz spróbować. Na to poprosił go kramarz, żeby tego nie robił, bo jego żona chora i nie znosi strzelania, on jednak nabił pistolet i strzelił w głowę końską przeciwległego domu.
Bułgarzy lubią nad drzwiami, na końcach wiązania dachowego, albo w kątach szczytowych umieszczać głowy koni, lub innych, większych zwierząt jak wołów albo mułów.
Kowalowa mówiła dalej:
— Moja przyjaciółka krzyknęła głośno po strzale. On zaśmiał się i wystrzełił jeszcze kilka razy. W końcu zapłacił i poszedł. Przedtem jednak powiedział, że nie potrzebuje właściwie wcale płacić, ponieważ należy do spiskowców?
— Co to za ludzie? — spytałem.
— Ty tego nie wiesz? — rzekł kowal.
— Nie słyszałem jeszcze nigdy.
— Spiskowiec, to człowiek, który nie chce podlegać wielkorządcy, lecz mieć państwo bułgarskie z własnym królem.
— Czy ma kto odwagę przyznawać się publicznie do tego, że należy do tych spiskowców?
— Czemu nie? Wielkorządca przebywa w Istambule, a im dalej od tego miasta, tem mniejszą jest jego władza. Gdy zaś taki człowiek ujrzy się w niebezpieczeństwie, udaje się w góry. Mów dalej żono!
— Popatrzyłam przez szparę w ścianie i widziałam tego człowieka. Miał wielki plaster na ranie nad prawym policzkiem, a gdyśmy potem spytały kramarza, kto był ten obcy, powiedział nam, że to człowiek związku niezadowolonych i że mieszka we wsi Palaca. Nazywa się Mosklan i jest właściwie handlarzem koni, ale porzucił to zajęcie, aby całkiem poświęcić się tajnemu stowarzyszeniu. Ale kramarz prosił wtenczas, żebyśmy o tem nie mówiły nikomu. Słyszałyśmy jeszcze, że ten oszust rzadko bywa w domu, a ustawicznie jest w drodze.
— I zdaje ci się, że poznałaś go w naszym więźniu?
— Tak. Nie nosi już plastra i to mnie zmyliło.
Czułam, że go już gdzieś widziałam, ale nie mogłam sobie przypomnieć. Wtem wpadła mi w oko blizna, nad prawym policzkiem i teraz wiem już dokładnie, że to tensam.
— Czy też się nie mylisz?
— O nie! Mogę przysiąc, że to on.
— A on się nazwał Pimozą i powiedział, że jest Serbem i ajentem z Lopaticzy nad Ibarem.
— To kłamstwo.
— To też mu nie wierzyłem. Mówił po wołosku i to takim dyalektem, jakim, o ile mi się zdaje, posługują się w okolicach Slatiny.
— Slatina? Tak, tak! — potwierdziła skwapliwie. — Kramarz znał go niewątpliwie lepiej, niż nam to okazał. Rozgniewał się na niego i nazwał go Wołochem, giaurem, russialy katolikiem i heretykiem ze Slatiny.
— Z tego wnosić należy w każdym razie, że go zna bardzo dobrze i że nasz więzień pochodzi ze Slatiny.
— A teraz przypominam sobie także, że w gniewie nazwał go posłańcem buntowników i rewolucyonistów.
— To wysoce zajmujące! Może od grubego piekarza w Dźnibaszlu dowiem się jeszcze czego więcej.
— Chcesz się tam udać, effendi?
— Tak, teraz już napewno.
— A czy więzień ma o tem wiedzieć?
— Oczywiście. Wszak sam mnie wezwał do tego.
— Czy powiesz mu także, że dowiedziałeś się, kim on jest właściwie?
— Nie; to byłaby nieostrożność, której się nie dopuszczę. Macie mi jeszcze co do powiedzenia?
— Nie — rzekła kobieta. — Powiedziałam wszystko, co wiem. Pozwól jednak, że spytam się o coś, co mię bardzo niepokoi!
— Pytaj, a może trwoga twoja okaże się bezpodstawną.
— O nie! Jeżeli ten obcy należy do niezadowolonych, to jesteśmy w niebezpieczeństwie. Schwyciliśmy go, a on się zemści, albo zemszczą się za niego jego sprzymierzeńcy.
— Zapewne, że to myśl, której trudno wam się pozbyć, może jednak uda [się sprawą tak pokierować, że nie będziecie mieli powodu do niepokoju. Jego sprzymierzeńcy was pokrzywdzili, a to jest przyczyną dostateczną do zastosowania do tego waszego postępowania. Przedewszystkiem pomówię z nim jeszcze teraz, ponieważ się tego domagał.
Zapaliliśmy trzaskę, otworzyli piwnicę i wsunęliśmy drabinę, po której zszedłem na dół. Więzień leżał na kupie węgli i przyjął mnie obelgami.
— Czy sądzisz, że w ten sposób poprawisz swoje położenie? — spytałem.
— Puść mnie! — odpowiedział. — Puść mię na wolność! Ty nie masz prawa mnie więzić.
— Aż dotąd jednak zdaje mi się, że mam to prawo.
— Czy farbiarz Boszak nie objaśnił ci jeszcze?
— Nie byłem jeszcze u niego.
— Czemu nie? Dlaczego zwlekasz? Niezawodnie jest już dawno po południu. Miałeś dość czasu pójść do Dżnibaszlu.
— Mylisz się. Nie jest jeszcze tak późno, jak sądzisz. Zaraz się zresztą wybiorę. Twierdzisz zatem, że zna ciebie.
— Tak. Zapytaj go tylko o ajenta Pimozę.
— Czy on wie, że nie byłeś teraz w Edreneh?
— Tak. Poświadczy ci, skoro go spytasz, że w ostatnich czasach byłem w Mandrze i Boldżibaku.
— Jakżeż może o tem wiedzieć?
Zawahał się z odpowiedzią i rzekł dopiero po chwili:
— Dowiesz się od niego samego.
— Ale ja wolałbym teraz usłyszeć to od ciebie.
— Na cóż?
— To najlepszy sposób zwalczenia mej nieufności.
— Tego nie widzę?
— Czy ja ci mam dać wpierw wyjaśnienie? Milczysz, bo chcesz zapobiec temu, żeby jego zeznanie nie sprzeciwiało się twemu. Powiedz mi zatem, czy on był może razem z tobą w obu tych miejscowościach?
— To niepotrzebne. Idź tam i dowiedz się!
— Zdaje mi się, że nie chcesz poprawić swego położenia, Poco właściwie tam pojadę? Nie mam powodu.
— Żądam tego, byś się przekonał o mej niewinności.
— Gdybyś był niewinny, to sam dałbyś mi żądane wyjaśnienia.
— Donieś mu, że się tutaj znajduję.
— Aby cię zabrał z tej piwnicy? Czy sądzisz, że głupota moja jest większa od twej mądrości? Aby uniknąć wszelkich zarzutów, pójdę do farbiarza. Może dowiem się od niego czegoś wprost przeciwnego od tego, co mi ma wedle życzenia twego powiedzieć. Czyś głodny?
— Nie.
— A pić chcesz?
— Nie. Wolę z głodu zginąć, niż przyjąć kroplę wody od takich ludzi jak wy!
— Stanie się tak, jak sobie życzysz!
Zabierałem się znowu do wyjścia; wtem rzekł do mnie szorstko rzekomy ajent:
— Zdejmcie mi więzy!
— Nie możesz tego żądać od ludzi, niegodnych dać ci kropli wody.
— One mi ból sprawiają!
— To nie szkodzi! Pragnienie także dolega, a mimoto chcesz je znosić, aby tylko nie być zmuszonym do przyjęcia od nas czegokolwiek. Zresztą wiem dobrze, że ci więzy bólu nie sprawiają. Prorok powiada: „Ilekroć popadniesz w cierpienia, pomyśl, że przeważnie nie było to wolą Allaha, lecz twoją“. Pomnij na te słowa, dopóki nie wrócę!
Na to się już nie odezwał.
Kowal przyprowadził mi tymczasem konia mego razem z koniem zbiega,
— Czy rzeczywiście chcesz wyjechać naprzeciwko moich ludzi? — spytałem.
— Tak, jeśli pozwolisz, effendi!
— Czy sądzisz, że nie potrzeba tu twej obecności?
— Jest przecież moja żona. Ona dopilnuje więźnia.
— Kto wie, co się stać może pod naszą nieobecność!
— Co się ma stać? Uważam to za konieczne, żeby się twoi ludzie dowiedzieli, gdzie się znajdujesz i że czekasz na nich. Pojadę tylko do Derekioj, a jeśli ich tam nie znajdę, to wrócę!
— Możecie się ominąć.
— Moja żona postara się o to, żeby nie przejechali, nie wstąpiwszy.
— No, jak chcesz! Musi przedewszystkiem dbać o to, żeby nikt nie dowiedział się, że mamy w piwnicy człowieka.
Kowalowa stała obok nas i wszystko słyszała.
— Effendi, jedź bez obawy do Dżnibaszlu — rzekła. — Będzie wszystko tak, jak gdybyś się ty sam tu znajdował.
Na to zapewnienie dosiadłem konia. Chciałem zostawić strzelby, aby mieć mniej do dźwigania, ale były dla mnie zbyt cenne, żeby się narażać na niebezpieczeństwo ich utraty. W tym domu nie było miejsca dogodnego do ukrycia czegokolwiek. Wziąłem je więc ze sobą.
Wieś leżała nieopodal od kuźni. Była niewielka, to też minęliśmy ją prędko. Potem przebyłem most i ruszyłem w lewo na południowy wschód, a nie, jak mówił kowal, na południe.
Przejechałem przez kilka łanów zasianych kukurydzą, następnie przez pastwiska i wreszcie natrafiłem na pola nieuprawne. Drogi właściwej nie było. Każdy chodzi tu, jeździ kołami lub konno, jak mu się podoba. Dlatego nie zdziwiłem się, ujrzawszy po prawej ręce wynurzającego się jeźdźca, który zdążał, jak się zdawało, w tym samym kierunku. On mnie także zobaczył i zwrócił się w moją stronę.
Podjechawszy bliżej, jął mi się przypatrywać, lecz nie mógł się widocznie rozeznać w położeniu. Za chwilę powziął jakieś postanowienie, bo zbliżył się szybkim kłusem.
— Sabahak bilcheer — dzień dobry! — pozdrowił mnie ku memu zdumieniu najczystszą arabszczyzną.
— Allah jussabihak bilcheer — Daj ci Boże dzień dobry! — odrzekłem przyjaźnie.
Jeździec mi się podobał. Niewątpliwie nie był bogaty. Koń jego wartał co najwyżej trzysta koron, a ubranie miał na sobie ubogie. Było ono jednak, jak na te okolice, niezwykle czyste, a koń, choć niezbyt utuczony, to w każdym razie dobrze utrzymany. Zgrzebło i szczotka zastopowały brak owsa. To robi zawsze korzystne wrażenie na miłośniku koni. Poza tem był jeździec ładnego wzrostu, a ozdobiona pielęgnowanym wąsem twarz miała wyraz tak szczery i uczciwy, że nie zgniewała mię bynajmniej wywołana przezeń przerwa w toku mych myśli.
— Pan mówi po arabsku — rzekł, dając mi skinieniem głowy do zrozumienia, iż zadowolony jest z tego, że mię należycie rozpoznał.
— Tak, nawet bardzo chętnie.
— Czy raczy mi pan powiedzieć, skąd pan przybywa?
— Z Koszikawaku.
— Dziękuję bardzo!
— Pojedzie pan może ze mną?
— Będę panu bardzo zobowiązany!
Ta uprzejmość była wprost ujmująca. Zapytałem, skąd przyszło mu na myśl, zagadnąć mię po arabsku. Wskazał błyszczącemi oczyma na mego konia i odrzekł:
— Na takim nedżi może tylko Arab jeździć. To prawdziwie pustynny ogier! Na Allaha, różowe nozdrza! Matką jego wobec tego była klacz Koheli.
— Ma pan dobre oko. Jego rodowód stwierdza prawdę słów pańskich.
— O, szczęśliwy, bogaty panie! Kopyta i pęciny wskazują, że ten koń nie urodził się na pustyni piasczystej, lecz skalistej.
— I to słuszne. Czy ta okolica jest pańską ojczyzną?
— Tak.
— A skądże pan ma tę bystrość w ocenianiu koni arabskich?
— Jestem hadżi. Odprawiwszy modły w Mekce, udałem się do Taif, gdzie wstąpiłem do jazdy wielkiego szeryfa z Mekki.
Znałem tę wyborową kawaleryę i wiedziałem, jak dobre miała konie, Wielki szeryf posiada istotnie wspaniałą stajnię. Nic więc dziwnego, że ten młody człowiek wyrobił sobie wzrok w tym kierunku.
Zajmowało mię to, że miałem przed sobą byłego kawalerzystę szeryfa z Mekki.
— Czemu pan tam nie został? — spytałem.
Zaczerwienił się, spojrzał w ziemię przed siebie, a potem popatrzył mi prosto w oczy i otwarcie wyrzekł słowo:
— Mahabbe — miłość!
— Welak — o biada!
— Na’m; hakassa — tak, tak!
„Biada“ wypowiedziałem w tonie żartobliwym, on jednak zrobił minę poważną i spojrzał przed siebie z tak głęboką zadumą, że z łatwością odgadłem, jak się to stało. Oczywiście nie miałem zamiaru dokuczać mu pytaniami w tej drażliwej sprawie. Przeciwnie, zboczyłem od tego tematu, podejmując rozmowę o koniu.
— Co się tyczy konia, miałeś pan słuszność, ale myli się pan co do jeźdźca.
— Jakto? Pan przecież Beduin!
— Czy siedzę na koniu jak Beduin?
— Nie. Zauważyłem to zaraz, ujrzawszy pana.
— I zdziwił się pan?
— Tak.
— Jest pan szczery?
— Czyż nim być nie mam?
— W imię Allaha! Mów pan śmiało!
— Nie mogłem tego pojąć, że właściciel tak rzadkiego konia tak źle jeździ.
— Tak to bywa na świecie!
Rzucił na mnie wzrokiem zakłopotanym:
— Czy pan wziął mi to za złe?
— O, nie!
— A przecież!
— Niech się pan nie kłopocze! To samo powiedziano mi już nie raz, a nie brałem tego nigdy za złe.
— Czemu pan nie zada sobie trudu i nie nauczy się jazdy konnej?
— O zadałem go sobie wiele, bardzo wiele!
— Jumkin — prawdopodobnie — uśmiechnął się z niedowierzaniem.
— Pan o tem wątpi?
— Tak.
— W takim razie powiem panu, że przez całe lata zsiadałem z siodła jedynie po to, aby się przespać.
— Allah akbar! — Boże wielki! Bóg stwarza ludzi i obdarza każdego darem szczególnym, ale zarazem i szczególnym brakiem. Poznałem człowieka, który nie umiał gwizdnąć. Męczył się, trudził i nie potrafił. Inni gwiżdżą już w kołysce. Dla pana jazda konna jest tem samem, czem dla tamtego gwizdanie. Za to prawdopodobnie udzielił panu Allah innego talentu.
— Słusznie.
— Wolno wiedzieć, jaki to talent?
— Picie.
— Picie? — zapytał stropiony.
— Tak. Piłem już w kołysce.
— Dowcipniś!
— Czy i w to pan nie wierzy?
— O, bardzo chętnie! Ten talent posiadaliśmy wszyscy już tak wcześnie. Tylko niema w tem powodu do zarozumiałości. Jeździć już trochę trudniej.
— Uważam to!
W spojrzeniu jego był wyraz niemal współczucia. Potem rzekł:
— Czy pan ma zdrowy kręgosłup?
— Tak.
— A piersi także?
— Bardzo.
— Czemu więc trzyma pan kręgosłup tak krzywo, a piersi tak wciska w siebie?
— Widziałem to u tysiąca innych.
— To byli bardzo źli jeźdźcy.
— Nawet bardzo dobrzy! Jeździec, lubiący swego konia, szanuje go i stara się mu, o ile może, ulżyć ciężaru. Jak się to robi, o tem ani Arab ani Turek nie ma ją pojęcia.
— Nie rozumiem.
— Wierzę panu.
— Ale pan przecież nie Arab?
— Nie.
— A cóż?
— Nemcze.
Kiwnął z namysłem głową i rzekł:
— Widziałem w Stambule ludzi z Alemanii. Sprzedawali płótno, worki i klingi nożowe. Piją piwo i śpiewają pieśni do tego. Ale na koniu żadnego z nich nie widziałem. Czy w Alemanii jest dużo żołnierzy?
— Więcej niż w Osmanly memleketi.
— Ale kawalerya zapewne nieszczególna!
— Jeżdżą tak samo jak ja.
— Naprawdę?
— Zapewniam pana!
— To smutne, bardzo smutne!
Brał to zupełnie poważnie. A ni mi przez myśl nie przeszło robić mu za to wyrzuty. Jemu jednak wydało się, że się za daleko posunął, bo zapytał:
— Pan tu obcy. Czy wolno spytać, dokąd pan dąży? Może przydam się panu na coś.
Może nie należało odpowiedzieć mu całkiem otwarcie, dlatego rzekłem.
— Najpierw do Dżnibaszlu.
— Pojedziemy więc razem jeszcze przez kwadrans, a potem moja droga skręca w prawo do Kabacz.
— Czy pan tam mieszka?
— Tak. Czy zgadnie pan, czem jestem?
— Nie. Dziwi mnie jednak, że pan już w tak młodym wieku wstąpił do służby u wielkiego szeryfa i że ją pan już znowu porzucił.
— Wie pan już, dlaczego się to stało. Byłem dawniej zegarmistrzem, a teraz jestem księgarzem.
— Ma pan własny sklep?
— Nie. Zapas mój przechowuję w kieszeni. Sprzedaję tutaj te rzeczy.
Sięgnął do kieszeni i wydobył kartkę. Zawierała ona zapomocą rozciętej trzcinki, maczanej w gumie, pismem neskhi napisaną fathę, pierwszą surę koranu, a potem posypaną pozłótką. Był to zatem kolporter i miał przy sobie, jak zauważyłem, wielki zapas tych kartek.
— Czy to w Mekce pisano? — spytałem.
— Tak.
— Przez dozorców Kaaby?
Na twarzy jego postał wyraz przebiegłości; wzruszył ramionami.
— Rozumiem. Kupujący wierzą w to.
— Tak. Pan jest Nemcze, a więc chrześcijanin. Panu powiem, że pisałem to ja sam w Mekce, przywiozłem z sobą wielki zapas i robię dobre interesa.
— Ile kosztuje egzemplarz?
— Stosownie do zamożności kupującego. Biedak płaci piastra, a nawet dostaje za darmo, gdy tymczasem od bogatych brałem już po dziesięć i więcej piastrów. Z tego zarobku żyję razem ze sparaliżowanym ojcem i zbieram materyał do zegara.
— Więc pracuje pan jeszcze w swym poprzednim zawodzie?
— Tak. Pracuję nad zegarem, który zamierzam sprzedać wielkorządcy! W całym kraju nie będzie takiego drugiego. Jeśli go kupi, będę panem całą gębą.
— A zatem dzieło sztuki?
— Tak.
— A wykona go pan?
— Całkiem pewnie. Pierwej sam miałem co do tego pewne obawy, ale teraz jestem już przekonany, że mi się uda. A potem, potem pogadam z tym Boszakiem!
Ostatnie słowa brzmiały niemal, jak groźba, a wymówione imię zastanowiło mnie wysoce. Tak się nazywał mój piekarz!
— Boszak? Kto to taki? — spytałem.
— Jej ojciec.
— Czemuż pan nie pomówi z nim pierwej?
— Wyrzuci mnie, gdy teraz przyjdę. Jestem dla niego za ubogi, zanadto biedny.
— A czy on bogaty?
— Nie. Ale ona jest najpiękniejszem dziewczęciem w Rumili.
Podniosłem rękę ku słońcu i rzekłem:
— Dzisiaj gorąco!
— Tutaj gorąco! — odrzekł, wygrażając zaciśniętą pięścią w stronę, gdzie domyślałem się Dżnibaszlu. — Byłem u jej ojca, ale mi drzwi pokazał!
— Czy ta najpiękniejsza z Rumelii takżeby panu drzwi pokazała?
— Nie. Widujemy się wieczorem i rozmawiamy.
— Pokryjomu?
— Tak, bo nie można inaczej.
— Czem jest jej ojciec?
— Piekarzem i farbiarzem. Ona nazywa się Ikbala[32].
— Jakież to piękne imię! Życzę panu, żeby się na panu spełniło!
— To nastąpi, ponieważ jest wolą Allaha i moją. Matka jest z nami w zmowie.
— Dzięki Bogu!
— Tak. Ona czuwa nad nami, gdy się schodzimy podczas snu piekarza. Oby Allah dał jej za to długie życie i dużo wnuków! Stary zaś niech dopóty żuje czosnek i pije atrament, dopóki nie zgodzi się zostać moim teściem!
— Wówczas będzie mógł pan używać go jako kałamarza, skoro wyjdzie panu obecny zapas i trzeba będzie panu nowego do pisania amuletów. Gdzież mieszka ten wściekły ojciec uwielbianej przez pana córki?
— W Dżnibaszlu.
— Wiem to, ale w którym domu?
— Dla wjeżdżającego do wsi z tej strony będzie to piąty dom po prawej ręce. Przed domem wisi drewniany placek, żółta rękawiczka i czerwona pończocha na znak, że Boszak jest piekarzem i farbiarzem. Dlaczego pyta pan o to?
— Chciałbym poznać tego tyrana.
— To bardzo łatwo.
— Jak to?
— Każe pan sobie u niego coś zabarwić.
— Kiedy nie wiem co. Chybabym dał karego na niebiesko pomalować, ale nie miałbym czasu czekać, aż wyschnie.
— To pan kupi cukrów u niego!
— Czyż jest także cukiernikiem?
— Tak, on piecze wszystko.
— Ale chyba nie rękawiczki i pończochy! Wszak może się zdarzyć zamiana obu rękodzieł. Pst! Słyszał pan co?
Zatrzymałem konia i jąłem nadsłuchiwać.
— Nie — odpowiedział.
— Wydało mi się, że doleciało mię skądś wołanie.
On stanął także i wytężył słuch. Osobliwy głos który mię doszedł, powtórzył się teraz znowu.
— To brzmi zupełnie tak, jak głos zamurowanego człowieka.
— Nie — odpowiedział. — To żaba skrzeczy.
— Nie słyszałem jeszcze żaby tak skrzeczącej.
— To ropucha. Słyszałem często, jak skrzeczały w ten sposób. Głos pochodzi z tego tam krzaka, tak nizkiego, że musielibyśmy zobaczyć człowieka, gdyby tam siedział. To zwierzę, nic innego, Ale teraz droga moja zbacza na prawo. Muszę pana pożegnać.
— Czy mógłbym dowiedzieć się przedtem, jak się pan nazywa?
— Nazywają mnie wszędzie Ali księgarz.
— Dziękuję! A jak daleko z Dżnibaszlu do pańskiego Kabaczu?
— Ja jadę trzy kwadranse. Chce pan może przybyć tam potem?
— Być może.
— W takim razie proszę mnie odwiedzić i oglądnąć mój zegar. Może będę miał sposobność wówczas zapytać o to, czego zaniechałem dotychczas.
— Czemu się pan nie spytał?
— Czy wolno być niegrzecznym?
— Wszakże ja dopytywałem się o pańskie stosunki!
— Panu wolno, bo pan kto inny niż ja. Pan jest incognito; to pewne!
Zaśmiał się przytem do mnie z taką ufnością, że ja także roześmiać się musiałem.
— Pan się myli!
— O nie! Pan wprawdzie jeździć nie umie, ale to nic nie znaczy. Pan jest może wielkim uczonym, albo innym effendi z cesarskiego dworu, pomimo że pan chrześcijanin. Gdybyś pan był muzułmaninem, zaszczyciłby pan moje kartki z fathą pozdrowieniem. Ale ja wiem, że padyszach otacza się także chrześcijanami, a ponieważ pan nie jest dobrym jeźdźcem, więc koń wypożyczony jest ze stajni padyszacha. Czy mam słuszność?
— Nie.
— Dobrze. Wobec tego zamilczę.
— Mądrze pan zrobi. Będzie pan łaskaw opisać mi mieszkanie?
— Owszem. Szczególnym zbiegiem okoliczności jest z niem tak samo, jak z tem tutaj. Jadąc z Dżnibaszlu do Kabaczu, znajdzie pan piąty dom na prawo. Jest to tylko uboga chałupka. Mój ojciec był zupełnie biednym pasterzem. Matka żyła jeszcze, kiedy udałem się w pielgrzymkę do Mekki. Ona umarła, a w krótki czas potem tknęła ojca apopleksya. Teraz nie może poruszyć żadnym członkiem ciała, ani przemówić: bełkocze tylko. Mimo to błaga ustawicznie Allaha, żeby go zabrał do siebie i żeby dłużej nie był dla mnie ciężarem. Ja natomiast modlę się skrycie do wielkiej boskiej miłości, żeby mi go jeszcze zachowała na długo. Raz tylko ma się ojca i matkę. Skoro umrą, przyjmuje cmentarz na swoje łono najlepszą cząstkę ich dziecka i odtąd nikt na świecie nie troszczy się o nie tak bardzo i wiernie, jak to czynili umarli. Ongiś, kiedy jeszcze byłem mały, przyszedł starzec do naszej chaty i prosił o przyjęcie. Dostał posłanie i chleb z mlekiem. Więcej nie mieliśmy sami. Ja coś zbroiłem, za co matka się rozgniewała. Na to wyjął starzec papier i ołówek. Był to rzymski katolik, a chociaż nie rozumiał tureckiego języka, napisał mi wiersz z waszej bibli, która jest pismem świętem dla chrześcijan. Słów tych kazał mi się nauczyć na pamięć, słuchać ich i nigdy ich nie zapomnieć. Nosiłem przy sobie tę kartkę jako amulet, dopóki nie poszła w strzępy. Podarła się i gdzieś przepadła, ale słowa pozostały mi w pamięci i w sercu i pozostaną tam, dopóki anioł śmierci nie wezwie mnie do wielkiego rozstania.
Wzruszony głęboko spytałem sahafa, którego oczy także zaszły wilgocią:
— Jakież to słowa?
— Bir goc cewklen-ar babaji, bir goc itaatetmec kargalar onu kacar-lar irmak jakinda, gendż kartalar onu jutar-lar.
Były to słowa biblii: „Oko, które ojca wyszydza i wzbrania się słuchać matki, wydziobią krucy nad strumieniem, a pożrą młode orlęta“.
Oto znowu przykład nieodpartej potęgi boskiego wyrazu, który działa jako „młot, co skały kruszy“. Gdzie znajdzie się miejsce, działające tak potężnie i bezpośrednio, w Koranie, w Wedach, albo (daruje czytelnik) w objawieniu „ostatnich świętych“ — mam na myśli fabrykat Joe Smitha, który on nazwał book of the Mormons. Można przeczytać księgę, zawierającą naukę Budhy o sobie samym, o pokucie, o powinności i o końcu wszechrzeczy, można się przy pomocy sumiennych studyów zagłębić w święte księgi indyjskie i papyrusy egipskie z reminiscencyami ich Ptah, Re i Amona — przecież jedno jest tylko słowo Boże na świecie, które brzmi tak mile: „Słowo twoje jest latarnią mej stopy i światłem na mojej drodze“, a karząca jego władza nie była chyba także nigdy bardziej wstrząsająco wyrażona, jak w tem miejscu straszliwem: „I zamienił się w kamień“.
Podałem rękę zegarmistrzowi-księgarzowi i spytałem:
— Więc pan tak kochasz swego ojca?
— Panie, czemu pan pyta? Czyż może być syn, któryby ojca nie kochał? Czyż syn może zapomnieć o rodzicach, którym wszystko, ale to wszystko zawdzięcza?
— Ma pan słuszność; pytanie moje było całkiem zbyteczne. Może zobaczę pańskiego ojca, a wówczas napiszę mu tak samo wiersz, jak panu napisał ów rzymski katolik. A jeśli spełni się życzenie, które żywię tajemnie, to może sprawię jemu, a prócz tego panu, wielką radość. Bądź pan w domu, żebym pana znalazł, skoro tam przyjdę! Allah juzellimak — Niechaj Bóg czuwa nad panem!
— Fi aman Allah — Bogu oddaję! — odpowiedział, przyciskając podaną sobię rękę do czoła.
Zwrócił konia „al el maimene“ — na prawą rękę i odjechał kłusem.
Patrzyłem za nim, dopóki nie zniknął pod dalekiemi zaroślami i ruszyłem w dalszą drogę. Nie ujechałem jeszcze daleko, kiedy ujrzałem na ziemi coś, czego się nie mogłem spodziewać, a mianowicie prawdziwą, rzeczywistą, sprawiedliwą bułkę, a raczej szereg z ośmiu brunatnych, przypalonych bułek.
Ten rodzaj pieczywa zawieźli nasi do Turcyi i dlatego nazywają je tam przeważnie frandżela-francuskie.
Zsiadłem z konia i podniosłem to świeżo upieczone, wonne wspomnienie ojczyzny. Co zrobić z tymi ośmioma bułkami? Nie namyślając się nad tem, co czynię, odłamałem koniuszek i podałem go karemu. Nie widział jeszcze nic podobnego, ale nie miał skrupułów. Czy to się nazywało chas et mek, czy frandżela, czy Semmel po niemiecku, a roli po angielsku, czy pain blanc po francusku, a piccolo pane po włosku, czy bułka pszenna po polsku, a pletenica po serbsku, czy punę albeh po wołosku, a bułka po rosyjsku — kary nie miał ani językowych, ani żadnych innych wątpliwości. Zbadał najpierw nosem, potem wziął koniuszek w zęby, a w końcu wyrwał mi z rąk cały, trzymający się kupy szereg bułek.
— Ma li hadże fih, zufra daime, tajib heiwan — nie potrzebuję tego; na zdrowie ci moje poczciwe zwierzę!
Zjadłszy ten rzadki przysmak, potarł koń piękną, pełną charakteru głową o moje ramię, poczem dosiadłem go i... o dwadzieścia kroków dalej leżał znowu taki zlepek bułek.
Co to było? Co miało znaczyć? Ten gatunek manny ani z nieba nie spada, ani nie rośnie na jesionie (fraxinus ornus), ani nie czołga się jako porost (sphaerothalia esculenta) po ziemi.
Zsiadłem po raz drugi, podniosłem bułki i schowałem do torby przy siodle.
Zaledwie znalazłem się w siodle, ujrzałem z daleka nową porcyę. Czy miałem znowu złazić? Nie! Ścisnąłem karego ostrogami. On wyciągnął się do ventre a terre, ja zaś w biegu podnosiłem bułki, widząc równocześnie kilka kawałków innego pieczywa, obok których przemknęliśmy jak wicher.
Czyżby tędy przejeżdżał roll boy amerykański z dziurawym wózkiem na bułki? Ci przedsiębiorczy gentlemani robią chętnie interesa, ale nie zachodzą nigdy tak daleko od ojczystego Baker’s oven.
Puściłem znowu konia tempem wolniejszem i pokazało się zaraz, że i dalsza droga poznaczona była w rozmaitych odstępach pieczywem. Co za błogosławiony kraj ta Rumelia!
Zostawiłem oczywiście na ziemi, co na niej leżało i starałem się tylko doścignąć dobroczynnego dostawcę tych pożywnych przecinków. W pośrodku nieuprawnej płaszczyzny znajdowała się wysepka zarośli. Skręciłem poza nią i oto stał ten dobroczyńca i to w bardzo ziemskiej postaci. Była to jedna z tych istot, którą Arabowie nazywają baghl, Turcy katyr, uczony Zachód equus hinnus, a Polacy mułem.
Stał tu i jadł. Ale co? Oto nie bułki, które tak bardzo smakowały mojemu koniowi, lecz cukierki, drogie, słodkie cukierki, takie same, jakie panie na Zachodzie chrupią na deser, a wschodnie piękności przez cały dzień obracają między czerwonemi wargami i czarnymi zębami. Niektórzy twierdzą, co prawda złośliwie, że te słodycze i na Zachodzie uwzględnia się także poza deserem.
Zeskoczyłem z konia po raz trzeci. Muł popatrzył najpierw na mnie, potem na konia, odszedł na bok, nie poczuwając się do żadnej winy, bez najmniejszego zrozumienia, że sprzeniewierzenie, a następnie użycie cudzego dobra podpada bezwzględnej karze ze strony sędziego. Chyba że zdawał się na znane mu już okoliczności łagodzące. To jednakowoż było mi obojętne, bo nawet zupełna nieznajomość ustawy nie chroni przed jej skutkami. Zacząłem zatem, żeby się dyplomatycznie wyrazić, bliżej badać sprawę słodyczy.
Muł dźwigał na plecach coś osobliwego; na poły juki, a na pół damskie siodło. Po obu bokach przymocowane były kosze, których zawartość stanowiły bułki i cukry. Bydlę spłoszyło się z jakiegoś powodu i poniosło. Sznury, którymi kosze były przytwierdzone, rozluźniły się podczas pędu, a część ich zawartości rozsypała się po drodze. Następnie wpadł muł na nieszczególny pomysł wtargnięcia w krzaki, i zaczepił się przytem o nie wiszącemi lejcami.
Stał jeszcze zaplątany jako obraz udowodnienia zbrodni. Ja byłem tą gniewną Erinją, mściwą Eumenidą — ale złoczyńca żuł dalej słodycze. Czyżby ufał temu, że nie było u niego złego zamiaru? Spodziewałem się, że mu to wykażę.
Kosze się zesunęły i leżały na ziemi w bezpośredniem pobliżu resztek swej zawartości. Pociągnąłem czcigodnego sir as szpicrutą po drzemiącem sumieniu tak, że skoczył w bok zupełnie stropiony i spojrzał na mnie pełnym wyrzutu, pytającym wzrokiem, kręcąc przytem uszyma, jak wiatrak skrzydłami. Odwiązałem go potem i odprowadziłem na bok, aby go tam lepiej przywiązać.
Tak uratowałem przynajmniej resztę pieczywa. Teraz narzucało się oczywiście pytanie, czy muł sam opuścił domowe ognisko, czy też w towarzystwie. Miałem chęć nieprzepartą przychylić się do tego drugiego przypuszczenia i tak zrobiłem.
Teraz dalsze pytanie: Czy dotycząca osoba była jeźdźcem, czy piechurem; oczywiście z uwzględnieniem tego, że mogła być rodzaju żeńskiego.
Ani na siodle, ani nigdzie nie było znaku, na podstawie którego możnaby to pytanie rozstrzygnąć. Jedno tylko było pewnem. Jeżeli ktoś jechał na mule, to go bydlę zrzuciło. Gdzie mógł się więc teraz znajdować?
Należało wrócić i śladów jakich poszukać. Uczyniłem to niezwłocznie. Przedtem nie uważałem, ale teraz widziałem dokładnie ślady mego konia i muła. Te drugie prowadziły w prawo ku kolczastemu krzakowi, z którego wówczas jeszcze, kiedy sahaf był przy mnie, doleciał przygłuszony okrzyk.
Teraz usłyszałem go znowu. Brzmiał, jak to już powiedziałem, podobnie do okrzyku człowieka zamurowanego. Poskoczyłem ku gąszczowi z krzaków ożyn i malin. Zdawało się, że jest nieprzebyty.
— Jardym, jardym, imdad — pomocy, pomocy, pomocy! — usłyszałem teraz całkiem dokładnie.
— Kto tam? — spytałem.
— Czileka, Czileka! — odezwało się.
Był to głos kobiecy. Imię, oznaczające „poziomka“, świadczyło także, że szło o istotę żeńskiego rodzaju.
— Zaraz, zaraz! — odpowiedziałem.
Pobiegłem dokoła krzaków i znalazłem miejsce, w którem nastąpiło „włamanie“. Tu było przejście. Przecisnąłem się, nożem sobie torując drogę i dostałem się w zagłębienie w kształcie kociołka lub lejka, napełnionego nie, jak się spodziewałem, cierniami, lecz dywanami i tym podobnemi rzeczami.
Tu z tej strony wpadł muł i wyszedł po drugiej stronie. Na ziemi zaś siedziała na miękkiej podściółce kobieta tak zażywna, jakiej w życiu nie widziałem.
— Pomocy, pomocy! — wołała.
Zaledwie mnie jednak dostrzegła, zakryła z wrzaskiem oblicze dywanem.
— Co tu się stało? — spytałem.
— Hasza! Geri czek! Jaszmak-ym, jaszmak-ym — Boże ratuj! Idź precz! Moja zasłona, moja zasłona!
Wołała o pomoc, a jednak odpędzała mnie, bo nie miała zasłony na twarzy. Rozglądnąwszy się lepiej, ujrzałem strzępy zasłony, pozaczepiane na kolcach.
— Burada; al mendil-im — masz; weź moją chustkę! — zawołałem.
Wyjąłem ją z kieszeni, obciążyłem kamieniem i rzuciłem nieszczęśliwej.
— Czewir, bys, bityn, tamam bityn — odwróć się, ale całkiem, zupełnie!
Zrobiłem, jak sobie życzyła.
— Tekrar etrafynda — obróć się napowrót! — wezwała mię po chwili.
Odwróciwszy się, ujrzałem twarz jej zasłoniętą, choć całkiem niepotrzebnie, bo już przedtem widziałem dość dokładnie jej ciemnoczerwone oblicze z torebkowatymi policzkami.
Gdyby była mężczyzną i wystąpiła na jakiej uroczystości gimnastycznej, pobiłaby przez samo pojawienie się wszystkich współzawodników, przynajmniej co się tyczy zażywności. Ponieważ była to dama, a ja chcę uchodzić za „genteel“, przeto nie podaję dokładniejszego opisu osoby.
Mieszkaniec Wschodu mierzy piękność żony wedle formuły: promień razy promień razy 3·14, pomnożony przez kwadrat średnicy, równa się w milimetrach pierwiastkowi sześciennemu stopnia piękności. Odpowiednio do tej teoryi zawierało wgłębienie, otoczone cierniami, skarb olbrzymiej wartości.
Czileka miała na sobie niebieski płaszcz z krótkimi rękawami, który nieco ucierpiał od kolców. Krótkość tych rękawów odsłaniała dwie przeraźliwie czerwone rękawiczki, doskonałej roboty, gdyż przylegały do ręki bez najmniejszego fałdu.
Nie wiem, jak udało się właścicielce rękawiczek zrobić dziurkę w chustce. Przez ten monokl przypatrywała mi się przez chwilę, poczem rzekła z potężnem westchnieniem:
— Cudzoziemcze, czy chcesz mnie ocalić?
— Tak — odrzekłem po rycersku.
— Czy mnie uniesiesz?
Przeraziłem się do głębi, ale starałem się opanować i spytałem:
— Czy tak być musi?
— Tak.
— Nie możesz chodzić?
— Nie.
— Czyś pokaleczona?
— Tak.
— Gdzie?
— Nie wiem.
— Musisz czuć przecież!
— Czuję to wszędzie.
— Czy próbowałaś się podnieść?
— Nie.
— Czemu nie?
— Nie potrafię.
— Spróbuj tylko! Pomogę ci.
Trzy stopy tylko wynosiła wysokość tej jamy. Zeskoczyłem i chciałem kobiecie podać rękę. W tem krzyknęła ona głośno:
— Missibet, missibet! — nieszczęście, nieszczęście! Nie dotykaj mnie, nie jestem zasłonięta!
— Gdzie nie jesteś zasłonięta?
— Na rękach.
— Masz przecież rękawiczki!
— Rękawiczki? Cudzoziemcze, czyś ślepy? To przecież tylko el pane, czerwona barwa!
Doprawdy! Ta Czileka, czyli „poziomka“, siedząca tu pośród ożyn i malin, nie miała na sobie rękawiczek; jej ręce lśniły się barwą czerwoną z karminu. Tak, teraz zrozumiałem, dlaczego rękawiczki nie miały zmarszczek.
Zrozumiałem jednak jeszcze coś. Pani „poziomka“ była piekarką, a ponieważ miała ręce czerwone, a zatem była i farbiarką. Spotkał mię zaszczyt dania pomocy żonie Bojadży Boszaka, którego chciałem odwiedzić, tej dobrej niewieście, która czuwała nad córką podczas rozmowy ze starającym się o jej rękę.
O zacna „poziomeczko“! Ten którego miłość kryjesz pod swe skrzydła macierzyńskie, nazwał cię przed chwilą dopiero żabą, a głos twój błagalny, krzykiem pokrytej brodawkami ropuchy! Czyż miłość niema lepszego instynktu? Czyż nie zdołała przeczuć blizkości opiekunki?
— Jakże cię mam podnieść, skoro nie pozwalasz się dotknąć? — zapytałem.
— Unieś mnie z tyłu! Zatoczyłem półkole, tak dostałem się poza jej plecy i położyłem pod nią ręce.
— Chajyr, chajyr! Sen czapuk kidżylelanyr — nie, nie! Mam łaskotki! — wrzasnęła tak, że odskoczyłem o kilka łokci.
— Gdzież cię mam ująć? — spytałem.
— Nie wiem.
— To spróbujmy inaczej!
— Ale jak?
— Tam leży sznur. Zapomnieli go ci, którzy przynieśli te towary. Pociągnę cię sznurem.
— Ale nie za szyję!
— Nie, za biodra.
— Spróbuj!
Otoczyłem sznurem korpus „poziomki“, obróciłem się do niej plecami, pochyliłem się, przeciągnąwszy sznur przez ramię i zawołałem:
— Gozet! Bir, iki, ecz — Baczność! Baz, dwa, trzy!
Przy słowie „trzy “ zacząłem się zwolna prostować. Sznur się naprężył, bo już ciągnąłem. Nie dało się.
— Zur, zur, zur, — podnieś się, podnieś, podnieś — wołałem dysząc.
— Mumkinzic, mumkinzic; kajar im — niemożliwe, niemożliwe; ślizgam się! — stękała jeszcze ciężej odemnie.
Odjąłem sznur i odetchnąłem. To dopiero niezgrabna kobieta! Podkład z dywanów, na którym leżała poziomka-mamut, był co prawda trochę gładki i tworzył nadto pochyłą płaszczyznę. Taki ciężar, sam w sobie bez ruchu, niełatwo było dźwignąć i przyznaję, że na widok kolczastych gałęzi zaświtała mi zbrodnicza myśl, ale porzuciłem ją natychmiast.
— Czy nie zauważyłaś teraz przynajmniej, czy jesteś zraniona? — spytałem.
— Tak, jestem zraniona — odrzekła.
— Gdzie? — Nie wiem; wszędzie. O Allah! Co sobie pomyślą ludzie, gdy się dowiedzą, że byłam t u z tobą sama jedna!
— Nie troszcz się! Nie dowiedzą się o tem!
— Ty nic nie powiesz?
— Nie. Zresztą jestem tu obcy.
— Obcy? A zatem nie z tej okolicy?
— Nie.
— A skąd?
— Z daleka z Zachodu!
— Więc nie jesteś muzułmanin?
— Nie. Jestem chrześcijanin.
— Prawda, że żony chrześcijan nie zasłaniają się? — zapytała.
— Nie.
— To i ja nie potrzebuję zasłony. Oczy chrześcijanina, który widział tysiąc kobiet, mnie nie obrażają. Podaj mi ręce!
Podałem jej ręce, a ona chwyciła się ich skwapliwie. Pociągnąłem ją mocno za sobą, wskutek czego stanęła wyprostowana przedemną, sapiąc wprawdzie, ale przecież szczęśliwie na równych nogach.
Czy jej oświadczenie, iż nie potrzebuje się mnie wstydzić, przynosiło mi ujmę, czy też zaszczyt?
— Odkiedy siedzisz już tutaj? — spytałem.
— Od bardzo, bardzo dawna!
— Ale jak się tu dostałaś?
— Osioł się spłoszył. Kolce drażniły go po nogach.
— A ty na nim siedziałaś?
— Tak.
Biedny, biedny muł! Teraz żal mi się zrobiło, że przerwałem mu ucztę. On zasłużył uczciwie na te cukry.
— Czemu wjechałaś z nim tu między te kolce? — pytałem.
— Chciałam — chciałam...
Pokraśniała jeszcze bardziej i umilkła. Rozejrzałem się dokoła. Był tu cały magazyn.
— Do kogo należą te rzeczy? — zapytałem.
— Nie... nie... nie wiem!
— A jednak wiedziałaś o tem, że tu się znajdują?
— Nie.
— Ja umiem milczeć i jestem obcy w dodatku. Mnie się nie potrzebujesz obawiać. Ale jak to dobrze, że nie zauważyłem cię, kiedy jeszcze drugi człowiek był ze mną.
— Nie byłeś sam?
— Nie. Był ze mną młody człowiek z Kabacz.
— Gdzie on teraz?
— Pojechał do domu.
— Czy wiesz, jak się nazywa?
— Tak. To jest sahaf Ali.
— Ach to ten? Nie, nie powinno dojść do jego wiadomości to, co tu widziałeś. Czy znasz go dobrze?
— Spotkałem go dziś po raz pierwszy, ale bardzo mi się podobał.
— A jak mnie tu znalazłeś?
— Zauważyłem twoje pieczywo, rozrzucone po ziemi, a potem znalazłem muła. Zaplątał się w krzakach. Przywiązałem go i poszedłem twym śladem. Tak dostałem się tutaj.
— Ten osioł to bardzo głupie zwierzę. Teraz muszę pozbierać pieczywo, a trudno mi się schylać. Czy mi pomożesz?
— Chętnie!
— To chodź!
— A potrafisz się stąd wydobyć?
— Nie. Ale ty mnie pociągniesz, albo popchasz.
— Zdaje się, że masz łaskotki!
— Nie mam już, skoro jesteś chrześcijaninem.
Hm! Ta niewiasta miała istotnie szczególne nerwy! Przeszedłem się teraz po dywanowej podściółce i zapytałem:
— Czy to miejsce należy jeszcze do Koszikawak, czy już do Dżnibaszlu?
— Do Dżnibaszlu.
— Jaki to człowiek wasz kiaja?
— Nie jestem jego przyjaciółką — rzekła szczerze.
Teraz wiedziałem dość. Przypadek w sunął mi w rękę atut, który postanowiłem wyzyskać na korzyść księgarza.
— Czy pójdziesz razem ze mną? — spytała.
— Tak.
— To chodź! Prowadź mnie!
Odprowadziłem ją z dywanów aż tam, gdzie zaczynały się kolce.
— Ależ suknia mi się zaczepi! — rzekła.
— Zrobię miejsce dla ciebie. Poobcinam nożem kolczaste gałęzie.
— Nie, nie! — rzekła trwożnie. — Tego ci robić nie wolno.
— Czemu nie?
— To zabronione.
— Kto zabronił?
— Właśnie ten zły kiaja.
Przeniknąłem jej myśli. Miejsce to było dobrą kryjówką dla nieprawnych czynów jej męża. Zarośla uważano za niedostępne, ale gdzieś musiało być dobre przejście. Gdybym utorował drogę szeroką, to jama byłaby wystawiona na niebezpieczeństwo odkrycia. Temu właśnie chciała ocalona zapobiec.
— Dokąd dążysz z pieczywem? — spytałem ją.
— Do Gyldżik, ale osioł mię uniósł.
Wiedziała, że może ostatniej nocy złożono tutaj te towary, a ciekawość zobaczenia ich sprowadziła ją z drogi. Zapędziła muła za daleko w kolczastą gęstwinę, a on uciekł, na nieszczęście, właśnie przez sam środek zarośli i wgłębienie na drugą stronę.
— Skąd dziś przybywasz? — zapytała mnie.
— Z Koszikawak.
— A dokąd jedziesz?
— Do Dżnibaszlu i Kabacz.
— Czego tam chcesz?
— Chcę odwiedzić Alego sahafa.
— Naprawdę? Cudzoziemcze, czy zrobiłbyś mi pewną przysługę?
— Bardzo chętnie.
— Dam ci coś dla niego.
— Pięknie.
— Ale nie mam tego tutaj. Musiałbyś pójść ze mną do mieszkania.
To było mi właśnie na rękę, ale mimoto rzekłem:
— Myślałem, że chcesz się udać do Gyldżik.
— Teraz już nie. Osłowi nie można dzisiaj dowierzać. Ale powiadam ci, że mój mąż nie śmie wiedzieć, iż poruczę ci poselstwo do Alego.
— Będę milczał. Kto jest twym mężem?
— Nazywa się Boszak, a jest bojadży i etmekczi. Ja nie powiem mu wcale, że byliśmy tutaj razem, a i ty nikomu o tem nie wspomnisz! Ta niewiasta uważała dyskrecyę z mej strony za coś, co się samo przez się rozumie. Mówiła dalej:
— Opowiem tylko mężowi, że uciekł mi osioł i że mnie zrzucił. Ty go schwytałeś, a mnie znalazłeś na drodze. Następnie odprowadziłeś m nie do domu.
— Co mam zanieść sahafowi?
— Powiem ci później. Teraz chodźmy stąd!
Była to robota nielada wywindować tę osobliwą „poziomkę“ po zboczu wgłębienia i przecisnąć się przez gąszcze. Ale udało się w końcu.
— Teraz zamkniesz znowu przechód, któryśmy zrobili — rozkazała stanowczo. — Nikomu niewolno wiedzieć, że można się przedostać przez kolce!
— Jesteś panią przezorną i masz słuszność.
Po tych słowach zabrałem się do żmudnej roboty, przyczem niejeden cierń wbił mi się w rękę.
— Tak, dobrze! — rzekła, gdy skończyłem ku jej zadowoleniu. — Jesteś bardzo zręczny w takich rzeczach. Dziękuję ci! Teraz pozwolisz mi wsiąść na twego konia.
— Nie wolisz pójść piechotą?
— Czemu pytasz?
— Na moim koniu nigdy jeszcze nie siedziała kobieta.
— O, ja mu nic nie zrobię!
— Wierzę, ale przypatrz się temu siodłu. Ono nie jest na delikatne członki kobiece. Jest tak wązkie, że się nie zmieścisz.
— To zdejm je! Siądę sobie na samym grzbiecie, to będzie miejsce.
— To zabrałoby zbyt wiele czasu. Musiałbym konia prowadzić, a nadto nie moglibyśmy pozbierać pieczywa, które rozsypał twój osioł. Stąd wcale niedaleko tam, gdzie go przywiązałem.
— Przywiązałeś go? To dobrze! Pójdę pieszo, skoro to uważasz za lepsze, chociaż mi to może zaszkodzić. Tracę zwykle oddech, ilekroć idę i muszę potem długo czekać, zanim mi wróci. Chodzenie przyprawia mię o bicie serca, kaszel i katar, tak, że jestem zawsze blizką śmierci.
Wziąłem karego za cugle. Kobieta oparła się o moje ramię i ruszyliśmy. Uszliśmy zaledwie trzydzieści kroków, kiedy zaczęła sapać i dyszeć. Stanęła, zaczerpnęła głęboko powietrza i rzekła:
— Widzisz, już się zaczyna. Muszę się lepiej oprzeć na tobie. Chodźmy powoli!
Kroczyliśmy dalej nie prędzej jak w pogrzebowym pochodzie. Gdyśmy doszli do miejsca, na którem leżała pierwsza bułka, przemówiła żona piekarza i farbiarza w jednej osobie:
— Tu leży frandżela. Podnieś!
Posłuchałem, a w chwilę potem ona powtórzyła:
— Tu leży także frandżela. Podnieś!
Posłuchałem znowu.
Wkrótce miałem pełną naręcz pieczywa, prowadziłem konia i podpierałem czcigodną niewiastę. W niewielkiem oddaleniu stanęła ona, wyciągnęła rękę z pod mego ramienia, klasnęła w dłonie i zawołała:
— O Allah! Tu leży cała kupa pieczywa na maśle! Ten muł ma niezawodnie myszy w głowie, że przyszła mu ochota porozrzucać po ziemi ten cenny wyrób. Podnieś to!
— Chętnie, bardzo chętnie! Powiedz mi jednak najpierw, gdzie mam zabrać te saj jaghyla? Brak mi już miejsca na nie.
— Schowaj do płaszcza!
— Allah’l Allah! Czy nie widzisz barwy jego?
— Biały. Jest biały, jak śnieg w górach. Przypuszczam, że nowy.
— Istotnie jest nowy, zapłaciłem zań dwieście piastrów!
— To dobrze! Nie pozwoliłabym na to, żeby to pieczywo na maśle chować do brudnego płaszcza.
— Allah użyczył ci pięknego zmysłu dla czystości. Musisz mu za to być wdzięczną przez całe życie, bo czystość to najpiękniejsza ozdoba kobiety. Ale powiadam ci, że cieszę się tym samym darem bożym. Bolałoby to moją duszę i napełniłoby smutkiem me serce, gdybym miał płaszcz ten poplamić masłem.
— O, masło to dobra rzecz! Plama z masła na płaszczu wstydu nie przynosi. Masło to ani tran rybi, an i tłuszcz koński.
— Ale nikt nie pozna po tych plamach, że pochodzą od twego masła!
— Drogi panie, jesteś jakimś dostojnikiem, więc może ci to być wszystko jedno, czy plamy na płaszczu uważać będą za plamy z masła, czy z tranu. Zdejm go i przewdziej na drugą stronę, to może wcale poznać nie będzie.
— Czyż nie wiesz, że nie wolno wobec kobiet zdejmować żadnej części ubrania?
— O, ty jesteś moim przyjacielem, moim zbawcą, a pod płaszczem nosisz bluzę i kamizelkę!
— A jednak nie chciałbym wykroczyć przeciwko prawom grzeczności i obyczajności. Pozwolisz, że te wiktuały schowam do koca.
— Czy on czysty?
— Tak. Trzepię go zwykle codziennie.
— Muszę się przekonać. Potrzepno!
Postępowanie piekarzowej bawiło mnie nadzwyczajnie. Derka przywiązano była zawsze z tyłu do siodła. Przed wyjazdem od kowala nie oczyściłem jej wcale, toteż miała na sobie znaczne ślady kurzu osiadłego podczas jazdy wczorajszej. Odpiąłem derkę i rozwinąłem.
— Potrząśnijno! — zażądała hoża „poziomka“.
Posłuchałem i całkiem wyraźna chmura kurzu uniosła się z koca. Mimo to rzekła:
— Tak, jest czysty. Podnieś więc i zawiń to pieczywo!
Zrobiłem z derki worek, do którego powkładałem wszystkie znalezione na drodze towary piekarskie.
Tak doszliśmy do krzaków, gdzie przywiązałem muła. Na widok koszów leżących na ziemi, załamała piekarka ręce wysoko i zawołała:
— O Allah! O ayesza! O fatme! Ile nieszczęścia narobiło to zwierzę! Kosze na ziemi, a obok nich wszystkie moje przysmaki! Ależ nie, niema wszystkiego. Bardzo dużo brakuje. Gdzie to?
Rzuciła na mnie pytające spojrzenie i mówiła dalej:
— Effendi, te rzeczy są bardzo słodkie i smakują.
— Wierzę!
— Czy lubisz słodycze?
— Czasami.
— Może ty zjadłeś to, czego brakuje?
— Nie.
— Powiedz prawdę! Me będę się gniewała, jeśli tylko zapłacisz!
— Nie zjadłem ich, luba Czileko!
— Gdzież się podziały? Gdzież są? Muszę mężowi z każdej sztuki zdać rachunek!
— Powiadam ci, że ich żaden człowiek nie zjadł.
— A któż?
— Twój muł.
— O co za nieszczęście, cóż to za zuchwalstwo! Czy sądzisz naprawdę, że muł może jeść cukry?
— Przyłapałem go na tem!
— Widziałeś to na własne oczy?
— Na moje własne oczy.
— A przedemną nie zdradził się z tem nigdy, że lubi słodycze. Ten obłudnik! Ten świętoszek! Effendi, czy zechcesz wyświadczyć mi pewną przysługę?
— Czy jedną? Wszak dowiodłem ci, że z ochotą oddaję ci się w usługi!
— Tak, uczyniłeś dla mnie wszystko, czego zażądałam. Weź szpicrutę i wybij to bydlę tak po głowie, żeby mu uszy poodlatywały!
— Tego nie zrobię.
— Nie? Czemu?
— To byłoby dręczeniem zwierzęcia.
— Co ciebie to obchodzi? Czy to twój osioł?
— Nie.
— A więc mój! Nie?
— Zapewne!
— A zatem mój; swoją własność mogę dręczyć, jak mi się podoba. A więc bij!
— Wybacz, że cię nie posłucham. Czy powiedziałaś osłu, że mu jeść tego nie wolno?
— Nie.
— Popełniłaś więc błąd bardzo wielki. Zdawało mu się, że może zjeść słodycze jako własność swojej pani. Przed następnym wyjazdem nie zapomnij mu tego wyjaśnić!
— O, ja zrobię to zaraz i spodziewam się, że moje słowa zrozumie!
Wyjęła moją szpicrutę z troków u siodła i przystąpiła z nią do muła, który spozierał na nią, nieufnie i machał z niepokojem uszami.
— Coś ty zrobił? — krzyknęła do niego. — Wiesz, co ty jesteś? Łajdak, wielki łajdak! Masz za karę!
Równocześnie uderzyła go po głowie.
— Łakomiec!
I znowu szpicruta spoczęła boleśnie na grzbiecie muła.
— Łotr podstępny!
Trzecie uderzenie świsnęło w powietrzu. Ale muł nie był widocznie dobrze wychowany i nie szanował swej pani ani trochę. Obrócił się błyskawicznie i wierzgnął ku niej nogami. Stało się to tak szybko, że zaledwie miałem czas szarpnąć ją na bok.
Wszelka złość przeminęła w tej chwili. Piekarzowa trzęsła się ze strachu.
— Effendi — rzekła — co on zrobił? Chciał wierzgnąć we mnie?
— Tak.
— Nędznik! Bydlę niewdzięczne! Nie wiesz, czy mnie gdzie trafił?
— Wątpię. Czy czujesz ból w którem miejscu?
— Naturalnie. Całe ciało moje wydaje się jednym guzem.
— Oj! Taki guz trudno wyleczyć!
— Tak. Ale przecież zdaje mi się, że nogi przeleciały koło mnie. Nie?
— Zdaje mi się, że zauważyłem to samo.
— Dzięki Allahowi! Gdyby mnie był w pierś ugodził, byłabym trupem. A co dopiero w twarz! Byłby mi ząb wybił, a może nawet i wszystkie. Nie uderzę już nigdy tego potwora!
— I dobrze zrobisz. Powiedziałem ci, że ja nie postąpiłbym tak, ale nie słuchałaś mojej rady.
— Ależ osioł jest moją własnością. Jak on śmie wierzgać na mnie? Przestraszyłam się, że drżę na całem ciele! Czy widzisz, jak się trzęsę?
— Widzę!
— Potrzymaj mnie!
— Czy to rzeczywiście potrzebne? Czyż aż tak źle jest?
— Tak, jest bardzo źle! Jest nawet tak źle, że muszę usiąść, by przyjść do siebie.
Eteryczniejsza niewiasta osunęłaby się w estetycznie malowniczy sposób na ziemię. Czileka uczyniła także próbę w tym kierunku, ale ciało jej było za ciężkie; straciła równowagę i znalazła się tak nagle na ziemi, że zaledwie miałem czas wyrwać kosz z pod niej, by w nim nie usiadła.
— Ach! Dziękuję ci! — rzekła.— Teraz muszę odetchnąć. Brak mi powietrza!
I tak było rzeczywiście. Gdy wrócił prawidłowy oddech, powiedziała:
— Teraz włożysz mi to wszystko, co pozostało, do koszów i przysposobisz mi siodło. Potem ruszymy.
Zastosowałem się i do tego rozkazu; w duchu rozważałem z ciekawością pytanie, jak ją wsadzę na siodło. Już pomoc przy powstaniu z ziemi kosztowała mnie wiele trudu. Gdy skończyłem nakazaną robotę, rozglądnęła się piekarzowa bezradnie dokoła.
— Czego szukasz? — spytałem.
— Schodków, małych schodków.
— Schodków? Skąd się tu w czystem polu znajdą schodki?
— Ależ potrzeba mi ich do wsiadania!
— Ojoj! To naprawdę przykra sprawa!
Rzuciłem także bezradne spojrzenie dokoła.
— Tam — rzekła nagle — tam widzę kloc. Zaprowadź mnie tam!
Udało mi się z pewnym trudem podsadzić ją na kloc, a następnie na siodło. Biedny muł załamywał się niemal pod ciężarem, ale zdawało się, że siły jego się zdwoiły, skoro zauważył, że się jedzie do domu. Wkrótce ujrzałem zdala kilka rozrzuconych domów.
— Czy to Dżnibaszlu? — spytałem.
— Nie, to dopiero Małe Dżnibaszlu, ale my tu mieszkamy — odrzekła.
Przybywszy tam, minęliśmy kilka nędznych domków, aż dostaliśmy się do budynku trochę większego. Towarzyszka moja skierowała się ku jego tylnemu frontowi.
Znajdowało się tam kilka jam z powpuszczanemi w ziemię beczkami napełnionemi różnobarwną cieczą. Stanęliśmy więc obok mieszkania farbiarza i piekarza Boszaka.
Amazonka wydała przeraźliwy gwizd i powtórzyła go kilkakrotnie. Następnie otworzyła się mała chałupka z desek i ukazał się mężczyzna z ptasią twarzą.
Całe jego ubranie stanowił rodzaj majtek kąpielowych. Ale nie to zdziwiło mię tak mocno, jak zabarwienie jego skóry. Ciało jego mieniło się wszystkiemi odcieniami barw od ciemno-brunatnego aż do krzyczącego pomarańczowego. A przytem miał ten człowiek minę tak swobodną i poważną, jak gdyby ta mozaika barw była czemś, zupełnie zwykłem.
Zsiadłem z konia i czekałem z żywem zaciekawieniem na dalsze wypadki.
— Sydżyrda, schodki! — rozkazała.
A więc sydżyrda, czyli szpak, nazywał się ten człowiek. Hm, są wspaniałe okazy tego ptaka, jak zapewniają ornitologowie. Wezwany poszedł majestatycznie przez tylne drzwi do domu i przyniósł istotnie drabinkę o kilku stopniach, którą przystawił do muła. Piekarzowa zsiadła.
— Co robi mąż? — spytała.
— Nie wiem — brzmiała odpowiedź.
— Przecież musi coś robić!
— Nie.
— Głupcze! Gdzie on jest?
— Nie wiem.
— Chyba w pokoju?
— Nie.
— W komorze?
— Nie.
— No a gdzież?
— Nie wiem.
— Ale jest w domu?
— Nie.
— A więc wyszedł?
— Tak.
— Czemu od razu tego nie powiedziałeś? Zabierz stąd osła!
Stubarwny człowiek dawał odpowiedzi w tonie wysoce uroczystym i z powagą, jak gdyby szło o rzeczy ogromnej wagi. Teraz u jął osła za uzdę i chciał już odejść.
— Zdjąć najpierw ładunek! — krzyknęła.
Skinął jej głową na znak zrozumienia i zabrał się do zdejmowania koszów.
— Wejdź teraz do środka, effendi! — zapraszała mnie.
Przywiązałem konia do wbitego w ziemię pala i poszedłem za nią. Uderzyła mnie silna woń masła i gotowanego ługu z sodą. Na lewo zauważyłem jakieś urządzenie, które wziąłem za piec piekarski w przypuszczeniu, że nora borsucza nie mogła się znajdować w domu mieszkalnym. Na prawo było wejście do pokoju.
Tutaj zastałem dziewczynę, silnie zbudowaną, istną „poziomkę“, tylko znacznie młodszą. Odrazu domyśliłem się, że to jej córka.
Ubrana z bułgarska, lekko po domowemu, miała rysy wcale zajmujące i niedoścignioną piękność wschodniej kobiety, czyli tuszę taką prawie jak matka.
Stała przed kilkoma miskami, przenosząc palcem wskazującym do ust śmietankę ze znajdującego się w miskach mleka.
— Ikbalo, cóż ty robisz? — spytała matka.
— Derazini czykar-im — zbieram śmietankę — odrzekła zapytana.
— Nereje — do czego?
— Aghyc iczine — do ust.
— Ależ tę śmietankę powinnaś zebrać na talerz, albo do garnka, a nie do ust.
— Kiedy mi bardzo smakuje!
Był to dowód niewątpliwie słuszny, to też matka uwzględniła go, a przystąpiwszy do córki, pogłaskała ją z czułością po twarzy i rzekła pieszczotliwie: — Benim czustlika — moja smakoszka!
Smakoszka tymczasem zwróciła na mnie wzrok wielce zdumiony, matka zaś oświadczyła:
— Ten effendi chce u nas spocząć.
— Czemu?
— Zmęczył się.
— To niech leży w trawie na dworze. Jak możesz rozmawiać z obcym bez zasłony i prowadzić go do mnie, skoro wiesz, że jej tutaj nie noszę?
— O, to mój przyjaciel, mój zbawca!
— Byłaś w niebezpieczeństwie?
— Nawet w wielkiem!
Teraz popatrzyła córka na mnie z mniejszą surowością i rzekła:
— Nie powinnaś jeszcze powrócić. Zapewne przydarzyło ci się coś po drodze.
— Oczywiście, że się coś stało.
— Cóż takiego?
— Nieszczęście.
— Przypuszczam, ale jakie nieszczęście?
— Nie myślałam o tem, że dziś właśnie jest jeden z pięćdziesięciu nieszczęśliwych dni w roku; byłabym została w domu. Ujechałam zaledwie pół godziny drogi, kiedy rozstąpiła się przedemną ziemia...
— O Allah! — zawołała córka z przestrachem.
— Wybuchnął niebieski dym — mówiła matka dalej.
— Wai sana — biedna ty!
— A z tego dymu wystąpił duch, widmo, które wyciągnęło do mnie sto czterdzieści cztery rąk.
— Niech cię Allah broni! Jest na świecie dużo strachów!
— Zapewne moje dziecko. Osioł zląkł się oczywiście i popędził, jak mógł najprędzej. Wiadomo ci, że jeżdżę dobrze, mimoto upadłam, a osioł uciekł.
— Co za nieszczęście! Czy niema go?
— Nie. Nadjechał ten effendi, złapał osła i podniósł mnie z ziemi, aby mnie odprowadzić do domu. Gdzie jest ojciec?
— Poszedł do wsi.
— Po co?
— Chce nakupić rodzynków i migdałów.
— Czy powiedział, kiedy powróci?
— Powiedział, że długo nie zabawi.
— To obsłuż tego effendi, póki nie wrócę. Muszę się przebrać.
Chciała wyjść przez drugie drzwi, ale córka wzięła ją za ramię i rzekła:
— Powiedz mi najpierw, co się stało z duchem, z tem widmem!
— Nie mam czasu. Zapytaj tego effendi, on ci opowie.
Z tem oddaliła się przebiegła niewiasta, pozostawiając mnie dośpiewanie bajki o strachu.
Zaraz przy pierwszych słowach, matki wypowiedzianych do córki, usiadłem na rogóży pod ścianą.
Młoda „poziomka“ zakłopotała się widocznie tem sam na sam ze mną i po chwili spytała:
— Czyś znużony, effendi?
— Nie.
— A może głodny?
— Także nie, moje dziecko.
— Ale spragniony?
— Ciepło na dworze! Daj mi łaskawie trochę wody, córo szczęśliwości!
Wzięła jedną z misek z mlekiem, z których zawartości zbierała przedtem część gęstą palcem i podała mi, mówiąc:
— Masz krowie mleko. Jest świeże, będzie ci smakowało. A może wolisz kozie mleko?
— Czy z koziego zebrano już także śmietankę?
— Tak, sama to zrobiłam.
— To daj wody! Pijam mleko tylko niezbierane.
Wyszła i przyniosła w glinianym garnku wody, która miała wygląd i zapach taki, jak gdyby wymyto w niej stary kapciuch, albo pudla.
— Skąd zaczerpnęłaś tej wody? — spytałem.
— Nabrałam z niecki.
— Czy nie masz innej?
— Owszem, mamy niedaleko domu wodę płynącą.
— Przynieś stamtąd!
— Mogłabym, ale pić tego nie będziesz.
— Czemu nie?
— Bo tam są żaby i ropuchy tak wielkie, jak pies owczarski, albo spasiony jeż.
— Nie macie studni w pobliżu?
— Mamy, ale w niej takie długie i grube jaszczurki jak węgorze.
— Ojojoj! To wolę nie pić.
— Panie, mogę ci dać dobrego moszczu.
— Czy rzeczywiście jest dobry?
— Słodki jak miód i cukier.
— To proszę!
Oddaliła się znowu i przyniosła w wydrążonej połówce harbuza płyn, który mi się wydał wprost niebezpiecznym dla życia. Powąchałem go tylko i postanowiłem trzymać się z nadzwyczajną rezerwą.
— Z jakich owoców wyduszono ten moszcz? — pytałem.
— Z morw, jagód, jarzębiny i cytryn. Zaprawiony jest żółcieniami i osłodzony syropem. Wzmocni cię i orzeźwi jak rzeka raju.
A więc morwy, które same dla siebie mają smak wstrętny, do tego jarzębina, służąca za pożywienie gilom i innym ptakom i kwaśne cytryny! Zaprawione żółcieniami, osłodzone cukrem. Smak można sobie wyobrazić, a skutków domyśleć. Rrznięcie lub coś podobnego było nieuniknionem. Ale miałem rzeczywiście pragnienie, więc przytknąłem harbuz do ust, zamknąłem oczy i pociągnąłem kilka razy. Wtem schwyciła mię dziewczyna za ramię.
— Dur, dur — stój, stój! — zawołała. — Salt bir iczimi, salt bir iczimi — tylko jeden łyk, tylko jeden łyk!
— Czemu? — spytałem.
Dopiero odłożywszy naczynie, poczułem obrzydliwy smak tego podstępnego napoju.
— Zandży, korkulu zandży — ból brzucha — odrzekła.
— Czemuż mi to dajesz?
— O, moszcz jest bardzo dobry, ale trzeba pić trochę i powoli. Uważaj! Tak!
Wzięła mi harbuz z ręki i sączyła przez usta długo, powolnie. Miała przytem taki wyraz twarzy, jak gdyby piła ekstrakt niebiańskiego nektaru.
Przyszedł mi wtedy na myśl wstrętny kumys, który piłem na stepie kirgizkim. Przy pierwszych próbach omal nie zemdlałem. Poradzono mi nos zatykać; stosując się do tej rady, używałem tego cuchnącego napoju bez wstrętu.
Ten moszcz tu w Dżnibaszlu był oczywiście o wiele gorszym, sztucznym wytworem. Ponieważ jednak miałem wyśmienity żołądek, pozostał zamach morderczy córki piekarza-farbiarza bez groźnych następstw.
Gdy dziewczyna postawiła harbuz na ziemi, przyszedł stary, trójkolorowy, kot, który dotąd leżał w kącie, zamaczał w nim badawczo wąsy, strzepnął głową z powątpiewaniem, ale w końcu zaczął lizać; z początku zwolna i niedowierzająco, a potem z widocznem zadowoleniem.
— Keczyk kedi-im icz; aszyk-um, tatlylyk um, benim, dżanymlyk, icz, icz, icz — pij kotku, mój słodki, mój drogi, pij, pij, pij! — mówiła Turczynka, głaszcząc kota.
— Stój, stój! — zawołałem ja tak głośno, że się zerwała z przestrachem.
— Co takiego? Czemu tak krzyczysz? — spytała.
— Nie pozwólże swemu ulubieńcowi pić tego moszczu
— Czemu?
— Dostanie bólu brzucha, przed którym mnie ostrzegałaś.
— O nie, on przywykł już do tego.
— Ach, więc pije go częściej?
— Tak.
— Z tego harbuza?
— Tak. Pije bardzo chętnie; dopiero niedawno pił, mój poczciwy, kochany!
Brakowało jeszcze tego! Najpierw pił ulubieniec, potem ja, a w końcu ona! A do tego ta nieporównana swoboda, z jaką mi to powiedziała! O Ikbalo, jakżeż cienka na tobie powłoka dobrych zwyczajów zachodniej Europy!
Powinienem był właściwie rozgniewać się. Jednakże bez cienia mściwości sprowadziłem rozmowę na inny przedmiot, który był dla niej bezwątpienia najmilszy.
— Czy Ali sahaf pije także czasem ten moszcz? Gdy wypowiedziałem spokojnie to pytanie, spojrzała na mnie, jak gdyby niem zaskoczona.
— Panie, ty znasz sahafa? — spytała.
Tak.
— Gdzie go poznałeś? Na drodze z Koszikawak i to dzisiaj, przed dwoma godzinami mniej więcej.
— Czy mówił o mnie?
— Tak. Mam cię pozdrowić od niego.
— Więc powiedział ci, że mnie kocha?
— Powiedział to i jeszcze coś.
— Co takiego?
— Że ty go kochasz tak samo.
— Tak, to prawda. Kochamy się z całego serca. Wrócił przezemnie z Arabii.
— A jednak nie wolno mu z tobą rozmawiać!
— Niestety! Ojciec sobie nie życzy.
— Ale matka jest duchem opiekuńczym, który się unosi nad wami.
— Ach tak! Gdybyśmy jej nie mieli, byłoby cierpienie serc naszych tak wielkie, jak najwyższy minaret w kraju władcy wszystkich wiernych. Zabilibyśmy się, albo trucizną na szczury, albo utopilibyśmy się tam, gdzie najgłębiej.
— Masz na myśli płynącą wodę?
— Zgadłeś.
— A skąd wzięlibyście truciznę?
— Ali pojechałby do Mastanly. Tam jest dwu aptekarzy, którzy mają wszystkie trucizny.
— Może nie będziecie potrzebowali iść do wody, albo apteki. Twój ojciec zmieni jeszcze swoje usposobienie na korzyść Alego.
— O nie! Mosklan nie dopuści do tego.
— Któż to jest Mosklan?
— Handluje końmi i robi inne jeszcze interesa. Nie znasz go? Mają mnie zmusić do wyjścia za niego.
— Wiem o tem.
— Czy powiedział ci Ali? Tak. Czy ten człowiek nie ma jeszcze innych imion?
Zawahała się z odpowiedzią.
Możesz być wobec mnie szczerą, żywię względem ciebie dobre zamiary — wtrąciłem.
— On nie ma innego imienia.
— Mówisz tak z obawy przed nim i przed ojcem.
— O nie! Nie wiem o in nem imieniu.
— No, a nie widziałaś człowieka, który się nazywa Pimoza, a pochodzi z Łopaticzy?
Zakłopotała się i spytała jąkając się:
— Gdzież miałam go widzieć?
— Tu u was w domu.
— Nie, ty się mylisz.
— No, to dobrze; pomyliłem się i to jest dla ciebie niepomyślne!
— Niepomyślne? Dlaczego?
— Gdybyś wiedziała, kim jest ten Pimoza i co robi, to mógłbym ojca twojego skłonić do oddania ciebie Alemu za żonę.
— Jakżeby to być mogło?
— Słuchaj! Powiem ci, że przybyłem tu, aby cię zobaczyć. Postanowiłem, jeśli mi się spodobasz, pojechać po Alego i przyprowadzić przed ojca, jako zięcia.
— To nie może być!
— Przeciwnie; to nawet bardzo możliwe.
— Cóżbyś począł?
— Tego ci nie powiem, bo ty nie jesteś szczera. Chciałem zmusić twego ojca, żeby dziś dał przyzwolenie; dzisiaj, rozumiesz?
— I sądzisz, że onby je dał?
— Tak, całkiem pewnie, ale ty mi nie ufasz, jestem więc tu zbyteczny i wobec tego odchodzę.
Chciałem się podnieść, ale w tej samej chwili przyskoczyła, wstrzymała mnie i rzekła:
— Panie, zostań i usiądź! Któżeś ty, że sądzisz, iż masz taką władzę nad ojcem?
— Jestem effendi z Zachodu, chadzam w cieniu padyszacha i mogę istotnie zmusić ojca do tego, by nie stawiał przeszkód przywiązaniu twemu do Alego. Ale teraz nie mam czasu; muszę iść!
— Zaczekaj jeszcze! Będę otwarta.
— Postąpisz mądrze i z korzyścią dla siebie. Powiedz mi zatem, czy znasz tego Pimozę?
— Tak, znam go. Przebacz, że przedtem mówiłam inaczej!
— Przebaczam ci, bo wiem, że musiałaś tak mówić ze względu na ojca.
— Ale czy przyrzekniesz mi, że ojciec nie poniesie żadnej szkody?
— Przyrzekam.
— Daj na to rękę!
— Masz. Gdy co przyrzekam, dotrzymuję zawsze słowa. A więc powiedz, kim jest ten Pimoza!
— On się nie nazywa Pimoza; przybiera sobie tylko czasem to imię. To jest właśnie ów Mosklan, którego żoną mam zostać.
— Wiedziałem już o tem. Czem on się jeszcze zajmuje prócz handlu końmi?
— To przemytnik i poseł Szuta.
— Czy Szut posyłał go już także do twego ojca?
— Tak.
— W jakiej sprawie?
— Nie wiem.
— Twój ojciec także przemytnik?
— Nie.
— Powiedz prawdę!
— On nie, ale przemytnicy przychodzą do niego czasami, a wtenczas...
Utknęła.
— No, a wtenczas...
— A wtenczas ma zawsze bardzo dużo towaru.
— Gdzie? Czy tu w domu?
— Nie, na polu.
— W którem miejscu?
— Tego powiedzieć nie mogę. Ja i matka musiałyśmy przysiąc, że nie zdradzimy.
— Zbyteczne mówić, gdyż znam to miejsce tak dokładnie jak ty.
— To nie może być; jesteś obcy!
— A jednak znam je. To jama tam pośród krzaków kolczastych.
Załamała ręce ze zdumienia i zawołała:
— O Allah! Ty wiesz naprawdę.
— A widzisz? Dziś właśnie leży tam dużo towarów.
— Widziałeś je?
— Tak, same dywany.
— Rzeczywiście wiesz wszystko! Kto ci zdradził to wszystko?
— Nikt. Skąd te dywany?
— Przyszły statkiem przez morze. Wylądowały w Makri, a stamtąd przynieśli je nasi tragarze do Gyrmirdżiny i do nas.
— A dokąd są przeznaczone?
— Mają pójść do Sofii, a stamtąd dalej, ale nie wiem już dokąd.
— Czy Szut bierze udział w przemytnictwie?
— Nie. Głównym kierownikiem jest silahdżi z Ismilan.
— Ach tak! Ten człowiek ma także kawehane?
— Tak.
— Mieszka przy drodze, wiodącej do wsi Czatak?
— Effendi, czy ty go znasz?
— Słyszałem o nim. Czy znane ci jego imię?
— Nazywa się Dezelim.
— Czy on był kiedy u was?
— Bardzo często. Przybędzie tu także dziś, albo jutro.
— Prawdopodobnie z powodu dywanów, które się znajdują tam w polu.
— Tak. Muszą być zabrane stamtąd.
— Czy sprowadzi ze sobą tragarzy?
— Kilku; reszta mieszka tu blizko.
— W Dżnibaszlu?
— Tu i w poblizkich miejscowościach.
— Kto ich zwołuje?
— Mój ojciec.
— Ale chyba nie sam.
— Nie. Posyła naszego pomocnika, który zna wszystkich.
— Czy to ten, który pomaga matce złazić z muła?
— Tak. On ma wszystkie barwy na twarzy. To bardzo przebiegły i odważny człowiek. Pst! Ktoś nadchodzi!
Z zewnątrz od drzwi dało się słyszeć szczególne stękanie i jęki.
— A buh! A buh! — zabrzmiało stękliwie.
— To ojciec — rzekła. — Nie daj mu poznać, żeśmy rozmawiali!
W następnej chwili zniknęła ona tam, gdzie wyszła jej matka.
Siedziałem w izbie sam, nie licząc kocura, który znowu się cofnął do kąta. Przykre to było, ale nie dało się odmienić. Usłyszałem odgłos kilku ciężkich, posuwistych kroków, kilka jeszcze „A buh“ i wszedł ojciec.
Przeraziłem się niemal, ujrzawszy tego człowieka. Był prawie tak gruby jak wysoki, a przez drzwi musiał się poprostu przecisnąć. Ubrany był całkiem po bułgarsku. Jego spodnie, tunika i krótki płaszcz z rękawami były wełniane, podczas gdy Turek nosi zwykle w porze letniej lekkie fałdziste lub bawełniane materye. Nogi owinięte miał także na bułgarski sposób grubemi wstęgami, okrywającemi je po stopę. Starobułgar czyli Tatar, który przeszedł na słowiańskie, nie lubi innego obuwia.
Ten strój szpecił oczywiście jeszcze bardziej piekarza. Krótki płaszcz, poobwijane nogi i pas na półtorej stopy dookoła ciała, czyniły go jeszcze grubszym i bardziej nieforemnym, niż był w istocie. Do tego należy wyobrazić sobie głowę ogoloną. Tylko na szczycie jej widniał kosmyk włosów, zapleciony w dwa warkocze, zwisające z tyłu. Nie miał na głowie fezu, ani żadnego innego okrycia. W ręce trzymał związaną na guz chusteczkę, z której wyglądało kilka zwitków.
Gdyby kto zapytał, jakiego koloru było jego ubranie, to nie zdołałbym go określić. Pierwotnie miało zapewnie jakiś kolor. Pokrywało go jednak tyle kresek najrozmaitszego zabarwienia, że spodu wcale nie dało się rozpoznać. Widać było jedynie, że człowiek ten wycierał sobie zawsze palce poprostu w ubranie, bez względu na to, czy powalane były ciastem przy pieczeniu, czy farbą przy wykonywaniu drugiego zawodu.
Ręce jego wyglądały tak, jak gdyby rozgniótł pudełko farb, roztarł proszek z olejem i posmarował sobie tem wszystkie palce. Ramion widzieć nie mogłem, ale były z pewnością całkiem podobne do rączek zacnej „poziomki“, których barwną powłokę wziąłem najpierw za rękawiczki.
A cóż dopiero twarz! To było wprost coś kolosalnego. W każdym razie miał on dwie, a może trzy nawyczki, niezgodne z jego zawodem: zażywał tabakę, lubiał przecierać sobie oczy i drapać się za uszami, gdyż zarówno nos jak otoczenie oczu i uszu wyglądały jakby po wtarciu w nie czarnego atramentu, powideł, żółtka, soku malinowego i rozmoczonej kredy.
Gdy wschodnia niewiasta rzęsy sobie poczerni, nadaje przez to wzrokowi szczególnej, melancholijnej, interesującej bystrości. Piekarz był widocznie zdania, że jego twarz także zyskuje na piękności dzięki tej warstwie kolorów. Z tego też prawdopodobnie powodu nie ubliżył oddawna swemu obliczu ani kroplą wody. Coś takiego nie zdarza się chyba na Zachodzie. Tam musiałaby wystąpić policya, bo taki człowiek wywoływałby publiczne zgorszenie.
Był to istotnie widok zabawny, z jakiem zdumieniem popatrzył on na mnie, siedzącego przy drzwiach spokojnie. Czoło mu się podniosło, usta się rozwarły szeroko, a uszy cofnęły wstecz.
— Oelim jyldyrym — śmierć i pioruny!
Więcej nie wydobył z siebie. Musiał się wysapać; nie wiem, czy z braku powietrza, czy wskutek tej niespodzianki.
— Sabahinic chajr ola — dzień dobry! — pozdrowiłem go, w stając powoli.
— Ne is ter sen bunda? Ne ararsen bunda? — Czego chcesz tutaj? Czego szukasz tutaj?
— Seni — ciebie — odrzekłem krótko.
— Beni — mnie? — spytał, potrząsając głową.
— Ewwet, seni — tak, ciebie.
— Bierzesz mnie za kogo innego!
— To chyba trudno. Ciebie poznać natychmiast.
Nie odczuł, jak się zdawało, obrazy, zawartej w ostatnich słowach, i mówił dalej, trzęsąc głową:
— Pomyliłeś się chyba co do domu, którego szukałeś!
— Nie; jestem we właściwym domu.
— Ależ ja ciebie nie znam!
— To m nie poznasz.
— Do kogo więc przyszedłeś?
— Do bojadży, który jest zarazem etmekczi, a nazywa się Boszak.
— To jestem ja rzeczywiście.
— Widzisz, że się nie mylę.
— Ale powiedziałeś, że poznałeś mnie natychmiast! Czy mnie już kiedy widziałeś?
— Nie, nigdy i nigdzie.
— Jakże mogłeś mnie poznać?
— Po niezwykłej godności twego stanu, wyrażonej na twem obliczu.
Właściwego znaczenia tych słów także nie pojął, gdyż przeciągnął swą barwną twarz w uśmiechu zadowolenia i rzekł:
— Jesteś bardzo uprzejmy i masz słuszność. Stan mój bardzo ważny. Bez nas musieliby ludzie z głodu ginąć i my nadajemy piękność każdej szacie. Jakież masz życzenie?
— Chciałbym z tobą pomówić w pewnym interesie.
— Czy jesteś może handlarzem mąki?
— Nie.
— Albo farb?
— Także nie. Mam na myśli inny interes.
— To powiedz!
— Najpierw zdejm płaszcz i usiądź sobie wygodnie koło mnie!
— Dobrze. Ale muszę cię na chwilę opuścić. Czekaj tu na mnie!
Wyszedł temi samemi drzwiami, poza którem i zniknęły jego żona i córka. Należało przypuszczać, że tam były dwa pokoje jeden za drugim, bo po głuchym dźwięku trzech głosów poznałem, że się znajdowali w ostatnim „gabinecie“.
Wróciwszy stamtąd, stanął gospodarz przedemną i rzekł:
— Im bunda. Isztahnyc warmy — Jestem tutaj. Czy masz apetyt?
— Na co?
— Do jedzenia.
— Nie — odrzekłem, przypomniawszy sobie ślady palców od ciasta, wytarte o spodnie.
— Albo do picia?
— Dziękuję bardzo!
Apetyt opuścił mnie zupełnie z powodu wody z niecek i sławnego moszczu.
— Pomówmy więc o interesie.
Trudno poprostu opisać, jak udało mu się wśród ciągłego stękania usiąść naprzeciwko mnie na ziemi. Po wykonaniu tego ciężkiego ćwiczenia gimnastycznego ułożył twarz w maskę powagi i władzy i klasnął głośno w dłonie.
Omal w twarz mu się nie roześmiałem, widząc, jak starał się tem nadać sobie pozór wysoko położonej osobistości, przywykłej do rozkazywania. Ale klaśnięcie dosłyszano, bo wszedł szczygiełkowaty czeladnik farbiarski, którego córka nazwała przebiegłym i odważnym człowiekiem.
Ponieważ znajdował się za domem, pouczyli go zapewne przez okno, jak się ma zachować. Ukłonił się ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma i spojrzał na swego pana i mistrza pokornie i wyczekująco.
— Getir benim luleju — przynieś mi fajkę! — rozkazał pan tonem baszy z trzema buńczukami.
Niewolnik tej chwili posłuchał rozkazu. Przyniósł fajkę, wyglądającą, jak gdyby już od dawna leżała w namule stawu, w którym żyją karpie. Następnie się oddalił, a pan sięgnął do kieszeni w spodniach, wydobył z niej garść tytoniu i napchał fajkę. Wreszcie zapytał:
— Sen mi titin iczen — czy palisz?
— Ewwet — tak — odrzekłem.
Zdjęła mnie trwoga, że każe przynieść dla mnie taką samą fajkę i napełni ją z tej samej kieszeni; doznałem jednak miłego rozczarowania, gdy spytał dalej:
— Kibritler onun iczun melik ol-zen — zatem posiadasz zapałki?
— Bre kaw cabt etmec-zen — nie masz krzesiwa? — spytałem.
Podczas tego pytania zrobił piekarz minę szczególnie chytrą, albo raczej głupio przebiegłą. Zapałek nie wszędzie się w tamtych stronach używa; można przeszukać całe wsi i nie znaleźć ani jednej. Kto je ma przy sobie, uchodzi za człowieka, mogącego sobie na coś pozwolić. Piekarz chciał się przekonać, czy ja należę do tych uprzywilejowanych ludzi. To też odpowiedziałem mu pytaniem o krzesiwo.
— Musiałbym znowu wstawać — rzekł. — Poznaję po tobie, że masz kibritler.
— Jak to poznajesz?
— Po całem twojem ubraniu. Jesteś bogaty.
Byłby miał słuszność, gdyby był powiedział: „jesteś czyściejszy odemnie“. Sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem paczkę woskówek i podałem mu jedną. Popatrzył na to zdumiony i rzekł:
— Ależ to nie drewniane?
— Nie. Nie lubię wyrabianych z odun.
— To nawet wosk?
— Tak; zgadłeś.
— I w tem jest knot?
— Oczywiście!
— Mydżypatly, czok adżaib — cudowne, bardzo cudowne! Świeca do zapalania tytoniu! Tego jeszcze nie widziałem. Może mi podarujesz całą paczkę?
Uwierzyć trudno, jakie wrażenie wywiera czasem taka drobnostka. Należy zawsze korzystać z takiej sposobności; to też powiedziałem:
— Te świeczki przedstawiają dla mnie wielką wartość. Nie jest wykluczone, że ci je daruję, jeśli będę zadowolony z naszej rozmowy.
— To zaczynajmy; ale wpierw zapalę sobie fajkę.
Gdy poczułem dym, zauważyłem, że pali niezły gatunek tytoniu. Może przywłaszczył go sobie w sposób nie całkiem prawny.
— Tak, teraz możemy zacząć — rzekł. — Powiedz mi najpierw, kto jesteś.
— Naturalnie, musisz przecież wiedzieć, z kim masz do czynienia. Ale — może jednak lepiej będzie, jeśli ci później podam nazwisko.
— Dlaczegóż?
— Interes, który mię do ciebie sprowadza, jest niezwykły. Konieczna jest przytem chytrość i zdolność milczenia, a nie wiem, czy posiadasz te dary.
— Ach, teraz wiem już, czem jesteś.
— No, czem?
— Prowadzisz potajemnie handel.
— Hm! Może i źle nie zgadłeś. Mam na sprzedaż towar bardzo drogi, ale zbędę go bardzo tanio.
— Co to jest?
— Dywany.
— Ach, dywany! To dobry towar. Ale jakie dywany?
— Prawdziwy smyrneński towar.
— Allah! Ile?
— Około stu.
— Jak je sprzedajesz?
— Hurtem, po trzydzieści piastrów sztuka.
Na to wyjął on z ust fajkę, położył obok siebie na ziemi, złożył ręce i zapytał:
— Trzydzieści piastrów? Rzeczywiście trzydzieści?
— Nie więcej.
— Prawdziwe smyrneńskie dywany?
— Z pewnością!
— Można je oglądnąć?
— Rozumie się, że kupujący musi najpierw zobaczyć.
— Gdzie są?
— Ach! Myślisz, że wyjawię to, zanim się przekonam, czy kupujący jest człowiekiem pewnym?
— Jesteś bardzo ostrożny. Powiedz przynajmniej, czy daleko stąd to miejsce, na którem się znajdują.
— Wcale niedaleko.
— A dlaczego zwracasz się właśnie do mnie?
— Jesteś słynnym farbiarzem, a zatem znawcą, i potrafisz osądzić, czy towar jest istotnie prawdziwy pod względem farby.
— To prawda — rzekł, zadowolony z pochlebstwa.
— Dlatego przychodzę do ciebie! Nie sądzę wprawdzie, że kupisz dywany, ale przypuszczałem, że znasz kogoś, co byłby gotów skorzystać z tak pomyślnego targu.
— W takim razie domysł twój nie był niesłuszny.
— Czy znasz kogo takiego?
— Znam.
— I może zapłacić gotówką?
— Takie interesa robi się przeważnie na kredyt.
— Ja nie. Dobry towar, tani, ale gotówka. Wtedy obaj zadowoleni, kupujący i sprzedający.
— No, ten może zapłacić.
— To mię cieszy. Kto on?
— Rusznikarz.
— O joj!
— Czemu się dziwisz?
— Rusznikarz kupi taką masę dywanów?
— On już to zrobi. Jest zarazem właścicielem kawiarni i rozumie się na odsprzedaży towarów.
— Gdzie mieszka?
— W Ismilan.
— To niewygodnie dla mnie, bo daleko.
— Nie szkodzi. On przyjdzie do mnie dziś, albo jutro.
— Nie mogę czekać do jutra.
— Dlaczego?
— Łatwo się domyślić!
— Nie, zupełnie nie.
— Jeśli taki towar sprzedaję tak tanio, to z pewnością jest coś na tem.
— Hm! Zapewne...
— Muszę sprzedać co prędzej, bo może przepaść
— Czy wpadli na trop?
Zmrużył przytem oczy, łysnął niemi ku mnie znacząco i wykonał rękoma ruch, mający oznaczać przytrzymanie lub aresztowanie.
— Nie, to nie. Nikt nie wie dotąd o moim zamiarze, ale towar znajduje się w miejscu bardzo niepewnem.
— Zabierz go stamtąd!
— Niech to kupiec zrobi.
— Czy ten, u którego zostawiłeś, tak dalece nie jest godny zaufania?
— To nie jest złożone u nikogo.
— Nie? A gdzież?
— W czystem polu.
— Allah jest wielki! Jak wpadłeś na tę myśl?
— Nie ja na nią wpadłem, lecz inni.
— Ale ty dałeś przyzwolenie?
— Także nie. Nigdybym nie przechowywał takiego towaru tak lekkomyślnie.
— W takim razie nie rozumiem ciebie.
— Wytłómaczę ci to w zaufaniu. Robisz namnie wrażenie człowieka, który nie zdradzi drugiego.
— Nie, tego nigdy nie czynię!
— Dobrze, dobrze; wierzę ci. Sam przyznasz, że trzydzieści piastrów to mało, bardzo mało!
— Hm! Tego teraz jeszcze nie mogę powiedzieć. Nie widziałem dywanów.
— Powiadam ci, że to mało, bardzo mało. Nikt nie sprzedaje tak tanio.
— Dostałeś je zapewne jeszcze taniej!
— Oczywiście! To się samo przez się rozumie.
— Ile dałeś?
— Słuchaj! To niezbyt zręczne pytanie. Żaden sprzedający nie przyzna się, ile zarabia rzeczywiście, ale, jak już powiedziałem, będę z tobą otwarty.
— No, ile zarabiasz?
— Trzydzieści, tylko trzydzieści piastrów.
Spojrzał na mnie, nie rozumiejąc zupełnie.
— Na całym zapasie?
— Co mówisz? Nie byłbym przecież na tyle głupi, żeby się zadowalać tak małą kwotą. Na każdym dywanie tyle zarabiam.
— To przecież niemożliwe!
— Czemu nie?
— Sprzedajesz sztukę po trzydzieści piastrów i to samo na każdej zarabiasz?
— Tak jest.
— Chyba, że ci ktoś ten towar darował.
— Tego nikt nie robi.
— Na zrozumienie tego mój rozum za mały!
— Nie martw się tem; zato mój sięga dalej. Nie kupiłem tych dywanów, ani nie dostałem w darze; znalazłem je.
— Znalazłeś? — wybuchnął.
— Tak jest.
— Kiedy?
— To nie należy do rzeczy.
— Ale gdzie?
— Tu, całkiem blizko.
Przestraszył się bardzo. Zaczął chrząkać, zawracać oczyma, wreszcie z widoczną trudnością zapytał:
— Tu blizko?
— Oczywiście! Wszakże ci mówię!
— Czy mogę się dowiedzieć o miejscu?
— Znasz drogę stąd do Koszikawak?
— Znam!
— Prowadzi więc koło zarośli, za któremi nieco na prawo jest wgłębienie w ziemi; wydaje się ono niedostępnem, bo otaczają je kolczaste krzaki. Tam leżą dywany.
Zdawało się, że ciało piekarza zesztywniało zupełnie. Ani się nie ruszył, tylko płuca mocno pracowały. Chwilami tracił oddech. Wreszcie dał się słyszeć z ust jego głos niemal chrapliwy:
— Panie, to byłby cud!
— Tak, trudno pomyśleć, żeby można znaleźć w czystem polu zapas tak drogich dywanów. Ale tu deszcz pada tak rzadko. Teraz właśnie pora sucha i towar nie jest narażony na szkodliwe wpływy niepogody.
— Ale grozi mu niebezpieczeństwo ze strony ludzi!
— Jakto?
— Można je odkryć tak łatwo!
— O, nie. Jesteście tu naprawdę jak dzieci. Robicie tylko to, co wczoraj i dawniej. Nie chcecie dzisiaj wiedzieć nic ponad to, co już wiedzieliście przedtem. Zagłębienie, o którem mowa, uchodziło zawsze za niedostępne i nie prędko przyjdzie komu na myśl przekonać się, czy jest takiem rzeczywiście. Ciernie tam kłują, a to boli.
— Jak ty się tam dostałeś?
— Konno. Wiesz, że nie zawsze jest się panem swego konia. Takie stworzenie spłoszy się czasem i tak dostanie się człowiek w ciernie.
— Lanetli, lanetli, wakaa! — Przeklęty, przeklęty przypadek! — zawołał.
— Jakto? — spytałem tonem zdziwienia. — Gniewa cię to, że zrobiłem to odkrycie?
— Nie, o nie! Myślałem tylko nad tem, jak przykrem to musi być dla tego, do którego ten towar należy.
— Powinien go był lepiej przechować!
— Panie, dlaczego zamierzasz teraz sprzedać towar?
— Czy to nie najkorzystniejsze ze wszystkiego, co mógłbym uczynić?
— Dla ciebie, ale czy to twoje?
— Oczywiście! Wszak znalazłem!
— To jeszcze nie powód, żebyś to za swą własność uważał. Musisz ją zostawić właścicielowi.
— Więc niech się po nią zgłosi! Ale on się będzie bał.
— On to zabierze.
— On, albo ktoś inny. Jak łatwo może ktoś inny przyjść w posiadanie tego, jeśli tylko będzie odemnie mądrzejszy! Nie, ja to sprzedam.
Piekarz i farbiarz w jednej osobie ochłonął ze strachu, w miejsce którego wstąpiło małe podniecenie.
— Radzę ci tego nie czynić — rzekł. — Prawowity właściciel postara się już o to, żeby swej własności nie stracić. Byłbyś chyba złodziejem, a nie wyglądasz mi na takiego.
— Nie? Hm! Może masz słuszność. Wymówiłeś w sam czas to słowo. Złodziejem nie chcę być rzeczywiście.
— Zostawisz więc tam dywany?
— Tak.
— Przyrzekasz mi to?
— Czemu tobie? Czy są może twoje?
— Nie, ale nie chciałbym, żebyś duszę swą obarczał zbrodnią.
— Jesteś zacny i życzliwy dla mnie!
— Tak. A więc daj mi przyrzeczenie, daj mi rękę na to, że nie zabierzesz dywanów!
— Dobrze, spełnię twą wolę; podaję ci na to rękę! Ścisnął mi prawicę, odetchnął z ulgą i rzekł, chwytając fajkę:
— Chwała Allahowi! Zawróciłem cię z drogi grzechu. Przytem zgasł mi tytoń. Daj jeszcze jedną woskówkę!
— Masz tu! Cieszę się z tego, że zatrzymałeś mnie na drodze cnoty. Pokusa była istotnie wielka. Postaramy się, żeby jej kto inny nie uległ.
— Jak to uskutecznisz?
— Zawiadomię o znalezieniu.
— Allah ’l Allah! Kogo?
— Władzę.
Odłożył znowu czemprędzej zapaloną fajkę, potrząsnął przecząco rękami i rzekł:
— To wcale niepotrzebne!
— A jednak. Pójdę do kiaji, żeby zabrał dywany.
— Co ci przychodzi do głowy? Właściciel sam je zabierze!
— To nie odmieni mego postanowienia. Moim obowiązkiem jest donieść o tem władzy.
— Wcale nie! Ta sprawa ciebie nie obchodzi!
— Nawet bardzo wiele. Kto odkryje zbrodnię, ten ma o niej donieść.
— Czy tu zachodzi wypadek zbrodni?
— Człowiek uczciwy nie ukrywa swej własności w polu; to pewne. A zresztą przeczuwam, dla kogo są te dywany przeznaczone.
— Z pewnością mylnie sobie to wyobrażasz!
— O nie, jestem swego pewien.
— Któż jest tym człowiekiem?
— Ten sam, którego zalecałeś poprzednio jako kupca na dywany.
— Masz na myśli rusznikarza?
— Istotnie.
— O, ten nie ma nic z tem wspólnego. Znasz go?
— Nie, nie widziałem go jeszcze.
— Jakże możesz go o to podejrzywać? Nie podałem ci nawet jego nazwiska.
— Znani je. Nazywa się Dezelim.
— Dezelim? Nawet nie wiem, czy istnieje człowiek o takiem nazwisku!
— A zatem nie znasz także tego, który się Pimoza nazywa?
— Pimoza? O, jego znam!
— Skąd on?
— To Serb z Łopaticzy nad Ibarem. Gdzie go poznałeś?
— Później ci powiem. Czy on odwiedza cię kiedy?
— Tak.
— Był w ostatnich czasach u ciebie?
— Nie.
— Czy wiesz, gdzie on był niedawno?
— Nie.
— Hm! Czy nie byłeś ostatnimi dniami w Mandrze i Boldżibak?
Teraz twarz jego przybrała całkiem inny wyraz. Była to rzeczywiście twarz lisia. Ten grubas był naprawdę niebezpiecznym człowiekiem. W oczach jego zabłysło zrozumienie sytuacyi.
— Powiem ci prawdę — rzekł. — Byłem tam z Pimozą.
Spojrzenie jego, skierowane na mnie, było teraz wprost tryumfujące. Położyłem rękę na jego ramieniu, mówiąc z uśmiechem:
— Boszaku, nieźle ci się to udało, ty stary francie!
— Nieźle? Jak to rozumiesz?
— Zgadujesz, że rozmawiałem z Pimozą i to wcale niedawno.
— Przypuszczam.
Zabrałeś się do tego zaiste niedość chytrze; nie powinieneś był przyznać się do tego.
— Prawdę wolno zawsze powiedzieć!
— Nie bronię! Domyśliłeś się następnie, że wiem o pobycie Pimozy w Mandrze i Boldżibak i w ten sposób występujesz od razu jako świadek. Co będzie jednak, jeśli ci udowodnię, że się wcale stąd nie ruszałeś?
— Tego udowodnić nie możesz.
— Wystarczy tu zapytać. Niewątpliwie widywano cię; ale tego nie zrobię; nie chcę się tyle trudzić. Pojadę do wsi Palacy i tam dowiem się, kim właściwie jest Pimoza.
Grubas pobladł widocznie, mimo warstwy farby, pokrywającej twarz jego. Rzekł tonem, ile możności, najpewniejszym siebie:
— Nie dowiesz się tam niczego ponad to, co ci już powiedziałem.
— O, handlarz końmi Mosklan powiadomi mnie z pewnością lepiej! Widzę, że moja wizyta u ciebie skończona. Idę do kiaji.
Powstałem, a on także, i to tak szybko, że wnosić wypadało, iż tylko trwoga dać mogła mu tę niezwykłą szybkość.
— Panie — rzekł — nie odejdziesz, dopóki się nie porozumiemy!
— Porozumieć? Co do czego?
— Co do dywanów.
— I co do Szuta, nieprawdaż?
— Allahy sewerzin — Na Boga! Dlaczego mówisz o Szucie?
— Czemu trwożysz się, gdy o nim mówię? Skąd zapatrywanie, że musimy się porozumieć co do dywanów? Czyż należą do ciebie?
— Nie, nie!
— Czy wiesz, kto je tam ukrył?
— Także nie.
— A zatem możesz być spokojnym. Ja natomiast muszę pójść do kiaji, aby go zawiadomić o tem, co znalazłem.
— Nie będziesz miał z tego żadnego pożytku!
— Należy bez względu na własną korzyść pełnić swoją powinność.
Był w ogromnym kłopocie. Stanął nawet przed drzwiami, aby mnie nie wypuścić i rzekł:
— Ktoś ty właściwie, że przybywszy tu jako obcy, mięszasz się do naszych spraw?
— Czy umiesz czytać?
— Tak.
— No, to ci coś pokażę.
Wydobyłem i pokazałem mu swój paszport podróżny, ale tylko tak, żeby mógł pieczęć zobaczyć i zapytałem:
— Czy znasz to?
— Tak, to mohur wielkorządcy.
— A więc zawiadamiam cię, że posiadam mohur i uwięziłem ajenta Pimozę.
— Panie! Effendi! Jesteś urzędnikiem policyi? — wybuchnął z przerażeniem.
— Nie mam obowiązku odpowiadać. Ale ja zaaresztuję tak samo ciebie, oraz Dezelima z Ismilan, skoro się tu tylko pojawi.
— Mnie aresztować?
— Tyś powiedział.
— Za cóż?
— Za dywany i z wielu innych powodów.
— Effendi, jestem człowiekiem uczciwym!
— A jednak mnie okłamujesz?
— Wyznałem ci prawdę!
— Ty śmiesz rzeczywiście to twierdzić? Śpieszno ci do zguby. Niech się stanie twoja wola. Wielkie śledztwo będzie wdrożone przeciwko tobie; zginiesz w ten sposób. Chciałem cię ocalić. Przybyłem, aby ci w zaufaniu wskazać drogę, wiodącą do ratunku.
Piekarz oparł się o ścianę, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć.
— Dobrze byłoby, gdybyś się teraz sam zobaczył — rzekłem. — Wina i trwoga nie wyglądają inaczej, niż ty teraz. Weź płaszcz i chodź zemną do kiaji!
Wtem ukazały się jego żona i córka. Podsłuchiwały one w przyległym pokoju i słyszały wszystko. Obie wszczęły głośny lament i zarzucały mi, co tylko mogły. Piekarz zachowywał się spokojnie; rozważał widocznie, jak ma postąpić. Przysłuchiwałem się jakiś czas lamentom obu kobiet i uspokoiłem je potem:
— Bądźcie cicho! Ja chciałem go ocalić, ale on o to nie dbał. Teraz jeszcze byłbym gotów zaniechać doniesienia, ale same widzicie, że on nie prosi o to ani słowem.
To skłoniło go do przemówienia.
— Effendi — rzekł — co wiesz o mnie?
— Wszystko! Nie mam potrzeby podawać ci szczegółów; to rzecz sędziego.
— Czy sądzisz, że mógłbyś odstąpić od doniesienia?
— Tak. Nie uważam ciebie za złoczyńcę, tylko za uwiedzionego. Dlatego chciałbym łagodnie z tobą postąpić.
— Co musiałbym uczynić?
— Wyrzec się uwodzicieli.
— Chętnie to zrobię!
— Tak mówisz teraz, ale skoro się tylko oddalę, nie dotrzymasz przyrzeczenia.
— Dotrzymam; mogę na to przysiąc.
— Żądam więc, żebyś wymówił przyjaźń handlarzowi koni Mosklanowi.
— Oświadczą mu to.
— Dobrze! Chciałeś mu córką dać za żonę?
— Tak.
— Straci więc narzeczonego. Poszukaj dla niej innego!
Zastanowił się. Spojrzał badawczo na obie kobiety, a potem na mnie i spytał:
— Czy mówiliście ze sobą, zanim przyszedłem?
— Tak — odrzekłem zgodnie z prawdą.
— Czy uważasz, że powinienem wydać ją za sahafa Alego?
— Tak, radzą ci to w każdym razie.
— Wallahi! Więc wyście o nim mówiły?
— Tak, a ja nawet z nim samym już mówiłem. To prawy człowiek, a nie zbrodniarz, jak Mosklan. On uszczęśliwi twą córką. Nie mam czasu na tracenie słów wielu. Powiadam ci zatem, co następuje: Wyjdę teraz na kilka minut, a ty możesz tymczasem pogadać z żoną i córką. Gdy wrócę, a ty powiesz, że godzisz się na sahafa, pojadą natychmiast do niego, aby go tu sprowadzić. Dasz mu potem swój podpis i wszystko będzie dobrze. Jeśli jednak będziesz się wzbraniał, pójdą zaraz do kiaji i ciebie z sobą zabiorą.
Pot mu wystąpił na czoło, a jednak wydało mi się, że teraz o wiele był spokojniejszy niż przedtem. Żona i córka rzuciły się doń z prośbami, ale on odsunął je od siebie i zapytał, zwracając się do mnie:
— Chcesz więc sprowadzić sahafa?
— Tak.
— I chcesz pojechać do niego do Kabacz?
— Naturalnie, skoro go chcę sprowadzić!
— A jeśli mu dam swój podpis, czy bądziesz milczał o wszystkiem?
— Jak grób!
— O Szucie i o handlarzu koni?
— Tak.
— O dywanach także nic nie wspomnisz?
— Tylko jednemu.
— Komu?
— Sahafowi; on potem zrobi, co zechce.
— On będzie milczał, jeśli mu dam córkę. Powiedz, kiedy pojedziesz do Kabacz?
— Skoro się tylko zdecydujesz. Nie mam czasu. Daję ci więc kilka minut. Namyśl się nad całą sprawą!
Wyszedłem do konia. Usłyszałem, wychodząc z izby, że matka i córka uderzyły nań natychmiast prośbami, i byłem pewny mej sprawy. Nie pozostawało mu zdaniem mojem nic innego, jak zgodzić się i cieszyłem się już na myśl, że w tak krótkim czasie przyniosę sahafowi tak pocieszającą wiadomość.
Zadawałem sobie wprawdzie pytanie, czy nie należałoby donieść władzy, były jednak z drugiej strony dostateczne powody, aby tego zaniechać. Nie wiedziałem rzeczywiście dotychczas, czy dywany są istotnie przemycone. Może miało się to stać dopiero na serbskiej granicy. Uważałem zresztą sahafa za człowieka prawego i spodziewałem się, że on postąpi wedle swego sumienia, gdy mu o wszystkiem opowiem.
Odszedłem trochę od domu. Wydało mi się, że słyszę jakieś wołanie. Odwróciwszy się, ujrzałem, że pomocnik udał się ku jednemu z otworów okiennych i że z nim tam piekarz rozmawiał.
Co mnie to obchodziło? Miał mu pewnie dać jakieś polecenie w interesie. W kilka minut potem usłyszałem tętent. Nie widziałem jeźdźca i ani mi przez myśl nie przeszło podejrzewać cośkolwiek. Niestety czekało mnie doświadczenie, że byłem niedość ostrożny. Piekarz wysłał pomocnika, aby mi zgotować zasadzkę. Dziewczyna nazwała tego dudka przebiegłym. Był nim też rzeczywiście. Odjechał tak, że dom był między mną a nim i że nie mogłem zauważyć jego oddalenia się.
Czekałem z kwadrans i wróciłem do izby. Żona piekarza prosiła mię, żebym użyczył mężowi jeszcze krótkiej zwłoki. Trudno mu przychodzi powziąć postanowienie, gdyż nie wie, jakie Mosklan otrzyma odszkodowanie.
Zastosowałem się do jej prośby i wyszedłem ponownie. Tam zaczekałem, dopóki mnie nie zawołano. Piekarz wyszedł naprzeciw mnie i powiedział:
— Effendi, masz słuszność, zrobię to, co radzisz. Czy chcesz zaraz sprowadzić sahafa?
— Tak, pojadę zaraz.
— A chcesz potem na dzisiaj i dalsze dni być naszym gościem?
— Dziękuję, ale to być nie może. Muszę odjechać?
— Dokąd?
— Daleko na Zachód, gdzie znajduje się moja ojczyzna.
To powiedzenie było wielkim błędem, jak się potem przekonałem.
— Więc wejdź teraz przynajmniej do meharremu; to tylko selamlik. Muszę ci coś pokazać.
Był taki ustępliwy, a kobiety tak promieniały szczęściem, że nie mogłem odmówić i wszedłem do drugiej izby, urządzonej tak samo, jak pierwsza. Córka oddaliła się na chwilę i przyniosła jakiś przedmiot, owinięty w zgrzebne płótno i obwiązany sznurkami.
— Zgadnij, co to, effendi! — rzekł.
— Któż to może odgadnąć? Powiedz!
Odwinął płótno i ukazała się flaszka.
— To jest sok z winnej jagody. Czy wolno ci go pić?
— Wolno, ale zostaw go we flaszce. Sami się tem orzeźwiajcie!
— Nam to wzbronione. To wino z Grecyi. Dostałem je od pewnego handlarza i schowałem po to, aby mieć czem poczęstować, gdy komu wino pić wolno.
Pozostałem przy odmowie, co go widocznie strapiło. Zamyślił się na chwilę, a potem rzekł:
— Skoro niem gardzisz, nie chcę go mieć dłużej u siebie. Czileko, damy je biednemu choremu Sabanowi?
Zgodziła się na to zaraz i spytała, czy może dodać do tego trochę pieczywa. Pozwolił jej, a następnie zwrócił się do mnie:
— Ale effendi, skoro biedak otrzyma od nas ten dar, musisz zrobić nam pewną przysługę!
— Chętnie, jeśli tylko będę mógł. Kto to ten Saban?
— Był całe życie miotlarzem, ale teraz stał się żebrakiem, bo chory i nie może już pracować. Żyje z dobroczynności tych, których Allah pobłogosławił dobrobytem.
— Tak, to żebrak; otrzymuje czasem od nas dar jakiś — powtórzyła córka. — Mieszka w chałupce leśnej w połowie drogi do Kabacz.
Już samo powtórzenie powinno mię było zastanowić, a jeszcze bardziej ton, w którym wymówione zostały te słowa. Wpadła ojcu skwapliwie w słowo; zauważyłem, że chciała zwrócić na siebie moją uwagę. Stała bokiem za plecyma ojca, a kiedy ku niej spojrzałem, podniosła ostrzegawczo wskazujący palec prawej ręki tak, że ojciec tego nie widział.
— Co to za las? — spytałem zupełnie swobodnie.
— To same dęby i buki — odrzekł piekarz. — Tylko tu i ówdzie znajduje się między nimi jodła lub cyprys. Czy mam ci może drogę dokładnie opisać?
— Proszę cię o to! — Pojedziesz stąd na południowy zachód ciągle śladem kół, które zaprowadzą cię na płaskowzgórze. Tam idą te ślady ku południowi w kierunku Terzi Oren i Irek. Ty jednak trzymaj się śladów, które zawiodą cię w prawo nad strumień, uchodzący pod Kabacz do Soudlu. Niedaleko od miejsca, na którem dotrzesz do strumienia, znajduje się wolne miejsce, a na jego brzegu stoi chatka Sabana.
— On tam sam mieszka?
— Tak.
Żebrak i sam w lesie? To było uderzające. Do tego zachowanie się córki! Było dość powodów do przestrzegania ostrożności.
— Sądzisz, że go zastanę? — pytałem.
— Tak. O ile słyszałem, nie może wychodzić. Ma być chory. Dlatego posyłam mu te dary.
— A jaką to przysługę z mojej strony miałeś przedtem na myśli?
— Czy zabrałbyś te rzeczy, aby mu je tam zanieść?
— Dobrze! Zawiń je!
Zrobił to, a tymczasem córka oddaliła się, dając mi znak potajemnie. Wyszedłem za nią i zastałem ją poza domem.
— Czy masz mi co powiedzieć?
— Tak, effendi. Ostrzegam cię.
— Przedczem i dlaczego?
— Ten żebrak nie jest dobrym człowiekiem. Miej się na baczności!
— Czy sądzisz, że twój ojciec ma względem mnie złe zamiary?
— Ja nic nie wiem. Muszę tylko powiedzieć, że nie lubię tego żebraka, bo to nieprzyjaciel sahafa.
— Hm! Twoja matka chciała mi coś dać dla niego. Ojciec nie miał nic wiedzieć o tem.
— To już załatwione, effendi. Nie chciała ci odrazu powiedzieć, że to poselstwo. On miał...
Urwała, rumieniąc się, i patrzyła w ziemię.
— No i cóż miał, wzniosła Ikbalo?
— Miał dziś wieczór przyjść do... do matki.
— Do matki? Ale nie do waszego mieszkania?
— Nie, effendi.
— No, a gdzież? — spytałem natrętnie, ale z największą powagą.
— Miał tam czekać nad wodą.
— Tak tak! Twoja kochana mama lubi czasem sahafowi małą schadzkę naznaczyć?
— Tak — rzekła z tak naiwnym spokojem, że musiałem się zaśmiać.
— A ty jesteś opiekunką tych pięknych schadzek? — spytałem.
— O, effendi, ty wiesz o tem dobrze, że on nie do matki przychodzi, lecz do mnie!
— Tak wyobrażam to sobie. Ponieważ zaś mam go dziś do was sprowadzić, więc matka nie potrzebuje polecać mi tego, co było dla niego przeznaczone.
— Tak jest, effendi. Twój zamiar taki dobry; napełnia serce moje radością. Niechaj Allah sprawi, by się to udało!
— To także sahafa napełni radością. Kiedy z nim rozmawiałem, nazwał ciebie najpiękniejszą dziewicą z Rumilii tak...
— To prawda? — w trąciła pośpiesznie.
— Tak, on tak powiedział.
— W takim razie jest wielkim pochlebcą i przesadza bardzo.
— Nie, on nie przesadził bynajmniej. Jesteś słodszą od moszczu, który przyrządzasz. Ale powiedziałaś: Niechaj Allah sprawi, żeby się przedsięwzięcie moje udało. Czy masz jeszcze jakie wątpliwości? Wszak ojciec się już zgodził!
— Zgodził się wobec ciebie, ale mnie się wydaje, że nie myśli o tem poważnie. O effendi, przeczuwam niebezpieczeństwo. Czuwaj nad mym sahafem.
— Cóżby mu mogło grozić?
— Ja nie wiem, ale i ty i on musicie się mieć bardzo na baczności. Uroniłabym wiele, bardzo wiele łez, gdyby mu się stało co złego.
— Jemu? A za mną nic nie płakałabyś?
— Wszakże ty jesteś obcy!
Powiedziała to tak otwarcie i zabawnie, że musiałem się roześmiać serdecznie.
— No — odpowiedziałem — skoro ty będziesz tylko za nim płakała, to powiedz przynajmniej twojej anajah, żeby na wypadek, gdyby mnie stało się coś złego, za mną dwie, albo trzy łzy uroniła. Ale teraz idź po domu, żeby ojciec nie zauważył naszej rozmowy. Ja mu także nie dowierzam.
— Effendi, będę z daleka czuwać nad tobą!
Odeszła. Słowa jej wydały mi się bez sensu, później jednak dowiedziałem się, że była w mocy dotrzymać tego przyrzeczenia.
Odwiązałem konia i czekałem. Niebawem nadszedł piekarz i przyniósł mi przeznaczone dla żebraka dary.
— Gdzie żona i córka? — zapytałem jakby mimochodem, uważając jednak przytem potajemnie.— Czy nie mam się z niemi pożegnać?
— Przecież powrócisz, panie! — odpowiedział.
Przytem wyryło mu się przemijająco coś tak przebiegłego i złośliwego na tłustej twarzy, że położyłem mu natychmiast rękę na ramieniu i powiedziałem poważnie:
— Czy sądzisz, że nie zauważyłem ironii w twoich słowach?
Twarz jego przybrała natychmiast wyraz zdumionej szczerości. Spojrzał na mnie, skinąwszy głową i rzekł:
— Nie rozumiem ciebie. Nie myślę, że mię masz za kłamcę.
— Hm! Jest przysłowie, że nie należy ufać człowiekowi z rozciętemi uszyma.
— Czy to do mnie odnosisz? — zapytał w tonie pokrzywdzonego.
— Widzę, że masz bliznę na obu uszach.
— To nie znak, że cię okłamuję. Przedtem miałem uszy całe. Jestem wyznawcą proroka i przysięgam na brodę Mahometa, że zobaczymy się, jeśli się tego sam nie wyrzekniesz.
— Nie wyrzekam się i mam nadzieję, że to zobaczenie się będzie przyjazne. W przeciwnym razie mogłoby ci się stać coś niemiłego.
Podczas tej dziwnie przyjacielskiej rozmowy przymocowałem do siodła otrzymaną od niego paczkę, wsiadłem na konia i odjechałem.
W kilka minut dostałem się do właściwego Dżnibaszlu, przejechałem przez wieś i znalazłem się znowu wśród kukurydzy i innymi gatunkami zboża zasianych pól, do których przytykały błonia, otoczone wspomnianym poprzednio lasem.
Ślady kół wielkich, niezgrabnych wozów, zaprzęganych wołami, widać było wyraźnie. Podążyłem za niemi w kierunku południowo zachodnim i wjeżdżałem już prawie do lasu, kiedy ujrzałem jeźdźca, zbliżającego się prędko przez równinę od lewej strony. Ponieważ wolniej jechałem niż on, przeto doścignął mnie niebawem.
— Allah bilindże — Bóg z tobą! — pozdrowił on.
— Muteszekyrym — dziękuję! — odpowiedziałem ja.
On przypatrywał się badawczo mnie, a ja jemu, przyczem ja nie zrobiłem tego tak uderzająco, jak on. Nie było na nim nic szczególnego. Miał konia lichego zarówno jak ubranie, a twarz także nie robiła lepszego wrażenia. Tylko pistolety i sztylet, tkwiące za pasem, wydawały się lepszemi.
— Skąd przybywasz? — zapytał.
— Z Dżnibaszlu — odpowiedziałem bez ociągania się.
— A dokąd jedziesz?
— Do Kabacz.
— Ja także. Znasz drogę?
— Spodziewam się, że ją znajdę.
— Spodziewasz się? Więc jesteś obcy?
— Tak.
— Czy mogę ci towarzyszyć? Jeśli pozwolisz, to nie zbłądzisz.
Nie zrobił na mnie przyjemnego wrażenia, ale to nie było dostatecznym powodem do obrażania go. Mógł mimoto być uczciwym człowiekiem. A nawet jeśli było przeciwnie, na nic nie przydałoby mi się odepchnąć go od siebie. Wyzwałbym co najwyżej jego gniew albo mściwość. Wyglądał też na takiego, który w danym wypadku byłby skłonny przekonać mnie o doskonałości swej broni. To też odpowiedziałem:
— Jesteś bardzo uprzejmy; jedźmy razem! Skinął głową z zadowoleniem i zwrócił konia bokiem do mojego.
Przez jakiś czas jechaliśmy obok siebie w milczeniu. Z widocznem zajęciem przypatrywał się mojemu karemu i broni. Wydało mi się przytem, jak gdyby zaniepokojonym wzrokiem badał otoczenie. Czy należało się czego obawiać? Uważałem za stosowne nie pytać o nic. Później co prawda, dowiedziałem się o przyczynie tych spojrzeń!
— Czy z Kabacz pojedziesz dalej? — spytał mnie tonem przyjacielskim.
— Nie.
— Więc masz tam kogoś odwiedzić?
— Tak.
Czy wolno wiedzieć kogo? Jesteś obcym, a ja może ci potrafię wskazać mieszkanie.
— Jadę do Alego sahafa.
— O znam go! Będziemy przejeżdżali obok jego domu. Zwrócę nań twoją uwagę.
Rozmowa znów się urwała. Nie miałem ochoty podejmować jej, a on był widocznie w takim samym nastroju. Tak przebyliśmy długą przestrzeń, nie zamieniwszy z sobą ani słowa.
Droga ciągnęła się między drzewami w górę coraz to bardziej i bardziej. Dojechaliśmy do wspomnianej przez piekarza wyżyny, od której ślady kół odgałęziały się na południe. Widać było jednak, że ludzie jeździli także na zachód. Zwróciliśmy się w tym kierunku, a niebawem ukazał się strumień, o którym mówił piekarz.
Wkrótce dostaliśmy się na małą polanę, a na jej krawędzi ujrzałem chałupę z kamienia, pokrytą połupanem drzewem nakształt dachu gontowego. Zobaczyłem nizkie drzwi i małe okno. W dachu znajdował się otwór, przeznaczony na przepuszczanie dymu. Potężne dęby wyciągały swoje sękate konary ponad tą pierwotną budowlą, robiącą wrażenie posępnego osamotnienia.
Towarzysz mój wskazał jakby tylko mimochodem ku chacie i rzekł:
— Tam mieszka żebrak.
Nie okazywał zamiaru zatrzymania konia; ta okoliczność sprawiła, że podejrzenie moje zniknęło. Zatrzymałem konia i zapytałem:
— Jak się nazywa ten żebrak?
— Saban.
— Czy nie był dawniej miotlarzem?
— Był.
— To muszę pójść doń na chwilę. Mam mu zanieść podarunek.
— Zrób tak; jemu może się to przydać. Ja tymczasem dalej pojadę wolno wzdłuż strumienia. Jeśli podążysz potem za mną tą drogą, nie miniesz się ze mną.
Oddalił się istotnie z tego miejsca. Gdyby był także zesiadł, byłoby mię to spowodowało do podwojenia ostrożności. Teraz uspokoiłem się. Podjechałem ku chacie, potem dokoła niej, aby zobaczyć, czy niema kogo w pobliżu.
Dęby i buki, pomimo że się ich konary stykały, były na tyle od siebie oddalone, że pomiędzy pnie widziałem daleko w las. Nie znalazłem an i śladu ludzkiej istoty.
Wstydziłem się niemal swej podejrzliwości. Cóż mógł mi złego uczynić stary i chory żebrak? Zasadzka przynajmniej w pobliżu chaty nie groziła; o tem byłem niemal przekonany. Jeżeli istniał powód do obaw, to należało go szukać tylko w chałupie, a tam nie było trudno uniknąć niebezpieczeństwa.
Przed większym otworem, w którym drzwi wcale nie było, zsiadłem z konia, ale nie przywiązałem go wcale, aby w razie potrzeby móc w jednej chwili go dosiąść i odjechać. Z rewolwerem, gotowym do strzału, w ręce wszedłem wolno do środka.
Niemożliwem i niepotrzebnem było dalej ostrożność posuwać, jak się o tem przekonałem zaraz na pierwszy rzut oka.
Wnętrze domu zajmowała jedna izba, tak nizka, że dotykałem głową powały. Pod przeciwległą ścianą umieszczony był zczerniały kamień, który służył zapewne za palenisko, kilka obranych z mięsa wolich i końskich czaszek, które prawdopodobnie zastępowały miejsce krzeseł, a w tylnym kącie na lewo posłanie z liści, na którem leżała nieruchomo postać ludzka. Obok zauważyłem na ziemi garnek, rozbitą flaszkę, nóż i kilka innych nędznych przedmiotów — oto wszystko, co w chacie się znajdowało. Czego tu się było obawiać?
Z paczką, którą miałem z sobą, zbliżyłem się do łoża. Chory się nie poruszył.
— Gunie chair ola — dzień dobry! — pozdrowiłem głośno.
Na to odwrócił się on powoli do mnie, wytrzeszczył oczy, jak gdyby wystraszony ze snu i zapytał:
— Ne isterzic sultanum — Co pan rozkaże?
— Ad in Saban — czy nazywasz się Saban?
— Basz istine sultanum — wedle rozkazu, panie!
— Bojadżyi Boszak tanimar-zen — czy znasz farbiarza Boszaka?
Na to podniósł się o tyle, że usiadł i odrzekł:
— Pek ei, sultanum — bardzo dobrze, panie!
Żebrak przedstawiał widok człowieka istotnie bardzo chorego i zbiedzonego. Miał na ciele tylko łachmany i wyglądał jak szkielet. Wzrok jego pożądliwie padł na paczkę, którą trzymałem w ręku.
— On przysyła ci wina i pieczywa.
Przy tych słowach ukląkłem obok jego łoża, aby tworzyć owiniętą łykiem paczkę.
— O panie, jakiś ty dobry! Jestem głodny!
Oczy jego zwrócone na mnie błyszczały jakimś dziwnym blaskiem. Czy było to istotnie z głodu, czy też z innego, niebezpiecznego dla mnie, powodu? Jeszcze nie skończyłem tej myśli, gdy nagle usłyszałem szelest za sobą. Zwróciłem głowę. Dwu, czterech, pięciu mężczyzn wciskało się otworem wchodowym. Pierwszy z nich trzymał strzelbę za lufę jak do uderzenia. Poskoczył ku mnie.
Wydarłem z za pasa rewolwer i zerwałem się, a raczej chciałem się zerwać, ale w tej chwili owinęły się o moją szyję długie, chude, jak ramiona polipa morskiego ręce starca i szarpnęły mnie napowrót. Wiem tylko tyle, że skierowałem czemprędzej rewolwer w głowę zdradzieckiego starca i wypaliłem; zmierzyć dobrze nie mogłem. Potem otrzymałem straszny cios w głowę.
Umarłem, nie posiadałem już wcale ciała; byłem tylko duchem. Przeleciałem przez ogień, którego żar chciał mnie pochłonąć, potem przez huczące jak grzmoty fale, w których zimnie sztywniałem, przez nieskończone zwały chmur i mgły wysoko nad ziemią z szaloną, okropną szybkością. Potem uczułem tylko, że lecę wogóle zupełnie tak, jak księżyc kołuje dokoła ziemi bez żadnej myśli, bez woli. Dokoła mnie i we mnie była pustka, nie dająca się opisać. Zwolna zmniejszała się chyżość lotu. Nie tylko czułem już, lecz myślałem także. Ale o czem myślałem? O nieskończenie głupich i niemożliwych rzeczach. Mówić nie mogłem, pomimo największych wysiłków, aby głos z siebie wydobyć...
Zapadałem coraz to głębiej. Nie wirowałem już dokoła ziemi, lecz zbliżałem się do niej jak lekkie pióro, spadające z wieży wśród chwiania się tam i sam z podmuchem wiatru. Im głębiej zaś spadałem, tem bardziej zwiększało się wspomnienie skończonego już życia ziemskiego. Przypomniałem sobie, że w ostatnich czasach wyruszyłem w daleką podróż, zwolna przesunęły mi się w myśli kraje, przez które jechałem. Byłem w Stambule, w Edreneh i chciałem wracać do domu, ale po drodze zabito mnie w kamiennej chałupie w górach Planina. Mordercy skrępowali mnie potem, pomimo że byłem trupem, i rzucili na łoże, na którem leżał żebrak poprzednio, sam on zaś usiadł przy kominie i rozniecił ogień, nad którym się coś piekło.
Umarłem, a jednak to jeszcze zauważyłem. Słyszałem nawet głosy zbrodniarzy, słyszałem je nawet teraz, opadając na ziemię i to tem wyraźniej, im więcej się do niej zbliżałem.
I dziwna rzecz! Spadłem przez dach na liście cuchnącego posłania, a obok siedzieli jeszcze oni — mordercy. Słyszałem ich i czułem swąd mięsa, pieczonego nad ogniem. Chciałem się na nich popatrzyć, ale nie mogłem oczu otworzyć, ani się ruszyć.
Czyż byłem istotnie tylko duszą, tylko duchem? Tam w górze, gdzie przedtem była głowa, n a jej tylnej stronie, bolało mnie i piekło żarem piekielnym. Wydało mi się teraz, jak gdybym głowę jeszcze miał, ale dziesięć, sto, tysiąc razy większą niż przedtem i zawierającą w sobie morze płomieni wnętrza ziemskiego, na którego wyspach Wulkan z milionami cyklopów kuje i kuje...
Z początku czułem tylko głowę, ale zauważyłem niebawem, że mam także korpus, nogi i ręce; tylko ruszyć niczem nie mogłem. Natomiast słyszałem z największą dokładnością każde słowo, wymówione tam, przy ogniu. Doszedł mnie nawet tętent kilku koni. Dwu jeźdźców zsiadło przed domem.
— Kalyndżi gelir — gruby nadchodzi! — rzekł jeden z nich. Czy nie był to głos tego, z którym dojechałem aż do chałupy? Skąd on się tu wziął? Wszakże dalej pojechał!
— We bir ikindzi — i jeszcze jeden! — odezwał się inny głos.
— Kim dir — kto to?
— Jahu, bre silahdżi Dezelim Ismilandan — hej, rusznikarz Dezelim z Ismilan.
Usłyszałem, że wszyscy, którzy byli w izbie, powychodzili i witali przybyłych żywymi okrzykami radości.
— Achmaki tut-dinic — schwytaliście tego głupca? — spytał jakiś zapasiony głos z zewnątrz.
Poznałem ten głos: był to głos grubego piekarza-farbiarza z Dżnibaszlu. Cóż to? Czy chciał mnie przez tego głupca rozumieć? O gdybym tak tego człowieka choć na chwilę dostał w swe ręce, jabym mu... ach, palce mi się zgięły, ścisnąłem pięść! Co to gniew potrafi!
— Ewwet, aldat-dik onu — tak, okpiliśmy go.
Słowa te wypowiedział żebrak, więc kula moja go nie dosięgła.
— Gene nerde dir — gdzie ta barania wesz!
To było dosadne określenie! Jeśli my chcemy dobitnie określić człowieka głupiego, to nazywamy go „baranią głową“, Turek zaś posługuje się słowem „kojundżi“ ,czyli baran. Mnie jednak uważał obecny interlokutor za tak głupowatego, że słowo „kojundżi“ byłoby dla mnie niezasłużonym zaszczytem. Dlatego nazwał mnie „gene“, czyli barania wesz.
Zaświerzbiało mnie w dłoni i oto... udało mi się złożyć obie ręce w pięści, jak przedtem jedną. Czułem całkiem wyraźnie, że żyję jeszcze, że wcale nie umarłem. Przynajmniej bardzo ziemskiem było życzenie moje w tej chwili. Odnosiło się ono do wcale nienadziemskiej czynności, wyrażanej przez Turka trzema równoznacznymi wyrazami „dyjmek, wurmak i dajak jedirmek“, a u nas sympatycznem słowem „obić“.
Skąd to, że głowa już mnie tak nie piekła, ani nie bolała? Zarazem wydawało mi się, że zmalały znacznie jej pierwotne rozmiary.
— Kulibede dir — jest w chacie — powiedział żebrak.
— Cindżirde-a — ale związany? — spytał ten, który nazwał mnie baranią wszą, a którego głosu nie znałem.
— Ewwet andżak dejil la iladż — tak, jednakże niepotrzebnie.
— Niczyn — czemu?
— Czynki dir myteweffa — bo nie żyje.
Głosy zamieniły się w mruczenie. Dopiero po pewnym czasie usłyszałem głośny rozkaz:
— Onu bana giosteryn — pokażcie mi go.
Weszli do chałupy, a żebrak powiedział:
— Bunda jatar — tu leży.
Jakaś ręka spoczęła na mojej twarzy i leżała tak czas jakiś badawczo; cuchnęła, jak szewska smoła.
A zatem nie straciłem zmysłu powonienia, nie byłem więc ostatecznie nieżywy. Tymczasem rzekł właściciel ręki:
— Sowuk olymin gibi — zimny jak śmierć!
— Ona mamzyna bak — weź go za puls! — usłyszałem głos piekarza.
Smolno-mleczna ręka zesunęła się z mej twarzy i ujęła mnie za przegub. Kciuk dotknął badawczo górnej strony przegubu, gdzie nie można prawie wyczuć bicia tętna. Po chwili, pełnej powszechnego oczekiwania, rzekł badacz:
— Onun jok dam ar waruszu — tętno wcale nie bije.
— El ile dokan jureksijy — zbadaj serce!
W następnej chwili poczułem rękę na piersi. Guzika nie odpinał. Czyżby bluza i kamizelka były już rozpięte, czy też uwolnili mnie już ci przeciwnicy od tych części ubrania?
Byłbym się chętnie o tem przekonał, ale oczu nie mogłem otworzyć, a gdyby mi się nawet udało, nie próbowałbym tego w tej chwili.
Ręka spoczywała czas jakiś na sercu, poczem przesunęła się na okolicę żołądka i zatrzymała się tam przez chwilę. Następnie odezwała się wyrocznia:
— Gynnyli zessini czikarmar — serce jest cicho.
— Dir ylmysz onun iczin — a zatem nie żyje! — zabrzmiało dokoła.
— Kim onu yldirmisz — zabiłem go.
Słowa te wypowiedział ten człowiek z zadowoleniem, które wywołało we mnie uspokajające przekonanie, że krew płynie mi w żyłach. Poczułem, jak uderza mi w skronie. Kto jeszcze ma krew, płynącą w żyłach, ten nie może być martwym. A zatem żyłem jeszcze i leżałem rzeczywiście na kupie liści; byłem tylko nieprzytomny.
Gruby piekarz miał jeszcze widocznie pewne obawy. Nie chciał pominąć żadnej próby przekonania się o mojej śmierci i rzekł:
— Soluk malik olmar — czy oddycha?
— Kulak azar im — posłucham!
Poczułem, że się ktoś przy m nie położył. Potem nos jakiś otarł się o mój. Zaleciała woń czosnku, tytoniu i zgniłych jaj, poczem badający oświadczył:
— Onun jok nefes — nie oddycha.
— Zabusza lum — oddalmy się!
Rozkaz ten uwolnił mnie ostatecznie od obawy, że dobadają się jeszcze resztek życia. Ale czy nie byłoby lepiej, żeby zauważyli, iż nie jestem nieżywy? Nie władałem członkami, natomiast byłem w strasznem niebezpieczeństwie pochowania za życia.
Zdjął mnie strach. Uczułem, jak przeleciał mnie mróz, a potem ciepło. Zacząłem się pocić. Moi wrogowie posiadali przy ogniu i milczeli. Może zajęci byli mięsem, którego woń dochodziła aż do mnie.
Położenie moje było beznadziejne. Cios, kolbą zadany, ugodził mnie w potylicę. Nie jestem anatomem, ani fizyologiem i nie potrafię wyliczyć skutków takiego uderzenia, przypisywałem mu jednak to, że nerwy ruchowe wypowiedziały służbę. Czy podjęłyby na nowo swoją czynność i to tak prędko, jak położenie tego wymagało?
Ale gdyby się to nawet stało, czego spodziewałem się wobec tęgości budowy mego ciała, przecież niewiele było nadziei uniknięcia grożącego mi losu. Ach, gdyby moi przyjaciele znajdowali się w pobliżu! Gdyby chociaż Halef miał pojęcie o tem, w jakiem się znajdowałem niebezpieczeństwie! Tak jednak nie było.
Doznałem uczucia, o którem nie umiałbym powiedzieć, czy to była wściekłość, czy rozpacz. Może to pierwsze jest słuszne, ponieważ wierzyłem zawsze, że Bóg pomaga nawet w chwili, gdy zegar ma uderzyć ostatni raz na dwunastą godzinę. Ścisnąłem pięści i zaparłem oddech w płucach, jak gdybym się chciał dobrowolnie udusić, napiąłem wszystkie ścięgna, nad któremi tylko panowałem i... jakby mię coś potężnie szarpnęło; mogłem poruszać rękami, nogami, karkiem i dzięki Bogu powiekami.
Starałem się bardzo nie pokazać tego po sobie, ale wypróbowałem po kolei wszystkie członki ciała. Nie poszło to łatwo. Głowa była jakby rozbita. Musiałem się istotnie wysilać, aby myśleć logicznie, a w odnóżach miałem wrażenie, jak gdyby napełniono je ołowiem. Spodziewałem się jednak, że w danym razie zdołam się podnieść i obronić. Być może, że omdlenie miało rychlej ustąpić, niż to się na razie zdawało. Poza tem zdałem się na wpływ chwili i działanie silnej woli na nieposłuszne ciało. To było przynajmniej pewnem, że nie pozwoliłbym się żywcem pochować.
Leżałem wyciągnięty i zezowałem ku ognisku, płonącemu na głazie. Siedziało tam ośmiu ludzi; odcinali nożami baraninę od kości, wkładając duże kawałki mięsa między zęby. Wśród nich znajdowali się gruby piekarz, miluchny żebrak, czcigodny Urian, który ofiarował mi się na przewodnika do Kabacz.
Więc to tak myślał piekarz przysięgając mi, że się zobaczymy! Nie przypuszczał oczywiście, żeby mnie zabito. Zaczekajno, ty bryło mięsa, mam nadzieję, że potrafię udowodnić ci namacalnie, że jeszcze żyję.
Mój sławetny przewodnik umiał doskonale udawać! Dlaczegożby tak trwożnie spozierał był pomiędzy drzewa? Tak, teraz mi się wyjaśniło. Oto gdy stałem, wyczekując za domem farbiarza, oddalił się jego pomocnik. Wysłał go pan jego, ażeby jak bębnem na jarmarku zwołał zebranych tu gentlemanów i zawiadomił żebraka o tem, że do niego przybędę. Mój przewodnik obawiał się, żebyśmy nie spotkali posłańca lub którego z tych eleganckich panów, bo mógłbym nabrać podejrzenia. Farbiarz-piekarz tylko z chytrego wyrachowania dał mi zlecenie dla żebraka. Tak było, a nie inaczej!
Teraz siedział tu z rusznikarzem i kawiarzem Dezelimem z Ismilan. Spodziewał się go dziś albo jutro, a zacny ten człowiek, szwagier Szuta, przybył właśnie w odpowiedniej chwili, aby przez pojmanie mnie uwolnić się od grożącego mu niebezpieczeństwa.
Jak tu im umknąć? Ośmiu przeciw jednemu, a ten jeden w dodatku omdlał i skrępowany! Otwór okienny był za mały, niktby nie mógł tam przeleźć.
W kącie leżała moja broń. Odebrano mi ją razem ze wszystkiem, co miałem przy sobie. Leżałem na kupie liści w koszuli i spodniach.
Zacząłem ostrożnie badać więzy. Stanowiły je mocne rzemienie. Tu się nic zrobić nie dało. Przy większym wysiłku mogły mi tylko ciało poprzecinać. Męczyłem się nad wymyśleniem jakiegoś środka ocalenia, ale daremnie. Pozostawała tylko jedna nadzieja, ale niezbyt wielka: musiałem udawać nieżywego. Prawdopodobnie zawlekliby mnie byli do lasu, aby mnie tam pogrzebać, Może przy tej sposobności zabraliby rzemienie, przedstawiające przecież pewną wartość, chociaż niewielką. W takim razie odzyskałbym władzę nad mymi członkami.
Możeby nie darowali mogile nawet tych dwu części ubrania, które miałem na sobie. Gdyby mi je chcieli zdjąć, musieliby wpierw więzy usunąć. I na ten wypadek miałem przynajmniej nadzieję, jeśli nie uciec, to przynajmniej nie zakończyć doczesnej wędrówki na tem miejscu bez oporu. Pozostawało mi tylko czekać cierpliwie na to, co będzie dalej. Ci ludzie nie będą pewnie ustawicznie milczeli. Ich rozmowa mogła zawierać jakąś pożyteczną dla mnie wskazówkę.
Ów człowiek, którego głosu nie znałem, a którego uważałem za rusznikarza z Ismilan, odłożył właśnie ostatnią kość, wytarł nóż w spodnie i rzekł:
— Tak. Teraz zjedliśmy i możemy pogadać. Zapłacę za tego skopa. Ile kosztował?
— Nic — odrzekł żebrak — ukradłem go.
— Tem lepiej. Dzień zaczyna się bardzo tanio. Przychodzę, aby wam dać korzystną pracę, a wy wykonaliście tymczasem drugą, może jeszcze korzystniejszą. Nie wiem dobrze, jak się to właściwie stało. Przybyłem do Boszaka, kiedy zamierzał wyruszyć i jechaliśmy tak szybko, że nie podobna było mówić po drodze.
— Allah ’l Allah! Jeszcze nigdy w życiu tak nie jechałem! — skarżył się grubas. — Nie wiem, czy jeszcze żyję.
— Żyjesz przyjacielu! Ale czy nie mogłeś prędzej wyruszyć?
— Nie. Mam tylko tego wierzchowca, a posłaniec mój, który na nim pojechał, wrócił tak późno!
— A zatem kto był ten obcy?
— Chrześcijanin z kraju Franków.
— Niech Allah zgubi jego duszę, jak wy zabiliście ciało! Skąd wziął się u ciebie?
— Spotkał w drodze moją żonę i pytał o mnie. Znał wszystkie nasze tajemnice i chciał mnie kazać ukarać, jeśli nie dam córki mojej sahafowi za żonę.
— Ona należy do Mosklana, naszego wspólnika. Ale kto wtajemniczył tego cudzoziemca?
— Nie wiem; nie powiedział mi tego. Mówił natomiast o Mosklanie, o Szucie, o wszystkich. Znał nasze kolczaste zarośla na polu i zmusił mnie swoją groźbą, do dania przyzwolenia córce.
— Ale tego nie dotrzymasz!
— Wiernemu tylko dotrzymuję słowa, a to chrześcijanin. Idźcie do Stambułu i pomówcie z niewiernymi. Jest tam wielu chrześcijan rosyjskich, którzy powiadają ,że nikt nie jest obowiązany dochować przyrzeczenia, jeśli po cichu sobie powiedział, że je złamie. Czemuż nie mógłbym ja zrobić im tak, jak sami uczą i czynią pomiędzy sobą.
— Masz słuszność.
— Posłałem zatem pokryjomu mego parobka do Sabana i do przyjaciół i kazałem im powiedzieć, co się ma stać. Saban musiał udać chorego. Murad czekał na cudzoziemca, aby go tu napewno sprowadzić, a reszta pochowała się za grubymi pniami w lesie, aby wejść za nim do chaty. Oto, co ja wiem, a resztę niech ci oni powiedzą!
— No, Sabanie, jak się potem stało? — zapytał rusznikarz.
— Bardzo dobrze i łatwo nam poszło — odpowiedział żebrak.
— Przybywszy z Muradem, który udał, że chce jechać dalej, zsiadł obcy z konia. Przypatrzyłem się temu przez okno i położyłem się czemprędzej na posłaniu. Obcy wszedł i przyniósł mi to, co mu dał piekarz.
— Ale wino mi oddasz! — wtrącił wspomniany. — Posłałem ci je pozornie, a mam tylko tę butelkę. Pieczywo możesz zachować.
— Co? Wino mu przysłałeś? — zapytał Ismilanin.
— Tak.
— To go już nie dostaniesz!
— Czemu?
— Bo my je wypijemy.
— Jakże możecie je wypić? Jesteście wiernymi synami Islamu, a prorok zakazał wina.
— Nie, on nie zakazał. Powiedział tylko: „Wszystko, co upaja, niechaj będzie przeklęte!“ Od tej jednej flaszki się nie upijemy.
— To moja własność!
Ton, w jakim to wypowiedział, dowodził, że grubas ma silny zamiar ocalenia wina, ale tu odezwał się żebrak:
— Nie sprzeczajcie się o przykazania proroka. Tego wina pić już nie można.
— Dlaczego? — spytał pierwszy właściciel spornego przedmiotu.
— Bo już wypite.
— Człowiecze, co mówisz! Kto ci dał prawo do tego? — zawołał piekarz.
— Ty sam. Przysłałeś je dla mnie całkiem wyraźnie. Podzieliłem się niem z towarzyszami. Gdybyś był przyjechał prędzej, byłbyś wypił razem z nami. Tam leży flaszka; powąchaj ją, jeśli dusza twa tęskni tak za nią.
— Bodajeś był spadkobiercą dyabła, opryszku! Już nigdy w życiu nie dostaniesz odemnie żadnego daru.
— Nie potrzebuję też ich, chociaż uchodzę za żebraka. Wiesz o tem tak samo dobrze jak ja.
— Teraz precz z kłótnią! — rozkazał rusznikarz. — Opowiadaj dalej, Sabanie!
Wezwany zastosował się do życzenia i ciągnął dalej:
— Obcy sądził zapewne, że śpię. Przystąpił do mnie i pozdrowił tak głośno, że udałem, jakobym się zbudził. Zapytał potem, czy się nazywam Saban i czy znam farbiarza Boszaka, który przysyła mi dary. Ukląkł obok mnie, aby rozwinąć paczkę, zawierającą dary Boszaka. Wtem ujrzałem wchodzących cicho towarzyszy. Pochwyciłem go szybko i pociągnąłem ku sobie, poczem dostał kolbą po głowie, co go zabiło. Rozebraliśmy go i możemy się teraz podzielić wszystkiem, cośmy przy nim znaleźli.
— Czy się podzielimy jego własnością, to jeszcze wielkie pytanie. Co miał przy sobie?
Wymieniono wszystko, nie zapomniano o najmniejszej drobnostce. Policzono nawet szpilki, których paczkę nosiłem przy sobie. W tej okolicy były one niemal rzadkością i stanowiły dzięki temu zdobycz wcale kosztowną.
Przez cokolwiek otwarte oczy widziałem, że rusznikarz z Ismilan przypatrywał się mojej rusznicy.
— Ta strzelba nie warta ani dziesięciu para — rzekł. — Kto to będzie dźwigał? Cięższa od pięciu rusznic tureckich, a przy tem niema u nas takich wielkich naboi, jakich tutaj potrzeba. To stary spluwacz z przed dwustu lat.
Poczciwiec nie miał jeszcze w ręku karabina na niedźwiedzie. Jeszcze bardziej potrząsnął głową, gdy mu pokazano sztuciec Henryego. Obracał go na wszystkie strony, dotykał, próbował rozmaicie przez chwilę i wypowiedział potem swoją ocenę z pogardliwym uśmiechem:
— Ten cudzoziemiec miał chyba sieczkę w głowie. Wszak to nie strzelba, lecz zabawka dla chłopców, którzy się uczą musztry. Nie można jej nabić, ani z niej wystrzelić. Tu jest drzewce, a tu kolba, a pomiędzy tem kula z wieloma dziurami. Naco ta kula? Czy na naboje? Niepodobna jej obrócić! Gdzie kurek? Cyngla ruszyć nie można. Gdyby ten człowiek żył, wezwałbym go, by strzelił, ale nie potrafiłby i musiałby się zawstydzić!
W ten sposób omawiano każdy przedmiot; słyszą łem więc sądy, któreby mnie rozśmieszyły, gdyby na to pozwalało moje położenie. Ismilanin zamierzał właśnie wstać, aby przypatrzyć się memn koniowi, kiedy dał się słyszeć tętent zbliżającego się powoli konia. Reszta zauważyła to także, a żebrak wyszedł przede drzwi.
— Kto tam? — spytał Ismilanin.
— Obcy — odparł zapytany. — Jakiś mały człowiek, którego dotąd jeszcze nie widziałem.
Równocześnie usłyszałem też pozdrowienie.
— Neharak, mu barak — niech twój dzień będzie błogosławiony!
— Neharak zaid — oby dzień twój był szczęśliwy! Kto jesteś?
— Podróżny z daleka.
— Skąd przybywasz?
— Z Assemnat.
— A dokąd się udajesz?
— Do Gyrmirdżiny, jeśli pozwolisz.
— Jesteś bardzo uprzejmy; przecież nie potrzebujesz mojego pozwolenia.
— Jestem uprzejmy, bo pragnę, żebyś i ty był takim. Mam prośbę do ciebie.
— Jaką?
— Jestem znużony i bardzo głodny. Czy pozwolisz mi spocząć i posilić się w twojej chacie?
— Nie mam jadła dla ciebie; jestem biedny.
— Mam chleb i mięso przy sobie, możesz dostać także trochę. Wystarczy dla nas obu.
Byłem zaciekawiony w najwyższym stopniu, co teraz żebrak odpowie. Łatwo sobie wyobrazić mój zachwyt: poznałem natychmiast głos obcego. To był mój poczciwy hadżi Halef Omar.
Gdzie on był w nocy? Jak się tu dostał? Skąd dowiedział się, że należy mnie szukać w tym kierunku? Te i tym podobne pytania zaprzątały moją głowę. W każdym razie domyślił się, że tutaj zsiadłem, bo widział mego konia na dworze. Niewątpliwie zobaczył także, że obeszli się tu ze mną wrogo, gdyż żebrak miał mój nóż w ręku, który mi odebrali.
Bałem się o przyjaciela, a jednak doznałem jakby uczucia pewności. Halef gotów był bez wahania życie poświęcić za moją wolność.
Ismilanin wstał, odsunął na bok żebraka, wyszedł na dwór, przypatrzył się przybyszowi i rzekł tonem zdumienia:
— Co widzę, cudzoziemcze! Wszak ty masz kopczę!
— Ach! Znasz tę odznakę? — spytał Halef.
— Czyż nie widzisz, że noszę ją także?
— Widzę, jesteśmy więc przyjaciółmi.
— Od kogo masz tę spinkę?
— Czy sądzisz, że tajemnicę odsłania się tak łatwo?
— Masz słuszność! Zsiądź i bądź pozdrowiony, chociaż wchodzisz w dom żałoby!
— Kogo opłakujecie?
— Krewnego właściciela tej chaty. Umarł w nocy na apopleksyę. Zwłoki leżą tu w kącie, a my zeszliśmy się, aby odprawić modły.
— O Allah, użycz mu rozkoszy raju!
Wydało mi się, że Halef zsiadł przy tych słowach z konia, poczem powiedział:
— Co za piękny ogier! Czyj jest?
— Mój — brzmiała odpowiedź rusznikarza.
— Pozazdrościć ci. T en koń pochodzi z pewnością od klaczy proroka, która była świadkiem bytności posłów Allaha u niego.
Wszedł, powitał drugich i rzucił wzrokiem w kąt, w którym leżałem. Spostrzegłem, jak ręką sięgnął do pasa, ale szczęściem dość panował nad sobą, aby się nie zdradzić.
— Czy to jest ten umarły? — zapytał, wskazując na mnie.
— Tak.
— Pozwólcie, że mu cześć oddam!
Chciał zbliżyć się do mnie, ale żebrak powiedział:
— Zostaw go w spokoju! Odprawiliśmy już nad nim modły.
— Ale ja nie! Jestem ortodoksa i wykonywam dokładnie przykazania Koranu.
Przystąpił teraz do mnie bez przeszkód i ukląkł koło mnie, jak do modlitwy, plecyma do nich. Słyszałem zgrzyt jego zębów. Ponieważ przypuszczałem, że oczy obecnych, zwrócone są teraz na niego i na mnie, trzymałem powieki zamknięte, ale szepnąłem tak, żeby tylko on usłyszał:
— Halefie, ja żyję!
Zaczerpnął głęboko powietrza, jak gdyby mu wielki ciężar spadł z serca, klęczał jeszcze czas jakiś, powstał znowu, nie oddalając się jednak odemnie i rzekł:
— Ten nieboszczyk skrępowany!
— Czy cię to dziwi? — spytał rusznikarz.
— Oczywiście! Nie krępuje się nawet zwłok nieprzyjaciela. Umarły nie może zaszkodzić nikomu.
— To słuszne, ale musieliśmy związać tego biedaka, bo, gdy przyszedł na niego atak, szalał jak obłąkany. Gonił tam i sam, walił i tłukł dokoła siebie tak, że życie nasze było w niebezpieczeństwie.
— Ale teraz nie żyje. Czemuż nie zdejmiecie mu więzów?
— Nie pomyśleliśmy o tem.
— To jest zniesławienie zmarłego. Dusza jego nie może odejść. Czy należycie może do tych, którzy wystąpili z grona wyznawców proroka?
— Nie.
— W takim razie musicie mu złożyć ręce i twarz zwrócić ku Mekce!
— Czy nie wiesz o tem, że człowiek zanieczyszcza się dotykając trupa?
— Jesteście nieczyści już przez to, że przebywacie w jednym pokoju z trupem. Nie potrzebujecie dotykać się zmarłego. Przetnijcie nożem więzy i weźcie go przez chustkę. Oto moja chustka do nosa. Czy mam to za was uczynić?
— Jak widać, troszczysz się bardzo o jego duszę!
— Dbam jedynie o własną. Jestem stronnikiem nauki i zakonu Merdifah i robię to, co nakazuje wiernemu jego obowiązek.
— Rób, co chcesz!
Halef dobył noża. Po dwóch cięciach ręce moje i nogi były wolne. Potem owinął chustką prawą rękę, aby nie zetknąć się bezpośrednio z rzekomym trupem, złożył mi ręce i obrócił mnie tak, że twarzą zwrócony byłem na wschód.
Ponieważ w tej samej stronie znajdowali się także tam ci, mogłem więc łatwiej obserwować ich, niż przedtem.
— Tak! — rzekł, odrzucając zanieczyszczoną chustkę od siebie. — Dusza moja zadowolona; teraz mogę się posilić.
Wyszedł do swego konia. Pozostali szeptali ze sobą, dopóki nie wrócił i nie usiadł obok nich z mięsem i chlebem.
— Nie mam dużo — rzekł — ale podzielmy się.
— Jedz sam, myśmy się już najedli — odpowiedział Ismilanin. — Powiedz nam, kim jesteś właściwie i co prowadzi cię do Gyrmirdżiny.
— Nie będę tego przed wami taił. Ale ja jestem gościem, a wy byliście tu przedemną. Niechże się więc wpierw dowiem, u kogo się znajduję.
— U dobrych przyjaciół. Poznajesz to chyba po spince.
— Nie wolno mi wątpić o tem; w przeciwnym razie byłoby to dla was niepomyślne!
— Czemu?
— Bo nie dobrze jest mieć we mnie nieprzyjaciela.
— Naprawdę? — zaśmiał się rusznikarz. — Czy jesteś tak niebezpiecznym i strasznym człowiekiem?
— Tak — odrzekł Halef poważnie.
— Czy sądzisz, że jesteś olbrzymem?
— Nie, mimo to nie bałem się nigdy wroga. Ale ponieważ jesteśmy przyjaciółmi, przeto nie macie potrzeby mnie się obawiać.
Głośny śmiech był mu odpowiedzią, a jeden z obecnych się odezwał:
— Nie balibyśmy się ciebie w żadnym razie.
— Powiedzcie więc, kto jesteście!
— Ja jestem z Kabacz, a ci także. A ktoś ty?
— Ojczyzną moją jest Kurdystan; z zawodu poluję na niedźwiedzie.
Nastąpiła krótka przerwa w rozmowie, poczem wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem.
— Co znaczy ten śmiech? — zapytał Halef tonem bardzo poważnym. — Już poraz wtóry tak się śmiejecie. Przypominam, że w pobliżu trupa przystoi prawdziwemu wiernemu najgłębsza powaga.
— Czy to tutaj możliwe? Ty i strzelec, polujący na niedźwiedzie?
Śmiech się zaczął na nowo.
— Dlaczegóż nie? — zapytał.
Jesteś niemal karłem. Niedźwiedź połknąłby ciebie, gdyby cię tylko ujrzał, aleby się nie najadł. Dziesięciu takich potrzeba jak ty, aby jego głód zaspokoić.
— Moja kula pożarłaby go, a nie on mnie!
— Więc polowanie na niedźwiedzie jest twoim zawodem?
— Tak. Miałem dwie ciotki, które bardzo kochałem. Jedna z nich była siostrą ojca, a druga matki. Niedźwiedź rozszarpał mi obie. Za to przysiągłem zemstę niedźwiedziom i wyruszyłem, by zabijać je, gdzie je tylko napotkam.
— Czy zabiłeś już choć jednego?
— Tak, wiele!
— Kulą?
— Tak. Moja kula nigdy nie chybia.
— Czyż jesteś tak doskonałym strzelcem?
— Tak mówią o mnie. Znam wszelkie gatunki broni i każdą celu dosięgnę.
Teraz zrozumiałem, dlaczego chytry hadżi udawał strzelca. Starał się znaleźć pozór do dostania w swe ręce moich strzelb. Może chciał nakłonić ich do żądania, żeby wystrzelił na próbę. W takim razie musieliby wyjść z nim przed chatę, a ja miałbym sposobność powstać.
— Co ty powiadasz? — zapytał rusznikarz. — Znasz wszelkie rodzaje broni?
— Tak.
— A taki rodzaj znasz?
Wskazał na sztuciec Henryego.
Halef wziął broń do ręki, przypatrzył się jej, a potem odpowiedział:
— Bardzo dobrze, to strzelba repetierowa z Ameryki.
— Nie widzieliśmy jeszcze nigdy takiej strzelby i sądziliśmy, że to zabawka.
— To strzelba, z której można, nie nabijając zakażdym razem, wystrzelić dwadzieścia pięć kul.
— Oejun-zen — przesadzasz! — zawołał rusznikarz.
— Mówię prawdę. W kraju, który wymieniłem, żył wielki mistrz w wyrabianiu broni. On wynalazł ten rodzaj, ale to był dziwak. Myślał, że wytępionoby wszelką zwierzynę, gdyby takich strzelb było więcej. Dlatego nie postarał się o patent na swój wynalazek i zachował tajemnicę dla siebie. Zrobił kilka takich strzelb i wkrótce umarł. Drudzy chcieli zbadać tę tajemnicę, ale kto rozebrał części strzelby, nie mógł ich już złożyć napowrót. Strzelba była już nie do użycia. Tych kilku, którzy je posiadali, zginęło w puszczy, a ich strzelby się pogubiły. Ta strzelba to może jedyna z tych, jakie istnieją. Nazywa się sztuciec Henryego. Bardzo jestem ciekaw, jak się w wasze ręce dostała.
— Kupiłem ją w Stambule od pewnego Amerikaly — rzekł rusznikarz.
— Nie postąpił roztropnie, sprzedając ją. Ta kula za lufą jest na naboje. Przesuwa się sama po każdym strzale, tak że następny otwór z nabojem sam przykłada się do lufy. Czy wam to pokazać?
— Tak, pokaż!
— Ale jak mógł ci Amerikaly sprzedać strzelbę i nie pouczyć o jej mechanizmie?
— Zapomniałem go o to spytać.
— Jesteś więc niepojętym dla mnie człowiekiem. Czy urodziłeś się w Arkiliku, gdzie buty są bez podeszew, wozy bez kół i garnki bez dna? Wyjdźcie na dwór! Pokażę wam, jak się strzela z tej strzelby.
— A nabita?
— Tak. Pokażcie mi cel, a ja trafię weń dziesięć razy z kolei.
Halef wyszedł z chaty, a oni za nim. Byli tak ciekawi, że wcale o mnie nie myśleli. Zresztą przekonani byli o mojej śmierci i nie potrzebowali się o mnie obawiać.
— W cóż więc mam trafić? — usłyszałem pytanie Halefa.
— Strzelaj do wrony, która tam siedzi na gałęzi!
— Nie. Spadłaby martwa, a ja chcę kilka razy wystrzelić do tego samego celu. Pójdźmy tam opodal. Strzelę do chaty. Widzicie ten gont tam w górze? Odstaje od dachu i tworzy dobry cel. Trafię weń dziesięć razy.
Słyszałem, jak oddalały się ich kroki. Halef odprowadził ich, jak mógł najdalej, od chaty, aby mi ułatwić przebudzenie się ze snu śmierci.
Pod ścianą leżało moje ubranie, nóż, który tam żebrak położył, naboje, zegarek, portfel, pulares, wszystko, wszystko razem, a obok stała oparta o ścianę moja rusznica.
Zerwałem się i wyprostowałem. Wszystkie członki ciężyły mi, jak gdyby w nich ołów leżał, odmawiały mi posłuszeństwa, nie mogłem nimi poruszać. Głowa bolała mnie strasznie, a gdy jej ręką dotknąłem, poczułem obrzęk szeroki. Ale nie miałem czasu na to uważać. Wdziałem szybko na siebie ubranie, pochowałem wszystko i pochwyciłem za strzelbę.
Zużyłem oczywiście na to więcej czasu niż zwykle, lecz Halef strzelał w tak długich odstępach, że już po piątym strzale byłem gotów ze wszystkiem.
Nie słyszałem, co powiedział, ale wziął strzelbę na ramię i podszedł ku chacie.
— Dziesięć strzałów, dziesięć! — zawołał rusznikarz. — Wystrzeliłeś dopiero sześć razy!
— To dość — odrzekł Halef i zbliżył się już na tyle, że mogłem słowa jego rozumieć. — Widzieliście, że trafiam do celu za każdym strzałem. Nie marnujmy kul nadaremnie, bo może będę ich potrzebował!
— Na co?
— Aby je wam w łeb wpakować, wy łotry!
Po tych słowach zatrzymał się i zwrócił do nich. Nadeszła chwila czynu. My dwaj przeciwko tej przemocy? Ale dzielny hadżi nie okazywał ani trochę obawy. Przeciwnicy zostawili swe strzelby w chacie i musieli się bronić tylko nożami.
Stropili się zarówno jego słowami, jakoteż postawą, jaką wobec nich zajął. Sądzili zapewne, że to żarty, bo Ismilanin powiedział:
— Co, ty chcesz nas po wystrzelać, malcze? Jeśli chcesz żartować, to wymyśl coś lepszego! Jesteś strzelcem bardzo dobrym, ale w nasbyś nie trafił, choćbyśmy stanęli najbliżej ciebie!
Halef włożył palec do ust i wydał głośny, przeraźliwy gwizd. Potem rzekł:
— Żarty? Kto wam powiedział, że ja żartuję? Spojrzyjcieno tam za siebie! Tam jest jeszcze dwu, którzy wam pokażą, że myślę poważnie.
Wskazał ręką ku przeciwległemu brzegowi polany. Skierowałem wzrok w tę stronę. W pewnem oddaleniu stali ukryci za drzewami Osko i Omar Ben Sadek z gotowemi do strzału, przyłożonemi do twarzy, strzelbami, a gwizd Halefa był dla nich znakiem, żeby się z za drzew wychylili.
— Dzimle bytin szejtanlar — do wszystkich dyabłów! — wyrwało się rusznikarzowi. — Kto są ci ludzie? Czego chcą od nas?
— Chcą zwłok, które leżą tam w chacie.
— Co ich zmarły obchodzi?
— Bardzo wiele. Zmarły nie jest krewnym tego żebraka, lecz naszym dowódcą i przyjacielem. Zabiliście go, a my przyszliśmy dać wam za to nagrodę.
Chwycili za noże, ale Halef powiedział:
— Schowajcie noże; nic wam nie pomogą. Mam jeszcze ośmnaście kul w tej strzelbie, a za pierwszym moim wystrzałem strzelą i tamci obaj. Będziecie trupami, zanim do mnie dojdziecie!
Powiedział to tonem tak stanowczym, że niewątpliwie pojęli grozę położenia. Może dziesięć lub piętnaście kroków dzieliło ich od niego. Zwrócił ku nim wylot strzelby. Gdyby się nagle na niego rzucili, mógł trafić tylko jednego, ale żaden z nich nie chciał być właśnie tym jednym.
Spojrzeli po sobie z zajadłością i zakłopotaniem zarazem. Po chwili zapytał Ismilanin:
— Któż to ten człowiek, którego nazywacie swoim dowódcą i przyjacielem?
— To jeszcze lepszy strzelec i myśliwy odemnie. Jego się broń nie ima i gdyby go nawet zabito, wróciłaby dusza do trupa. Jeśli temu nie wierzycie, to zajrzyjcie do chaty!
Zwrócili się we wskazanym kierunku. Stałem tam w wejściu ze strzelbą, podniesioną do strzału. Osko i Omar wydali okrzyk radości, oni zaś przerazili się widocznie.
— Widzisz teraz, żeście zgubieni, gdyby wam na myśl wpadło stawiać opór? — mówił Halef w dalszym ciągu.
— Waj! Bicim tyfenkler war iza idik — ha! Gdybyśmy mieli nasze strzelby! — zawołał rusznikarz.
— Ale ich nie macie, a gdybyście nawet mieli, to na nicby się wam nie przydały. Jesteście w naszej mocy. Jeśli się poddacie dobrowolnie, okażemy wam łaskę.
— Jak możesz występować przeciw nam nieprzyjaźnie, skoro nosisz kopczę?
— Chcieliście odebrać życie memu towarzyszowi. Ale niech was ta okoliczność, że mam kopczę, przekona, że możecie liczyć na pobłażliwość, jeśli się poddacie. Wejdźcie do chaty; tam pogadamy w dalszym ciągu.
Ismilanin rzucił okiem ku chacie. Wydało mi się, że jakiś nagły blask rozpromienił mu oblicze.
— Tak — rzekł. — Wejdźcie do chaty! Tam się wszystko wyjaśni. Jestem niewinny. Kiedy przyszedłem, ten obcy, jak się nam wydawało, już nie żył. Wejdźcie o środka! Chodźcie, chodźcie!
Popchnął drugich przed siebie. Halef strzelbę opuścił, ja zaś cofnąłem się, żeby zabrać ich broń. Schwyciwszy ją, ustawiłem w kącie, zamierzając nie dopuścić tam nikogo.
Jeszcze byłem zajęty strzelbami, kiedy ujrzałem ich wchodzących, a na czele farbiarza z miną skazanego. Zdejmowałem właśnie kapslę z ostatniej strzelby, kiedy usłyszałem krzyk. Na dworze padły dwa strzały; kule uderzyły o ścianę, a równocześnie doszło mnie wołanie Halefa:
— Zihdi, zihdi, wyjdź, wyjdź!
Musiałem oczywiście posłuchać tego wezwania. Wtem zawołał ten, który był moim przewodnikiem:
— Stać, niepuśćcie go!
Ustawili się naprzeciwko mnie. W jednej chwili pchnąłem pierwszego draba lufą w brzuch tak, że zachwiał się i runął wstecz, wyrżnąłem drugiego pięścią w twarz i wypadłem na dwór. To stało się może w trzech sekundach, ale mimo to pędził już rusznikarz, jak zauważyłem, wyrębem na moim karym i wywijał moim sztućcem.
Wyrwał on całkiem niespodzianie Halefowi sztuciec z ręki, uderzył go kolbą w głowę i wskoczył na mego Riha. Osko i Omar, spostrzegłszy to, strzelili zaraz do niego, ale spudłowali.
— Zostańcie tu! — zawołałem na nich.
Nie wypuszczajcie z chaty żadnego! Zastrzelcie każdego, któryby chciał umknąć!
Obok stał muł farbiarza, oraz konie Halefa i Ismilanina. Koń tego długiego wydawał się najbardziej wypoczętym. Wskoczyłem nań, wbiłem mu w boki ostrogi, że skoczył w górę wszystkiemi czterema nogami, szarpnąłem go i pocwałowałem za złodziejem!
Co się za mną działo, to było mi obojętnem. Musiałem swego konia dostać napowrót. Miałem w ręku rusznicę i gotów byłem zastrzelić draba z siodła, gdyby się inaczej nie dało konia odebrać.
Złodziej pognał w kierunku do Kabacz, jednak już go z oczu straciłem. Ślad prowadził przez las. Gdybym pozwolił na to, żeby mnie zaraz z początku znacznie wyprzedził, to Rihby przepadł. Nagliłem więc człapaka na którym jechałem, do największego pośpiechu.
Zdawało mi się wprawdzie, że słyszę przed sobą tętent, ale z powodu drzew nic zobaczyć nie mogłem. Tak gnałem z pięć minut pośród zrzadka stojących drzew. Wydało mi się, że w tym krótkim czasie ubiegłem przynajmniej trzy mile angielskie. Wtem — to już nie złudzenie — usłyszałem przed sobą wyraźnie tentent, Przed sobą? Nie; to mogło być tylko za mną. Oglądnąłem się i ujrzałem Halefa, pędzącego cwałem. Stał zgięty naprzód w strzemionach i obrabiał swego konia harapem tak, że aż odgłos szedł od uderzeń.
— Kudam! Khawam bil’ aghel! ’za Rih chatirak! — Naprzód! Prędko, szybko, bo Rih przepadnie! — wołał.
Mówił po arabsku, co było oznaką wielkiego podniecenia u niego.
— Czemu opuściłeś chałupę? — spytałem poza siebie. Teraz uciekną!
— Osko wa Omar hunak — Osko i Omar są tam! — odrzekł, usprawiedliwiając się.
Nie mogliśmy już dalej mówić ze sobą.
Las rzedniał coraz bardziej. Drzew było coraz mniej, niebawem popędziliśmy po czystem polu, mając wolny widok przed sobą.
Znajdowaliśmy się na wyniosłości. W dole leżała wieś, prawdopodobnie Kabacz mniej więcej o pół godziny drogi. Od lewej strony płynął szeroki potok, który poniżej łączył się z rzeczką Syidli. Nieco powyżej spływu był drewniany most.
Oczywiście zaraz ujrzeliśmy Ismilanina. Był daleko przed nami. Kulą go dosięgnąć było niepodobieństwem. Rih był przecież doskonałym biegunem. Ale teraz bawił się tylko. Gdyby rusznikarz był dobrym jeżdźcem, byłby już dwa lub trzy razy dalej przed nami.
Nie popędził w kierunku wsi, bo bał się tam widocznie pokazać. Zwrócił się ku potokowi. Czyżby miał rzeczywiście odważyć się na przeskok? Nie przypuszczałem tego. Potok był szeroki i miał brzegi bardzo wysokie.
— Za nim! — zawołałem na Halefa. — Pędź go ku mostowi!
Ja sam pomknąłem ku wiosce, gdyż to była najprostsza droga do mostu. Myślałem, że uda mi się choć na lichym koniu dostać tam pierwej od złodzieja.
Koń mój był nieco przyciężki. Starałem się być jaknajlżejszym, ale daremnie! Musiałem uciec się do okrucieństwa. Dobyłem noża i pchnąłem konia w szyję może na cal głęboko.
Stęknął głośno i robił, co mógł. Leciałem prosto na wieś, a koń zdawał się wychodzić ze skóry. Nie chciał już słuchać. Walił wprost przed siebie na ślepo, a ponieważ o jakiejś drodze nawet mowy być nie mogło, musiałem się strzec przed upadkiem, który mógłby być niebezpiecznym.
Po drugiej stronie na lewo jechał Ismilanin. Oglądnął się i zobaczył Halefa, ale mnie nie zauważył. Podniósł się w strzemionach i trzymał wysoko skradziony sztuciec. Wyobrażałem sobie szyderczy śmiech jego w tej chwili. Oddalenie między nim a Halefem zwiększało się z każdą chwilą. Na szczęście pędził teraz oszalały mój koń ku wsi szybciej niż kary.
Dostrzeżono nas stamtąd. Ludzie powychodzili z chat i stali przed domami. W pobliżu pierwszych domów leżała długa kupa kamieni. Nie było czasu objechać ją, dlatego przesadziłem przez nią. Przeskakując, stęknął koń i zarżał dziwnie. Zdawało się, że nic nie widzi, że wyrżnie łbem w pierwszą lepszą ścianę. Nie straciłem wprawdzie władzy nad nim zupełnie, ale pewnie kierować nim nie mogłem. Musiałem się ograniczyć do unikania nieszczęścia.
— Przeleciałem obok pierwszego domu. Stał tam niezgrabny, dwukołowy wóz naładowany, nie pomnę już, jakimi owocami. Wyminąć go było bardzo trudno. Ścisnąłem konia jeszcze silniej i znalazłem się na drugiej stronie. Widzowie głośno krzyknęli.
Nastąpił zakręt, którym jechać musiałem. Okrążając róg z trudem, dostrzegłem człowieka, prowadzącego krowę. Ujrzawszy mnie, wydał okrzyk przerażenia, zostawił krowę, a sam na bok uskoczył! Zwierzę obróciło się za nim tak, że stanęło mi w poprzek na drodze. W chwilę potem przesadziliśmy przez krowę.
— Czelebi, effendi, effendi! — słyszałem kogoś wołającego.
Przelatując, spojrzałem na człowieka, który wołał. Był to Ali, sahaf, stojący przed swoim domem. Miał usta otwarte i załamał ręce. Uważał mnie za lichego jeźdźca i sądził zapewne, że koń mnie unosi.
Tak szło dalej i dalej aż poza wieś. Tu ujrzałem most przed sobą. Ismilanin a jeszcze nie było. Przybyłem przed nim. Odwróciłem się i ujrzałem go pędzącego wzdłuż wody, a za nim Halefa w znacznem oddaleniu.
Zatrzymałem konia i wziąłem strzelbę przed siebie. Kary przedstawiał dla mnie większą wartość niż życie jeźdźca. Jeśliby go dobrowolnie nie oddał, mógł być pewnym mej kuli. Trzeba tylko było, żeby się przybliżył.
Wtem spostrzegł mnie. Stropił się, nie pojmując, jakim sposobem ja znalazłem się tutaj przed nim. Skręcił konia szybko na prawo. Wobec tego, że miał Halefa za sobą, mnie z przodu, po lewej ręce zaś potok, nie pozostawało mu nic innego, jak umykać w poprzek, przez wieś.
Obróciłem się, pchnąłem konia powtórnie i pognałem z powrotem. Ujrzałem go wypadającego z poza domu. Miał zamiar przejechać obok przeciwległego. Pięć lub sześć skoków mojego Riha, a koń i jeździec z oczuby mi zniknęli. Podniosłem się więc w strzemionach, przyłożyłem strzelbę i zmierzyłem w galopie. Ale odjąłem strzelbę co prędzej, spostrzegłem bowiem na drodze zbiega przeszkodę, której poprzednio albo nie widział, albo też jej nie doceniał.
Przy domu, obok którego przeniknąć się usiłował, znajdował się wierzbowy żywopłot. Ja na jego miejscu nie dałbym się wstrzymać tą przeszkodą; jeśli nie przeskoczyć, to można się było przecisnąć. On jednak bał się i zawrócił ku miejscu do wsi, którem ja wyjechałem.
Nie ruszyłem za nim. Zadaniem mojem było nie wypuścić go na wolną równinę i pędzić go ku wodzie. Byłem teraz dość blizko, żeby go kulą dosięgnąć, ale byłto w każdym razie człowiek i należało przynajmniej spróbować odzyskać swoją własność bez krwi rozlewu.
W tym celu popędziłem mego konia ku płotowi, który go odstraszył, ale człapak nie mógł się na skok zdobyć. Poderwałem go, jak mogłem najwyżej, i przebiłem się. W środku otoczonego płotem miejsca znajdowała się jama; przeskoczyłem ją i przebiłem się drugą stroną płotu na zewnątrz.
Koń mój szalał teraz jak opętany i pędził poza wsią na dół. Właśnie w chwili, kiedy znajdowałem się na jednej linii z pierwszym domem, ukazał się Ismilanin.
Ujrzał drogę zastawioną i pojechał prosto przed siebie ku potokowi, którego chciał przedtem uniknąć. Dalej od dołu nadbiegł Halef, któremu nie pozostało także nic innego, jak tylko zawrócić.
Teraz pędziłem tuż tuż za zbiegiem. Był może o pięćdziesiąt długości konia przedemną i pociskał karego ostrogami, do czego ten nie był przyzwyczajony. Rih stanął dęba i odmówił posłuszeństwa.
— Rih, waggif, waggif, ugaf — Rih, stój, stój, stój! — wołałem w nadziei, że dźwięk mego głosu zachęci biedne zwierzę do dalszego oporu.
Ale Ismilanin uderzył go strzelbą po głowie tak, że koń zarżawszy głośno, puścił się znowu naprzód, a ja za nim.
Kary sadził potężnie. Oddalenie między nami zaczęło się powiększać. Było to widoczne, że strwożony jeździec zamierza przesadzić przez potok, szukając w tem ostatniej nadziei ucieczki. Gdyby mu się szalony skok udał, kary przepadłby dla mnie na zawsze. Chwyciłem strzelbę i złożyłem się.
Tak pędziliśmy naprzód. W chwili, kiedy Ismilanin stanąłby szczęśliwie po drugiej stronie, miałem zamiar wypalić. Jeszcze pięć, cztery, trzy długości konia od brzegu — wreszcie wziął Rih tylne kopyta przed przednie i zgrabnym wielkim łukiem przeskoczył na drugą stronę. Jeździec wypadł nagle ze strzemion i siodła i runął ze straszną siłą na ziemię.
Nie miałem już czasu swego konia powstrzymać. Gnał w szalonym rozpędzie. Miał lichą szkołę, był rozdrażniony i byłby wpadł ze mną do potoku, aby grzbiet i nogi połamać. Na jeden okrzyk zachęty skoczył; dostał się wprawdzie na drugą stronę, ale potknął się tam i przewrócił.
Siodło, w którem siedziałem było arabskim serdżem z wysoką kulą z przodu i jeszcze wyższą z tyłu. Siodła te są wprawdzie wygodniejsze od angielskich, ale równocześnie niebezpieczniejsze, jeśli koń upadnie. Skacząc przez potok, narażałem życie. Wiedziałem to i dlatego zachęcając konia do skoku, wyciągnąłem nogi z szerokich strzemion, oparłem się obiema rękami o przednią kulę tak, że przykląkłem prawą nogą na siodle i zrzuciłem się w chwili, gdy koń się potknął, z grzbietu jego na ziemię.
Manewr ten utrudniła mi strzelba; nie poszło tak gładko, jakby to się stało w innem siodle i tak uderzyłem sobą o ziemię, że kilka chwil leżałem bez ruchu.
— Allah il Allah! — krzyknął mały Halef poza mną. — Zihdi, czy żyjesz jeszcze, czy nie?
Leżałem tak, że mogłem go widzieć. Był niedaleko brzegu potoka i miał już konia napędzić do skoku. Byłby skręcił kark. To niebezpieczeństwo przywróciło mi natychmiast zdolność do ruchu. Podniosłem rękę ostrzegawczo i zawołałem.
— Zostań tam, Halefie! Nie bądź głupi!
— Dzięki prorokowi! — odpowiedział. — Uważa mnie za głupiego, więc nie umarł.
— Uderzyłem się tylko porządnie.
— Czy sobie co złamałeś?
— Zdaje mi się, że nie. Zobaczymy!
Podniosłem się i wyprostowałem. Członki były w całości, ale w głowie huczało jak bas. Halef zsiadł z konia, zeszedł na dół po pochyłości brzegu i przeskoczył przez potok, który nie był szeroki, ale płynął między dość od siebie oddalonymi, stromymi brzegami i dlatego skok był niebezpieczny.
— Allah jest wielki! — rzekł hadżi. — To była gonitwa! Nie przypuszczałem, że na naszych koniach dopędzimy twojego Riha.
— Miał lichego jeźdźca.
— Tak. Ten człowiek siedział na koniu jak małpa na wielbłądzie. Widziałem to u takiego, który pokazywał niedźwiedzia. Tam Rih stoi; przyprowadzę go.
Kary stał spokojnie i skubał ze smakiem trawę. Nie było po nim znać wysiłku, gdy tymczasem koń Ismilanina, na którym ja jechałem, stał koło nas sapiąc i robiąc bokami. Zerwał się z ziemi, co wskazywało na to, że mu się nic nie stało. Połamały się tylko kule u siodła podczas upadku.
— Zostaw go — rzekłem — musimy przedewszystkiem na jeźdźca popatrzyć.
— Chciałbym, żeby kark skręcił!
— Tego sobie nie życzmy!
— Czemu nie? To zbój i koniokrad.
— Ale mimoto człowiek. Nie rusza się. Stracił przytomność.
— Może nietylko przytomność, lecz wogóle duszę. Oby poszła do dżehenny i zawarła z dyabłem braterstwo!
Ukląkłem obok Dezelima i zbadałem go.
— No? Czy widzisz, gdzie jego dusza — pytał Halef.
— Już jej w nim niema. Skręcił kark rzeczywiście.
— Sam temu winien, nie będzie już kradł koni nikomu. Oby Allah kazał duszy jego wejść w starą szkapę, którą porywają dziesięć razy dziennie, aby dowiedział się, jak to jest przyjemnie, gdy koń musi łotra dźwigać na sobie!
Przystąpił do rusznikarza i wskazał na jego czapkę.
— Zdejm ją! — rzekł.
— Co?
— Kopczę.
— Ach! Masz słuszność. Byłbym o tem zapomniał.
— A jednak to tak potrzebne. Kto wie, czy byłbym cię ocalił, nie mając tej spinki.
— Skąd ją masz?
— Od jeńca kowalowego.
— To byłeś u Szimina?
— Tak. Opowiem ci to później. Teraz mamy co innego do roboty. Popatrz na tych ludzi! Zdawało się, że wszyscy mieszkańcy wsi zeszli się nad strumieniem. Mężczyźni, kobiety i dzieci stali nad brzegiem i prowadzili głośną, krzykliwą rozmowę. Takie niezwykłe zdarzenie zaciekawiło ich oczywiście.
Dwu z nich zlazło z brzegu i przeskoczyło przez potok. Pierwszym z nich był sahaf Ali.
— Panie, co się stało? — zapytał. — Dlaczego ścigaliście tego jeźdźca?
— Czy sam nie możesz odgadnąć?
— Nie.
— Czy nie poznałeś, na czyim koniu on jechał?
— Na twoim. Czy założyłeś się z nim, czy też chciał go od ciebie kupić i próbował przedtem jego rączość?
— Ani jedno, ani drugie. Chciał go ukraść.
— A wyście go ścigali?
— Jak widziałeś.
— Ależ, panie! Ja nie wiem, co mam myśleć! Nie umiałeś przecież jechać konno!
— I teraz lepiej nie umiem.
— O tak! Jeździsz jak masztalerz wielkorządcy, a nawet lepiej. Nikt nie odważyłby się na skok na tym koniu.
— No, to może się nauczyłem tymczasem.
— Nie. Ty nas oszukałeś; zażartowałeś sobie z nas. Z początku siedziałeś na koniu jak niedoświadczony chłopak; gdy przeciskałeś się przez płot i przeskakiwałeś przez potok, wydało mi się, że kark skręcisz.
— To pozostawiam innym, na przykład temu tam.
Wskazałem przytem na Ismilanina.
— Allah! Czy on kark skręcił?
— Tak.
— To nie żyje?
— Oczywiście.
— Drogo opłacił kradzież. Kto on?
Przystąpił do zabitego, odwrócił twarz jego i zawołał w zdumieniu:
— Bóg działa cuda! To rusznikarz Dezelim z Ismilan!
— Czy znasz go?
— Tak. To zarazem właściciel kawiarni. Wypróżniłem u niego niejedną filiżankę i wypaliłem niejedną fajkę.
— Więc był twoim przyjacielem.
— Nie, tylko znajomym.
— Wtem zbliżył się także drugi, który strumień przeskoczył. On także przyjrzał się twarzy zmarłego i zapytał:
— Ty ścigałeś tego człowieka?
— Tak.
— A on życie przy tem stracił?
— Niestety!
— Więc jesteś mordercą. Muszę cię zaaresztować!
— Nie zrobisz tego! — wtrącił sahaf. — Ten człowiek nie podlega twemu sądownictwu.
Na to przybrał obcy minę pełną godności i rzekł tonem poważnym:
— Ty jesteś Ali, sahaf i będziesz milczeć, ja zaś jestem kiają tej miejscowości, zatem mam prawo mówić. A więc kto jesteś?
Pytanie to było do mnie zwrócone.
— Cudzoziemiec — odrzekłem.
— Skąd?
— Z Nemcze memleketi.
— Czy to daleko?
— Bardzo daleko.
— Czy podlega także kiaji?
— Jestem poddanym potężnego króla.
— To wszystko jedno! Ja jestem królem w Kabacz, a więc tem samem, co on. Chodź ze mną!
— Jako aresztowany?
— Naturalnie! Jesteś mordercą.
— Czy nie zapytasz mnie przedtem, dlaczego ścigałem tego człowieka?
— To się stanie jutro, gdy będę miał czas i odpowiednie skupienie.
— A ja mam teraz czas i skupienie, a jutro go mieć nie będę.
— To mnie nic nie obchodzi! Naprzód!
Wskazał przytem rozkazującym ruchem ręki na potok. Wtem postąpił ku niemu mały Halef, swoim zwyczajem pokazał mu wiszący u pasa harap, poczem zapytał:
— A więc jesteś kiają tej wsi?
— Tak.
— A widziałeś już kiedy taki batog?
— Nieraz.
— Czy go także już pokosztowałeś?
— Jak to rozumiesz?
— Tak, jak zaraz usłyszysz. Jeśli do tego zihdi effendi i emira, który jest moim przyjacielem i towarzyszem, powiesz jeszcze jedno niegrzeczne słowo, to palnę cię tem po twarzy tak, że własny nos wyda ci się meczetem sułtana Murada, któremu oby Allah błogosławił. Czy sądzisz, że przybyliśmy do Kabacz napawać się twą wspaniałością? Czy sądzisz, że uważamy kiaję za najznakomitszego człowieka na kuli ziemskiej? Widzieliśmy już ospowatych parobków i oszustów, z obciętymi nosami, a wyglądali piękniej i czcigodniej od ciebie! Dlaczego Allah dał ci krzywe nogi i czerwoną brodawkę na nosie? Czy dlatego, żeby cię wyszczególnić wśród wiernych? Strzeż się mojego gniewu i mej srogości! Tym batogiem nauczyłem grzeczności już całkiem innych drabów niż ty jesteś!
Kiaja zdumiał się więcej, niż przestraszył. Zmierzył Halefa od stóp do głów i zapytał:
— Człowiecze, czyś ty zwaryował?
— Nie, ale jeśli chcesz zobaczyć półgłówka, to zaglądnij tu do wody, a tam zobaczysz siebie. Tylko waryat może się odważyć na grubiańskie zachowanie wobec mojego effendi, potężnego emira, hadżego Kara Ben Nemzi.
— A kto ty jesteś?
— Jestem hadżi Halef Omar bej, opiekun niewinnych, mściciel wszelkiej niesprawiedliwości pan i mistrz wszystkieh krajów, jak daleko słońce świeci.
Teraz zacny urzędnik nie wiedział już na prawdę, jak ma postąpić. Blaga Halefa sprawiła wrażenie. Kiaja zwrócił się teraz do mnie:
— Panie, czy jesteś rzeczy wiście takim dostojnikiem?
— Czy na to nie wyglądam? — spytałem tonem surowym.
— Wyglądasz, jak emir, ale zapędziłeś na śmierć tego człowieka.
— On sam temu winien.
— Dlaczego?
— Ukradł mi konia, a ja chciałem mu go odebrać.
Dezelim z Ismilan miałby kraść konie?
— Czy nie wierzysz temu, co mówi effendi? — zapytał Halef, przystępując bliżej i wykonując ręką znaczący ruch w kierunku pasa.
— O nie wątpię bynajmniej — rzekł kiaja czemprędzej.
— Ale czy ten effendi może udowodnić, że kary był rzeczywiście jego własnością?
— Oto jest dowód!
Przy tych słowach uderzył Halef ręką o bicz, ja zaś wskazałem na sahafa i rzekłem:
— Spytaj tego! On wie, że koń jest mój.
— Skąd on ma wiedzieć o tem? Przecież nie zna ciebie, bo jesteś cudzoziemcem!
— Przeciwnie zna mnie i widział mnie na tym koniu.
— Czy to prawda?
— Tak — odrzekł sahaf, do którego zwrócił się kiaja z tem pytaniem.
Na to ukłonił mi się kiaja, mówiąc:
— Wierzę, ale mimo to effendi, musisz pójść ze mną do mego domu.
— Jako uwięziony?
— Nie całkiem, tylko na pół.
— Dobrze! Którą połowę chcesz aresztować? Druga nie ma czasu i pojedzie dalej.
Spojrzał na mnie z otwartemi ustami. Ludzie, stojący po drugiej stronie, wybuchnęli głośnym śmiechem. Na to krzyknął obrażony na nich gniewnie:
— Czemu się śmiejecie? Wy poddani, wy niewolnicy! Czy nie wiecie, że jestem pełnomocnikiem i zastępcą sułtana? Każę was pozamykać i wszystkim dać bastonadę!
Zwróciwszy się do mnie, dodał:
— Czemu mnie ośmieszasz przed moimi ludźmi?
— Czemu ty się ośmieszasz przedemną? Czy to nie śmieszne, że mam być półwięźniem?
— Niewinność twoja tylko w połowie dowiedziona.
— Mogę ci ją wykazać w całości.
— Zrób to!
— Chętnie i zaraz! Widzisz tę strzelbę i ten sztylet? Każdego, kto mi przeszkodzi odjechać, zastrzelę, albo zakłuję. A tutaj jest drugi dowód. Czy umiesz czytać?
— Tak!
— To przeczytaj ten paszport, opatrzony pieczęcią wielkorządcy!
Podałem mu dokument. Ujrzawszy pieczęć, przytknął ją do czoła, ust i do piersi i powiedział:
— Effendi, ty masz słuszność! Jesteś niewinny i możesz odjechać.
— Dobrze! Co się stanie z tym zmarłym?
— Wrzucimy go do wody. Niech go raki oszczypią, skoro ciebie obraził.
— Tego nie uczynicie. Zawiadomicie krewnych o jego śmierci, aby przyszli go pochować. Gdybym usłyszał, że zrobiliście coś przeciwnego, doniosę o tem wyższemu sędziemu z Rumili.
— Czy jesteś jego przyjacielem?
— Czemu się o to pytasz? — odpowiedział Halef za mnie. — Rumili kazi askeri jest naszym przyjacielem i krewnym. Moja ukochana żona jest córką jego najmilszej żony. Biada wam, jeśli nie posłuchacie!
Halef odszedł, by przyprowadzić Riha, kiaja zaś schylił się nizko i rzekł do mnie:
— Niechaj Allah użyczy ukochanej żonie twego towarzysza sto lat życia i tysiąc dzieci, wnuków i prawnuków! Uczynię, jak rozkazałeś!
— Spodziewam się. Oddasz także konia tego człowieka i wszystko, co ma ze sobą, jego krewnym.
— Dostaną wszystko, effendi!
Byłem przekonany, że się stanie coś przeciwnego, ale to mię już nie obchodziło. Cieszyłem się, że mogłem odjechać bez przeszkody i dosiadłem swego konia, którego omal nie utraciłem tak haniebnie.
Gwizdnąłem, na skutek czego Rih przesadził przez potok. Ludzie rozbiegli się ze strachu z głośnym okrzykiem. Halef poszedł za mną piechotą i dosiadł konia po drugiej stronie.
— Panie, może mię odwiedzisz? — zapytał sahaf.
— Owszem; prowadź! Chcę zobaczyć twego ojca.
Pojechaliśmy naprzód, a ludność ruszyła za nami, po ustawieniu przez kiaję straży przy zwłokach. Przed małym domkiem sahafa zsiedliśmy z koni. Wnętrze chaty podzielone było na dwie nierówne połowy. W większej ujrzałem na posłaniu starego człowieka, który powitał nas spojrzeniem, nie mogąc przemówić, ani się ruszyć.
— Ojcze, — to pan, o którym ci opowiadałem — rzekł syn.
Przystąpiłem do starca, ująłem go za rękę i pozdrowiłem serdecznie. On odpowiedział równie przyjacielskiem spojrzeniem. Posłanie było czyste, a starzec okazywał także niezwykłą w tym kraju czystość. Ucieszony tem, zapytałem:
— Czy rozumiesz moje słowa?
Skinął oczyma.
— Przybyłem, aby zobaczyć czcigodnego ojca zacnego syna i uszczęśliwić Alego.
Spojrzenie jego nabrało pytającego wyrazu, mówiłem więc w dalszym ciągu:
— On miłuje Ikbalę, najpiękniejszą córę Rumili Ojciec jej nie chce mu jej dać za żonę, ale ja go zmuszę do tego. Ali będzie mi teraz towarzyszył.
— Panie, czy to prawda, czy to prawda? — spytał sahaf czemprędzej.
— Tak.
— Czy z nią mówiłeś?
— Także z matką i z ojcem.
— Co ona powiedziała, a co on?
— Oboje powiedzieli „tak“, ale piekarz miał oszustwo i zdradę na myśli. Później ci to opowiem. Teraz pokaż mi swój zegarek!
— Może przekąsisz co przedtem?
— Dziękuję. Nie mamy czasu. Muszę wracać co prędzej.
— To wyjdź!
Zaprowadził mnie do mniejszego przedziału, w którym znajdował się stół, rzadkość w tych okolicach. Na nim spostrzegłem jego arcydzieło.
— Oto jest — rzekł. — Przypatrz się!
Brakowało jeszcze tarczy ze wskazówkami i cyframi. Kółka wyrżnięte były ręcznie z drzewa, co wymagało mozolnej pracy.
— Czy wiesz, na czem tu sztuka polega? — zapytał.
— Tak — odrzekłem, wskazując na układ wskazówek. — Oto w tem miejscu.
— Tak, zgadłeś. Zegarek ten będzie wskazywał nietylko godziny, lecz i minuty. Czy widziałeś już kiedy taki zegarek?
— Biedny sahafie — pomyślałem. — Z swoją sztuką nie zaszedłeś daleko.
Głośno zaś powiedziałem:
— Tak. Przypatrz się tu mojemu zegarkowi. Wskazuje lata, miesiące, dnie, godziny, minuty i sekundy.
Wziął mi z ręki zegarek i przypatrywał się w zdumieniu tarczom.
— Panie — rzekł — czy dobrze chodzi?
— Tak, bardzo dobrze.
— Ale ja nie umiem na nim czytać.
— Bo nazwy i liczby napisane są nieznanem ci pismem. Ale możesz usłyszeć.
Puściłem w ruch sprężynę do bicia. Przy pierwszym czystym dźwięku odskoczył sahaf.
— Allah akbar! — zawołał. — Ten zegarek zrobił Allah albo dyabeł!
— O nie! Ten, kto go sporządził, był skromnym zegarmistrzem z Frankistanu. Wykonał ten zegarek jako arcydzieło, ale go nie chciał sprzedać. Po jego śmierci przeszedł zegarek w ręce jego spadkobiercy, po którego śmierci ja go dostałem.
— Czy go można otworzyć?
— Można.
— Otwórz go, otwórz, żebym zobaczył, jaki jest w środku.
— Teraz nie; dopiero w Dżnibaszlu mu się przypatrzysz. Tam będziemy mieli czas na to.
— Więc chcesz zaraz odjechać?
— Tak. Przedtem jednak dotrzymam słowa i napiszę twojemu ojcu wiersz, który mu będzie pociechą w jego cierpieniach.
— Wiersz z waszej biblii?
— Tak.
— To chodź. Przeczytam mu go, a on uraduje się tem wielce.
Powróciłem do pierwszego przedziału, gdzie Ali rzekł do chorego:
— Mój ojcze, czy przypominasz sobie starego rzymskiego katolika, który napisał ci ów piękny wiersz? Zapytany dał oczyma znak potwierdzający.
— Ten effendi jest również chrześcianinem i napisze także wiersz, a ja ci go przeczytam.
Wyrwałem kartkę z notatki, napisałem i oddałem sahafowi, który przeczytał:
— Jaszar-zam jaszar-im Allaha, olar-zam olar-im Allaha, jaszar-im jagod olar-im Allaha!
To znaczy:
„Gdy żyję, żyję dla Pana; gdy umieram, umieram w Panu; dlatego czy żyję, czy umieram, należę do Pana.“
Oczy chorego zaszły wilgocią. Spojrzał na swoją rękę, którą nie mógł poruszyć.
— Effendi, on prosi, żebyś podał mu rękę — wytłumaczył syn.
Spełniłem to żądanie i otarłem paralitykowi łzy z oczu.
— Allah jest dobrotliwy, mądry i sprawiedliwy powiedziałem. — Spętał twoje członki, aby dusza tem pilniej z nim obcowała. Gdy kiedyś twój duch odlatujący spotka na moście wieczności obu aniołów, badających uczynki zmarłych, to na ich ręku ciężej zaważy twoje poddanie się w cierpieniach, niż to wszystko, w czem tu zbłądziłeś. Oby ci jasność niebieska przyświecała na drodze do wieczności!
Zamknął oczy, a na jego pomarszczonej twarzy odbiło się coś jak gdyby spokój po szczęśliwie przebytej walce duchowej. Nie otworzył też oczu, kiedy opuszczaliśmy izbę.
— Panie — rzekł sahaf — czemu nie napisałeś tego wiersza w języku, którym teraz się mówi?
— Koranu nie pisano także w nowym arabskim języku. Wiersz taki musi być ułożony w słowach, czcigodnych wiekiem. Ale dlaczego mówisz teraz do mnie inaczej niż przedtem?
— Ja? — zapytał nieco zakłopotany.
Podczas obecnego spotkania przemawiał do mnie „ty“, natomiast przedtem tytułował mnie „panem“.
Po krótkiem milczeniu odpowiedział:
— Bo cię lubię. Czy gniewasz się na mnie?
— Nie. Weź swego konia, pojedziemy do Dżnibaszlu.
Gdy sahaf był za domem, a my czekaliśmy na niego, byłbym chętnie zapytał Halefa o to, co przebył przed odnalezieniem mnie, ale otaczająca nas gromada ludzi rozprawiała wśród głośnych okrzyków o tem, co zaszło, i tak żywo zajęta była naszemi osobami, że o rozmowie między nami nawet marzyć trudno było.
W tem nadjechał sahaf na koniu; rozpoczęliśmy ostrym kłusem powrót, ponieważ byliśmy w niepewności, co się dzieje z Oską i Omarem.
Podczas jazdy zwróciłem się do hadżego z zapytaniem:
— Czekałem na was tak długo i nie przybywaliście. Czyście może zabłądzili?
— Nie, effendi. Zostaliśmy na tej drodze, którą nam wskazałeś, ale...
Utknął i popatrzył na mnie bokiem, aby zbadać, czy jestem usposobiony do wysłuchania niemiłej wiadomości.
Nie byłem bynajmniej w złem usposobieniu. Starałem się wogóle nie dopuszczać nigdy do tego, by chwilowe usposobienie mię opanowywało. Człowiek, zależny od swego humoru, był dla mnie zawsze czemś okropnem. Każdy ma względem bliźniego obowiązek panować nad chwilowym nastrojem swej duszy. Tylko przez zwycięstwo nad sobą panuje się potem nad drugimi. Zresztą uwolnił mnie mój dzielny Halef swojem zjawieniem się z przykrego położenia i zasłużył rzeczywiście na moją wdzięczność; nadto odzyskałem mojego konia, nie było więc powodu do złego humoru. Mimo to zrobiłem minę dość srogą, aby potem łagodną odpowiedzią tem więcej ucieszyć małego. Ponieważ nie odpowiadałem wcale i spozierałem ponuro, poprawił się Halef w siodle i zapytał:
— Kejfi jerinde zen — czy jesteś w dobrym humorze?
— Chajyr, hadżi — nie hadżi.
Brzmiało to tak obco, że się przestraszył.
— Aj haj — ojjoj!
— Czemu lamentujesz?
— Bo muszę ciebie rozgniewać.
— Czem?
— Przytrafiło się nam nieszczęście.
— Jakie?
— Jego niema.
— Kogo?
— Tego ostatniego.
— Jakiego ostatniego? Mówże!
— Ostatniego kawasa.
Westchnął przytem tak głośno, że słychać było pomimo silnego tętentu naszych koni.
— Lilia elhamd — chwała Bogu!
Powiedziałem to w tonie tak radosnym, że Halef spojrzał na mnie zdumiony.
— S’lon — jak? — zapytał z widoczną ulgą.
— Hada jislah li; hada ja’dżibni — cieszę się tem, to mi na rękę!
— Effendi, czy dobrze cię zrozumiałem?
— Spodziewam się!
— Nie gniewasz się, że go niema?
— Nie. Całkiem przeciwnie, wdzięczny za to jestem jemu i tobie.
— Dlaczego?
— Bo ten człowiek zawadzał nam tylko i spóźniłby niepotrzebnie naszą jazdę.
— Czemu w takim razie zabrałeś go ze sobą?
— Kilku kawasów byłoby się nam przydało, ale ponieważ ci ludzie nie umieli jeździć, a ich dowódca wolał rozkazywać niż słuchać, to i lepiej, że już nas nie drażnią.
— Sarif, tajib — pięknie, dobrze! Usuwasz mi wielki ciężar z serca! Bałem się rzeczywiście!
— Czy mnie, Halefie?
— Tak, zihdi, ciebie!
— Czyż znasz mnie jeszcze tak mało? Zdobyłeś sobie u mnie przez tyle czasu ogromne zasługi, a dzisiaj ocaliłeś mnie znowu od prawdopodobnej śmierci. Jesteś moim przyjacielem i opiekunem i... boisz się mnie? Daj pokój, kochany Halefie! To nierozumnie z twej strony!
— O wiele nierozumniej było puszczać tego człowieka!
— A więc on uciekł?
— Tak, poprostu uciekł.
— Ach, domyślam się: z koniem jucznym?
— Tak, z koniem, który wiózł dary, otrzymane za pośrednictwem zacnego odźwiernego Malhema.
— Niech ucieka!
Teraz zrobił minę zdumioną, niemal gniewną.
— Co? Puścić go? — zapytał. — Tego nie uczyniłem. Pojechaliśmy za nim nazad dużą przestrzeń. Chcieliśmy go schwytać, ale w nocy śladów nie było widać!
— Pojechaliście więc na ślepo. Ach! Na tem zmarnowaliście tyle drogiego czasu.
— Niestety. Wróciliśmy prawie do Geren. Możesz sobie wyobrazić, ile straciliśmy czasu. Kląłem i pomstowałem, aż Allah głową kiwał, bo jestem zresztą człowiekiem pobożnym. Dziś w nocy jednak byłem taki zły i wściekły, że byłbym zabił stu olbrzymów, gdyby mi w drodze stanęli.
— Pocieszmy się! Mamy o czem innem pomyśleć.
— Pocieszyć się? Effendi, nie poznaję już ciebie, nie pojmuję ciebie. Czy wiesz, jakie to były dary, ofiarowane nam przez gościnnego gospodarza?
— Nie kazałem otwierać. Zapewne żywność.
— Ale ja otworzyłem!
— Aha, byłeś ciekawy?
— Ciekawy? Zawsze dobrze jest wiedzieć, co się w darze otrzymało i co się wiezie z sobą. Był tam znakomity placek, tak wielki, jak kamień młyński, a w nim tysiące pieczonych migdałów i rodzynków. Niestety, pogniótł się trochę. Dalej znajdowały się tam dwa drogocenne czapraki, przypuszczam, że dla ciebie i dla mnie. Następnie znalazłem wielką ilość jedwabnych chustek, bardzo pięknych i nadających się do ozdobienia głowy. Jakże chętnie byłbym wziął jedną dla mojej Hanneh! Teraz to już dla niej przepadło. Ia szema’dan el mahabe, ia szems el amel, ia warde el benat — o świeczniku miłości, o słońce nadziei, o różo cór!
I tak wyładowała się nagle jego miłość dla zacnej Hanneh! Usiłowałem go pocieszyć:
— Nie narzekaj, hadżi! Strata placka, czapraków i chustek była już w księdze zapisana. Możesz jeszcze gdzieindziej dostać jedwabnych chustek, a ja już postaram się o to, żebyś nie wrócił z próżnemi rękoma do tej najpiękniejszej z cór ziemi!
— Oby Allah to sprawił! Cieszę się, że uratowałem przynajmniej sakiewkę.
— Jaką sakiewkę?
— Rozwiązawszy toboły, znalazłem sakiewkę z kociej skóry, związaną sznurkiem i zapieczętowaną; była tak ciężka, że musiałem się domyśleć w niej pieniędzy.
— A więc schowałeś ją?
— Tak, mam ją w kieszeni. Przywieszony jest do niej pasek pergaminowy, a na nim słowa: „Dostima hadżi Kara Ben Nemzi effendi.“ Przeznaczona zatem dla ciebie; oto masz ją!
Wydobył sakiewkę z kieszeni i oddał. Zważyłem ją w ręce. Tak, tam były pieniądze. „Dostima“ oznacza: „do mego przyjaciela.“ Szło więc o dar przyjacielski. Dla mnie? Pieniądze? Może pieniądze na podróż? Hm! Schowałem sakiewkę do kieszeni.
— Otworzymy ją później. W każdym razie rozumnie postąpiłeś, zabierając ją. Teraz musimy o czem innem pomówić, bo ujechaliśmy już z pół drogi. No, jakże mógł wam uciec ten kawas?
— Było ciemno. Zsiedliśmy przed pewnym domem, obok którego znajdowała się studnia z łańcuchem, aby napoić konie. Kawas czerpał wodę. Wszedłem do domu, aby właściciela spytać o drogą. Osko i Omar nie zostali na dworze, lecz weszli także do środka, a kiedy wyszliśmy znowu, zniknął kawas ze swoim koniem i z jucznym.
— Nie słyszeliście odgłosu kopyt?
— Nie, ale mimo to pośpieszyliśmy za nim.
— O, nie, tegoście nie uczynili — rzekłem z uśmiechem.
— Nie? Zawróciliśmy cwałem, ale nie mogliśmy go doścignąć.
— Czy wiesz, że on wrócił? Był chyba na tyle mądry, żeby obrać całkiem inną drogę.
— A to oszust, obłudnik!
— Może odprowadził tylko na bok konie i czekał na to, co poczniecie? Potem mógł już całkiem łatwo odjechać.
— O nad tem nie pomyślałem! Czyżby był rzeczywiście taki mądry? Miał twarz tak głupią! Chciałbym go tu mieć przed sobą! Gdyby wszystkie kości miał ponumerowane, nie pozbierałby ich już razem! Mnie oszukiwać, mnie, który jestem hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abdal Abbas Ibu Hadżi Dawud al Gossarah!
Dobył harapa i walił nim w powietrze, jak gdyby miał przed sobą złoczyńcę.
— Pociesz się! — rzekłem. — Kiedy przybyliście do Koszikawak?
— W godzinę po twym odjeździe. Opisałeś nas kowalowi, więc rozpoznał nas zaraz i zatrzymał. On nam opowiedział, co się stało i pokazał więźnia. Czekaliśmy na ciebie. A gdy nie nadjechałeś, zacząłem się obawiać. Postanowiłem więc udać się za tobą do Dżnibaszlu. Przyszła mi przytem myśl, która i ciebie ucieszy.
— Jaka?
— Kowal wspomniał o kopczy, którą miał także uwięziony. Taka spinka jest znakiem rozpoznawczym, mogła mi więc bardzo się przydać. Zabrałem ją ajentowi Pimozie i przyczepiłem do swego fezu.
— To pyszne! Widziałem, jaki skutek wywarła ta spinka.
— Czy powiesz jeszcze kiedy, że nie jestem rozumny?
— Nie, jesteś wzorem mądrości!
— Tak, ale czasem pozwalam uciekać kawasom! Potem pojechaliśmy w Dżnibaszlu wprost do piekarza. Zastaliśmy tylko jego żonę i córkę. Effendi, ujrzawszy starą, omal nie zemdlałem! Czy widziałeś kiedy, jak w ulu wygląda?
— Tak.
— Jest tam matka z brzuchem, wydętym jak balon. Powiadają, że składa po tysiąc jajek dziennie. Zihdi, ta kobieta wydała mi się zupełnie podobną do matki pszczół.
— Ale ma dobre serce!
— Tak, ona i córka mnie ostrzegły. Wysłano pomocnika z jakiemś poleceniem, potem przybył kawiarz z Ismilan i mówił z piekarzem o tobie, a następnie wyruszyli co prędzej. O tem powiedziała nam córka Ikbala, Lękała się także o sahafa Alego, który jedzie teraz za nami. Prosiła mnie, żebym pojechał za tobą. Byłbym zrobił to sam od siebie.
— Przybyłeś w sam czas, kochany Halefie!
— Tak. Śpieszyłem się, ale byłem ostrożny. Usłyszałem rżenie konia. Ujrzałem wyrąb z chatą, a przy niej twojego Riha i inne konie. Znajdowałeś się w chacie wśród wrogów; wzięli cię zapewne w niewolę. Trzej jeźdźcy byliby zniewolili twych przeciwników do ostrożności, ale jeden nie wydał im się niebezpiecznym. Dlatego ukryłem Oskę i Omara za drzewami i powiedziałem im, co mają czynić. Potem podjechałem ku chacie.
— To było i przezornie i odważnie z twej strony. Dowiodłeś, że ci można zaufać.
— O, effendi, jesteś moim nauczycielem i przyjacielem: Wiesz, co stało się dalej.
— Tak, ale czemu nie zostałeś przy chacie?
— Czy miałem pozwolić, żeby ci ukradziono Riha?
— Byłbyś nic na to nic poradził; twój koń nie był dość rączy, aby Riha doścignąć.
— Twój także nie. Czy byłbyś mógł zmylić złodzieja bezemnie? Czy byłbyś zdołał wziąć go pomiędzy mnie a siebie? Widząc tylko mnie, sądził, że jestem jedynym, który go ściga. Dlatego przestraszył się, ujrzawszy, że przeciąłeś mu drogę. Musiał zawrócić i dzięki temu dostał się Rih napowrót w twe ręce. Czy byłoby się to udało bezemnie?
— Nie. Masz niezaprzeczoną słuszność. Bardzo się teraz niepokoję o naszych obu towarzyszy.
— To zbyteczne! Oni waleczni.
— Ale mają przemoc przeciwko sobie, a ich wrogowie kryją się w chacie.
— Nie tylko są w chacie ukryci, lecz także uwięzieni.
— Na jak długo? Mogą kulami dosięgnąć Omara i Oskę przez drzwi lub okno.
— Nie. Dałeś im przecie wskazówki. Ja także, zanim pojechałem za tobą, zawołałem na nich, żeby się ukryli poza drzewami i strzelali do każdego, komu przyszłaby chętka wyjść z chałupy. Co zrobisz z tymi ludźmi?
— To zależy od tego, jak oni się zachowają.
Sahaf jechał z uszanowaniem za nami. Zauważywszy, że rozmowa moja z Halefem skończona, zbliżył się do mnie i zapytał:
— Panie, czy mogę wiedzieć, co się stało i dlaczego ci mam towarzyszyć?
— Później! Mam nadzieję, że dziś jeszcze powitasz Ikbalę, najpiękniejszą dziewicę z Rumili, w obecności jej ojca. Teraz śpieszmy, a nie rozmawiajmy!
Wjechaliśmy tymczasem w las, a niebawem znaleźliśmy się w pobliżu polany. Powstrzymaliśmy konie, aby nie dosłyszano tak łatwo naszego przyjazdu. Przybywszy prawie na brzeg polany, zsiadłem z konia i oddałem go Halefowi do potrzymania.
— Zostańcie tutaj! — rzekłem. — Zbadam teren nasamprzód. Daj mi sztuciec, Halefie!
— W’ Allah! Słusznie! Trzymam go jeszcze ciągle przy sobie. Oto jest, zihdi! Czy mamy czekać, dopóki nie wrócisz do drzewa?
— Tak, chyba moje wołanie usłyszysz.
Skradałem się naprzód od drzewa do drzewa, dopóki nie zdołałem objąć okiem wolnej przestrzeni. Konie stały jeszcze na temsamem miejscu. Z okna chaty wyzierały dwie lufy, co świadczyło o tem, że obecni mieszkańcy stanęli w postawie obronnej. Nie zdołałem niestety zabrać przedtem ich broni.
Armii oblężniczej, składającej się z Omara i Oski, wcale nie zauważyłem. Zrobiwszy łuk, znalazłem się w lesie naprzeciw chaty i tu ujrzałem obudwu poszukiwanych, leżących z wymierzonemi strzelbami. Zbliżyłem się do nich o tyle, o ile się dało bez pokazywania się tamtym. Towarzysze spostrzegli mnie i wyrazili swą radość przytłumionymi okrzykami.
— Czy umknął który z nich?
— Nie — odrzekł Osko.
— Czyście strzelali?
— Pięć razy.
— A tamci?
— Także trzy razy, lecz nie trafili. Oni nie mogą wyjść, a my wejść nie możemy. Co mamy robić?
— Zostaniecie tu, dopóki nie zobaczycie mnie przy chacie.
— Co? Chcesz tam iść?
— Tak.
— Zastrzelą cię!
— Nie. Zakradnę się z tyłu. Tam niema okna, więc nie dostrzegą. Halef jest ze mną. Skoro tylko tam zajdziemy, przyjdziecie oczywiście także z tyłu. Co dalej począć, to się dopiero pokaże. Gdzie wasze konie?
— Przywiązane trochę dalej stąd, w samym środku lasu.
— Zostawcie je tam aż do końca oblężenia!
Wróciłem teraz znów do Halefa i wyjawiłem swe postanowienie, na które się zgodził. Skinął mi chytrze głową i zapytał:
— Czy widzisz, zihdi, te lufy, wystające tam z okna?
— Oczywiście.
— Te strzelby niedługo już będą takie ciekawe!
— Ach! Tak myślisz? Słusznie, nie pomyślałem o tem.
— Zakradniemy się tam, chwycimy je i wyciągniemy przez okno.
— Spróbójmy!
— A jakie jest moje zadanie? — spytał sahaf.
— Gdy będziemy pod chatą, podprowadzisz nam konie naokoło od tyłu. Przywiążesz je tam do drzewa. I możesz potem przyjść do nas.
Podaliśmy mu cugle, a sami poszliśmy kołem ku tylnej ścianie budynku. Dostaliśmy się tam szczęśliwie i stanęliśmy nadsłuchując. Wszystko było spokojne.
— Teraz, zihdi! — szepnął Halef.
— Ale ostrożnie! Obie strzelby mogą łatwo wypalić. Musimy uważać, żeby nas nie dosięgły kule. Wyrwawszy strzelby, pośpieszymy do przednich rogów chałupy. Będziemy w ten sposób ukryci i możemy każdemu, ktoby wyjść zechciał, posłać kulę z blizkości. Chodź!
Zaglądnąłem poza róg. Obie lufy wystawały na ośm do dziesięciu cali z okiennego otworu. Schyliłem się — kilka cichych kroków z Halefem u boku, jeden chwyt, jedno szarpnięcie, a potem krok wstecz i byliśmy znowu za rogiem z długiemi tureckiem i rusznicam i w ręku.
Wewnątrz było jeszcze jakiś czas cicho, zapewne z powodu niespodzianki. Wtem zawołali z daleka Osko i Omar:
— Aferim, aferim — brawo, brawo!
W chacie zawrzało nagle. Dały się słyszeć najrozmaitsze przekleństwa, krzyki przerażenia i zdumienia, bezradne pytania, ale myśmy nie odpowiadali.
— Idź tyłem dokoła na drugi róg przedni — szepnąłem do Halefa. — Będą drzwi pomiędzy nami.
Skinął głową i poczołgał się.
Wtem usłyszałem cichy szmer we wnętrzu chaty. Natężyłem słuch i wydało mi się, że usłyszałem słowa: „schowany pod oknem“. Domyśliłem się, co teraz uczynią i patrzyłem uważnie na otwór okienny, wychyliwszy tylko pół twarzy z za rogu.
Rzeczywiście! Ukazały się dwie lufy pistoletu, Chciano bowiem z okna w dół strzelić, czego nie można było dokonać ze strzelby. Wziąłem moją rusznicę za lufę i podniosłem kolbę do góry.
Wysunęły się najpierw lufy, potem zamek pistoletu, a wreszcie ręka, która broń trzymała. Właściciel jej był albo odważny aż do zuchwalstwa, albo bardzo lekkomyślny. Mogłem mu rękę natychmiast kulą roztrzaskać. Zamiast tego jednak wziąłem niewielki rozmach, uderzając po ręce, ale kiedy w rękę trafiłem, zabrzmiał wewnątrz straszliwy wrzask. Ręka zniknęła, a pistolet leżał pod oknem na ziemi.
Halef przypatrywał się wszystkiemu z drugiego rogu i rzekł głośno:
— Eji, pek eji — dobrze, bardzo dobrze, effendi! Ten głupiec będzie wolał na przyszłość rękę wsuwać do kieszeni. Zdobyliśmy trzy sztuki broni!
— Ibhu, ajy, awdży — hola, strzelec niedźwiedzi! — doleciało mnie z wnętrza.
Poznali Halefa po głosie.
— Tak, to ja — odpowiedział. — Wyjdźcieno! Ponieważ tu niema niedźwiedzi, więc urządzę sobie polowanie na jeże śmierdzące.
Nastąpiła chwila spokoju. Wewnątrz się naradzano. Następnie zabrzmiało pytanie:
— Czy sam jesteś?
— Nie.
— Kto jest przy tobie?
— Ten effendi, któregoście pojmali, a oprócz tego jeszcze trzej inni.
Ujrzeliśmy właśnie nadchodzących Oską i Omara, a sahaf przywiązywał już konie. Halef nie minął się więc z prawdą. Po chwili spytano:
— Gdzie Ismilanin?
— Nie żyje.
— Kłamiesz!
— Powiedz to jeszcze raz, a rzucę ogień na dach i zgorzejecie. Nie mam zwyczaju żartować z ludźmi waszego pokroju!
— Jakże mógł zginąć?
— Kark skręcił.
— Gdzie?
— Chciał na skradzionym koniu skoczyć przez potok pod Kabacz, ale spadł i złamał kark na dwoje.
— A gdzie koń?
— Odzyskaliśmy go.
— Jeśli to prawda, to niech twój effendi przemówi, abyśmy jego głos usłyszeli.
— To mogę zrobić — odpowiedziałem.
— Na Allaha, to on jest! Słowa te, wypowiedziane tonem przerażenia, pochodziły z ust piekarza.
— Tak, to ja — podjąłem rozmowę dalej. — Pytam, czy się poddajecie?
— Idź do dyabła!
— Tego nie zrobię, lecz coś innego, co nie będzie dla was przyjemnem.
— Co takiego?
— Chcieliście mnie zamordować, a teraz jesteście w mojej mocy. Nie jestem muzułmaninem, lecz chrześcijaninem i nie pragnę zemsty nad wami. Wyślijcie do mnie bojadżego Boszaka, jako pośrednika. Powiem mu, pod jakim warunkiem zrzekam się zemsty. Jeśli nie posłuchacie tego rozkazu, posyłam jednego z moich ludzi do stareszina z Dżnibaszlu. On was uwięzi, a potem możecie sobie pomyśleć, co się stanie.
Wewnątrz zaczęto szeptać.
— Wyjdź! — usłyszałem.
— O, Allah! On mnie zamorduje! — bronił się grubas.
— Pamiętajcie także o dywanach, któreście poukrywali — przestrzegałem ich. — One także przepadną, jeśli nie uczynicie zadość memu żądaniu.
— Co zrobisz z bojadżym? — zapytał któryś.
— Oznajmię mu tylko, pod jakim warunkiem puszczę was wolno.
— Nic złego go nie spotka?
— Nie.
— Będzie mógł wrócić, gdy skończy z tobą rozmowę?
— Tak.
— Czy przyrzekasz nam to na Allaha i proroka?
— Powiedziałem wam, że jestem chrześcijanin. Nie przysięgam na żadnego proroka.
— Jak się zowie twój Allah?
— Tanry — Bóg!
— To przysięgnij na swego Tanry!
— I tego też nie uczynię. Zbawiciel nasz Jezus zakazał przysięgać. My chrześcijanie mówimy „tak“ albo „nie“ i dotrzymujemy słowa.
— I nie oszukasz nas?
— Nie.
— To daj nam słowo!
— Daję słowo i obiecuję, co następuje: jeśli wyślecie bojadżego i będziecie spokojni, dopóki się z nim nie rozmówię, to mu włos z głowy nie spadnie, on wróci bez kłopotu i szkody do was.
— Ale jeśli się z nim nie pogodzisz?
— To powiem wam, jaki jest mój zamiar. Zresztą, jeśli zachowacie się cicho, zrozumiecie każde słowo naszej rozmowy. Poznacie z tego, że jestem pobłażliwy; uczynicie nawet z radością to, czego zażądam.
— Ty dałeś słowo, ale czy towarzysze twoi źle się z nim nie obejdą?
— Nie, zapewniam was o tem.
— To niechaj wyjdzie!
Grubas nie chciał widocznie, bo nastąpiła dłuższa, półgodzinna wymiana słów. Tymczasem ustawili się Osko i Omar na dwu rogach, obsadzonych przedtem przezemnie i Halefa. Otrzymali oni polecenie zrobić użytek z broni za najlżejszym objawem wrogiego postępowania.
— Allah niech wam przebaczy! — usłyszałem głos farbiarza. — Muszę się za was poświęcić. Jeśli mnie zabije, to pamiętajcie o mojej żonie i dziecku!
Brzmiało to tak tragikomicznie, że z trudem wstrzymałem się od głośnego śmiechu.
Wyszedł z chałupy. Widziałem niejednego człowieka w stanie zawstydzenia, zakłopotania i trwogi, ale takiej fizyognomii, jaką przedstawiał teraz grubas, nie miałem dotychczas przed oczyma. Nie śmiał podnieść oczu i drżąc cały stanął, w drzwiach.
— Chodźno tu, na róg! — rozkazałem. — Ci dwaj waleczni mężowie będą czuwać na razie, aby twoi towarzysze nie rozpoczęli kroków nieprzyjacielskich.
— Zostaną spokojnie w chacie — zapewniał.
— Spodziewam się, że zrobią to w obawie o ciebie! Nic ci się nie stanie, ale w razie najmniejszej próby z ich strony, wbiję ci ten nóż między żebra.
Powiedziałem to groźnie i pokazałem mu sztylet.
Farbiarz chwycił się natychmiast oburącz w okolicy żołądka i przestraszony zawołał:
— Panie, pomnij, że jestem ojcem rodziny!
— A ty, oddając mnie mordercom, pytałeś o moją rodzinę? Chodź!
Wziąłem go za rękę i pociągnąłem poza róg, gdzie stał Halef i sahaf Ali.
— O cudzie Allaha! — zawołał hadżi. — Coza bryła mięsa! Czy składa on także po kilka tysięcy jaj na godzinę?
Farbiarz nie miał czasu odpowiedzieć na to niepojęte pytanie. Ujrzał sahafa i zawołał:
— Sahaf Ali!
— Tak, twój zięć, którego zapewne oczekujesz z utęsknieniem — odrzekłem. — Podaj mu rękę i pozdrów go, jak się to godzi pomiędzy krewnymi!
Przypuszczałem, że będzie się wzbraniał, ale wyciągnął do sahafa rękę bez wahania. Powitanie odbyło się bez słów. Po chwili rzekłem, wskazując na ziemię:
— Usiądź, Boszaku! Nasze układy mogą się już rozpocząć.
Spojrzał z zakłopotaniem przed siebie i rzekł:
— Jakże potem powstanę?
Na to położył hadżi rękę na swym harapie i powiedział:
— Tu, o królu grubasów, jest dobry środek na szybkie siadanie i wstawanie. Nie przynieśliśmy ze sobą kanapy.
W tej chwili klapnął piekarz jak wór mąki na ziemię i prosił głosem błagalnym:
— Zostaw harap za pasem; już siedzę!
— Tak. Popatrz, jak prędko to poszło! Mam nadzieję, że i reszta uda nam się tak szybko. Effendi, powiedz mu, czego żądasz od niego!
— Tak powiedz! — powtórzył grubas jęcząc.
— Żądam przedewszystkiem szczerego wyznania! — rzekłem doń. — Po pierwszem kłamstwie odeślę cię zpowrotem do chaty i zawołam stareszina. Jestem emirem z Dżermanistanu, którem u chcieliście życie odebrać. Czy wiesz, coby się z tobą stało, gdybym o tem doniesienie uczynił?
— Nie.
— Zawleczonoby cię przed sędziego i zasądzono na śmierć.
— Tak — wtrącił groźnie Halef. — Powieszonoby cię do góry nogami, a głową na dół, następnie musiałbyś wypić trzy flaszki trucizny, a potem ściętoby cię także odwrotnie, od nóg począwszy.
Przelękły grubas nie pomyślał nawet o tem, że to zaprodukowane przez Halefa brednie. Załamał ręce i wybuchnął:
— W’ Allah! Wszak tego nie uczynicie!
— Zrobię to, jeśli odmówisz swego przyzwolenia — odparłem. — Odpowiadaj teraz! Dałeś mi przyzwolenie dla sahafa i dla Ikbali tylko pozornie?
— Nie... tak, tak — dodał czemprędzej, widząc moją groźną minę.
— Wysłałeś swego pomocnika, aby zawiadomić ludzi, znajdujących się teraz w chacie.
— Tak.
— Mieli mnie zabić?
— Tego im nie kazałem powiedzieć!
— Ale miano mnie uczynić nieszkodliwym.
— Tak... tak!
— No, to tak samo jak zabić. Dalej: dywany, schowane w zaroślach, są tam wbrew woli władzy?
— Nie... tak, tak, panie!
— Zatem słuchaj! Powinienbym donieść o waszym zamachu morderczym i powiedzieć kiaji, gdzie się znajdują dywany. Pierwsze chcę wam przebaczyć, a drugiego czynić nie potrzebuję, bo jestem tu obcym. Ale opowiem sahafowi o składzie dywanów, a on postąpi tak, jak mu nakazuje jego obowiązek jako poddanego padyszacha.
— O panie, nic mu nie opowiadaj!
— Dowie się o tem na pewno! Teraz od ciebie zależy, czy obejdzie się z tobą jak wróg, czy jak przyjaciel. Przeznaczyłeś swą córkę dla Mosklana z Palacy?
— Tak.
— Teraz Mosklan schwytany. Ja go pojmałem. Ikbala kocha sahafa, a on ją. Spodziewam się, że teraz dotrzymasz przyrzeczenia, które mi dałeś poprzednio.
Poskrobał się za długiemi uszyma.
— No? — spytałem.
— Tak, dotrzymam — mruknął.
— Przysięgniesz na brodę proroka?
— Tego mi nie wolno!
— Dlaczego?
— Bo jesteś chrześcijaninem!
— Ale on jest muzułmanin. Jemu masz przysiąc, nie mnie. Decyduj się!
— Panie, skoro Mosklan będzie na wolnej stopie to...
— Milcz! — huknął na niego hadżi. Co nam do tego łotra! Nie gadaj wiele, lecz spraw się krótko, bo naciągnę cię tym harapem, że zrobisz się dłuższym od dwu stuleci! Czy oddasz córkę sahafowi, czy nie? Tak czy nie?
— Tak... tak!
— Przysięgasz na to?
— Tak.
— Na brodę proroka i brody wszystkich pobożnych kalifów i wiernych?
— Tak.
— Szczęście twoje, gdyż nie czekałbym dłużej ani chwili!
— Panie, więc już dobrze? — zwrócił się do mnie przelękły. — Czy puścisz nas na wolność?
— Nie, jeszcześmy nie skończyli.
— Czegóż jeszcze wymagasz?
— Dałeś mi już raz słowo, nie mając zamiaru go dotrzymać. Teraz się zabezpieczę. Dasz sahafowi przyzwolenie nietylko ustnie, lecz także pisemnie.
— Jakże to?
— Ułożymy prawomocny isbat, który podpiszesz.
— Tak, sporządzimy go w moim domu, ale wypuść nas pierwej!
— Nie, nie puszczaj go! — rzekł sahaf, który aż dotąd zachowywał milczenie. — Ja go znam! Wiesz, że pisma święte sprzedaję. Mam zawsze ze sobą papier, pióro i atrament. Niechaj zaraz isbat napisze.
— I ja tak sądzę!
— Ale ja nie mogę! — wtrącił farbiarz. — Nie mogę pisać; jestem tak rozdrażniony, że trzęsę się cały. Ciało moje jest jak góra, pełna ognia w czasie trzęsienia ziemi.
— Czy mam uspokoić to trzęsienie? — spytał hadżi ze znaczącym ruchem ku harapowi.
— O Allah, o Allah! — biadał grubas. — Jestem jako krzew, zmiażdżony przez dwie skały!
— Albo jako owca, którą szarpią dwa lwy! — śmiał się Halef. — Mój effendi da ci tylko jedną minutę czasu do namysłu.
— Czy to prawda, panie? — zapytał.
— Tak. Skoro ta minuta upłynie, możesz wracać do chaty, a ja posyłam do kiaji!
— No to dobrze! Niech się Mosklan na mnie gniewa, ale nie mogę inaczej. Podpiszę!
— Ale to mi jeszcze nie wystarcza.
— Nie? Czegóż chcesz więcej?
— Twoi towarzysze zgrzeszyli razem z tobą, obowiązkiem ich jest postarać się teraz, żebyś słowa dotrzymał. Muszą także zaprzysiąc i podpisać taksamo jak ty. Muszą z nami pojechać, a ty w oczach wszystkich oddasz rękę swej córki w rękę sahafa.
— Oni tego nie uczynią.
— Czemu nie?
— Nie umieją pisać.
— Może tak dobrze, jak ty. A jeśli rzeczywiście nie umieją napisać swego imienia, to położą znak pod tem pismem. Tego tylko od nich wymagam, potem będą wolni.
— A oni jednak tego nie zrobią, bo...
— Stój, Boszaku! — przerwał mu głos z wnętrza. — Czy mamy się dla ciebie narażać na niebezpieczeństwo? Effendi, czy to rzeczywiście wszystko, czego żądasz?
— Tak.
— I w takim razie nie powiesz, co ci się tutaj stało?
— Nie!
Poznałem głos żebraka. Był największym złoczyńcą i starał się najskwapliwiej oddalić od siebie niebezpieczeństwo. Zaledwie usłyszał moje „nie“, powiedział:
— Wobec tego może bojadży isbat podpisać. My to także zrobimy.
— Co powie Mosklan? — wtrącił grubas.
— Nic nie powie. Wiesz, że mnie się bać musi i nie śmie się opierać.
— Dobrze! — rzekłem. — My się zgadzamy. Możesz wrócić do chaty, bojadżi.
— Bez podpisania? — spytał ucieszony.
— Sporządzimy tam isbat. Ja wejdę także.
— Na miłość Allaha, zostań! — rzekł Halef, chwytając mnie za rękę.
— Ba! Ci ludzie nic mi nie zrobią. Wejdę do środka. Skoro tylko usłyszycie, że mi się coś stało, rzucicie ogień na dach i staniecie ze strzelbami na straży przy wyjściu. Żaden z nich potem nie wyjdzie.
— Tak, wejdź effendi; jesteś bezpieczny! — zawołał żebrak z wnętrza.
— Zihdi, ja idę także! — rzekł Halef.
— Dobrze, przekonaj się, że nie mamy się czego obawiać. Powstań, Boszaku! Grubas podniósł się, stękając i poszedł chwiejnie do chaty, a my za nim. Halef dobył rewolweru, ale schował go zaraz, ujrzawszy, że wszyscy siedzieli w jednym kącie, a strzelby stały w drugim, oparte o ścianę, lub leżały na ziemi. Skinąłem na Oskę, Omara i sahafa, by weszli także do środka.
Grubas wciąż jeszcze nie chciał się dać nakłonić; bał się Mosklana, ale reszta, a szczególnie żebrak, napierali na niego tak, że w końcu się zgodził.
Na to sahaf poszedł uradowany do swego konia i przyniósł wspomniane przybory.
— Czy napiszesz ty, panie? — zapytał.
— Nie. Ty jesteś oblubieńcem, postaraj się więc sam o to, żeby ci oblubienica nie przepadła!
Wziął się do wykonania swego stylistycznego arcydzieła. Trwało to bardzo długo, zanim skończył. Przeczytałem to i przekonałem się, że całą rzecz opatrzył tyloma zastrzeżeniami, że usunął możliwość jakiegokolwiek kruczka.
Ale gdy przyszło do podpisania, zaczął piekarz na nowo narzekać.
— Zihdi, czy nie lepiej, żebyśmy go zaraz powiesili? — spytał Halef. — I tak go powieszą! Jeśli zaraz nie podpisze, jadę po kiaję. Aż do tego czasu przytrzymacie tego hultaja!
— Już piszę, piszę! — zapewnił piekarz.
Położył imię swoje pod dokumentem. Sahaf zwrócił się do drugich i otrzymał nie tylko ich znaki, lecz także ustne przyrzeczenia. Kiedy już wszystko było w porządku, rzekł sahaf:
— Teraz pojedziemy do Dżnibaszlu. Będziecie świadkami, jak włoży w moją rękę Ikbali!
— Pozwólcie mi pierwej spocząć! — jęczał farbiarz. — Jestem całkiem omdlały ze...
— Pst! — przerwał mu Halef, wskazując na wejście.
Ja także usłyszałem odgłos cwału końskiego. Jeździec był już tu prawie, bo z powodu miękkości gruntu leśnego, można było tętent tylko z blizka dosłyszeć.
Nie mieliśmy jeszcze czasu podnieść się z ziemi, na której siedzieliśmy wszyscy, kiedy wszedł obcy. Można sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy ujrzałem... Mosklana, tego, który podawał się za ajenta Pimozę.
Jak umknął kowalowi? Czyżby miał... Ale nie, na takie myśli teraz czasu nie było, bo zauważył mnie natychmiast.
— Lanetli chowarda, burada — pizeklęty łotrze, masz!
Ryknął do mnie te słowa; w jego ręku ujrzałem pistolet. Błysnął strzał; rzuciłem się w bok i... nie wiem, jak mogło się to stać tak błyskawicznie, ale w tej samej chwili uderzyłem go kolbą sztućca w głowę tak, że upuścił pistolet i z charczącym okrzykiem chwycił się za twarz oburącz. Nie trafiłem go w głowę, lecz w twarz, gdyż wykonał zwrot w ostatniej chwili.
Prawie równocześnie powalił go także Halef na ziemię, a Osko związał mu ręce. Mosklan nie stawiał prawie żadnego oporu. Trzymał ręce na twarzy i wydawał charczące wycie. Uderzenie kolby strzaskało mu wszystkie przednie zęby, a może i całą szczękę.
Ale jeszcze ktoś krzyczał z boleści, albo raczej wrzeszczał, jak gdyby tkwił na palu; to gruby farbiarz.
W chwili, gdy Mosklan strzelił, a ja górną połową ciała w bok się rzuciłem, poruszył grubas pod wpływem chwilowego strachu mimowolnie ręką, przyczem ręka dostała się na linię strzału, a kula ugodziła go w mały palec.
— Parmak-im, el-im, fakir-im, widżud-im, ten-im, — mój palec, moja ręka, moje ramię, mój brzuch, moje ciało! — ryczał. — Bulmisz um, beni-wurdi, beni, beni — jestem trafiony, on mnie zastrzelił, mnie, mnie!
Przy tem mimo ciężaru ciała skakał jak szalony tam i nazad.
— Pokaż! — rozkazałem mu.
— Tu, tu, tu cieknie krew, tędy życie wypływa! Nie żyję, jestem trup!
Zobaczyłem, że kula lekko tylko drasnęła go w palec, wyrywając trochę skóry i mięśnia.
— Milczże! — powiedziałem. — To nie jest rana! To nie boli; ty to czujesz zaledwie!
— Co? Nie czuję? — spytał zdumiony.
Przypatrzył się dokładniej palcowi, nadsłuchiwał, czy go boli naprawdę i powiedział:
— Allah łaskaw! Tym razem uniknąłem jeszcze śmierci szczęśliwie, ale jeszcze odrobinę na prawo i byłoby już po mnie!
— Tak, dwie stopy dalej na prawo!
— Tylko dwie stopy? Efendi, kula miała ciebie dosięgnąć! Czemu tak prędko odsunąłeś głowę?
— Aby nie dać się trafić.
— Ale za to mnie potem trafił! Ten nędznik byłby mnie życia pozbawił! Ja przyrzekłem mu córkę, a on do mnie strzela! Czyż nie mógł lepiej wymierzyć? Między mną a nim sprawa już skończona, całkiem skończona! Sabanie, chodź, obwiąż mi ranę!
Ale żebrak Saban klęczał nad Mosklanem i badał jego uszkodzenie. Ranny chciał mówić, ale nie zdołał i wydawał tylko tony charczące. Tem wymowniejsze miał oczy, których spojrzenie przebiłoby nas wszystkich, gdyby to było możliwe. Widział, że nie spotkaliśmy się teraz w nieprzyjaźni.
— Jak tam? — spytałem.
— Nie wiem jeszcze, brzmiała odpowiedź. — Szczęka także naruszona. Trzeba będzie posłać po rzeczywistego lekarza. Ranny musi tu pozostać i leżeć.
Zrozumiałem dobrze utajoną myśl żebraka, ale mimo to odpowiedziałem:
— W takim razie nie możesz nam towarzyszyć do Dżnibaszlu, bo musisz zostać tutaj, my zaś zaraz wyruszamy.
— Co! — zawołał Halef. — Chcesz tego człowieka tutaj zostawić, zihdi?
— Tak.
— Pomyśl, że on uciekł! W jaki sposób mogło mu się to udać? Może zamordował kowala!
— O tem się jeszcze dowiemy. On nam nie ujdzie. Saban będzie się nim opiekował, dopóki nie przyślemy tu kogoś.
— A ja sprowadzę lekarza — rzekł Murad, który przedtem był moim przewodnikiem.
— Dobrze! — odpowiedziałem. — Wy jednak chodźcie ze mną w tej chwili!
Żaden się nie opierał. Przeniknąłem myśli tych hultajów. Nie chcieli złamać danego mi słowa, ani też opuścić chorego sprzymierzeńca. Osko i Omar sprowadzili konie. Dosiedliśmy ich, przyczem farbiarz najbardziej się śpieszył.
Reszta ruszyła za nami, jadąc w tempie coraz wolniejszem. Kiedy wyjeżdżaliśmy z lasu, już nie było ich widać.
— Zihdi, zaczekamy, póki nie n adjadą? — zapytał Halef.
— Nie. Cieszę się, że się ich pozbyłem!
— Wszak mają z nami jechać do Boszaka!
— Nie potrzebuję ich! — rzekł wymieniony. — Nie chcę wogóle przyjaciela, który do mnie strzela. O, tam znowu zbliża się jakiś jeździec!
Zauważyłem już przedtem jeźdźca, śpieszącego ku nam na koniu nieosiodłanym. Na nasz widok zwolnił nieco biegu.
— Ach, więc mu się nic nie stało! — odetchnąłem.
— Kto to? — zapytał Osko.
— Kowal. Dzisiaj ciągle ktoś kogoś ściga. Prawdziwa gonitwa!
— Hamdullilah! Chwała Bogu, ty żyjesz! Przeżyłem wielką trwogę z powodu ciebie.
— A ja przez ciebie. Czy nic ci się nie stało?
— Nie.
— A twojej żonie?
— Uderzył ją pięścią w głowę; ale to uderzenie nie jest tak niebezpieczne, jak z początku myślałem.
Teraz zjechaliśmy się całkiem. Tchu nie mógł złapać.
— Czy wyście go widzieli? — zapytał.
— Tak. Wystrzelił do mnie, ale nie trafił.
— Skąd mógł on mieć broń?
— Jak on właściwie uciekł?
— Najpierw przybyli twoi przyjaciele — opowiadał kowal — a ja posłałem ci ich do Boszaka, który jedzie teraz u twego boku. Potem stałem w kuźni przy pracy i nagle ujrzałem więźnia pędzącego na koniu. Poskoczyłem do żony. Leżała w izbie i trzymała się rękoma za głowę. Była jeszcze trochę nieprzytomna. Rzucił się na nią i powalił uderzeniem.
— Ale jakże to się stało? Jak wymknął się z piwnicy?
— Panie, popełniłem błąd wielki. Ten hadżi Halef Omar chciał widzieć więźnia. Gdy spełniłem jego życzenie, zostawiłem drabinę w piwnicy. Ajent uwolnił się z więzów i wyszedł stamtąd.
— Czyż zdołał otworzyć drzwi?
— Wszak one z wierzbiny. Wyważył je poprostu. Spowodowanego tem szmeru nie można było usłyszeć, bo kułem właśnie. Poza domem stał jego koń. Zauważył to i uciekł.
— W jaki sposób mógł się udać za nami? Czy wiedział, gdzie się znajduję?
— Słyszał pewnie, co mówiłem z twoimi towarzyszami.
— W takim razie byliście istotnie nieostrożni.
— Masz słuszność. Chciałem to potem naprawić. Podałem wody żonie, aby sobie głowę ochłodziła, a sam popędziłem do wsi, wziąłem pierwszego konia, znalezionego po drodze i pojechałem do Dżnibaszlu. Tam dowiedziałem się od żony piekarza, że pojechałeś do Kabacz, piekarz z Dezelimem za tobą, a za nimi potem twoi przyjaciele. Następnie przyjechał zbieg, dowiedział się o tem samem i pojechał za wami. Ja także zaraz ruszyłem dalej i raduję się z całego serca, że was widzę, wracających zdrowo. Teraz pragnę dowiedzieć się, jaki los was spotkał.
Opowiedziałem mu wszystko w krótkich słowach. Gdy skończyłem, rzekł kowal z wyrazem smutku:
— Allah to sprawił. Mosklan karę swoją otrzymał, a ja się go pozbyłem. Jak go zamierzałeś zabrać odemnie, effendi?
— Przyszłoby mi to łatwo, ale teraz już nie potrzeba — odrzekłem.
Prawdę mówiąc, byłbym w kłopocie. Wszak Mosklana trudno było wiecznie trzymać w piwnicy kowala. Jakże miałem go wypuścić, żeby nie dać zarazem sposobności do zemsty?
Wspomniałem kilku słowy o tej zemście, ale kowal uspokoił mnie mówiąc.
— Nie troszcz się o mnie! Dowiedziałem się dzięki wam tyle, że nie obawiam się tego handlarza koni. Teraz nie może mówić i zgotować ci chwilowych nieprzyjemności, a ja dam sobie z nim radę.
— Ja także — mruknął grubas. — On strzelił do mnie. Zapłaci mi za to! Życie moje wisiało na włosku.
— Nie, lecz na całej mojej głowie!
— Może chciał ciebie i mnie jedną kulą zastrzelić! Ale, effendi, oto i wieś. Jedźmy powolniej. Mam jeszcze o niejedno zapytać.
Zostałem z nim trochę w tyle, poczem rzekł farbiarz:
— A więc opowiesz sahafowi o dywanach?
— Tak.
— Dowie się także o miejscu, gdzie one leżą?
— Sam wskażę mu je nawet.
— Czy nie chciałbyś tego zaniechać?
— Nie. Chcę, żeby zrobił na ciebie doniesienie.
— Jesteś okrutny. Czy zażądasz tego od niego?
— Tak.
— Czy zmusisz go, gdyby wolał tego nie robić?
— Odjeżdżam, więc nie mogę go zniewolić. Ale on sam to pewnie uczyni, skoro nie dotrzymasz mu słowa. Zastosuj się do tego!
— Dotrzymam słowa.
— Zawołaj więc zaraz kiaję i trzech sąsiadów na świadków. Radzę ci!
— Tak sądzisz?
— Tak. Musisz sahafowi okazać, że działasz poważnie.
— Posłucham ciebie; o Allah, jakże ucieszą się żona i córka!
Wydobyła się nareszcie na wierzch wrodzona dobroduszność. Twarz jego rozjaśniała się coraz bardziej, a kiedy zeskoczyliśmy z koni przed jego domem, on zaś skatulał się poprostu ze swego muła, pośpieszył naprzód, szarpnął drzwi i zawołał:
— Czileka, Ikbala, gelyn, gelyn, ewetlemyn, burda ic — chodźcie, chodźcie, śpieszcie, jesteśmy!
Nadbiegły obie. Pierwszego ujrzały pana domu, a potem mnie.
— Panie, ty jesteś! — zawołała najmilsza z Rumili. — Wracasz cało? Dzięki Allahowi! Kazałam ciebie ostrzec. Czy dotrzymałeś słowa?
— Przyprowadzam ci upragnionego.
— Gdzie, gdzie?
— Tutaj!
Wskazałem przytem na Halefa, który wszedł za mną: Reszty jeszcze nie było widać.
— Inkali min hon — idź do dyabła! — wtrącił Halef natychmiast, ale szczęściem w swoim dyalekcie arabskim, którego nie rozumiała.
Ona zaś rzekła:
— Ten?
— Tak, słodka córo czerwonej barwy.
— Ależ ja nie znam go wcale!
— On jednak chce życie swoje dla ciebie poświęcić! Ale, oto nadchodzi jeszcze jeden. Wybieraj między nimi dwoma!
Sahaf wsunął się za Halefem. Popatrzyła z zakłopotaniem na ojca.
— Hangy bir-il-sen — któregoż znasz? — zapytał, śmiejąc się, piekarz.
— Bonu — tego — rzekła, wskazując na sahafa.
— Sana elwerir dir — czyś zadowolona z niego?
— Ewet, tamam bytin — tak, najzupełniej!
— Onu al — bierz go!
Przyłożyła ręce do twarzy i zaczęła głośno szlochać. Czy pochodziło to z zawstydzenia, czy z zachwytu, trudno powiedzieć. Naraz uciekła drzwiami, któremi weszła.
— Panie, widzisz, jakiego narobiłeś nieszczęścia! — rzekł piekarz na poły śmiejąc się i smucąc.
— Poślij za nią jej szczęście!
— Gdzież ono?
— Tu stoi!
Wskazałem przytem na sahafa.
— To nie uchodzi — odrzekł potrząsając głową. — Młodzieńcowi nie wolno przed dniem wesela znajdować się sam na sam z dziewicą!
Poczciwiec nie domyślał się wcale, że jego Ikbala bywała często w cztery oczy z wiernym Alim tam na dworze, za domem, pod opieką milczącej Czileki i jeszcze bardziej milczącego księżyca.
— Więc idź z nim razem! — radziłem.
— Nie mam czasu.
— A Czileka nie może mu towarzyszyć?
— Ona także nie. Jesteście naszymi gośćmi i musimy was przyjąć.. Mamy co robić.
Przyjąć? Czyżby nas chciał nakarmić i napoić? Czem? Czy tymi przysmakami, które już tu poznałem? O biada! Zabezpieczyłem się czemprędzej:
— Niech ci wystarczy nasze pozdrowienie! Nie mam czasu. Muszę odjeżdżać.
— Tego nie wyrządzisz mi, panie! Popatrz, dzień się prawie już kończy. Dokąd chcesz jechać?
Miał słuszność. Było już późno po południu, Halef zaś zapytał z cicha:
— Czy rzeczywiście chcesz dziś jeszcze odjechać, zihdi?
— To prawie nieodzowne.
— Sam — bez nas?
— Natobym się znowu nie odważył.
— Zważ zatem, że byliśmy niemal ciągle na siodle i że koniom należy się spoczynek.
— To dobrze! Zostaniemy tu jeszcze przez pewien czas, a na noc pojedziemy do mego przyjaciela Szimina.
Na te słowa wydał dzielny kowal okrzyk radości i rzekł, wyciągając do mnie rękę:
— O effendi, ty nie wiesz, jaką radość mi sprawiasz!
— Wiem.
— Nazwałeś mnie swym przyjacielem!
— Jesteś nim i dowiodłeś mi tego. Gdy wrócę do mego kraju, będziesz także należał do tych, których zawsze będę mile wspominał.
— Muszą to mojej żonie powiedzieć. Ach gdybym wiedział, jak się miewa!
— Pożyczyłeś sobie konia i musisz go oddać. Weź mego, zaglądnij do swej towarzyszki i powróć tu znowu!
— Tego nie zrobię! Na takim koniu może jeździć tylko ktoś, kto jest tego godny. Dostanę z łatwością drugiego i wrócę zaraz.
Wyszedł.
Mnie to także było na rękę, bo potrzebowałem mego karego. Dla naszego bezpieczeństwa musiałem się dowiedzieć, co się stało tymczasem w chacie żebraka. Skoro tylko wszyscy usiedli, a piekarz razem ze swoimi zajął się zapowiedzianem przyjęciem, rzekłem do Halefa:
— Nie obawiaj się, jeśli się teraz oddalę! Chcę zobaczyć, co się dzieje z Mosklanem.
— Czy się wściekł, zihdi? Chcesz powrócić do chaty?
— Tak.
— Zabiją cię!
— Ba! Teraz mnie już nie zaskoczą. Zresztą jestem przekonany, że chata pusta. Zabrano pewnie Mosklana, abyśmy go w danym razie nie mogli znaleźć.
— On właściwie nie potrzebuje się bać ciebie. Nie miałeś prawa go zamykać.
— To prawda, ale mimo to boi się mnie. Strzelił do mnie; nadto dla innych powodów ma nieczyste sumienie. Nie mów farbiarzowi, gdzie poszedłem!
— Ale jeśli wkrótce nie wrócisz, pojadę za tobą.
— Dobrze, zgadzam się na to.
Wyszedłem i odjechałem po cichu. Unikałem drogi poprzedniej. Mogłem łatwo narazić się na niepożądane spotkanie. Pojechałem więc nie na południe, lecz na zachód, ażeby od strony Kabacz wjechać do lasu.
Mając po lewej ręce północną krawędź lasu, cwałowałem przez błonia i dzięki rączości Riha dostałem się niebawem na miejsce, gdzie las schodził ku Kabacz. Wtem ujrzałem z daleka grupę jeźdźców, którzy oddalali się pośpiesznie. Zatrzymali się byli przed domem odosobnionym i ruszyli właśnie dalej.
Domyśliłem się, że to byli ci, których szukałem. Dzieliła mnie od nich przestrzeń mili angielskiej.
— Kawam, kawam — prędko, prędko! — zawołałem do karego.
Rih znał dobrze to słowo; toteż nie potrzeba było innego środka do przynaglenia go do pośpiechu. Była to rozkosz tak lecieć. A jednak mógłbym był, siedząc tak w siodle, nalać sobie szampana i wypić, nie uroniwszy ani kropelki.
W kilka minut byłem już przed domem i zsiadłem z konia. Podjechałem tak, że dom znajdował się pomiędzy mną a grupą jeźdźców, nie można było więc mnie dostrzec.
Jakaś kobieta siedziała w środku, obierając melony.
— Mezalcheer — dobry wieczór — pozdrowiłem ją w języku arabskim.
Spojrzała na mnie pytająco. Ponowiłem pozdrowienie po turecku i teraz mnie zrozumiała. Podziękowała uprzejmie.
— Może dasz mi skosztować melona? Mam pragnienie! — prosiłem.
— Bardzo chętnie, panie! Odcięła spory kawałek i podała mi. Zauważywszy, z jaką rozkoszą zapuściłem zęby w jej dar, uśmiechnęła się z zadowoleniem i rzekła:
— Sama je sadziłam. Przed kilku minutami musiałam cały taki owoc pokrajać dla innych ludzi. Nie prosili tak grzecznie jak ty.
— Ale wynagrodzili cię?
— Nie żądam wynagrodzenia, chociaż jestem bardzo uboga i wyhodowałam niewiele takich owoców. Oni obdarli mnie jeszcze w dodatku.
— O niewdzięczni! Co ci zabrali?
— Chustkę na głowę. Jeden z nich był zraniony i tem obwiązali mu ranę.
— Czy nie znałaś ich?
— Był przy tem żebrak Saban, który mieszka w lesie i Murad jego towarzysz.
— Czy nie wiesz, dokąd jechali?
— Chcieli się przedostać do Uzu Dere. Tam mieszka krewniak Sabana, cyrulik i cudotwórca. U niego mają złożyć chorego.
— Czy nie mówili, w jaki sposób zraniono tego chorego?
— Upadł z drzewa twarzą na kamień. Powybijał sobie wszystkie zęby.
— Biedak!
— O nie trzeba go żałować! Znam go, tylko nie wiem, jak się nazywa. To uwodziciel naszych mężów.
— Twojego także?
— Nie. Ja jestem wdową, mąż mój nie żyje.
— A dzieci masz?
— Troje. Najmłodsze leży chore na szkarlatynę, a starsze poszły do potoka łapać pijawki, które sprzedają lekarzowi cudotwórcy. Płaci po jednym para za dziesięć sztuk.
Biedna kobieta! Co za nędzna zapłata! Dobyłem z kieszeni pięć piastrów i podałem jej.
— Masz, kup dla swego dziecka soku i przygotuj dlań chłodzącego napoju!
Była to drobnostka, ale dla niej już rzeczywiście poważna suma. Spojrzała na mnie niedowierzająco i spytała:
— Dajesz mi to?
— Tak.
— Panie, czy jesteś taki bogaty?
— Tak.
— W takim razie dobroć twojego serca jest tak wielka, jak twój majątek. Oby ci Allah...
Nie słyszałem już reszty, bo skoczyłem na siodło, aby wracać. Ileżto nędzy, ile biedy możnaby złagodzić, gdyby... gdyby tylko było z czego dawać!
Dowiedziałem się dość, by się przekonać, że już nie mam się czego obawiać.
Po przedniej stronie domu, gdzie był przeciąg najmniejszy, zastałem farbiarza i jego małżonkę zajętych... czem?
Na ziemi stało nizkie drewniane naczynie, zwane u nas pospolicie szaflikiem. Do jego krawędzi przyczepione były trzy grube druty. Na środkowym tkwił nieboszczyk capek. Na głowie miał jeszcze rogi. Nad jego ciałem i na dwu innych drutach położono polana, a na nich suszone łajna krowie, zwane przez Mongołów arkols, poczem cały ten stos podpalono. Capek zwęglał się z wierzchu, a piekł się pod spodem, gdy tymczasem dalej nieco nie dotykało ciepło jego mięsa. Z piekącej się części kapał tłuszcz w śmiertelnie nudnych odstępach na dno naczynia, gdzie zauważyłem warstwę ryżu. Ściany boczne tej osobliwej patelni były tak pięknie karminowo zabarwione, jak spodnie francuskiego żołnierza. Mimo że się broniłem przedtem, musiałem jednak przypomnieć sobie czerwone ręce Czileki, mieniący się wszystkiemi barwami płaszcz jej męża i nabrałem podejrzenia, że ta patelnia służyła w innym czasie za kubeł do farb.
— Gdzie byłeś, panie? — zapytał grubas. — Dobrze, że jesteś. Zabiłem na waszą cześć delikatną, soczystą kozę. Sprzedał mi ją sąsiad.
— Czy nie wydaje ci się, że ta koza była rodzaju męskiego? — zauważyłem.
— O nie! Co przypuszczasz, panie!
— Zbadaj zapach! Twój sąsiad pomylił się i dał capa. — Tego mój sąsiad nie czyni.
— Mięso się pali. Może obrócisz pieczeń?
— Ach, panie! Widać, że jesteś cudzoziemcem! Pozbawiłbym mięso jego smaku wspaniałego.
— Czy ryż zmięknie od tych kropli tłuszczu?
— On nie ma mięknąć. Czy nie znasz przysłowia: „Piław musi skwierczeć i trzeszczeć“. Miękki nie smakuje.
— Czy nie widzisz, że z paliwa spada coś niecoś do ryżu?
— To nic. Patrz, powyjmuję to.
Sięgnął palcami w głąb i starał się powyciągać z ryżu ślady gnoju. Przypomniałem sobie mimowoli wzniosłą Merzinah w Amadijah, która ocierała sobie cebulą kaprawe oczy. Z czyich rąk łatwiej było coś wziąć do zjedzenia, z jej, czy też od tych dwojga grubych, małżonków z Dżnibaszlu?
Wyrzekłem się dalszego wnikania w tajemnice kuchenne farbiarzy i cofnąłem się ze zgrozą do wnętrza domu.
Pod drzwiami wyszedł naprzeciwko mnie Halef.
— Jesteś już, zihdi! — rzekł ucieszony. — Za długo mi to już trwrało. Chciałem właśnie konia dosiąść.
— Widzisz, że nic mię nie spotkało złego. Jak bawiliście się dotychczas?
— O, nie nudziliśmy się wcale. Wyszedłem z gospodarzem na kupno kozy, co odbyło się dość zabawnie. Chciał, żeby mu darowano kozę, bo przeznaczona dla dostojnego człowieka, którego cała miejscowość uważać ma za swego gościa. Powstały z tego takie spory, że aż musiano kiaję zawołać.
— Któż to ten dostojnik?
— Ty; któż inny? Może ja?
— Ach, tak! I dla mnie przeznaczona ta koza?
— Tak.
— Nie masz chyba na myśli tej kozy, która jest capem właściwie.
— Cap czy koza, to wszystko jedno, zihdi. Pieczeń będzie nam smakować.
— Życzę dobrego apetytu! Chodźmy do izby!
Chciałem właśnie usiąść, kiedy z pokoju, przeznaczonego, jak się zdawało, dla kobiet, doleciał mnie szmer osobliwy. Brzmiało to tak, jak gdyby kogoś bito po twarzy, a równocześnie słychać było jęki i wzdychania, które wzbudzały we mnie obawę o znajdujące się tam osoby.
— Kto tam jest? — spytałem sahafa.
— Ikbala, gwiazda mych oczu — odpowiedział.
— I kto jeszcze?
— Nie wiem.
— Co tam robią?
— Czyż ja wiem, panie? Słyszę, że stęka. Boję się, czy nie spotkało jej jakie nieszczęście. Chciałbym jej dopomóc, ale jako narzeczonemu wchodzić mi tam nie wolno.
— Czy sądzisz, że mnie wypadałoby tam wejść?
— Tak. Tyś chrześcijanin i nie możesz się ożenić z córką tego kraju. Widziałeś także jej oblicze. Nie zawstydzisz też tej nadobnej, gdy do niej pójdziesz.
— To zobaczę.
— Uczyń to. Ale nie dotknij jej, effendi. Będzie moją żoną, a ta, która ma mieszkać przy mojem sercu, nie powinna wchodzić w styczność z ręką innego.
— Nie lękaj się! Najpiękniejsza z Rumili nie ma powodu obawiać się mnie.
Wszedłem do przyległego pokoju. Siedziała tam Ikbala, po polsku „przynosząca szczęście“ na gołej ziemi. Na prawo stało naczynie podobne do dzieży, w której znajdowało się szczególnie zabarwione ciasto. Obie jej ręce oblepione były tą masą aż po łokcie. Wyrwała właśnie z dzieży kilkufuntowy kawał ciasta i starała się nadać mu kształt kulisty. Działo się to w ten sposób, że w jednej ręce obracała ciasto, a dłonią drugiej biła po niem z całej siły. To były właśnie uderzenia, które słyszałem.
Zajęcia temu oddawała się z takiem poświęceniem, że pot z niej ciekł wszystkimi porami. Cała twarz jej była mocno czerwona i mokra.
— Co ty tu robisz? — zapytałem.
— Piekę — odpowiedziała.
— Co?
— Kule armatnie.
— Dla kogo?
— Naturalnie, że dla was, naszych gości.
— Jaki smak mają te kule?
— Jak delikatesy raju.
— Co się daje do tego?
— Wiele rzeczy: mąkę, wodę, rodzynki, migdały, oliwę, sól, pieprz turecki i rozmaite wonne zioła.
— Jak długo się to robi?
— Gdy się koza upiecze, wtedy dusić się je będzie w jej tłuszczu i w ryżu.
— To będzie przedsmak siedmiu niebios!
— Tak. Skosztujno ciasta! Nie jadłeś pewnie nic podobnego.
Sięgnęła palcami do dzieży, wydobyła nieco ciasta i podała mi z uroczym uśmiechem.
— Dziękuję ci, o kwiecie gościnności! Gdybym teraz skosztował, zepsułbym sobie smak, z którym potem jeść będę kule armatnie.
— Weźno! Ty jesteś sprawcą mojego szczęścia. Tobie jedynie zawdzięczam, że serce mojego ojca tak rychło się odmieniło.
Wołała mnie skwapliwie, ja jednak broniłem się tak dzielnie, że w końcu wyrzekła się tego, wsunęła palce we własne usta i mlaskając, obrała je z ciasta.
Rodzynki, migdały, oliwa, pieprz turecki! To był niewątpliwie smak okropny! Do tego woda, na wspomnienie której trzęsło mną. I rozmaite zioła. O biada! Sahafie, szlachetny Sahafie, jak będzie wyglądał twój żołądek za kilka miesięcy!
Ucieszył się bardzo, gdy go zapewniłem, że wybranej jego serca nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Zresztą kowal teraz powrócił, a w tej samej chwili zeskoczył z konia jakiś jeździec; poznałem w nim jednego z ludzi, których oblęgaliśmy w chacie żebraka. Usłyszałem, że pytał się o mnie i wyszedłem do niego. Odprowadził mnie na bok i rzekł:
— Panie, byłeś względem nas dość wspaniałomyślny i jesteś bogaty. Mam cię o czemś uwiadomić.
— Mów!
— Co dasz za to?
— Nie wiem, czy to, co mi chcesz powiedzieć, ma dla mnie jaką wartość.
— O bardzo wielką!
— O ile?
— Jesteś w niebezpieczeństwie.
— Nie wierzę temu.
— To prawda, skoro ja ci mówię.
— Nieprawda dlatego właśnie, że ty to mówisz.
Spojrzał na mnie bardzo zdziwiony i zapytał:
— Czy przypuszczasz rzeczywiście, że cię okłamuję?
— Tak. Chcieliście mnie zabić i obrabować, a mordercy i zbóje są także zdolni do kłamstwa.
— Ale teraz mam względem ciebie dobre zamiary i mówię prawdę.
— Nie. Gdybym był rzeczywiście w niebezpieczeństwie, nie powiedziałbyś mi tego.
— Czemu?
— Bo sam się przez to narażasz na wielkie niebezpieczeństwa. Kazałbym cię w tej chwili uwięzić i musiałbyś się przyznać, nie dostawszy ani jednego para.
Przestraszył się i oglądnął za swoim koniem. Dobyłem rewolweru i rzekłem:
— Najpierw zwracam twoją uwagę na to, że dostaniesz kulą odemnie, jeśli zrobisz krok do ucieczki.
— Panie, ja chcę ocalić ciebie, a ty chcesz mnie za to zastrzelić!
— Nie jestem ci dłużen wdzięczności. Jeśli teraz istotnie masz zamiar wyświadczyć mi przysługę, to pomyśl nad tem, co przedtem przeciwko mnie knowałeś. Chcąc być teraz bardzo wspaniałomyślnym, powiem ci, że wyrównamy między sobą rachunki, jeśli wyjawisz, jakie mi grozi niebezpieczeństwo.
— A zatem nic mi dać nie chcesz?
— Jestem gotów wynagrodzić cię, wpierw jednak muszę wiedzieć, jaką wartość dla mnie ma twoje doniesienie.
— Bardzo wysoką. Dasz tysiąc piastrów?
— Nie.
— Moja wiadomość warta o wiele więcej!
— Wątpię bardzo.
— Daj przynajmniej dziewięćset!
— Nie.
— Ośmset! — Także nie.
— Zważ, że idzie o twoje życie!
— Za swoje życie nie daję ani piastra.
— Jakto? Nie przedstawia dla ciebie wartości?
— Bardzo wielką, ale ono jest w ręku Boga. Czyż Koran nie powiada, że Allah zaraz na początku oznaczył długość życia każdego człowieka?
To widocznie wprawiło go w kłopot. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Dlatego mówiłem dalej:
— Widzisz więc, że dopuściłbym się grzechu, płacąc za swoje życie pieniądzmi. Doczekam przeznaczonej mi godziny, czy dam pieniądze, czy nie dam.
Na to przemknęło mu coś po twarzy; przyszła mu jakaś myśl zbawienna.
— Panie, wszak jesteś chrześcijanin?
— Tak.
— A więc możesz sobie życie przedłużyć.
— Jakto? — Allah oznaczył tylko długość życia swych prawowiernych wyznawców.
— Istotnie?
— Tak.
— Więc my, chrześcijanie, możemy przedłużać nasze życie?
— Tak, zapewne.
— W takim razie Allah był dla nas chrześcijan o wiele łaskawszy, niż względem was. Woli nas, niż was, myśmy jego ulubieńcy. Życie to dar najkosztowniejszy ze wszystkich, jakie otrzymaliśmy z ręki Boga. Kto od Boga ma zarazem władzę powiększania tego daru, ten w wyższym stopniu cieszy się łaską stwórcy niż ten, którego śmierć bez litości zabiera w oznaczonej godzinie.
Czy tego sam nie uznajesz?
Targał się za wąs z zakłopotaniem. Miał, zdaje się myśli w tym wąsie, gdyż wyrwał sobie myśl wcale niezłą.
— Przyznasz sam, że wieczna szczęśliwość lepsza od życia.
— Tak.
— Skoro więc prawdziwy wierny umrzeć musi o oznaczonej godzinie, nie mogąc sobie życia przedłużyć, to dobre dla niego. O tyle wcześniej zdobywa wieczną szczęśliwość.
— Tak sądzisz?
— Tak.
— Ale jeśli dusza jego potknie się na moście Es Sireth! Jest on węższy od ostrza brzytwy. Dusza, która popełniła więcej grzechów, niż dobrych uczynków, potyka się na tym moście i spada do piekieł. O tyle prędzej potępioną zostaje. Przyznasz jednakowoż, że ziemskie życie lepsze od piekła?
— Panie, twoje odpowiedzi są ostre jak sztylet!
— Mylisz się także, jeżeli sądzisz, że prorok mówił tylko o muzułmanach. Napisano jest w surze piątej, zwanej także „surą stołu“, że godziny wszystkich ludzi wiernych i niewiernych są policzone już z góry. Czy znasz tę surę?
— Znam wszystkie sury.
— W takim razie przyznasz mi słuszność. Nie mogę sobie życia przedłużyć, ani nie wolno mi tego uczynić. Jakbyś to nazwał, gdybym chciał zapłacić za konia, którego mi wcale kupić nie wolno? Byłaby to przecież głupota!
Potargał się znowu za brodę, tym razem jednak nie chciała się pojawić żadna myśl lepsza.
— Panie, mnie potrzeba pieniędzy — rzekł tonem, świadczącym zbytnio o pewności siebie.
— Mnie także.
— Ty masz pieniądze, ale ja niemam.
— No, zobaczysz, że nie jestem bez serca. Nie pozwolę nic wymusić na sobie, ale potrzebującemu wsparcia darowuję chętnie, co mogę, o ile widzę, że zasługuje na to. Życia mi ocalić nie zdołasz, niepodobna więc, żebyś otrzymał nagrodę za ocalenie. Jeśli jednak powiesz, w jakiem niebezpieczeństwie się znajduję, gotów jestem dać ci bakszysz.
— Bakszysz? Jałmużnę? Panie, nie jestem żebrakiem.
— Więc nie będzie to bakszysz, lecz podarunek.
— Ile zapłacisz?
— Zapłacić? Płaci się tylko cenę, a ja ci już powiedziałem, że o zapłacie mowy niema. Obiecuję ci podarunek, a wysokość jego oznacza ten, który go daje, a nie ten, który bierze.
— Chciałbym jednak wiedzieć, ile mi ofiarujesz.
— Nie dam ci nic, albo tyle, ile mi się spodoba. Zwracam uwagę, że nie mam czasu na daremne tracenie słów. Co więc masz mi donieść?
— Nic!
Chciał się odemnie odwrócić, chwyciłem go jednak za ramię i rzekłem tonem surowym:
— Wspomniałeś, że życie moje jest w niebezpieczeństwie, istnieją więc ludzie, którzy go pożądają, a ty wiesz o tem i jesteś ich współwinnym. Każę cię bezwarunkowo uwięzić, jeśli zaraz ich nie wymienisz!
— Żartowałem tylko.
— Kłamstwo!
— Panie! — rzekł w tonie groźby.
— Chciałeś pieniędzy bez względu na to, czy twe doniesienie polega na prawdzie, czy nieprawdzie. Czy wiesz, jak się karze wymuszenie?
— Tu niema mowy o wymuszeniu.
— Dobrze! Nie chcę się złościć, ani czasu na to nie mam. Możesz odejść.
Zostawiłem go, a sam poszedłem do drzwi, ale nie dostałem się jeszcze do nich, kiedy zawołał:
— Effendi, zaczekaj!
— Co jeszcze?
Przystąpił do mnie i zapytał:
— Dasz pięćset?
— Nie.
— Trzysta?
— Nie.
— Sto?
— Ani jednego!
— Pożałujesz tego!
— Tak się tylko tobie wydaje. Wogóle masz mnie za głupszego, niż jestem. Wiem już dawno, co mi masz powiedzieć.
— Nie może być!
— Ba! Posłaniec w drodze.
Zobaczyłem, że zgadłem dobrze.
— Skąd wiesz o tem?
— To już moja tajemnica.
— W takim razie żebrak opowiadał dalej!
Wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się z dumą. Ani mi przez myśl nie przeszło płacić za wiadomość, którą już na pół odgadłem i spodziewałem się dalej podstępem z niego wyciągnąć.
— I nie obawiasz się wcale? — zapytał.
Musiałem najpierw dowiedzieć się, kto jest posłańcem, odpowiedziałem więc ze śmiechem:
— Czy sądzisz, że obawiam się tego draba?
— Nie znasz Sabana! Raz wyprowadziłeś go w pole, ale drugim razem się to nie uda.
A zatem to żebrak Saban. On to pomagał w przewiezieniu rannego do Uzu Dere; łatwo było domyślić się, że otrzymał odeń polecenie pojechać naprzód do Palacy, gdzie ranny mieszkał i miał może krewnych. Potem pojechał zapewne dalej do Ismilan, do krewnych rusznikarza i właściciela kawiarni, który kark skręcił.
Wyprowadzeni przez nas w pole zawarli z nami pokój i dotrzymali słowa, o ile dotyczyło ich to osobiście. W to wierzyłem na pewne, ale mogli się na nas zemścić przez drugich. Zarazem względy przezorności nakazywały im nie puszczać mnie wolno dalej. Że zaś przez grubego piekarza dowiedzieli się, dokąd dalej mam jechać, więc łatwo było im resztę wywnioskować.
Odpowiedziałem sucho:
— Nie mam go też zamiaru wyprowadzać w pole.
— A cóż?
— Nie chcę nic mieć z nim do czynienia. Dał mi słowo, że mi się już naprzykrzać nie będzie.
— On słowa dotrzyma. On sam w drogę ci już nie wejdzie, ale innych przeciwko tobie podjudzi. Związek jest wielki.
— Nie boję się. Każdego, kto się względem mnie nieprzyjaźnie zachowa, oddam sędziemu.
— Czy możesz kulę zaskarżyć?
— Nie narażaj się na śmiech! Powiedz mi lepiej, dlaczego zdradzasz Sabana, skoro jesteś jego przyjacielem?
— Przyjacielem? Nie odpowiem ci. Zamykasz serce swoje i kiesę. Daremnie przyjechałem do ciebie.
Poszedł do swego konia, ale z takiem wahaniem, że widziałem, iż czeka na ofertę z mej strony. Odpowiedziałem jednak:
— Chcesz odjeżdżać? Nie wstąpisz tutaj? Wszak wiesz, że obchodzą tu uroczystość.
— Nie mam czasu na takie uroczystości. A zatem nie dajesz nic?
Oko jego utkwiło we mnie niemal groźnie.
— Nie.
— Czy dzisiaj stąd odjeżdżasz? Było to głupie pytanie z jego strony. Zdradził niem swój wrogi zamiar. Chciał zarobić pieniędzy, a ponieważ nic nie otrzymał, gotów był do wszelkiej niegodziwości.
— Czy sądzisz, że wyrzeknę się uczty, która nas czeka? — odrzekłem. — Konie muszą także wypocząć, zanim dalej ruszymy.
— To niechaj ci Allah błogosławi, jako ty mnie!
Wskoczył na siodło i odjechał.
Za wejściem spotkałem Halefa; zaraz po nim poznałem, że się tutaj ukrył. Płomień tkwiącej w ścianie, posmarowanej smołą, trzaski pozwolił mi dostrzec, że był rozgniewany.
— Zihdi, czemu go wypuściłeś? — zapytał.
— Na nic mi się tu nie przyda.
— Ale ci zaszkodzi gdzieindziej!
— Czy słyszałeś jego słowa ostatnie?
— Niestety, tylko ostatnie. Stanąłem tu, żeby czuwać nad tobą. Mogłem was widzieć, ale nie słyszeć. W końcu dowiedziałem się jednak, że chciał pieniędzy. Zaco?
— Wyjdźmy na pole. Nikt nie powinien słyszeć tego, o czem rozmawiamy.
Opowiedziałem mu, o czem się dowiedziałem i czego się domyślałem.
— Chcą napaść na nas — rzekł.
— Może i nie, kochany Halefie.
— A cóż innego? Dlaczego jedzie przed nami ten żebrak, który nie jest żebrakiem?
— Może, a nawet pewnie chce podjudzić przeciwko nam krewnych Mosklana i Dezelima. Przybywając potem do Palacy, albo Ismilan, musimy być przygotowani na niezbyt miłe przyjęcie.
— W takim razie udamy się inną drogą.
— Nie chciałbym tego. Po pierwsze pragnę pozostać na tropie naszych zbiegów, a powtóre sądzę, że właśnie w Ismilan w domu Dezelima dowiemy się wielu rzeczy, które się nam przydadzą.
— Jeśli nas przyjmą jako wrogów, to się nic nie dowiemy. Może być nawet, że wtrącą nas do więzienia, jako morderców.
— Dlatego chcę żebraka wyprzedzić.
— Ty? A to jak?
— Będę tam prędzej od niego.
— Zihdi, co ci znowu! Nie zechcesz chyba i tej nocy pojechać bez nas naprzód.
— Właśnie, że chcę.
— To nie może być.
— Ba, a co, jeśli będzie?
— Ja cię nie puszczę! Zważ, w jakiem dziś znalazłeś się niebezpieczeństwie dlatego, że mnie nie było przy tobie.
— Ocaliłeś mnie dzisiaj i ocaliłbyś jutro, gdyby tego zaszła potrzeba.
To pochlebiało zacnemu hadżemu.
— Tak sądzisz? — zapytał w tonie, świadczącym o zadowoleniu z siebie.
— Tak, zapewne. Powiem ci, co postanowiłem. Wy przenocujecie u kowala i wyruszycie wczesnym rankiem. Obierzecie inną drogę, niż zamierzaliśmy przedtem. Pojedziecie z Koszikawak przez Mastanly, Stajanowę i Topoklu do Ismilan, ja zaś udam się teraz dalej na południe przez Gyldżik, Maden i Palacę.
— Dlaczego przez te miejscowości?
— Bo to kierunek, w którym poszedł żebrak z Uzu Dere.
— To czarna noc. Zabłądzisz jeszcze.
— Mam nadzieję, że z drogi nie zjadę.
— Ale żebrak już bardzo daleko!
— Rih jest rączy; przepędzę go.
— I kark skręcisz w tej ciemności.
— Zobaczymy! Przybywszy do Ismilan, zajedziecie do kawiarni rusznikarza Dezelima. Znajduje się przy drodze, wiodącej do wsi Czatak. Tam mnie zastaniecie.
— A jeżeli cię tam nie będzie?
— To zaczekacie.
— A jeżeli nie przybędziesz?
— To pojedziesz naprzeciw mnie aż do Palacy. Mogę się tam przez Mosklana zatrzymać.
— Gdzie cię tam znajdę?
— Tego oczywiście nie wiem teraz, ale wieś jest niewielka; wystarczy zapytać o mnie.
Starał się wszelkimi sposobami odwieść mnie od mego zamiaru, ale byłem nieugięty.
Kiedy inni usłyszeli, że zamierzam opuścić ich, napotkałem na opór, któremu ledwie sprostałem. Ikbala i jej matka Czileka załamały ręce nad głową z tego powodu, że nie skosztowałbym koziej pieczeni i kul armatnich. Sahaf prosił mnie także, żebym pozostał. Wziąłem go jeszcze na bok i powiedziałem mu o dywanach, co było potrzeba.
— Effendi — rzekł — to dobrze, że mi to mówisz. Tamci wiedzą, że tu są zaręczyny i zechcą potajemnie jamę wypróżnić. Przeszkodzę temu.
— Czy zrobisz doniesienie n a teścia?
— Tak; powieszą go — zaśmiał się.
— Nic mnie to nie obchodzi, jak postąpisz. Zanieś ojcu swemu pozdrowienie odemnie i bądź nieskończenie szczęśliwy z Ikbalą, najpiękniejszą z Rumili!
Gdy zacny kowal Szimin poznał, że niepodobna nakłonić mnie do pozostania, zapytał mnie o drogę, którą zamierzam się udać. Nie dowierzałem jeszcze grubemu farbiarzowi i wymieniłem kilka miejscowości, koło których wcale jechać nie myślałem. Kowal wyszedł za mną do konia i tam zawiadomiłem go o moim prawdziwym zamiarze. Szimin namyślał się przez chwilę, a potem rzekł:
— Żebrak przybył teraz zapewne do Uzu-Dere. Tam zabawi trochę, poczem pojedzie do Maden i Palacy. Stąd do Maden masz dziesięć aghacz[33] i musisz jechać przez Mastanly i Gyldżik, ale ja znam tę drogę i pomogę ci dostać się tam o wiele prędzej. Pojedziemy w prostym kierunku.
— Co? Chcesz jechać razem?
— Tak. Odprowadzę cię, aż tam, gdzie nabiorę przekonania, że nie zabłądzisz.
— To wielka grzeczność z twej strony, ale...
— Milcz! — wtrącił. — Wiesz, co ci zawdzięczam.
— Ale ja muszę jechać bardzo prędko!
— Mam niezłego konia, najlepszego ze wszystkich, które posiada jego właściciel. Natęży się cokolwiek. Będę mógł go oszczędzać, skoro się z tobą pożegnam. Ubolewam tylko, że żona moja nie będzie nawet miała szczęścia zobaczyć ciebie raz jeszcze. Ale bądź przekonany, że pamięć o tobie na zawsze w nas pozostanie.
Halef wyszedł za nami, aby zwrócić moją uwagę na coś, o czem zapomniałem zupełnie, a mianowicie na sakiewkę, o której nie mówiliśmy wcale podczas jazdy z Kabacz do leśnej chałupy. Wydobyłem ją i zbadałem jej zawartość przy świetle płonącej trzaski.
Było w niej sto austryackich dukatów. W Turcyi nie nazywają ich dukatami lecz „monetami“. Ponieważ dukat miał stosownie do okolicy wartość 53 — 58 piastrów, wynosiła cała suma pięćset do sześciuset piastrów.
Prócz tego było tam jeszcze pięćdziesiąt pięciopiastrówek i kartka z uwagą, że złoto należy do mnie, a srebro do Halefa. Jak się później dowiedziałem, otrzymał Omar ben Sadek jeszcze w Edreneh dar pieniężny od naszego gospodarza.
Możnaby taki podarunek uważać za niedelikatność. Nadąsałem się też z początku, ale stan ten nie owładnął mną na długo. Po pierwsze miał ofiarodawca dobre intencye: wiedział, że nie jestem milionerem; powtóre składał się główny dar z przedmiotów innych, które nam oczywiście przez miłego kawasa przepadły; po trzecie znajdował się jeszcze w sakiewce przeznaczony dla mnie pierścień przedziwnej roboty z hyacyntem znacznych rozmiarów. Nie znoszę wprawdzie pierścieni na palcach — ozdoba mężczyzny winna być innego rodzaju, ale pierścień ten miał należeć do miłych pamiątek.
Rozumie się samo przez się, że Halef otrzymał natychmiast swoich pięćdziesiąt beszlików. Schował je krząkając i powiedział:
— Zihdi, ten dobrodziej jest człowiekiem wielkiego rozumu, dabyłbym na jego miejscu może jeszcze rozumniejszy. Kaf znaczy więcej niż nun i stoi też przed nim w abecadle.
Każda litera arabskiego abecadła ma zarazem znaczenie liczebne. Kaf (K) oznacza sto, a nun (N), które w dworniejszej wymowie brzmi przed B jak M, tylko pięćdziesiąt. Mały hadżi miał właśnie znowu swoją godzinkę skromności. Sześćdziesiąt koron, to w każdym razie niewiele jak na „przyjaciela i opiekuna effendiego,“, ale wcale sowita jako bakszysz dla służącego.
Pomijam pożegnanie, które dało nam jeszcze kilka cudacznych scen. Farbiarz uścisnął mi prawicę, a córka jego podała lewicę. Zacna Czileka uroniła nawet kilka łez rozczulenia. Kiedy już na koniu siedziałem, nadszedł pomocnik i wyciągnął do mnie rękę. Czy miałem ją uścisnąć na pożegnanie, czy też żądał bakszyszu? Moja szpicruta zazwyczaj lepiej przytwierdzona do siodła, od harapa hadżego Halefa Omara, teraz jednak znalazła się błyskawicznie w moim ręku; przeciągnąłem nią tego łajdaka po plecach, tak silnie, że szybkim skokiem cofnął się poza swoją grubą gospodynię.
— O jazik! Bu biberlemer — Ojoj! To piecze! — zawołał, chwytając się ręką w uderzone miejsce.
— Tuc dacha, arcusundża — życzysz sobie i soli? — spytałem.
Natychmiast ruszył też za nim hadżi, dobył harapa z za pasa i zapytał:
— Czy solić? Zasłużył na to!
— Boghul dim — ulotniłem się! — zawołał zagrożony nieszczęśliwiec i zniknął czemprędzej poza rogiem domu.
Wyruszyliśmy w drogę.
Noc była ciemna, tak samo ciemna jak poprzednia. Kilka gwiazd tylko migotało niepewnie na firmamencie.Teraz dopiero poznałem, że zuchwalstwem było z mej strony puszczać się w drogę podczas takiej nocy i przez okolice nieznane. Trzeba było przytem jechać szybko, żeby żebraka wyprzedzić.
Z kwadrans mknęliśmy obok siebie w milczeniu. Każdy oddał się w ciszy swym myślom. Nie mieliśmy przed sobą drogi, lecz wolne pole. Rih nic sobie z tego nie robił; oczy jego przyzwyczajone były nawet do takiej ciemności.
Wreszcie Szimin zapytał:
— Panie, czy przypominasz sobie naszą rozmowę, którą przerwało niestety przybycie tego Mosklana? Siedzieliśmy w drzwiach mojego domu.
— Bardzo dokładnie.
— Chciałeś mi dowieść, że wy chrześcijanie lepsi jesteście, niźli myślałem.
— Wszędzie istnieją ludzie dobrzy i źli, a zatem pośród chrześcijan i muzułmanów. Nie miałem zamiaru mówić o chrześcijanach, lecz o chrześcijaństwie.
— Czy sądzisz, że ono lepsze od naszej nauki?
— Tak.
— Trudno ci będzie tego dowieść!
— O, nie. Weź Koran i naszą biblię i porównaj! Najwspanialsze objawienia przejął wasz prorok z naszej księgi. Czerpał z nauk Starego i Nowego Testamentu i przerobił te nauki dla ówczesnych warunków swojego ludu i kraju. Te warunki już się zmieniły. Nie tylko dziki Arab jest obecnie wyznawcą Islamu i dlatego stał się dziś Islam dla was kaftanem bezpieczeństwa, w którego uścisku męczycie się beznadziejnie. Nasz Zbawiciel przyniósł nam naukę miłości i pojednania, nie powstałą z obyczajów jednego ludu pustyni. Wypłynęła ona z Boga, który jest miłością, jest wieczny i wszędzie obecny; obejmuje ona wszystkich ludzi, wszystkie ziemie i słońca, nie może uciskać, lecz uszczęśliwiać jedynie. Nie walczy ona mieczem, lecz łaską. Nie spędza ona ludów batogiem, lecz zwołuje je głosem kochającej matki, która chce dzieci swoje połączyć u swego serca.
— Mówisz o miłości, a jednak wam jej brakuje!
— Czy odrzucisz zbiór cały dla kilku robaczliwych owoców?
— A dlaczegóż nie rośnie u nas właśnie pszenica chrześcijaństwa, lecz chwasty?
— Czy tak jest, w istocie? Czy jest tak źle? Wiedz zatem, że chwast udaje się najlepiej na złym gruncie. Złe świadectwo wystawiasz w tem Islamowi, bo musiałby być złym gruntem. Jesteśmy sami i mamy czas. Czy opowiedzieć ci o Chrystusie, o prorokach, którzy go przepowiadali i o cudach jakie on czynił?
— Opowiedz! Dowiedź, że on większy od Mohammeda! Tobie mogę się przysłuchiwać, nie obarczając swego sumienia. Nie pracujesz nad zyskaniem prozelitów dla swojej wiary i nie chcesz mnie dla niej zwabić; znasz Islam i chrześcijaństwo, jestem pewny, że powiesz mi prawdę.
„Odtąd ludzi łowić będziesz“... O tych słowach Zbawiciela myślałem, rozpoczynając opowiadanie. Kowal zapatrywał się słusznie na moje względem niego dobre zamiary. Była to dusza natanaelowa, bez fałszu. Należał do tych ludzi prostych, którzy przy małych zdolnościach do prawdy dążą, gdy tymczasem duchowo więcej uposażeni trwonią siły na niepożyteczne wykręty.
Była to jazda szczególna. Ja opowiadałem, a on przysłuchiwał się cicho. Czasem tylko w trącił jakieś krótkie pytanie, lub wypowiedział słowo podziwu. Jechaliśmy ostrym kłusem, wskutek czego on z trudnością tylko utrzymywał się przy moim boku. Mimoto więcej zważał na moje słowa niż na konia i drogę. Zdarzało się więc, że koń potknął się czasem, strzemię z nóg się zsunęło na chwilę, a on wydawał jakiś okrzyk dosadny, niezbyt licujący z opowiadaniem. Mimo to posuwaliśmy się szybko naprzód w przestrzeni, a w dziedzinie ducha robiliśmy, jak zauważyłem, także pewne postępy.
Upłynęło kilka godzin. W tym czasie, wspięliśmy się na wysoką górę, bez drogi, co w ciemności nie było zbyt łatwem. Po drugiej stronie zjechaliśmy znowu na dół przez las po stromej pochyłości. Jechaliśmy więc wolniej niż dotąd.
— I sądzisz, że on rzeczywiście wstał z martwych i wstąpił do nieba? — zapytał.
— Tak, całkiem pewnie!
— Jak może ciało ziemskie dostać się do nieba? Ciało naszego proroka zostało przecież na ziemi!
— Czyż nie opowiadałem ci o górze przemienienia? A czy wasz prorok nie powiada, że Chrystus w oczach uczniów swych wstąpił do nieba?
— Tak, to cud wielki. I on kiedyś powróci?
— Aby sądzić żywych i umarłych. To mówi także Mohammed. Jednych powoła do wiecznej szczęśliwości, na drugich rzuci potępienie. Czyż nie jest Bogiem? Czyż nie musi być większym, wspanialszym i potężniejszym od Mohammeda, który ani raz nie mówi o sobie, że jest sędzią.
— Prawie wierzę w to!
— Prawie? Tylko prawie? Słowa Chrystusa są prawdą tak, jak on sam jest prawdą. Powiada on o sobie: „Benim war hepzi kuwwet gykda toprak ycerinde — ja mam wszelką władzę na niebie i na ziemi“. Czy wasz Mohammed choć raz tak powiedział?
— Nie, effendi. Powtórzę żonie mojej i przyjaciołom to, co mi opowiedziałeś. Chciałbym mieć wasze Pismo święte; mógłbym czytać i uczyć się, a może wtedy ów duch święty, o którym mówiłeś, zstąpiłby także na mnie jak na gminę pierwszego dnia Zielonych Świątek. Spragnionemu należy podać wody. Dusza także ma swoje pragnienie. Czułem je i zdawało mi się, że piję wodę, ilekroć odmawiałem modlitwy i chodziłem do meczetu. Teraz jednak wydaje mi się, jak gdybym wówczas nie miał był czystej wody, bo słowa twoje są czystsze i bardziej orzeźwiające od słów naszego przodownika modłów.
— Pozostanę przy tobie, nie osobiście wprawdzie, ale słowa moje cię nie odstąpią. One spoczną w twem sercu, jako ziarno w ziemi, zaczną kiełkować, wzrosną i wydadzą owoce. A ponieważ cię polubiłem i tyle ci mam do zawdzięczenia, zostawię ci upominek, który przypomni ci dzisiejszą noc, ilekroć go weźmiesz do ręki. Wszak umiesz czytać. To książka. Kupiłem ją w Damaszku na pamiątkę o mieście cichych ogrodów i chłodnych wód. Obyś słyszał, jak płynie ta orzeźwiająca woda i pił ją czytając. Oto masz!
Otworzyłem torbę przy siodle, wyjąłem książkę i podałem mu.
— Co tam jest? — spytał. — Czy to przypowieści?
— Nie. Nie będziesz czytał bajek, lecz prawdę, trwającą od wieczności do wieczności. Dusza twoja jej pragnie, więc ją masz. Ta książka, to Nowy Testament, który zawiera wszystko, co ci opowiadałem i wiele jeszcze ponadto.
Na to wydał kowal głośny okrzyk radości, po którym można było poznać, jakiem szczęściem ten d ar go napełnił.
— Effendi — rzekł — to dar tak wielki, że go wcale przyjąć nie mogę!
— Zachowaj go w Imię Boże! Nie jestem bogaty. Książka nie dużo kosztuje, ale zawiera największe bogactwo, jakie ziemia dać może: drogę do zbawienia. Święty apostoł powiada, że należy szukać w tej książce i badać, ponieważ życie wieczne zawiera. Obyś to życie z niej dla siebie wybadał! Życzę ci tego z całego serca!
Nie łatwo położyłem koniec jego podziękowaniom. Byłby mi je składał w dalszym ciągu, gdyby w tem z innej strony nie doznał przeszkody.
Wjechaliśmy znowu na równinę i zauważyliśmy, że znajdujemy się na dość utartej ścieżce.
— To droga z Uzu Dere do Maden — objaśnił Szimin, przerywając wylewy wdzięczności.
Równocześnie pochwyciłem jego konia za cugle.
— Stać! Słuchaj! Wydało mi się, że usłyszałem parskanie konia przed nami.
— Nic nie słyszałem i teraz nie słyszę.
— Grunt jest miękki i tłumi tentent, ale mój koń nadstawia uszy i wciąga w nozdrza powietrze. To pewny znak, że mamy kogoś przed sobą. Słuchaj!
— Tak, teraz słyszę. Koń nastąpił na kamień i pośliznął się. Kto może tak późno tędy jechać?
— Może to żebrak?
— To bardzo nieprawdopodobne.
— Dlaczego?
— Byłby musiał bardzo późno wyruszyć.
— Dlaczegóż nie możnaby tego przypuścić?
— Chce przecież przybyć przed tobą!
— Powiedział sobie, że wyjadę pewnie aż rano, więc nie potrzebował się śpieszyć. Czy nie dałoby się go tak objechać, żeby nie poznał, że jestem przed nim?
— Całkiem dobrze; ale nie radzę.
— Słusznie! Jeśli pojedziemy dokoła łukiem tak, że go potem będziemy mieli za sobą, nie dowiemy się, czy to on rzeczywiście.
— Musimy więc podjechać ku niemu.
— Ale co ja z nim zrobię? Czy mogę mu przeszkodzić w dalszej jeździe? Chyba tylko przemocą. Nie chciałbym krwi przelewać.
— To niepotrzebne, panie. Zostaw go mnie.
— W jaki sposób?
— Zmusisz go do powrotu, a ja wrócę też. Zostanę przy nim i zabiorę go do Koszikawak. Już mi on nie ujdzie.
— A gdy cię zapyta o prawo, które sobie względem niego przywłaszczasz?
— A czy nie mam tego prawa? Czyż on nie chciał ciebie zamordować, effendi?
— To może być powodem; ale przez to zyskasz w nim wroga, który pewnie będzie się starał zemścić na tobie.
— Nie boję się jego. On już jest moim wrogiem. To wróg wszystkich ludzi uczciwych. Musisz mi pozwolić, żebym się tobie przysłużył; nie troszcz się przytem o mnie. Jeśli to on rzeczywiście, to pochwycimy go i pożegnamy się tak, żeby nie wiedział, dokąd jedziesz.
— Którędy idzie droga stąd do Maden?
— Zostaniesz na tej samej ścieżce i za pół godziny tam będziesz. Stąd wcale zbłądzić nie możesz. Chciałem z tobą jeszcze o kopczy pomówić, ale twój hadżi ma jedną, a ty drugą zabrałeś Ismilaninowi. One wystarczą. A teraz jedźmy, effendi!
Puścił konia znowu cwałem na znak, że nie chce słyszeć żadnych zarzutów z mej strony. Było mi to na rękę, ponieważ w ten sposób bez szkody dla mnie nie dopuszczało się żebraka do wykonania poselstwa.
Wkrótce zbliżyliśmy się tak do nocnego jeźdźca, że nas musiał usłyszeć. Spostrzegliśmy, że ruszył prędzej, abyśmy go nie doścignęli.
— Szybko za nim! — rzekł kowal. — Saban nie jest dobrym jeźdźcem. Dościgniemy go z łatwością, jeżeli to nie kto inny.
— Ale jeżeli zboczy z drogi?
— Na to nie odważy się tutaj nikt w nocy tak ciemnej. Ja zaniechałbym był tego także, gdyby nie szło o ciebie.
Domyślił się całkiem słusznie. Jeździec poznał, żeśmy szybsi o i niego. Nie śmiejąc zjechać z drogi, uważał za najlepsze zatrzymać się i na nas zaczekać.
Kowal pojechał naprzód, ja zaś trzymałem się za nim o tyle, żeby mnie zaraz nie można poznać. Jeździec ustąpił cokolwiek na bok, aby nas koło siebie przepuścić, kowal jednak stanął przy nim i pozdrowił:
— Sabahinic chair ola — dzień dobry!
— Sabahinic — odpowiedział krótko tamten.
— Nereden gelir my zin — skąd przybywasz?
— Deridereden — z Deridere.
To było kłamstwo, bo poznałem go po głosie. Był to żebrak.
— Nereje gidejorzun — dokąd się udajesz?
— Her jerde hicz bir jerde — wszędzie i nigdzie.
To brzmiało zuchwale, ale mu się nie udało, bo kowal rzekł tonem świadczącym silnie o tem, że nie da się zbyć byle czem.
— Musisz mi to powiedzieć!
— Muszę?
— Tak. Czy znasz mnie?
— A ty znasz mnie?
— Jesteś żebrak Saban.
— Ach, a ty?
— Noc ciemna, jak twoja dusza. Nie możesz poznać mej twarzy. Jestem kowal Szimin z Koszikawak.
— Dlatego wydał mi się twój głos znajomym. Jedź dalej! Nie mam z tobą nic do czynienia.
— Ale ja z tobą. Czy znasz tego człowieka, który jest tutaj ze mną?
— Nie. Zabierajcie się precz!
— Uczynię to, ale wpierw pomówię z tobą słówko, Sabanie! Przy tych słowach ja zbliżyłem się doń i ustawiłem tak mego konia, że mię mógł poznać. Stanęliśmy tak obok siebie, że głowa jednego konia znajdowała się przy ogonie drugiego.
— Do wszystkich dyabłów! Cudzoziemiec! — zawołał.
— Tak, cudzoziemiec! Teraz uwierzysz, że mam z tobą pomówić?
— Ale nie ja z tobą!
Spostrzegłem, że sięgnął ręką do pasa. Było tak ciemno, że nie mogłem zobaczyć, czego tam szukał. Wziąłem sztuciec w rękę tak, że kolba spoczęła na karku konia i byłem gotów do ciosu w lewo lub w prawo.
— Powiedz zatem, dokąd jedziesz? — zapytałem, patrząc nań ostro.
— Co cię to obchodzi, morderco? — odpowiedział.
— Morderco?
— Tak. Kto przez ciebie kark skręcił i komu twarz roztrzaskałeś?
— A kogo wy zwabiliście do swej chaty, aby go zabić? Ja wiem, dokąd ty dążysz, ale bądź tak dobry i wróć się.
— Kto mnie zmusi do tego?
— Ja. Zsiadaj!
— Oho! Czy i mnie chcesz zamordować? Ja się obronię. Ruszaj do piekła!
Podniósł rękę na mnie. Uderzyłem natychmiast, a on wypalił w tej chwili. Błysnął strzał, ale kula nie trafiła, bo cios mój skręcił mu rękę. Nie zdążył jej jeszcze spuścić, kiedy posunąłem konia krok naprzód i pchnąłem go z dołu kolbą pod pachę tak, że nogi mu wysunęły się ze strzemion, a on sam runął po drugiej stronie konia na ziemię.
Chciałem z konia zeskoczyć, ale nie dosięgnąłem jeszcze ziemi nogami, kiedy usłyszałem okrzyk kowala:
— Stój drabie, zostań, bo cię stratuję!
Chciałem obiec konia żebraka, kiedy nagle ujrzałem błysk drugiego strzału. Koń kowala rzucił się naprzód, a on sam zeskoczył równocześnie z siodła.
Czy trafiony? Pośpieszyłem ku niemu.
Na ziemi przewalało się dwóch ludzi, jeden na drugim. Było tak ciemno, że nie mogłem ich rozróżnić nawet z blizka. Pochwyciłem wierzchniego za ramię.
— Wstrzymaj się, effendi — zawołał. — To ja!
— Aha, to ty Sziminie! Czy cię ugodził?
— Nie. Widziałem, że chce uciekać i zakazałem mu tego. On się zerwał, a ja go przejechałem. Bronił się, ale tylko jedną ręką. Mój koń, zdaje się, kopnął go w drugą.
— Nie. To ja uderzyłem go kolbą.
— Kąsa jak kuna. Trzeba będzie zatkać mu usta!
Nie mogłem zobaczyć, co on robił, ale po kilku chwilach, w których słyszałem charczące rzężenie, podniósł się kowal i rzekł:
— Tak, teraz będzie już cicho.
— Co uczyniłeś? Nie zamordowałeś go chyba?
— Nie. Przekonaj się, jak on drga jeszcze. Przykręciłem mu tylko nieco chustkę na szyi.
— Zwiążmy mu zatem ręce.
— Ale czem?
— Pasem.
— Tak. Ma sznur przy pasie i szelki. To wystarczy nawet na przywiązanie go do konia.
Pomogłem kowalowi. Omal nie udusił Sabana, który zanim dobrze odetchnął, siedział już na koniu. Sznur od pasa trzymał go mocno, przechodząc pod brzuchem konia od jednej nogi do drugiej. Ręce związaliśmy szelkami. Pokazało się, że miał dwa pistolety. Jeden ja wytrąciłem mu z ręki, a drugi wypadł, gdy przewrócił go koń Szimina. Były to tylko jednorurki i obie wystrzelone, przyczem każda na szczęście chybiła.
Teraz jął wyzywać. Domagał się uwolnienia i groził władzą. Kowal wyśmiał go i powiedział:
— Nie dbam o to, co przedtem nabroiłeś, ale chciałeś mnie zastrzelić, dlatego zabieram cię, aby ci dowieść, że ty jedynie winieneś bać się władzy. Może ci przebaczę, jeśli się w drodze dobrze będziesz zachowywał. Jeśli jednak dalej będziesz w ten sposób przezywać, to nie spodziewaj się niczego dobrego.
— Wyście mnie zatrzymali, a ja się tylko broniłem. Muszę jechać dalej.
— Tak, wszedzie i nigdzie! Na to będzie jeszcze czas później, a teraz milcz! Możemy także potem pomówić, gdy się z tym effendim pożegnam.
Żebrak umilkł istotnie. Przypuszczał może, że z naszej rozmowy dowie się jeszcze czegoś dla siebie. Ale Szimin był rozumny. Obałamucił go, mówiąc do mnie:
— A zatem, effendi, stąd zajdziesz już sam dobrze. Wracaj i czekaj na nas. Ja natomiast obieram drogę do Gyldżik, bo trudno będzie przyjść do ładu z tym człowiekiem. Możesz swoim powiedzieć, że go mamy, aby go nie szukali niepotrzebnie. Niebawem zobaczymy się u mnie.
Podczas tych słów dosiadł konia i odjechał na przełaj przez pole. Słyszałem jeszcze czas jakiś łajanie żebraka, potem wszystko ucichło. Nie przypuszczałem, żeby Saban wziął słowa Szimina za prawdziwe, ale go się pozbyłem. To było główne. Zarazem oszczędził mi kowal pożegnania, które nigdy nie jest przyjemnością, chyba w razie rozstania się z człowiekiem, dla którego się nie żywi sympatyi.
Ruszyłem w kierunku dotychczasowym i dostałem się do Maden w oznaczonym przez Szimina czasie.
Dzień właśnie szarzeć zaczynał. Namyślałem się, co miałem dalej robić. Nie potrzebowałem jechać do Palacy, aby się dowiedzieć o jakich krewnych Mosklana. Posłaniec, którego do nich wysłał, zmuszony został do powrotu i był pod opieką dzielnego kowala. A zatem dzisiaj jeszcze nie dowiedziano się o śmierci Dezelima. Pocóż mi było męczyć konia, zwłaszcza po takich dwu jazdach nocnych. Postanowiłem pojechać do Topoklu i tam czekać na Halefa, Oskę i Omara.
W Maden ludzie jeszcze spali. Wiedziałem, że Topoklu leży mniej więcej w kierunku północnym i pojechałem dalej. Droga wiodła wzdłuż strumienia; domyślałem się, że w pobliżu Topoklu wpada on do Ardy. Zabłądzić zatem nie mogłem.
W jakiś czas dotarłem do wsi, w której znajdowała się gospoda. Tu już nie spano, postanowiłem więc dać wypoczynek koniowi. Gospoda leżała nieco opodal drogi, otoczona głębokim moczarem, nad którym położony był gruby, sękaty pień dębowy, okrągły i niewygodny. Dalej znajdowała się głęboka i szeroka jama, w której kilka świń się walało, a za nią dochodziło się do szerokiej bramy. Co działo się za tą bramą, tego widzieć nie mogłem z powodu wysokiej ściany glinianej, otaczającej, jak się zdawało, podwórze.
Trzeba było właściwie być wiewiórką, aby się przedostać po pniu na drugą stronę, ale Rihowi udał się ten śmiały krok. Stanąłem przed dołem ze świniami. Rih przesadził i wbiegł przez bramę. Przyjęto mnie wielogłośnym okrzykiem przestrachu, gdyż przewróciłem człowieka, chcącego właśnie przejść koło bramy.
Znalazłem się na wielkim dziedzińcu, wyglądającym jak kupa gnoju. W jednym kącie stali ludzie, którzy krzyczeli. Dwu drabów przytrzymywało jakąś starszą dziewczynę. Mieli w tej chwili widocznie zamiar przywiązać ją do opartej o ścianę drabiny. Silnie zbudowany człowiek z harapem w ręku zbliżył się do mnie w pewnej siebie postawie. Jego szerokie piersi i wydłużona twarz z okropnym nosem jastrzębim kazały się domyślać, że to Ormianin.
— Czy jesteś ślepy? — huknął na mnie. — Czy nie możesz uważać, jadąc przez bramę?
— Usuń stamtąd to błoto i pozatykaj tam doły, to będzie można przybyć do ciebie, nie kręcąc karku sobie i drugim.
— Co! Chcesz wobec mnie być gburowatym?
— Ty jesteś może uprzejmy?
— Czy mam cię uścisnąć i ucałować za to, że o mało na śmierć nie przejechałeś mi parobka?
— Na śmierć? Oto tam stoi i czyści sobie włosy z gnoju. U ciebie przewraca się człowiek tak miękko, że to prawdziwa rozkosz dać się przejechać! Czy ty jesteś gospodarz?
— Tak, a kto ty jesteś?
— Obcy.
— To widzę. Czy masz paszport?
— Tak.
— Pokaż go!
— Umyj sobie wpierw ręce, bo powalasz go. Co masz do picia?
— Kwaśne mleko.
— Dziękuję! Zresztą nic nie masz?
— Śliwowicę.
— A paszę dla konia?
— Tłuczoną kukurudzę.
— Pięknie! Każ dać, ile koń zje. Mnie przynieś kieliszek śliwowicy.
— Nie mam kieliszków. Dostaniesz garnuszek. Ale chodź do izby!
Ten człowiek sprawiał się krótko. Przywiązałem konia do słupa i wszedłem do izby. Była to brudna nora z surowo ciosaną ławą i z takim samym stołem. Dziwaczna forma kilku stojących dokoła postumentów drewnianych zastanowiła mnie wielce. Składały się one z trójkątnej tarcicowej ramy i miały po trzy nogi. Z podziwu godną bystrością odgadłem, że to krzesła.
Siedziała tu jakaś kobieta i mieszała w kuble kwaśne mleko. Narzędzie, którem się posługiwała, nie było ani łyżką, ani kołotuszką, lecz połową złamanego zzuwadła. Że się nie pomyliłem, dowodem była leżąca obok druga połowa tego pożytecznego narzędzia. Ta kobieta porwała widocznie pierwszy lepszy przedmiot, aby nim mleko pomieszać. Gdyby nie było pod ręką zzuwadła, byłaby zdjęła pewnie pantofel, aby się nim w tym samym celu posłużyć.
Pozdrowiłem ją. Wytrzeszczyła na mnie wielkie, głupie oczy i nic nie odrzekła. W szedł także mąż, wziął ze ściany mały garnuszek, nalał z dzbanka kilka kropel płynu i postawił go przedemną jako śliwowicę.
— Czy to rzeczywiście śliwowica? — zapytałem, przytknąwszy garnuszek do nosa.
— Tak.
— Tak? Nie masz nic więcej?
— Nie. Czy niedość dobra dla ciebie?
— Zupełnie nic nie warta.
— Wynoś się zatem, skoro ci nie smakuje. Nie kazałem ci tu zajeżdżać. Czyś baszą, że takie masz wymagania?
— Nie. Ile kosztuje ta śliwowica?
— Dwa piastry.
Skosztowałem napoju. Garnuszek był może z pół litrowy, ale śliwowicy zawierał nie więcej jak dwa naparstki. W dodatku oblepiony był brzeg jego jakby smołą, powstałą z pewnością z brudu, pochodzącego z wąsów kilku tysięcy pijaków. Ta śliwowica była najordynarniejszym niedogonem, jaki kiedykolwiek wąchałem, lub kosztowałem. I to miało kosztować dwa piastry! Około pięćdziesięciu hellerów! To było proste oszustwo w tym kraju śliw! Na razie jednak wstrzymałem się od uwagi.
— No i jak smakuje? — zapytał.
— Tak... jeszcze jak!
Zrozumiał mnie fałszywie i rzekł:
— Jeżeli zechcesz więcej, to powiedz żonie. Ona ci naleje. Ja nie mam czasu. Muszę wyjść, aby wymierzyć karę.
Wyszedł, a ja przyjrzałem się bliżej izbie. Kilka nędznych obrazków, przylepionych wprost do ściany, dowodziło, że znajdowałem się u chrześcijan ormiańskich. To był jeden z tych chrześcijan, których zacny Szimin nazwał „chwastem“. Według nich to niestety oceniają w tych okolicach innowiercy chrześcijaństwo. Czyż można się dziwić, że ilekroć mowa o chrześcijanach, słyszy się wszędzie i stale pogardliwe arabskie słowa: „hasza nazrani — niech Bóg broni, chrześcijanin“.
Kobieta ciągle jeszcze mieszała. Dolna warga zwisała jej na dół, a z niej kapało do kubła z mlekiem. Odwróciłem się i spojrzałem przez jeden z tych otworów, które tu nazywają oknami. Na dworze zaczynało słońce swą ciepłodajną robotę. Tu w środku było ciemno i dymno.
Powstałem ku wyjściu, by zaczerpnąć świeżego powietrza, o ile można było znaleźć je na dziedzińcu. Dłużej tu pozostać nie mogłem. To było pewne jak mur.
Wychyliłem się właśnie o krok z izby, kiedy z zewnątrz zabrzmiał krzyk przeraźliwy i przeciągły. W jednej chwili byłem przed drzwiami. Po jeszcze jednym takim okropnym krzyku przebiegłem przez dziedziniec i znalazłem się w tym kącie, w którym teraz rzeczywiście przywiązali niewiastę do drabiny.
Miała tylko spódnicę na sobie. Odwrócona twarzą do drabiny wystawiała plecy na pastwę harapa, którym wywijał jeden z drabów. Zanim zdołał po raz trzeci uderzyć, wyrwałem mu go z garści.
Na plecach delikwentki pokazały się dwie szerokie, krwawe pręgi, które z pewnością musiały spuchnąć. Gospodarz stał przy tem z miną prawodawcy, który rozkoszuje się widokiem posłuszeństwa dla swych rozkazów. Przystąpił do mnie i krzyknął, wyciągając rękę po harap:
— Człowieku, co sobie myślisz? Daj tu harap! On do mnie należy, nie do ciebie!
Byłem bardzo rozgniewany na ten haniebny sposób karania kobiety. Mogła się dopuścić nie wiem czego, tak jednak nie powinni byli jej karać w mej obecności. Czułem, że twarz mi rozgorzała rumieńcem; zapytałem gospodarza głosem podniesionym:
— Co dziewczyna zrobiła?
— To ciebie nic nie obchodzi! — odparł zuchwale.
— Oho! Czy to twoja córka?
— Co ty masz pytać? Dawaj tu harap, bo sam nim dostaniesz!
— Co? Ty mnie? Mnie harapem? Oto moja odpowiedź!
— Przeciągnąłem go przez plecy tak, że się skurczy w tej chwili. Natychmiast jednak rzucił się na mnie i to z taką siłą, że aż runął na ziemię, gdy ja w bok odskoczyłem.
— Nie dotykaj mnie, bo dostaniesz harapem po twarzy! — zagroziłem.
Mimo to zerwał się i rzucił znowu na mnie. Teraz nie ustąpiłem, lecz podniosłem prawę nogę i kopnąłem go w okolicę żołądka. Aby nie upaść, stałem mocno na drugiej nodze, pochyliwszy się naprzód. Padł znowu na brudny dziedziniec, ale dogodziłem mu widocznie, bo ledwie podniósł się z ziemi. Chciał coś powiedzieć, ale wydał z siebie tylko urywane jęki i poszedł, utykając, do izby, nie rzuciwszy na mnie spojrzeniem.
Dla mnie było to gorszem, niż gdyby był rzucił najstraszniejsze groźby. Podszedłem do karego, wziąłem sztuciec i wróciłem do drabiny. Stamtąd rozglądnąłem się najpierw, czy może mnie strzał z któregoś z okien dosięgnąć. Nie. Ustawiłem się więc tak, że miałem zawsze między sobą a drzwiami jednego z ludzi.
— Odwiążcie ją! — rozkazałem parobkom.
Dziwiło mnie już przedtem, że nie ruszyli ręką, żeby panu swemu dopomóc. Teraz też posłuchali natychmiast.
— Ubierzcie ją!
Skatowana z trudnością wielką ruszała rękoma; tak mocno były przywiązane i tak bolały ją teraz pręgi na plecach.
— Za co ją bito? — spytałem.
Obok stały trzy kobiety i czterej mężczyźni, jeden ordynarniejszy od drugiego.
— Pan tak kazał — odrzekł jeden z nich.
— Za co?
— Bo żartowała.
— Z kim?
— Z obcym.
— Czy to krewna pana?
— Nie, to dziewka.
— Skąd?
— Z poblizkiej wsi.
— Czy ma krewnych?
— Matkę.
— I on się ośmiela bić ją za to tylko, że była uprzejmą dla obcego?
Ten temat, tak delikatny wszędzie, nie miał tu w sobie nic mimozowatego. Zresztą schowała się dziewczyna za drzwi w tej chwili.
— Tak, zresztą nic nie zrobiła — odrzekł ten sam, co poprzednio. — Pan jest bardzo surowy i już od rana był niezwykle zażarty.
W tej chwili wyszedł wymieniony znów na dziedziniec. Miał w ręku turecką rusznicę. Ochłonął już, jak się zdawało, z tego, że go kopnąłem. Mógł już mówić, bo z daleka zawołał do mnie przeraźliwym głosem:
— Psi synu, obrachujemy się teraz!
Przyłożył strzelbę do ramienia i zmierzył do mnie. Z poza niego wyszła jego żona, krzyknęła głośno ze strachu i chwyciła za strzelbę.
— Co robisz? — lamentowała. — Przecież go nie zamordujesz?
— Milcz! Ruszaj precz! — odrzekł i pchnął ją tak, że upadła na ziemię.
Wskutek tego straciła strzelba cel. Ja złożyłem się także i zmierzyłem tak dokładnie, jak na to pozwalał wzgląd na konieczność pośpiechu. Nie chciałem go bowiem zranić, pomimo widocznego jego postanowienia, żeby przeszyć mnie kulą. Mój strzał huknął pierwej od jego. On krzyknął i strzelbę upuścił. Jak się potem pokazało, wycelowałem dobrze. Kula padając tuż przed jego nosem, trafiła w zamek strzelby. Jemu nic się nie stało prócz tego, że dostał silnie kolbą w zęby i że zabolały go ręce od uderzenia. Odrzucił strzelbę z przekleństwem i ryknął:
— Czy widzieliście, że strzelił do mnie? To morderca. Schwytajcie go i uwięźcie!
Porwał zrujnowaną strzelbę z ziemi i skoczył do mnie, zamierzając się do ciosu.
— Nazad! — krzyknąłem — bo strzelę znowu!
— Dwa razy? Spróbujno! — szydził.
Ponieważ strzelba jego była jednorurką, więc drugiego strzału dać nie mógł i sądził, że ja znajduję się w tem samem położeniu. Ja jednak zmierzyłem w lufę jego strzelby i wypaliłem powtórnie, wyrzucając mu znowu z rąk flintę. Potem nastąpiły jeszcze dwa wystrzały, oczywiście w powietrze. Miał znowu jakieś przekleństwo na ustach, ale go już nie wyrzekł. Przerażony doszczętnie, stał z otwartemi ustami.
— Bir tifenk szejtani — dyabelska flinta! — wybuchnął nareszcie.
— Sihirbac dir; sihir bu — to czarownik; to czary! — zawołali drudzy.
Zatrzymałem strzelbę przy twarzy, ale nie powiedziałem ani słowa. On podniósł następnie swoją, przypatrzył się jej i rzekł:
— Ajyb-dir, boculmusz-dir — to hańba, ona zepsuta!
— Dotychczas tylko twoja strzelba zepsuta — zauważyłem. — Mierzyłem umyślnie nie do ciebie, lecz do twej strzelby. Jeśli jednak zrobisz jeszcze jeden krok, nie będę cię dłużej oszczędzał, pójdziesz także w niwecz, bo strzelę do ciebie!
— Nie waż się! — rzekł groźnie.
— Z mej strony nie jest to zuchwalstwo! Ty wyszedłeś ze strzelbą na mnie i celowałeś do mnie. Byłem zmuszony do obrony własnego życia, wolno mi było cię zastrzelić.
— Chciałeś mnie zabić, ale przypadkiem kula padła na strzelbę. Nikt nie może powiedzieć, że trafi w zamek od strzelby, gdy twarz moja leży całkiem na wizerze.
— Nie widziałeś może dobrego strzelca.
— A przedtem mnie biłeś. Czy ty wiesz, co to znaczy? Nikt nie weźmie mi tego za złe, jeśli cię za to zabiję. Taka hańba da się zmyć tylko krwią.
— A kto zmaże ją z czci dziewczyny, którą przedtem obić kazałeś?
— Czy dziewka ma cześć? — odparł z szyderczym uśmiechem. — A co ty się troszczysz o moje sprawy? Wolno mi moją czeladź karać, jak mi się spodoba!
Pod tym względem miał słuszność wedle zwyczajów tamtych okolic, nie mogłem jednak pozwolić, żeby mię pobił słowami. Skoro raz już zacząłem, musiałem się przebić, więc odrzekłem:
— W mojej obecności nie pozwolę na nieludzkie postępowanie. Użyłem na ciebie harapa, bo uchybiłeś grzeczności, jaką mi jesteś winien. Za taką obrazę odpłacam tylko harapem. Już nawykłem do tego.
— Co za pan jesteś właściwie? Ile buńczuków darował ci wielkorządca? Każę ja to zbadać czemprędzej.
Zwracając się do parobków, dodał:
— Ostrzegam was, żebyście go nie puścili. Zaraz wrócę!
— Czy chcesz pójść po kiaję? — spytałem.
— Tak. Oddam cię w ręce sędziego. Niech ci pokaże piękne mieszkania w tutejszym kryminale.
— To sprowadź kiaję! Zaczekam z przyjemnością; nie potrzebujesz tych ludzi stawiać jako dozorców. Gdybym chciał odejść, nie pytałbym się o ich pozwolenie. Zatrzymam się, aby ci udowodnić, że sam jesteś na drodze do aresztu.
Gospodarz wybiegł po brudzie i błocie przez bramę, ja zaś otworzyłem drzwi, poza któremi zniknęła dziewczyna. Prowadziły one do komory na przechowywanie narzędzi rolniczych i tym podobnych przedmiotów. Zapłakana i skurczona z bólu siedziała dziewczyna na kupie słomy. Chciałem jej zadać kilka pytań, ale poczułem, że mnie ktoś z tyłu pochwycił. Odwróciwszy się, ujrzałem żonę gospodarza, która mnie usiłowała odciągnąć. Bała się, jak się zdawało, zeznań dziewczyny.
— Czego tu szukasz? — rzekła — Precz stąd!
— Idź ty precz! — huknąłem na nią bardzo srogo.
Cofnęła się przerażona i zawołała:
— Bir tamam insan-jejidżi — prawdziwy ludożerca!
— Tak — odrzekłem — pożarłem już wielu mężczyzn i kobiet, ale ty nie jesteś dość apetyczna!
Przestraszyła się i nie próbowała już przeszkodzić mi w wejściu.
— Widzisz, że ci chcę dopomóc — rzekłem do dziewczyny — ale musisz mi także powiedzieć, za co cię pan twój karał tak strasznie.
— Jeśli ci to powiem, każe mnie zbić jeszcze bardziej — odpowiedziała.
— Ja postaram się o to, że nie zdoła tego uczynić. Co to za obcy był taki dobry dla ciebie?
— Pewien pan z... z... zapomniałam miejscowości, którą wymienił. Przenocował tu.
— Czem był? Jak się nazywał?
— Nazywał się Madi Arnaud i miał jeszcze powrócić.
Tak nazywał się człowiek, o którym mówił mi Szimin.
— Ale dlaczego pan rozgniewał się za uprzejmość tego człowieka?
— O, nie za to! On gniewa się z powodu jego torebki, którą znalazłam.
— A do kogo ona należała?
— Do gościa. Zgubił ją i szukał nadaremnie. Znalazłam ją w sypialni pana i chciałam oddać właścicielowi, ale pan kazał mnie zamknąć, dopóki ten obcy nie odjechał, a gdy mu potem powiedziałam, że torebka nie jest jego, kazał mnie obić.
— Więc jest złodziejem. Co było w tej torebce?
— Nie mogłam zaglądnąć, bo sam pan nadszedł.
— A wiesz, gdzie ją ma teraz?
— Tak. Uważałam. Dał ją żonie, a ona schowała za drzewo na kominie.
W tej chwili doleciało z dworu piskliwym głosem wyrzeczone pytanie:
— Gdzie jest morderca?
Wyszedłem i ujrzałem małego i chudego człowieka w ogromnej czapie futrzanej i równie wielkich, łykowych butach. Ubrany był w szkarłatne spodnie i kamizelką oraz w niebieski dżiuppeh z krótkimi rękawami. To ostatnie okrycie w rodzaju kaftana było bardzo podarte, a spodnie i kamizelka nie miały już całkiem guzików. Trzymały się na zwyczajnym sznurze konopnym. Na nosie przybysza spoczywały olbrzymie rogowe okulary, a w ręku trzymał kałamarz, pióro gęsie i kilka zatłuszczonych kartek papieru.
— Oto on — rzekł gospodarz, wskazując na mnie.
A zatem ten cudaczny człowieczek był władcą wsi! Robił na mnie takie same wrażenie jak insygnia jego urzędu. Spostrzegłem, że pióro gęsie otwierało dziób rozszczepiony, a w kałamarzu wyschnięty czarny namuł.
— A więc ty jesteś mordercą? — zwrócił się do mnie z miną urzędowo surową.
— Nie.
— Ależ ten tak powiada!
— Gdybym był mordercą, musiałbym był kogoś zamordować!
— Chciałeś zamordować; to wystarczy. Chodźcie wszyscy do izby! Zarządzę surowe przesłuchanie, a winny niechaj nie sądzi, że ujdzie ognia krzyżowych pytań. Weźcie go w środek!
— Wypraszam to sobie! — powiedziałem. — Nie wiemy jeszcze, kto tu jest winny. Idę naprzód.
— Wszedłszy do izby, usiadłem koło mego garnka raki. Było to najwygodniejsze siedzenie w izbie.
— Precz stąd! — rzekł kiaja. — To moje miejsce.
— Czyż nie widzisz, że moje? Już siedzę!
— A więc wstań!
— Nie widzę pośród was nikogo, przed kim miałbym wstawać.
— A mnie nie widzisz? Jeśli nie posłuchasz dobrowolnie, każę ci przemocą wyznaczyć odpowiednie miejsce.
— Ktoby się ośmielił mnie dotknąć, temu wpakuję w brzuch tych sześć strzałów!
Wyciągnąłem ku niemu rewolwer. Władca wsi wykonał wstecz ruch, który przyniósłby zaszczyt najlepszemu gimnastykowi-artyście. Następnie rzekł:
— To rzeczywiście człowiek niebezpieczny. Pozwolimy mu siedzieć na razie.
Usiadł sam na innem miejscu, położył papier przed sobą, postawił obok kałamarz, zmarszczył poważnie czoło, przytrzymał pióro pod światło i zbadał je.
Rezultatem tego badania był rozkaz:
— Daj mi nóż!
Gospodarz przyniósł kozik, którym możnaby rąbać drzewo. Kiaja ostrugał tem szypułkę, poczem rozkazał:
— Podaj mi wody!
Nalano pełny kałamarz, kiaja jął tłuc i mieszać namuł, mięknący bardzo powoli, jak gdyby tam ciasto miesił.
Sytuacya bawiła mnie nadzwyczajnie. Podsunąłem mój garnuszek i rzekłem:
— To ciężka praca; pij! Stało się rzeczywiście, co przewidywałem, bo kiaja zapytał:
— Co w tem jest?
— Śliwowica.
— Dobra?
— Bardzo dobra.
— Wziął garnek, zaglądnął do wnętrza, powąchał i wypił.
— Chcesz więcej? — zapytałem.
— A masz pieniądze?
— Tak; ja zapłacę.
— Niech go napełni. Wszyscy się napijemy.
Napełniono garnuszek i puszczono od ust do ust. Gdy przyszła kolej na mnie, rzekł kiaja:
— To zbrodniarz, nie dostanie nic!
Bardzo mi było przyjemnie, chociaż poznałem po parobkach, że byliby chętnie dali mnie pociągnąć. Ostatni łyk wysączył czcigodny urzędnik. Wreszcie odezwał się, poprawiając okulary:
— Przesłuchanie się zaczyna! Ty strzeliłeś do tego człowieka. Nieprawdaż?
— Nie do niego, lecz do jego strzelby.
— To wszystko jedno. Wystrzeliłeś; przyznałeś się do tego. Przesłuchanie skończone. Nie potrzebuję nic pisać. Zapłać za śliwowicę, a potem cię zaprowadzą.
— Dokąd?
— Dowiesz się. Teraz masz być posłusznym i nie pytać o nic.
— Pięknie! Ale skoro mnie pytać nie wolno, to życzę sobie, żebyś przynajmniej ty kilka pytań postawił.
— O co mam pytać? Jestem już gotów.
— Jak chcesz! Więc ja także jestem już gotów i udaję się w dalszą drogę.
— Tego nie uczynisz; jesteś mym więźniem!
— Słuchajno! Jeśli chcesz robić żarty, to rób przynajmniej dobre. Chciałbym też wiedzieć, ktoby mnie tutaj zatrzymał! Czy może ty?
Wyprostował się z godnością i odpowiedział:
— Tak, ja!
— To chodź tutaj i spróbuj! Jak cię wezmę w ręce, to złamię cię jak trzcinę, a gdyby mnie kto inny chciał zatrzymać, to go zastrzelę!
— Słyszycie? — zawołał. — Będziemy go musieli skrępować.
— Nie potrzeba! Nic wam nie zrobią, gdyż wiem, że i wy mnie nic nie zrobicie. Ty skończyłeś przesłuchanie, nie zapytawszy mnie, kim jestem. Czy nie musisz swemu przełożonemu podać mego nazwiska?
— Tak. Kto jesteś i jak się nazywasz?
— Widzisz, teraz umiesz pytać odrazu!
— Nie chciałem tylko zaczynać, żeby cię całkiem nie pogrążyć w nieszczęście. Skoro bowiem raz zacznę pytać, wyjdą na jaw wszystkie zbrodnie, które popełniłeś.
— Więc pytaj dalej w imię Allaha! Ja wymienię ci wszystkie swe grzechy, a ty je zanotujesz. Czy umiesz pisać?
To pytanie zaskoczyło go całkiem niespodzianie. Odpowiedział dopiero po namyśle:
— Ten atrament za gęsty, a pióro za tępe. Muszę sobie ugotować świeżego atramentu. Słyszę, że jesteś obcym.
— Tak jest rzeczywiście.
— Czy masz teskereh za dziewięć piastrów?
(Teskereh, to zwykły paszport, jaki musi mieć każdy podróżny. Trzeb a go wizować w każdej miejscowości).
— Mam — odrzekłem.
— Pokaż!
Dałem mu paszport, ale kiaja zaledwie rzucił nań okiem, zawołał:
— Ależ on jeszcze ani razu nie wizowany! Dlaczego nie?
— Bo tego teskereh nie żądał jeszcze nikt odemnie.
— Więc jesteś najgorszym włóczęgą, jakiego ziemia nosi! Kara twoja staje się coraz cięższą!
— Czy nie zapytasz, dlaczego nie pokazywałem dotąd nikomu teskereh?
— No, dlaczego?
— Bo mogę coś innego pokazać; mianowicie to:
Podałem mu buyuruldi. Jest to pismo, polecające od baszy do władz jego paszaliku. Mały dygnitarz wiejski zrobił minę wielce zakłopotaną.
— No, nie pozdrowisz podpisu i pieczęci swego przełożonego? — zapytałem.
Skłonił się i odpowiedział:
— Czemu nie wspomniałeś pierwej o tem buyuruldi?
— Zbyt prędko uporałeś się z przesłuchaniem. Nie bardzo też wysiliłeś się na pozdrowienie pisma baszy. Wstań i zdejm obuwie, a wtedy pokażę ci jeszcze jeden paszport!
— Na Allaha! Masz może ferman?
— Tak, oto jest!
Otworzyłem wielki arkusz. Ferm an to paszport najważniejszy. W górze, pomiędzy kaligraficznemi ozdobami zawiera tytuły padyszacha, a władzom nakazuje jak najbardziej uwzględniać życzenia i potrzeby podróżnego. Zarazem znajdują się tam wszelkie korzystne dla właściciela postanowienia, n. p. po jakiej cenie może dostać konie, eskortę i przewodników.
Ferm an wywołał zamierzone wrażenie. Kiaja bowiem zawołał:
— O ludzie, powitajcie godność, podpis i pieczęć władcy wszystkich wiernych! Z ust jego płynie prawda i błogosławieństwo, a co rozkaże, to się stać musi wszędzie na ziemi.
Ukłonom nie było końca. Schowałem wszystkie trzy paszporty napowrót do skórzanego etui i zapytałem kiaję:
— Co powie padyszach, gdy mu napiszę, że mnie tutaj zelżono, że mnie nazwano mordercą?
— Łaski, hazreti! Nie wiedziałem.
Hazreti znaczy wysokość. Byłem zadowolony i przybrałem minę pełną godności.
— Gotów jestem przebaczyć, choć było to wielkim błędem nazywać mnie zbrodniarzem, gdy tymczasem przybyłem, aby tu wykryć zbrodnię. Idźno do komina i odsuń drzewo. Znajdziesz tam coś, co nie należy do tego domu.
Posłuchał natychmiast. Gospodarz nie mógł ukryć przestrachu, a żona jego uważała za rzecz najstosowniejszą zniknąć zupełnie. Wysunęła się chyłkiem przez drzwi.
Kiaja ukazał się z portfelem i oddał mi go. Był zużyty i stary. Wydobyłem z niego notatkę z mnóstwem uwag i rozmaitych historyi, dorzecznych i niedorzecznych — w języku niemieckim.
Treść notatki nie przedstawiała żadnej wartości. Przypuszczałem, że w przedziałkach portfelu będzie coś lepszego. Przeszukałem je i znalazłem stary bilet ze splecionemi rękoma i podpisanem pod tem zdaniem: „Śmierć nas nie rozłączy“, bilet kolejowy z St. Peter do Nabresiny, dwie kartki ze słownika wyrazów obcych, liść dębowy, podziurawiony szczotką, z wymalowaną na nim różą i podpisem: „Tyś jest tak piękna!“, dość zniszczony zeszycik z napisem: Dokładny rachunek opłat wszelkich rodzajów gry w skat — spis cen peszteńskiej winiarni, a wreszcie coś wartościowego, owiniętego w papier: banknoty austryackie, opiewające na ośmdziesiąt złotych reńskich.
To zdaje się, było dla gospodarza powodem zatrzymania portfelu, zresztą bezwartościowego.
— Skąd masz ten dżizdan? — zapytałem.
— Jest mój — odpowiedział.
— Kto te kartki zapisał?
— Ja.
— Jaki to język?
— To jest... to jest... to...
— Perski, nieprawdaż?
— Tak.
— Wobec tego powiem ci, że takiem pismem piszą tylko w Alemanii. Przeczytajno, co tu jest na tej kartce!
Był w największym kłopocie.
— O, ty tego nie potrafisz przeczytać! Ten dżizdan jest własnością człowieka, któremu na imię Madi Arnaud. Postaram się o to, żeby to napowrót otrzymał. Co do ciebie, to zasłużyłeś na karę; od ciebie teraz zależy, czy będę łaskaw, czy nie. Jeśli się przyznasz otwarcie, że przywłaszczyłeś sobie nieprawnie tę torebkę, to możesz ujść zasłużonej kary. Mów zatem! Czy rzeczywiście jest twoja?
Odpowiedź przyszła mu z trudem, ale ferman zrobił wrażenie. Uważał mnie teraz za wielkiego pana, którego należało bać się i wycedził w końcu z wahaniem:
— Nie; ona do niego należy.
— Czy wiesz, dokąd odjechał?
— Do Ismilan.
— Dobrze, przebaczam ci, ale pod warunkiem, że dasz każdemu z obecnych po pełnym garnuszku śliwowicy. Byłbyś dostał bastonadę i siedział pod kluczem wiele tygodni. Zgadzasz się?
— Tak — mruknął gniewnie.
Na to uchwycił mnie kiaja za rękę tak silnie i prędko, że omal nie przewrócił kałamarza.
— Panie — rzekł — dobroć twoja jest wielka, ale mądrość jeszcze większa! Karzesz gospodarza, wyświadczając nam dobrodziejstwo. Wspomnienie o tobie nigdy u nas nie wygaśnie!
— Nie okażcie się więc niegodnymi mojej dobroci. Pijcie wszyscy ku własnej radości i poprawie.
Pokrzywdzona dziewczyna nie weszła wcale do izby. Wyszedłem do niej — siedziała jeszcze na słomie. Zawiadomiłem ją, że pan jej przyznał się do kradzieży, a to wzbudziło jej obawy.
— Panie, teraz będzie źle ze mną.
— On nie wie, że słyszałem o tem od ciebie. Ale czemu służysz u niego, skoro jest tak złym panem?
— Muszę. Wypłacił mi naprzód trzydzieści piastrów, których potrzebowałam dla matki i nie mogę teraz pójść do innego pana, póki tych pieniędzy nie odsłużę.
— Ja ci dam te pieniądze; a czy znajdziesz potem zaraz inną służbę?
— Owszem, tego samego dnia, ale on nie wypuści mnie.
— Wypuści, bo ja mu każę.
— Panie, jak ci mam podziękować?
— Cicho bądź! Starałaś się o matkę i tem mnie radujesz. Czcij ją i nadal, gdyż kto kocha i czci swoich rodziców, w tym upodobał sobie Allah.
Dałem jej tę małą kwotę i coś jeszcze ponadto. Miała zupełnie inną minę, niż gospodarz, z którym się potem w drzwiach spotkałem. Szedł dzban napełnić i rzekł:
— Panie, to niepotrzebne wszystkim tym ludziom dawać śliwowicy. Wystarczyłoby, gdyby tylko kiaja dostał.
— Tak sądzisz? Ja ci powiadam, że wszyscy nie jesteście warci jednego para, a twoja śliwowica jeszcze lichsza od ciebie. Karzę was tem, że pić ją musicie i z przyjemnością myślę o jej skutku. Ale teraz mam jeszcze z tobą o twojej dziewce pomówić. Radzę ci ją odprawić.
— Ona mi winna pieniądze.
— Zapłaci.
— Czy ty jej dałeś?
— Tak.
— W takim razie niech sobie idzie. Nie chcę jej widzieć, gdyż ona to winna wszystkiemu, co się tu stało.
— Oświadcz jej to wobec wszystkich w izbie!
— To niepotrzebne!
— A ja uważam to za konieczne, bo ci nie ufam. Nie odjadę stąd, zanim ona nie odejdzie.
— Powiedziałem już, że może sobie odejść. Czy uważasz mnie za kłamcę?
— Jesteś złodziejem i człowiekiem gwałtownym. Jestem pewien, że kłamiesz także.
— Niechby mi to kto inny powiedział! Ale ścierpię tę obelgę. Ponoszę ogromną szkodę, ale jestem przekonany, że zapłacisz mi za flintę, którą popsułeś.
— Tak sądzisz? Czy jesteś muzułmanin?
— Nie, ormiański chrześcijanin.
— To wstydź się! Ten, którego okradłeś, był także chrześcijanin. To dodaje twojemu postępkowi jeszcze więcej hańby. Wy chrześcijanie powinniście być dla bisurmanów wzorem cnót wszelkich, a czem jesteście w rzeczywistości? Nie chcę ci prawić kazania, bo na nicby się nie zdało, ale jedno ci powiadam: Nie zapłacę ani za strzelbę, ani za wódkę, której mimo zamówienia nie piłem. Za paszę dla konia masz pięć piastrów i sprawa skończona!
Wziął pieniądze, nie odpowiedziawszy ani słowa i oddalił się. Usiadłem sobie na kamieniu pod drzwiami i czekałem. Wkrótce nadeszła dziewczyna z małym węzełkiem w ręku. Powiedziała, że zapłaciła swemu panu i otrzymała kartę odejścia. Pożegnała się ze mną wśród serdecznych objawów wdzięczności.
Teraz i ja opuściłem to miejsce, które mogło stać się dla mnie prawie niebezpiecznem. W ostatniej chwili nikt się o mnie nie troszczył, bo wszyscy zajęci byli śliwowicą. Odjeżdżając więc bez pożegnania, wyobrażałem sobie z przyjemnością możliwość zrozumienia moich zamiarów przez zwolenników śliwczanego niedogonu. Takie serdeczne wywałkowanie sobie wzajemnie skóry nie zaszkodziłoby wcale mieszkańcom tego zacisznego chanu.
W Topoklu wstąpiłem do chanu, którego właściciel był Turkiem. Tu panowała czystość, można też było dostać dobrej kawy. Ponieważ tędy prowadziła droga ze Stajanowej, zostałem tu, aby zaczekać na towarzyszy.
Sądziłem, że przez Topoklu przejeżdżać będą dopiero wieczorem, tymczasem zaraz popołudniu ujrzałem ich przejeżdżających. Zapłaciłem, co wypiłem i zjadłem i doścignąłem ich prędko. Zdziwili się nie mało, zobaczywszy mnie tutaj; miałem bowiem zamiar jechać do Palacy. Gdy im opowiedziałem, co mi się przydarzyło, żałował Halef, że nie był przy tem.
Oni wcale nie spali i wyruszyli o świcie. Konie ich były znużone daleką jazdą, ale do Ismilan mogły jeszcze dojść, a tam miał nastąpić dłuższy spoczynek dla ludzi i koni.
Dotarłszy do celu, zapytaliśmy o kawiarnię Dezelima. Dowiedzieliśmy się, że to nie tylko kawiarnia, lecz zarazem chan i że zostawało tu na noc mnóstwo podróżnych.
Było to, co prawda, niezbyt bezpieczne zajeżdżać do domu człowieka, który sobie kark skręcił przezemnie, ale wiadomość o tem nieszczęściu jeszcze nie doszła tutaj; a że Dezelim był szwagrem Szuta, spodziewałem się, że nasi zbiegowie do niego zajechali. Myślałem, że się tu o czemś korzystnem dowiemy.
Dom stał przy wspomnianej już powyżej ulicy. Miał obszerny dziedziniec ze stajniami i z nizkim budynkiem, w którym znajdowały się przeznaczone dla obcych sypialnie. Były to małe izdebki z całkiem pierwotnemi posłaniami. Kołdry itp. musiał podróżny przywozić z sobą.
Kiedy zsiedliśmy z koni, przystąpił do nas człowiek, o ponurym wzroku, pytając, czy chcemy przenocować. Na moją potwierdzającą odpowiedź odrzekł:
— W takim razie musicie spać na dziedzińcu. Wszystkie izby zajęte. Niema już miejsca.
— Dla takich także nie? Przy tem zapytaniu wskazałem na kopczę. Byłem ciekaw, czy to wywrze jaki skutek.
— Ach! To wy bracia — odpowiedział pośpiesznie. — To co innego; wyszuka się miejsce; ale będziecie spać po dwu, bo mam tylko dwie izby.
Zgodziliśmy się oczywiście i poszliśmy za nim na dziedziniec, aby konie dobrze umieścić. Po drodze wydało mi się, że słyszę jakiś śpiew tu niezwykły, ale nie zważałem na to. Kazano nam wejść najpierw do wspólnej izby kawiarnianej, gdzie nam powiedziano, że przypadkiem możemy dostać świeżego piławu z kury. Przyjęliśmy tę propozycyę.
Prócz nas nie było w izbie nikogo, a młodzieniec, który nam usługiwał, uważał widocznie rozmowę za grzech. Jedliśmy więc w milczeniu i bez przeszkody. Potem przyszedł mruk, aby nam wskazać przeznaczone dla nas izby.
— Wy macie kopczę — rzekł — a ja chętnie pomówiłbym z wami, gdyby nie brak czasu; mamy w ogrodzie teatr ze śpiewami.
— Kto śpiewa? — zapytałem zdumiony.
— Obcy śpiewak, który dziś przybył.
— Czy dostaje płacę?
— Nie. Przybył tylko na noc. Usiadł w ogrodzie i zaśpiewał, a wszyscy goście za nim powychodzili. On ciągle śpiewa, a oni ciągle słuchają, więc musimy im tytoń i kawę podawać w ogrodzie. To zabiera dużo czasu.
— Czy wiesz, skąd jest ten śpiewak i jak się nazywa?
— Pochodzi z kraju Austrya i ma obce nazwisko; powiada, żebyśmy go nazywali Madi Arnaud. Jeśli nie jesteście zanadto znużeni, możecie także zejść do ogrodu, ale nie zrozumiecie nic, bo on śpiewa w obcym języku. Mimo to brzmi to bardzo pięknie, tak pięknie, jak nie słyszało się nigdy. Daliśmy mu cytrę naszej panienki, a on wygrywa na strunach najróżniejsze głosy ptaków.
Przeprowadził nas przez dziedziniec i otworzył dwoje obok siebie znajdujących się drzwi nizkiego domku. Z dziedzińca wchodziło się odrazu do izb sypialnych. Kazał wnieść słomy i rozłożyć na tem koce; tę szczególną grzeczność zawdzięczaliśmy kopczy.
Omar i Osko otrzymali jedną izbę, a ja z Halefem drugą. Nasz przewodnik oddalił się, a równocześnie Omar i Osko, aby zabrać ze stajni nasze mienie.
Gdyśmy obaj z Halefem zajęci byli urządzaniem posłania, odezwały się tony cytry. Nasza sypialnia miała na przeciwko drzwi otwór okienny. Mierne światło rzucała po izbie napełniona łojem czarka, w której pływał płonący knotek.
To, cośmy usłyszeli, było regularną przygrywką o ośmiu taktach, po której nastąpiła wielce dla mnie niespodzianie typowa alpejska piosnka.
Zacząłem nadsłuchiwać, bo mi się coś przypomniało. Byłożby to możliwem? Halef też słuchał.
— Zihdi, czy wiesz, kto tak śpiewał? — zapytał.
— No, kto?
— Ten człowiek, który był z nami u Maleka, szeika Ateibehów i u Hanneh, mojej żony i korony córek. Nosił potężną szablę i miał bardzo białą chustkę na szyi, którą bardzo dziwnie nazwałeś.
— Masz słuszność. Ten człowiek śpiewał tak samo.
Z dołu zabrzmiały znowu dwie zwrotki, co Halefa wprost zelektryzowało.
— Zihdi — rzekł — ja wyjdę. Muszę zobaczyć, czy to rzeczywiście ten człowiek, który Hanneh oglądał.
— Tak, chodźmy.
Niedaleko drzwi naszych prowadziła furtka przez mur ogrodowy. Przeszedłszy przez nią, ujrzeliśmy na murawie szereg płonących kagańców łojowych, których migotliwe światło padało na półkole słuchaczy. Naprzeciwko nich siedział — tak, poznałem go odrazu — Marcin Albani, nasz znajomy z Dżiddah. Spostrzegłszy nas, rzucił nam przelotne spojrzenie, ale nie przypatrywał nam się dłużej, tylko śpiewał następne zwrotki.
Szedłem dalej powoli, aż stanąłem poza nim. Chciałem mu zrobić taką samą niespodziankę, jaką on nam zrobił swoją obecnością. Kończył właśnie zwrotkę. Po chyliłem się nad nim, wziąłem mu cytrę z ręki i zaśpiewałem ostatnią zwrotkę.
Zerwał się i wytrzeszczył na mnie oczy.
— Co? — zapytał. — Także Niemiec?
— Tak. Szczęść Boże, panie Albani!
— Pan mnie znasz? Cud nad cudami!
— A pan mnie nie? Możebyśmy przejechali się razem na wielbłądach?
— Na wielbłądach? Zaryzykowałem to tylko raz jeden i... a do miliona bomb i granatów, teraz mi przychodzi na myśl! To pan jest, pan, pan? Przewróciłbym z radości piec, gdyby tutaj był jaki! Skąd pan się wziął w Ismilan?
— Szukam pana.
— Mnie?
— Tak.
— Jakto? Czyś pan wiedział, że jestem tutaj?
— Tak. Przybywa pan z Czirmen i udaje się do Menliku.
— Rzeczywiście, on to wie! Ale od kogo dowiedział się pan o tem?
— Najpierw mówił o panu kowal Szimin w Koszikawak.
— Tak, byłem u niego.
— To znaczy... on nie miał właściwie o tem pojęcia, że to pan jest tym człowiekiem. Mówił o jakimś tirki czaghyryndży, który do niego zajechał.
— Tirki cza — czi — czo — czu — jakie to słowo. Co ono znaczy?
— Śpiewak.
— Ach tak! Niech tam sobie kukułka kuka po turecku! Mnie to ciężko przychodzi!
— A jednak podróżuje pan tutaj!
— No, porozumieć się jakoś potrafię. Gdy nie idzie słowami, to pantominą. Miny to mowa powszechna, którą każdy rozumie. Ale siadaj pan i opowiedz mi co...
— Proszę, może się pan odwróci? Jest tu jeszcze ktoś, co chce panu „dobry wieczór“ powiedzieć.
— Gdzie? Tu? Ach, to przecież pan hadżi Ha — Hi — Ho — z tem długiem nazwiskiem!
Halef poznał, że mowa o nim, więc rzekł z powagą:
— Hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah.
— Dobrze już, dobrze! Nie mogę sobie zapamiętać tylu hadżich. Z ostańmy przy prostem Halef. A zatem dobry wieczór, panie Halefie!
Podał mu rękę, a Halef ją uchwycił, nie rozumiejąc ani słowa.
— Proszę sobie przypomnieć, że poczciwy hadżi nie jest Niemcem — rzekłem. — On pana nie rozumie.
— Ach tak! Po jakiemuż on mówi?
— Po arabsku i po turecku.
— A to właśnie moje ciemne strony. No, my się już jakoś porozumiemy. Ale na teraz dość tego śpiewania. Teraz nastąpi opowiadanie.
Obecni zmiarkowali, że przyszło tu do całkiem niespodziewanego spotkania. Z widocznem niezadowoleniem zauważyli, że cytrę, na której zresztą dwu strun brakowało, odłożono na bok. Tryesteńczyk jednak wyrzekł się podziwu, którym darzyli słuchacze jego śpiew. Pociągnął mnie ku sobie na ziemię i rzekł:
— Teraz mi pan opowie, co pan przeżył od tego czasu.
— To wypełniłoby kilka wieczorów. Opowiedz pan najpierw, jak się panu powodziło!
— Dobrze i źle na przemiany. Zajmowałem się rozmaitemi rzeczami, częściowo szczęśliwie, a częściowo nieszczęśliwie. Teraz jestem kompanionem mego kompaniona i rozbijam się tutaj, aby zbadać, jakie można mieć z tego kraju korzyści.
— Dokąd się pan stąd udaje?
— Na jarmark do Menliku.
— Ja także.
— To pyszne! Czy zostaniemy razem?
— Tak, o ile pan ma konia dobrego. Ja się bardzo śpieszę.
— O, konia mam znakomitego. Pod tym względem niema żadnych wątpliwości co do naszej wspólnej podróży.
— Myślę, że lepiej pan jeździ teraz, niż wówczas na wielbłądzie, którego wynajęliśmy w Dżiddah.
— Niema obawy. Jeżdżę jak Indyanin, albo jak dyrektor cyrku!
— Ma pan własnego konia?
— Nie.
— Ojoj! A więc wynajętego?
— Tak. Mam dwa muły; jednego dla siebie, a drugiego pod towary. Właściciel jedzie na trzecim jako przewodnik i poganiacz.
— Tak, to jest tutaj cena zwykła dla obcych, nie znających stosunków i dających się wyzyskiwać.
— Jakto? Płacę za wiele?
— Tak. Tutejszy płaci połowę.
— Ach, poczekaj, hultaju! Od teraz dostaniesz tylko po pięć piastrów! Tylko nie przedwcześnie, mój panie! Jaki pan ma paszport?
— Teskereh.
— A zatem bez polecenia do urzędników? W ta kim razie nie może pan występować zbyt energicznie. Gdzie wynajął pan zwierzęta i przewodnika?
— W Mastanly.
— Niech mu pan płaci umówioną cenę, dopóki pan innego nie wynajmie. Z tamtym już ja się rozmówię.
— Dziękuję! Jestem panu mocno zobowiązany! Jak daleko mamy stąd do Menliku?
— Mniej więcej dwadzieścia pięć tureckich agherczów, albo piętnaście mil rozumie się w lini powietrznej.
— To byłoby trzy dni drogi. Ponieważ jednak latać nie umiemy, będziemy musieli jechać dłużej.
— Hm! Ja na swoim karym mógłbym tam być w dwa dni niespełna. Muły bywają często narowiste. Jak zachowują się pańskie?
— O bardzo dobrze!
Wymówił to tak przeciągle, że poczułem, iż popełnia małe kłamstwo, aby nie obudzić we mnie myśli wyrzeczenia się jego towarzystwa.
— Kochany panie Albani, czy pan nie przesadził cokolwiek? — spytałem.
— O nie, wcale nie!
— Miałyżby te muły, zwłaszcza muły wynajęte być bez żadnych wad?
— No, ten na którym ja jadę, ma mały narów. Oto staje niekiedy na przednich nogach i wywija tylnemi w powietrzu. A juczne zwierzę także nie zawsze tak biegnie, jak potrzeba. Czasem zatrzymuje się, aby ze zrozumieniem oglądać okolicę, czasami zaś kładzie się, aby się oddać ćwiczeniom myślowym i, co osobliwsze, zawsze tam, gdzie jest najgłębsze błoto. Ale to nic nie szkodzi, bo ono zwykle nadrabia to zaniedbanie. Oto gdy mu przyjdzie na myśl, że ruch przyczynia się do zdrowia, goni jak lokomotywa pośpiesznego pociągu. I wówczas rży z rozkoszy, widząc, że musimy się wracać, aby pozbierać pogubione rzeczy. I zwierzęta mają swoje gusta i guściki, a ja jestem na tyle ludzkim, że na to pozwalam.
— Dziękuję uprzejmie! Największym gustem dla takiego bydlątka powinno być posłuszeństwo dla pana.
— No, nie sądź pan zbyt surowo! Duch opozycyi wszędzie istnieje. Zresztą to są jedyne błędy tych mułów.
— To pański przewodnik wybrał, jak się zdaje, dla siebie najlepsze zwierzę?
— To prawda, ale ja nie mogę brać mu tego za złe. Każdy o sobie przedewszystkiem pamięta.
— To są zasady szlachetne, wedle których jednak pan powinienby także przedewszystkiem o sobie pamiętać. Ciekawy jestem, jak pan z takiemi zwierzętami przedostanie się przez uciążliwe przestrzenie, leżące przed nami. Dokąd udaje się pan z Menliku?
— Te jeszcze nie postanowione. Albo pojadę na południe do Salonik, albo na zachód nad Adryatyk, aby stamtąd dostać się morzem do Tryestu.
— Radzę pan u to pierwsze.
— Dlaczego?
— Bo ta podróż mniej niebezpieczna.
— Czy uważa pan ludność tutejszą za złą?
— Wprost za złą nie, ale ludzie mieszkający na przestrzeni stąd do Adryatyku, mają szczególne obyczaje. Lubią wspólność mienia i to tylko wówczas, jeżeli drugi coś posiada. Nadto chętnie ćwiczą się w strzelaniu i szermierce, przyczem biorą zawsze cudownym sposobem za cel jakąś żyjącą istotę.
— To rzeczywiście bardzo niemiłe.
— Pan ma przy sobie towary, a może także pieniądze. To bardzo ponętne dla ludzi z takiemi zapatrywaniami. Bez zbytnich skrupułów pożyczą sobie pańskich rzeczy na całe życie. Mogłoby się nawet zdarzyć, że pan, wsiadając na okręt, zauważyłby, że pana gdzieś w górach już zastrzelono i zakopano w jakiejś dzikiej czeluści.
— Za takie uwagi oczywiście dziękuję. Wcale tego sobie tak nie wyobrażałem. Dotychczas spotkało mię tylko, że mię w Adaczaly dość porządnie wygrzmocili a potem, że zgubiłem portfel. To ostatnie muszę przy pisać jedynie własnemu lenistwu, dlatego też nie kładę tego na rachunek tutejszej ludności.
— A może przecież?
— Czy może być ktoś temu winien, że ja coś zgubię?
— Nie, jeśli pan zgubił istotnie.
— Czy pan sądzi, że mi ukradziono?
— Bardzo podobne do prawdy, a jeżeli nie, to znalazca powinien był oddać panu portfel.
— Hm! Wszak on nie znał mnie? Sam nie wiem, gdzie mi się podział.
— Przypuszczam, że strata niezbyt wielka.
— Nie. Ośmdziesiąt austryackich guldenów papierowych. Tobym jeszcze odżałował, ale miałem tam kilka bardzo miłych pamiątek, których brak odczuwam boleśnie.
— Co to było?
— Rozmaite rzeczy, które pana nie zajmą.
— Tak. „Żadna śmierć nas nie rozłączy“.
— Jak? Co pan powiada?
— „Tyś jest tak piękna!“
— Panie, ja pana nie rozumiem!
— Dokładne obliczenie opłat wszelkich rodzajów skata. To zapewne wysoce cenna pamiątka przegranego solo żołędnego z siedmioma honorami i trzema dyskami.
— Co pan tu opowiada! Zaczynam wierzyć, że pan wie, co było w moim portfelu.
— Tak mniej więcej.
— Skądże?
— Miałem przyjemność rozmawiać o panu z bardzo piękną i młodą panią.
— Piękna? Młoda? Gdzież to?
— Zdaje się, że dużo ich pan zna.
— Dosyć.
— Oczywiście. Wszak pan podróżuje po to, żeby sobie żonę wyszukać.
— Ach, do pioruna! Teraz już wiem, kogo pan ma na myśli: służącą gospodyni z kubłem kwaśnego mleka w...
— Czy i za pana mieszała to mleko?
— Od rana do wieczora. Ma, zdaje się, do tego szczególne zamiłowanie.
— Każdy ma jakąś namiętność. Jej mąż, gospodarz także.
— Jaką? Czy gburowatość?
— Nie, to było tylko przyzwyczajenie. Jego namiętnością jest, nie oddawać znalezionych przedmiotów.
— Czy znalazł co?
Wyjąłem portfel i podałem Albaniemu.
— Mój portfel! — rzekł zdumiony. — To znalazł ten gospodarz?
— Tak i to za pańskiego jeszcze pobytu.
— A to łajdak! Skądże to jednak, że oddał go wam, skoro zataił przedemną?
— Zmusiłem go do tego. Wspomniana donna zdradziła mi, gdzie schował.
Opowiedziałem mu całe zdarzenie, poczem on otworzył portfel i przekonał się, że niczego nie brakowało.
— Pan rzeczywiście naraził się dla mnie na niebezpieczeństwo — rzekł. — Dziękuję panu!
— Przez pana? O nie! Ujmując się za pokrzywdzoną, nie przypuszczałem, że pan tam był wogóle. Nie ma pan zatem względem mnie żadnych zobowiązań.
— A ta biedna dziewczyna! A więc zamknął ją! A ja szukałem jej po wszystkich kątach i nie mogłem nigdzie znaleźć.
— Chciał się pan z nią oczywiście pożegnać?
— Naturalnie! Jestem wielkim zwolennikiem pożegnań i wogóle scen rozczulających. Czy nie zdziwił się pan, ujrzawszy w notatce pismo niemieckie?
— Było to dla mnie niespodzianką. Ale dość już na teraz. Wyruszam jutro wczesnym rankiem i chciałbym się teraz położyć na spoczynek.
— Spać? Chyba nie. Wszak pan ma opowiadać, jak się panu wiodło przez ten długi czas.
— To za wiele na dziś wieczór. Z resztą jedziemy razem i mamy czas na takie opowiadania.
— Gdzie pan śpi?
— Tu przez furtę za pierwszemi drzwiami.
— A ja za trzeciemi.
— W takim razie jesteśmy sąsiadami, gdyż dwaj moi towarzysze mieszkają przy panu. Dobranoc.
— Dobranoc!
Poszedłem najpierw z Halefem do stajni, ażeby zajrzeć do koni. Zaopatrzono je dobrze. Odmówiłem jeszcze jak zwykle przed spaniem Rihowi surę do ucha i chciałem się udać na spoczynek, ale na dziedzińcu spotkaliśmy owego ponurego człowieka, który nas przyjął. Zatrzymał się koło nas i rzekł:
— Panie, goście poszli, bo śpiew ustał. Teraz mam czas z tobą pomówić. Czy pójdziesz ze mną?
— Chętnie. Mój przyjaciel pójdzie także.
— On ma także kopczę, miło mi będzie go przyjąć.
Zaprowadził nas na front, do małej izby, w której ułożyliśmy się na leżących pod ścianami poduszkach. Przyniósł kawę w zgrabniutkich finganach i fajki niezwykłej roboty. Robiło to wrażenie zamożności. Po zapaleniu fajek usiadł przy nas i zaczął:
— Macie znak, dlatego nie pytałem was o paszporty, ale powiedzcie mi swoje imiona, abym wiedział, jak mam was nazywać.
— Mój przyjaciel nazywa się hadżi Halef Omar, a ja Kara effendi.
— Skąd przybywacie?
— Z Edreneh. Musimy się koniecznie zobaczyć z trzema ludźmi, którzy tu może zajechali.
— Kto oni?
— Znasz zapewne Manacha el Barsza. Mam jego na myśli i jego dwu towarzyszy.
Utkwił w nas ostre spojrzenie i rzekł:
— Spodziewam się, że jesteście przyjaciółmi!
— Czy przyszlibyśmy do ciebie, gdybyśmy byli wrogami?
— Masz słuszność.
— I czy mielibyśmy kopczę?
— Nie, a już najmniej ty twoją. Znam ją całkiem dokładnie.
To brzmiało niebezpiecznie. Nie dałem jednak poznać po sobie zakłopotania i zapytałem:
— Skąd ją znasz?
— Ona cokolwiek odmienna od zwyczajnych. To kopcza naczelnika. Była przedtem własnością mego brata Dezelima.
— Ach, więc jesteś bratem tutejszego gospodarza?
— Bardzo mi miło. Mam tę kopczę od niego.
— Więc jesteś także naczelnikiem i zamieniliście kopcze ze sobą. Gdzie go spotkałeś?
— W lesie niedaleko Kabacz w chacie żebraka Sabana.
— Ależ on tam właściwie nie jechał!
— Nie, on chciał odwiedzić piekarza i farbiarza Boszaka w Dżnibaszlu. Ja tam wstąpiłem był jako gość.
— A gdzie mój brat teraz?
— Jeszcze w Kabacz.
— Czy wolno wiedzieć, kim i czem ty jesteś właściwie? Jest wielu rozmaitych effendich.
— Powiem ci tylko jedno słowo, a poznasz, jak mnie masz sądzić, słowo „usta“.
Była to tylko próba, ale udała się w zupełności. Nasz gospodarz wykonał ruch, jak gdyby go zaskoczyła miła niespodzianka.
— To wystarczy — rzekł. — Nie chcę nic więcej wiedzieć!
— I dobrze zrobisz. Nie przywykłem do tego, żeby mnie wypytywano.
— Czem mogę ci służyć?
— Powiedz mi najpierw, czy Manach el Barsza zajechał tu do ciebie.
— Był tu z dwoma innymi.
— Kiedy?
— Został tu na noc i wyruszył wczoraj w południe.
— To śpieszył bardzo. On był także u twego krewnego, kiaji z Bukioj i zmienił tam konia.
— Czy ty byłeś u kiaji?
— Tak. Przyjm od niego pozdrowienie serdeczne, Manach el Barsza pojechał do Menliku. Czy wiesz może gdzie go tam szukać?
— Tak. On zostawił nam swój adres, bo brat mój także chce się udać do Menliku. Mieszka tam bogaty handlarz owoców Glawa. U niego zatrzymuje się Manach el Barsza. Każdy ci powie, gdzie stoi dom Glawy.
— Czy Manach el Barsza pytał o Szuta?
— Tak, chce się udać do niego.
— Ja także.
— To pojedziecie razem.
— Mam tę nadzieję, ale wola Allalia cudownemi chodzi drogami, a zdarzenia nie zawsze tak następują, jak my sądzimy. Może Manach prędzej odjedzie, niż ja się tam dostanę. Miłoby mi było dowiedzieć się, gdzie można będzie Szuta odnaleźć.
— Powiem ci to. Gdy pojedziesz z Menliku do Istib i dostaniesz się tą drogą do Radowicz, to musisz stamtąd udać się wprost na północ do miejscowości Zbigancy, która leży między wodami Bregalnicy i Sletowskiej. Mieszka tam rzeźnik Czurak, którego zapytasz o chatę w wąwozie, a on ci da odpowiedź. Gdy przybędziesz do tej chaty, dowiesz się o Szucie wszystkiego, co ci będzie potrzebne, a czego ja nie wiem.
— Przypuszczałem, że spotkam w Palacy handlarza koni Mosklana, ale go tam nie było.
— Jak, ty znasz Mosklana?
— Ja znam wszystkich tych ludzi. To posłaniec Szuta.
— Wiesz o tem także? Effendi, widzę, że jesteś wybitnym członkiem związku. Wyświadczasz nam wielki zaszczyt, zajeżdżając do nas. Rozkazuj wedle upodobania; jestem gotów do wszelkich usług.
— Dziękuję ci! Nie potrzebowałem nic, prócz wiadomości, którą dostałem od ciebie. Teraz chodźmy już na spoczynek!
— Kiedy nas opuścisz?
— Jutro o świcie. Nie potrzebujesz jednak nas budzić; wstaniemy sami na czas.
Pozdrowiwszy go łaskawie i uprzejmie, wyszliśmy od niego.
— Zihdi — rzekł Halef po drodze. — Dowiedzieliśmy się zatem o wszystkiem, co tylko chcieliśmy wiedzieć. Ten uważał ciebie za wielkiego opryszka, a mnie za twego przyjaciela i sprzymierzeńca. Są ludzie, którzy mają w głowie placki z jaj zamiast mózgu. Gdyby wiedział, że brat jego kark skręcił i że Mosklanowi wybiłeś zęby, nie życzyłby nam pewnie tak serdecznie dobrej nocy.
— O, kochany Halefie, nie tryumfujmy! Czyż to nie możliwe, żeby wiadomość o tem, co się stało, przyszła tu jeszcze dziś w nocy?
— Fi amahn Allah — broń nas Boże! Ten człowiek by nas zadławił.
— Musimy się mieć na baczności. Wleźliśmy do nory hyeny, aby spać u niej. Zobaczymy, czy się wydostaniemy szczęśliwie!
Sen miałem mimo to dobry. Zbudził mnie dopiero głos Albaniego, który już śpiewał swoje jodlery. Był to człowiek lekkomyślny i nieprzezorny i niestety już nie długo potem jodłował. Z tej podróży wrócił wprawdzie szczęśliwie, ale wkrótce potem utopił się podczas morskiej kąpieli.
Kiedy wyszedłem na podwórze, targował się właśnie o zapłatę z bratem gospodarza. Koszta biesiady wydały mu się za wysokie, ale w końcu musiał zapłacić to, czego żądano, chociaż było istotnie za wiele. Przedstawiłem to gospodarzowi, ale ten oświadczył mi po cichu:
— Cóż myślisz? Jeśli żądam więcej niż zwykle, to i wam się to przyda. To niewierny i musi zapłacić za tych, co mają kopczę, bo od nich nigdy nie żądam pieniędzy.
— A więc odemnie także nie?
— Nie. Ty i twoi towarzysze jesteście moimi prywatnymi gośćmi od was zapłaty nie wezmę.
Było mi trochę przykro, bo nie przyjmuje się gościny od wrogów. Ale ostrożność nakazywała to przyjąć. Poszedłem jeszcze z Halefem, Oską i Omarem do wielkiej izby, gdzie dostaliśmy kawę, poczem pożegnawszy się, ruszyliśmy w drogę.
Jechaliśmy wzdłuż Ardy. Przewodnik Albaniego wziął, jak zauważyłem odrazu, najlepszego muła dla siebie i siedział na dobrem tureckiem siodle. Niemcowi dał narowiste bydle i siodło, które mnie pobudzało do śmiechu. Gdyby to jeszcze było siodło pakunkowe, toby uszło; ale Albani jechał właściwie na jakimś postumencie drewnianym z ostremi krawędziami i tak szerokim, że nogi jego odstawały od boków muła na pół łokcia. To sprawiało mu niezawodnie ból, jeśli nie chciał kolan podnieść do poziomu siedzenia. Rzemieni, ani strzemion nie widziałem. Zamiast nich wisiały po obu stronach sznurki, pozwiązywane w kilka pętli: urządzenie raczej tanie, niż niezawodne.
Byliśmy niedaleko za miastem, kiedy spotkaliśmy jadącego naprzeciw nas człowieka z psem. Kundel zaszczekał na nas, a muł Albaniego wyrzucił tylne nogi w górę, wierzgając niemi pomału. Okazało się, że bydlątko było do pewnego stopnia wyćwiczone w tych obrotach i ruchach i wykonywało je artystycznie, ze smakiem.
— Ah, eh, oh! — zawołał jeździec. — Znowu zaczynasz, bestyo jedna!
Starał się utrzymać na siodle, ale nie zdołał. Zjechał przez głowę zwierzęcia i siadł na drodze, zanim jeszcze tylne kopyta muła dotknęły ziemi napowrót. Poszkodowany zerwał się i uderzył muła pięścią między uszy. Na to odezwał się właściciel:
— Czemu go bijesz? Czy on należy do ciebie, czy do mnie? Czy masz prawo dręczyć cudze zwierzę?
— Czy to zwierzę ma prawo zrzucać obcego jeźdźca? — odparł Albani.
— Czy on cię zrzucił? Spuścił cię całkiem powoli i porządnie, ażeby ci się nic złego nie stało. Jesteś mu winien wdzięczność. Tymczasem zamiast tego bijesz go.
— Wynająłem go do jazdy, a nie, aby zeń spadać. On mnie ma słuchać. Płacę za niego, więc do mnie należy. Gdy nie słucha, wówczas go karzę!
— Oho! Jeśli go raz jeszcze uderzysz, pojadę z powrotem i zostawię cię na gościńcu. Siadaj!
Albani wdrapał się na siodło, ale miły zwierz iść teraz nie chciał. Jeździec klął i piorunował, ale muł zachowywał się tak, jak gdyby się bawił jego gniewem. Kręcił ogonem i machał uszami, ale nie ruszył z miejsca. Albani nie śmiał go już znowu uderzyć. Zażądał od właściciela, żeby bydlę w ruch wprawił, ale ten odpowiedział:
— Zostaw to jego woli. Chce stać, to niech sobie postoi. Sam już pomyśli o biegu. My pojedziemy tym czasem dalej.
I tak się stało. Na zakręcie obejrzałem się. Uparte stworzenie stało jeszcze na miejscu i machało uszami. Ledwie minęliśmy zakręt tak, że muł stracił nas z oczu, puścił się w bieg, ale takim cwałem, że siodło, na którem podskakiwał Albani, trzeszczało we wszystkich spojeniach. Rozbiegłszy się raz, nie zatrzymał się muł koło nas, lecz pognał dalej.
To było zaraźliwe. Muł juczny, prowadzony przez właściciela za cugle, zerwał się nagle i popędził za uciekinierem, a my oczywiście za nim. Wkrótce jednak musieliśmy stanąć, aby pozbierać przedmioty, które powypadały z juków. Gdyśmy doścignęli Albaniego, siedział znowu na ziemi i pocierał ręką tę część ciała, której odpowiadało miejsce na siodle, a nie na ziemi. Oba bydlęta stały obok, kiwały ogonami, kręciły uszami i wyszczerzały zęby. Można było pomyśleć, że to miało przedstawiać szyderczy, złośliwy uśmiech.
Przymocowaliśmy znowu pozrzucane przedmioty, Albani wsiadł na siodło i ruszyliśmy dalej. Me upłynęło jednak pół godziny, a wstrętna kreatura stanęła znowu i nie chciała ruszyć z miejsca.
— Doścignie nas; jedźmy dalej — rzekł pan i władca.
Milczałem dotąd, ale teraz odezwałem się:
— Czy sobie życzysz, żeby ten juczny znowu uciekł? Jeśli się to powtórzy, to zajedziemy daleko. Niech weźmie bicz.
— Na to nie pozwolę.
— Tak, tak! Co ci powiedział ten pan, wynajmując zwierzęta?
— Zażądał dwóch koni, albo mułów, jednego pod wierzch, a drugiego pod pakunki
— Pięknie, bardzo pięknie! Więc nie żądał wyraźnie tego zwierzęcia, które mu dałaś?
— Nie.
— W takim razie złaź i zamieniaj się z nim!
Zdziwienie twarz mu pokryło. Uważał widocznie mój projekt za całkiem niepojęty, wprost nierozumny.
— Co mówisz? Ja mam mu dać tego muła? Wszakże to mój!
— Tam ten także twój, zrozumiałeś?
— Ale ja jeżdżę tylko na tym; na innym nie.
— W takim razie zrobisz teraz wyjątek. Ten pan zażądał jednego muła pod rzeczy, a jednego do jazdy wierzchem. Do tego należy siodło, ale ty masz tylko jedno i sam w niem siedzisz. Kto płaci za wierzchowca, musi go też otrzymać. Więc ty się z nim zamienisz.
— Ani mi się śni!
— Ale mnie się to śni! — rzekłem głosem podniesionym. — Ja mam ferman wielkorządcy; ten pan mi towarzyszy i jest pod moją strażą, a więc i padyszacha. Gdy ja ci daję rozkaz, to masz mi być poprostu posłusznym. Nuże z siodła!
Albani zsiadł już, właściciel jednak odpowiedział:
— On zażądał dwóch mułów i otrzymał je. Nie pozwolę sobie rozkazywać nikomu!
— Halefie!
Hadżi czekał już oddawna na to wezwanie z ręką na harapie. Zaledwie wymówiłem to słowo, świsnął harap przez plecy nieposłusznego i to z taką siłą, że uderzony wyskoczył z głośnym krzykiem ze siodła. Dostał jeszcze kilka razy i nie sprzeciwiał się już przenosinom. Trzeba postępować z ludźmi tak, jak nas do tego zmuszają.
Albani zgodził się naturalnie na zmianę. On skorzystał na tem, ale my nie, gdyż zanim dojechaliśmy do najbliższej miejscowości, uciekł dwa razy muł ze swoim panem, a raz z rzeczami. Na szczęście znaleźliśmy tam właściciela koni, który gotów był uwolnić nas od kłopotu. Tamtemu się zapłaciło. Widząc nas odjeżdżających, miotał na nas groźby rozmaite, ale nie zważaliśmy na to.
Chcąc w drodze do Menliku trzymać się kierunku prostego, bylibyśmy musieli przejechać przez Boltisztę. Ale prosta droga nie jest zawsze najkrótszą. Przecinało ją nam mnóstwo wzgórz i jarów poprzecznych. Aby się nie narazić na nieuniknione przeszkody i stratę czasu, zboczyliśmy na północ, bo zamierzaliśmy przez wyżynę Kruszema dostać się na dolinę Domusa albo Karłyka.
W południe zatrzymaliśmy się w Nastań, a wieczorem stanęliśmy w Kara Bulak, gdzie zostaliśmy na noc. Nazajutrz zwróciliśmy się znowu na zachód do Newrekup.
Około południa znajdowaliśmy się na płaskowyżu, spadającym stromo ku Dospad-Dere. Właściwej drogi nie było i z trudem tylko przedzieraliśmy się przez liczne i gęste grupy zarośli, które zagradzały nam drogę.
Gdy przejeżdżaliśmy obok jednej z takich grup, skoczył Rih nagle w bok, co się u niego rzadko zdarzało. Pozostawiłem go wolno, on zaś parskał, zwracając wyraźnie nozdrza ku zaroślom.
— Zihdi, tam się ktoś kryje — rzekł Halef.
— Może. W każdym razie to coś niezwykłego.
Hadżi zsiadł już z konia i wszedł w zarośla. Usłyszałem głośny okrzyk. Wrócił za chwilę i rzekł:
— Wejdź tam! Tam jest trup.
Poszedłem za nim razem z drugimi. Ujrzeliśmy małe wolne miejsce, otoczone dokoła krzakami. Na niem spoczywały zwłoki kobiety w postawie klęczącej z czołem, opartem na osobliwszej budowli.
Kilkadziesiąt kamieni leżało tu tak jeden na drugim, że tworzyły rodzaj ołtarza, na którym znajdowała się nisza, a w niej krucyfiks.
— To chrześcijanka! — rzekł Halef.
Miał słuszność. Była to ukryta w lesie świątynia, zbudowana może przez tę kobietę z ogromnym trudem; zauważyłem bowiem bardzo mało kamieni. Musiała je kto wie z jak daleka i z jakim mozołem znosić, aby móc bez przeszkody służyć swojemu Bogu.
Przejęło mnie to głęboko, a towarzysze, choć mahometanie, stali także w milczeniu. Miejsce, z którego Bóg powołuje duszę ludzką do siebie, jest miejscem świętem.
Ukląkłem do modlitwy, a towarzysze moi uczynili to samo. Następnie zbadałem zwłoki.
Kobieta mogła mieć lat około trzydziestu. Twarz o szlachetnych i delikatnych rysach była bardzo wychudła. Na rękach, złożonych jak do modlitwy i trzymających różaniec, nie było ani śladu mięsa. Na małym palcu prawej ręki miała umarła złotą obrączkę z ametystem, ale bez żadnego znaku. Ubrana była nie po bułgarsku, lecz po turecku. Przed wizerunkiem ukrzyżowanego odkryła głowę, a zasłona leżała obok. Była niewątpliwie kiedyś piękna, bo piękność jej nawet po śmierci nie znikła. Usta uśmiechały się, a na twarzy panował spokój; widocznie anioł śmierci dotknął jej łagodnie.
— Co zrobisz? — zapytał Halef.
— Można tylko jedno uczynić: trzeba znaleźć krewnych zmarłej. Muszą mieszkać gdzieś blisko, gdyż kobiety nie zwykły się bardzo od mieszkania oddalać. Jesteśmy zdaje się niedaleko Barutin. Chodźcie! Zostawimy ją oczywiście tutaj.
Dosiedliśmy znowu koni i odjechaliśmy.
Wyżyna opadała teraz bardziej stromo, a zarośla się rozstępowały. Ujrzeliśmy niebawem budynek w formie wieży, a w jego pobliżu kilka domów. Na ten widok rzekł właściciel koni:
— To zapewne karauł kapitana.
Karauły, są to wieże strażnicze, obsadzone wojskiem dla pilnowania okolicy i drogi. Pochodzą one z czasów dawniejszych, ale nie utraciły dotąd swego znaczenia.
Wieża stała wysoko, a głęboko w dole wiło się istotnie coś nakształt drogi ku jakiejś widocznej z dala miejscowości.
— To jest Barutin — rzekł koniarz. — Tu, gdzie teraz się znajdujemy, nigdy jeszcze nie byłem, lecz słyszałem o tym karaule. Mieszka tutaj kapitan, który popadł w niełaskę. Pokazuje się mało i żyje jak pustelnik. On nienawidzi ludzi, ale żona jego ma być przyjaciółką biednych i nieszczęśliwych.
— Jedźmy tam!
Gdyśmy przybyli do wieży, wyszedł z drzwi naprzeciw nas człowiek, po którym poznaliśmy, że był żołnierzem. Nie widziałem u nikogo jeszcze tak długiego i gęstego wąsa.
— Do kogo? — spytał tonem nieprzychylnym.
— Słyszę, że tu mieszka oficer.
— Tak.
— Czy jest w domu?
— Tak, lecz on z nikim nie mówi. Jedźcie dalej.
— Uczynimy to, ale powiedz nam pierwej, czy nie szukają tu w okolicy jakiej kobiety.
Twarz jego przybrała natychmiast wyraz najwyższego napięcia.
— Tak, tak — odrzekł. — Nasza pani zniknęła. Szukaliśmy już od wczoraj z rana, ale daremnie.
— Myśmy ją znaleźli.
— Gdzie? Gdzie ona? Czemu nie przybywa razem z wami?
— Prowadź mnie do twego pana!
— Chodź, chodź!
Zrobił się naraz uprzejmym. Zsiadłem z konia i poszedłem za nim. Wieża, zbudowana bardzo masywnie, nie miała na dole mieszkań. Wspięliśmy się na schody i weszliśmy do małego pokoju, w którym musiałem zaczekać. Doleciało mnie z przyległego pokoju kilka głośnych okrzyków, potem drzwi nagle się rozwarły, a na progu ukazał się kapitan.
Nie liczył jeszcze lat pięćdziesięciu i był pięknym mężczyzną. Oczy miał bardzo zaczerwienione: niezawodnie płakał.
— Znalazłeś ją? Gdzie ona? — zawołał pośpiesznie.
— Pozwól, że cię wpierw powitam — odrzekłem. — Czy mogę wstąpić do ciebie?
— Tak, proszę!
Dość obszerna komnata, do której wszedłem, miała trzy wązkie, wysokie, podobne do strzelnic okna. Pod ścianami leżały poduszki jako jedyne umeblowanie, a nad niemi wisiało dokoła mnóstwo broni i fajek. Na ziemi siedziało dwu chłopczyków, obejmujących się rękoma. Po nich także poznałem, że płakali. Marsowaty starzec nie oddalił się, chcąc usłyszeć, co powiem.
— Bądź pozdrowiony! — rzekł kapitan. — A więc gdzie moja żona?
— Tu niedaleko.
— To niemożebne. Szukaliśmy jej wszędzie bez skutku. Jeszcze teraz wszyscy moi ludzie są na poszukiwaniu.
Nie chciałem odrazu wyjechać z wieścią o śmierci i zapytałem:
— Czy żona twa chorowała?
— Tak. Była chora od dawna. Czemu się pytasz? Ja wiem, że już żyć długo nie może, bo mi lekarz powiedział, że ma suchoty.
— Jesteś przygotowany na prawdę?
Zbladł i odwrócił się, jak gdyby go przez to wiadomość miała mniej boleśnie dotknąć.
— Jestem mężczyzną — rzekł. — Mów!
— Ona nie żyje.
Na to zapłakali obydwaj chłopcy. Ojciec nie odezwał się ani słowem, tylko głowę przytulił do muru. Widziałem, jak mu pierś pracowała w walce ze szlochaniem, które wstrzymywał tylko z wielkim trudem. Dopiero po dłuższej chwili odwrócił się znowu do mnie i zapytał:
— Gdzie ją widziałeś?
— W zaroślach, stąd o dziesięć minut.
— Zaprowadzisz nas tam?
Zanim zdołałem odpowiedzieć, zabrzmiało za mną coś jakby głos duszonego człowieka. Odwróciłem się szybko i ujrzałem starego wąsala. Wsadził w usta róg bluzy, aby nie dosłyszano jego płaczu, ale mu się nie udało. Odjął bluzę i zaczął płakać głośno, aż litość brała.
Teraz już i kapitan nie mógł nad sobą zapanować. Płakał także, a chłopcy mu wtórowali. Żal mię porwał okrutny. Przystąpiłem do okna i wyjrzałem. Nie widziałem nic, bo łzy miałem w oczach.
Trwało czas dłuższy, zanim uspokoili się obaj ci ludzie. Kapitan zaczął się usprawiedliwiać:
— Nie śmiej się z nas, cudzoziemcze! Kochałem bardzo matkę moich dzieci. Ten był moim wachmistrzem, kiedy zaś utraciłem łaskę wielkorządcy, nie opuścił mnie, jak wszyscy inni. Ona była moją pociechą w samotności. Jakże ja bez niej wyżyję?
To, co miałem powiedzieć, nie powinien był może usłyszeć wachmistrz; spytałem przeto:
— Czy są tu jakie nosze?
— Tak panie — odrzekł.
— Przygotuj je i postaraj się o ludzi!
Wyszedł, ja zaś zapytałem kapitana:
— Jesteś oczywiście muzułmanin?
— Tak. Czemu o to pytasz?
— Czy twoja żona była chrześcijanką?
Zwrócił na mnie szybko badawcze spojrzenie i odpowiedział:
— Nie... ale czy masz powód do takiego pytania?
— Tak, sądzę, że była chrześcijanką.
— Była przyjaciółką niewiernych. Kiedy się tu sprowadziłem, potrzebowałem służącej. Przyjąłem starą kobietę. Nie wiedziałem, że była chrześcijanką, lecz zauważyłem później, że chciała uwieść moją żonę. Napędziłem ją. Od tego czasu stawała się Hara cichszą i coraz cichszą, płakała od czasu do czasu i zasłabła. Zaczęła kaszleć i traciła coraz to więcej na siłach.
— Więc byłeś dla niej zbyt surowy?
Odpowiedział dopiero po chwili:
— Czy miałem pozwolić, żeby porzuciła prawdziwą wiarę?
— A jednak to nastąpiło. Ze zgryzoty z powodu twej surowości zachorowała żona i umarła. Urządziła sobie ołtarz w zaroślach, aby wzorem chrześcijan móc się modlić do Wszechmogącego. Umarła podczas modlitwy. Niechaj teraz pokój nastanie między wami!
— Czyś ty może chrześcijanin?
— Tak.
Patrzył mi długo w oczy. Walczył z sobą. Następnie podał mi rękę i rzekł:
— Tyś temu nie winien, że jesteś niewiernym i że ona uwierzyła waszym naukom. Zaprowadź do niej mnie i moje dzieci!
— Możebyś zostawił chłopców. Jeszcze dość napatrzą się na oblicze zmarłej.
— Masz słuszność. Chodźmy sami!
Towarzysze moi stali jeszcze pod drzwiami. Ujrzawszy ich, powiedział kapitan:
— Myślałem, że sam jesteś, gdyż nie widziałem, gdyście nadjeżdżali. Jesteście moimi gośćmi. Tam jest stajnia, a tam właściwe mieszkanie. W wieży ja sam tylko mieszkam. Niema wprawdzie w domu nikogo, ale idźcie tam i niech się wam zdaje, żeście w domu.
— A gdzie jest wachmistrz? — spytałem.
— Nie znalazł nikogo i poszedł pewnie szukać nieobecnych. Wszyscy wyszli na poszukiwania za zaginioną.
Towarzysze moi pojechali do wskazanych sobie budynków. Halef wiódł Riha za cugle. Na widok konia odżył w kapitanie oficerski duch, bo zapomniał na chwilę o żałobie i zapytał:
— Czy ten koń do ciebie należy?
— Tak.
— Chrześcijanin i taki koń? Jesteś napewno dostojnym i zamożnym panem! Wybacz, jeśli zapomniałem okazać ci należny szacunek!
— Allah stworzył wszystkich ludzi i nakazał im być braćmi. Nie mam ci nic do przebaczenia. Chodź!
Zaczęliśmy się piąć pod górę. Gdyśmy dotarli do zarośli, gdzie ja się zatrzymałem, oglądnął się kapitan badawczo dokoła i zapytał:
— Czy to tutaj?
— Tak. Tam w środku.
— W tym gąszczu? Ktoby to pomyślał! Jak ją tam mogłeś znaleźć?
— Mój koń ją odkrył. Zatrzymał się tu parskając. Wejdź!
Przecisnęliśmy się przez gęstwę aż na miejsce otwarte. Nie zapomnę przez całe życie tej sceny. Gdy wzrok jego padł na zwłoki, wydał z siebie głośny okrzyk i runął koło niej. Wziął ją w ramiona, całował jej zimne wargi i głaskał ją pieszczotliwie po włosach. Widocznie kochał ją nadzwyczajnie, a jednak był dla niej nieubłagany.
Utrzymywała przed nim w tajemnicy swą wiarę. Ileżto razy musiała walczyć z cierpieniam i duszy!
Mąż zmarłej myślał, zdaje się, o tem samem. Teraz nie płakał już, trzymając ją w objęciach. Wzrok jego spoczywał sztywnie na jej rysach, jak gdyby szło o zbadanie jakiejś tajemnicy. Następnie rzekł:
— Zachorowała ze zgryzoty i umarła!
Byłoby niezręcznością chcieć go pocieszać. Powiedziałem więc:
— Umarła w wierze, która daje zbawienie. Chrześcijaństwo przyznaje także kobietom udział w szczęściu niebieskiem, a ty chciałeś jej zabrać to niebo.
— Nie mów tak! Słowa twoje rozdzierają mi serce. Ona nie żyje i może ja winę tego ponoszę. O gdyby mogła raz jeszcze oczy otworzyć, raz choć przemówić! Chciałbym jednego spojrzenia, jednego słowa! Ale odeszła bez pożegnania i nigdy już nie ujrzę jej oka, ani nie usłyszę jej głosu! I wydaje mi się, jak gdybym był mordercą!
Milczałem; nie odzywałem się, a on oglądał różaniec.
— To nie muzułmański modlitewnik — rzekł po chwili. — Musiałby mieć dziewięćdziesiąt i dziewięć kulek wedle dziewięćdziesięciu dziewięciu przymiotów Allaha. Ten sznurek zaś ma wielkie i małe kulki. Co to ma znaczyć?
Wytłumaczyłem mu.
— Czy możesz mi powiedzieć słowa pozdrowienia Najświętszej Maryi Panny i Pater Noster?
Wygłosiłem to, a gdy skończyłem, rzekł zwolna kapitan:
— I przebacz nam nasze winy! Czy sądzisz, że ona przebaczyła mi moją?
— Przypuszczam, ponieważ była chrześcijanką i kochała ciebie.
— To modlitewnik starej służącej, którą napędziłem. Zachowam go, gdyż znajdował się w ręku Hary przed śmiercią. A tutaj w górze, jest krzyż tej starej. Zostawiła jedno i drugie. To miejsce pozostanie takiem, jak jest; może i ja często będę je odwiedzać. Ale niechaj nikt go nie widzi. Wyniosę zmarłą. Chodź, panie!
Nie położył trupa zaraz w pobliżu, lecz poniósł go jeszcze dalej, aby nie można tak łatwo odgadnąć miejsca, w którem umarła. Zakrył jej twarz zasłoną i rzekł:
— Widziałeś oblicze. To grzech, lecz mogę się uspokoić, ponieważ umarła jako chrześcijanka. Ale niech na nią nikt inny nie patrzy!
Siedział, jeszcze czas jakiś koło niej i oskarżał siebie głośno. Ból jego był szczery, ale łagodniał coraz to bardziej. Następnie nadszedł wachmistrz z dwoma ludźmi, dźwigającymi nosze. Prowadził ich Halef. Zaniesiono zwłoki do domu, do wieżowego pokoju, gdzie poprzednio rozmawiałem z kapitanem. Z chłopców jeden miał lat dziewięć, drugi jedynaście; nie mogli pojąć straty, jakiej doznali. Płacz ich rozdzierał serce; musiałem odejść, aby głośno nie zaszlochać.
Mieszkańcy domów, okalających wieżę, wrócili; pozostawali w stosunku zależności do kapitana. Był zamożny i domy były jego własnością.
Na jego rozkaz przygotowano nam wieczerzę, on sam jednak się nie pokazał. Potem kazałem mu powiedzieć, że chcielibyśmy wyruszyć dalej, on zaś poprosił mnie do siebie. Wszedłszy do wieżowego pokoju, zastałem go przy zwłokach. Siedział zapłakany i znużony, wyciągnął do mnie rękę i rzekł:
— Chcesz mnie opuścić?
— Tak, muszę jechać dalej.
— Czy to konieczne? Czy nie możesz u mnie dzisiaj pozostać? Gdyby Hara jeszcze żyła, musiałaby mi opowiedzieć o wierze chrześcijan, ale skoro już nie żyje, nie mam od kogo dowiedzieć się o tem, prócz ciebie. Zatrzymaj się jeszcze tu i nie zostawiaj mnie samego z dręczącemi myślami.
Nie chciałem czasu tracić, ale zdawało mi się, że nie powinienem był odmówić jego prośbie i dlatego przystałem.
Towarzysze nie sprzeciwili się mojemu postanowieniu; siedziałem więc u kapitana aż do wieczora i dłużej. Prowadziliśmy rozmowę bardzo poważną. Jako laik nie grałem wobec niego roli misyonarza, ale ponieważ serce jego rozmiękło, starałem się wrzucić w nie ziarno w nadziei, że zejdzie i przyniesie owoce. Spędziłem u niego całą noc, poczem ruszyłem w dalszą drogę.
Jechaliśmy przez Barutin, popołudniu przez Dubnicę i przybyliśmy wieczorem do Newrekup, znanego dawniej z kopalni żelaza. Nazajutrz podążyliśmy dalej. Znajdowaliśmy się w słynnej okolicy, gdyż wedle podań greckich ożywiał i w ruch wprawiał Orfeusz w tych górach mocą swego śpiewu drzewa i skały. Około południa dotarliśmy nareszcie do Menliku.
Rozumie się, że nie pojechaliśmy tam, gdzie stanął Manach el Barsza. Szukaliśmy sobie innej gospody, ale zastaliśmy już wszystkie domy pełne.
Jarmark już się był zaczął, a obcy napływali w wielkiej liczbie. Albani zapłaciwszy handlarza koni, znalazł łatwo umieszczenie dla siebie; nam było trudniej z naszymi końmi.
Odprawiono n as właśnie w jednej gospodzie, kiedy przystąpił do nas jakiś mężczyzna i zapytał:
— Szukacie miejsca na nocleg?
— Tak — odrzekłem. — Czy wiesz o jakiem?
— Dla was, lecz nie dla innych.
— Czemu tylko dla nas?
— Bo macie kopczę. Jesteście braćmi. Mój pan przyjmie was u siebie.
— Kto jest twym panem?
— To woźnica, i mieszka stąd niedaleko. Jeśli za mną pójdziecie, to was zaprowadzę.
— Prowadź! Będziemy ci wdzięczni.
Poszedł przodem, a my za nim.
— Ja go już raz widziałem — zauważył Halef półgłosem.
— Gdzie?
— U wejścia do miasta. Stał tam i czekał widocznie na kogoś.
Teraz ja także przypomniałem sobie, że przejeżdżaliśmy obok niego. Nie uderzało mnie to; mógł to być tylko przypadek.
Później przekonałem się, że czekał na nas.
Zaprowadził nas pod dom o tak wysokim i szerokim zajeździe, że mogliśmy konno wjechać na dziedziniec. Stały tam dwa wozy, zaprzęgane wołami, prawdopodobnie własność woźnicy. Naprzeciw nas znajdował się dom drewniany, oznaczony przez naszego przewodnika jako stajnia. Powiedział nam, żebyśmy zaprowadzili tam konie.
— Czy nie sądzisz, że powinniśmy pomówić wpierw z twoim panem?
— Dlaczego?
— Nie wiemy jeszcze wogóle, czy będzie skłonny przyjąć nas u siebie.
— Przyjmie was. Ma miejsce, a ludzie, noszący kopczę, są przezeń zawsze mile widziani.
— Więc on także jest bratem?
— Tak. Oto nadchodzi.
Na dziedzińcu zjawił się mały grubas, który nie sprawił na mnie zbyt przyjemnego wrażenia. Zezował. Nie jestem wprawdzie uprzedzony do ludzi z tym błędem fizycznym, ale człowiek ten miał prócz tego koci, skradający się chód, kanciate szczęki, a nieraz doznałem tego, że osoby tego rodzaju odznaczały się fałszywym charakterem.
— Kogo tutaj sprowadzasz? — spytał parobka.
— To druhowie; mają kopczę, a nie znaleźli miejsca w chanach. Pozwolisz, że tu zostaną?
— Pozdrawiam ich. Jak długo tu zabawicie?
— Może kilka dni — odpowiedziałem. — Zapłacimy ci tak samo, jak w chanie.
— Nie mów o tem. Moi goście nie płacą nic. Zaprowadźcie konie do stajni i wejdźcie potem do mnie. Znajdziecie wszystko, czego wam będzie potrzeba.
Odszedł, a mnie się wydało, że zamienił z parobkiem spojrzenia z wyrazem silnego zadowolenia.
Stajnia była długa i dzieliła się na dwie części. W jednej stało kilka wołów, a drugą wskazano nam. Parobek wylazł po wązkich schodach na górę i powiedział:
— Znieść wam siana, czy też chcecie może innej paszy dla koni?
— Daj, co masz!
Gdy się schował na górze, zajrzałem przez dziurę z sęka w tylnej ścianie i zobaczyłem dosyć duży dziedziniec. Stał tam wysoki, silnie zbudowany mężczyzna, w postawie nadsłuchującej. Szło mu, zdaje się, o nas. Wtem zakaszlał z góry parobek, a człowiek ów odpowiedział mu w ten sam sposób, poczem wyszedł z dziedzińca.
Zwróciło to moją uwagą, ale gdy parobek powrócił, nie dałem tego poznać po sobie. Zaopatrzyliśmy konie i udaliśmy się do izby, gdzie czekał już na nas grubas. Siedział na poduszce przed trójnogiem, na którym leżała taca z filiżankami kawy. Pozdrowił nas ponownie i klasnął w ręce. Na to zjawił się chłopak, który napełnił filiżanki.
Odbywało się to wszystko tak gładko, jak gdyby tu już na nas czekano. Obok stało także naczynie z tytoniem. Napchaliśmy sobie fajki i otrzymaliśmy jarzące węgle do zapalenia.
— Masz bardzo dobrego konia — rzekł. — Czy sprzedałbyś go?
— Nie.
— To szkoda. Wziąłbym go zaraz.
— Jesteś zatem bogatym człowiekiem. Nie każdy potrafiłby za takiego konia zapłacić.
— Woźnice muszą mieć pieniądze. Skąd dziś przybywasz?
— Z Newrekup.
— A dokąd chcesz stąd pojechać?
— Do Seres.
Nie myślałem wyjawiać mu prawdy. Zrobił minę jak człowiek, który wie coś więcej o rzeczy, ale nie chce powiedzieć.
— Jakie tu masz interesa? — zapytał.
— Chciałbym kupić zboża i t. p. Czy jest tu kto, u kogo mógłbym tego dostać? Czy jest tu jaki handlarz owoców?
Nie udało mu się ukryć przebiegłego uśmiechu, gdy odpowiedział:
— Tu jest mejwedżi. Nazywa się Glawa i obsłuży cię dobrze, bo jest także bratem.
W ten sposób skierowałem rozmowę na tego Glawę, do którego miał zajechać Manach el Barsza.
— Czy daleko stąd mieszka? — pytałem.
— Przy drugiej ulicy. Znam go dobrze. Byłem zaledwie przed kwadransem u niego.
— Czy jest zajęty?
— Tak. Dziś nie będziesz mógł pójść do niego.
— Ma zapewne wielu gości?
— Jeszcze nie, ale czeka na nich. Przybędzie także Dezelim, rusznikarz i kawiarz z Ismilan. Znasz go może?
— Tak, to także nasz.
— Kiedy go poznałeś?
— Przed kilku dniami. Zajechałem do niego.
— Czy widziałeś też jego brata?
— Nawet rozmawiałem z nim.
Udawał obojętnego, ale wyglądało to tak, jakby pytaniami temi zdążał do jakiegoś celu. Dopytywał się o moje personalia, na co dawałem mu takie odpowiedzi, jakie za stosowne uznałem. Gdy zauważyłem po jakimś czasie, że wyjdę, aby obejrzeć Menlik i jarmark, ofiarował mi tak natarczywie swe towarzystwo, że mu nie mogłem odmówić, pomimo że byłbym chętniej poszedł tylko z Halefem.
Na mieście panował ruch bardzo ożywiony, ale jarmarku tego nie można było przecież porównać z naszymi. Milczący Turek chodzi cicho obok szeregów bud, albo raczej szeregów kramów, których właściciele siedzą w takiem samem milczeniu przy swych towarach, przyczem na myśl im nie przyjdzie wabić kupujących. Jeśli nawet kto się przybliży, to rzecz załatwia się spokojnie, niemal poufnie, jak gdyby szło o wymianę ważnych tajemnic.
Główna różnica polega na braku żywiołu kobiecego. Widzi się prawie tylko mężczyzn, tylko tu i ówdzie pokaże się kulista jak balon zasłona, z której przez mały otwór iskrzy się czarne oko. Kobiety nie muzułmańskie nie są wprawdzie obowiązane do takiej ostrożności, ale im także nie wypada wystawiać się na tłok jarmarku.
Karuzeli, bud z widowiskami i do grania w kości, nie było wcale. Kostka jest czemś okropnem dla prawowiernego muzułmanina, ponieważ zakazuje tego Koran. Nie należało też szukać tu katarynek i band muzykanckich, ożywiających jarmarki europejskie. Jedno tylko było, co nadzwyczajnie przypada Turkowi do smaku, tj. namiot z chińskimi cieniami. Nazywają to kara gec ojunu.
Tu wchodzili i wychodzili ludzie masami, tam z wyrazem najwyższego zajęcia, stamtąd uśmiechnięci i zadowoleni.
— Czy widzieliście już kiedy kara gec? — spytał nas woźnica.
— Nie.
— Jak to być może? Nie ma nic piękniejszego od takich cieni. Wejdźmy!
Zdawało się, że będzie niepodobieństwem otrzymać miejsce, ale z pomocą łokci, wprawionych w ruch całkiem bezwzględnie, dotarliśmy przecież do granic możliwości. Za chwilę jednak staliśmy wbici jak kliny w masę ludzką, czekającą w cichem utęsknieniu na upragnione rozkosze.
Mnie zaraz na początku zrobiło się niedobrze. Ludzie Wschodu śpią w ubraniu i rzadko kiedy je zmieniają. O regularnej zmianie bielizny ani mowy niema; to też nic dziwnego, że ich blizkość zauważa się nie okiem, lecz nosem. A teraz te strasznie stłoczone masy! Poeta „Piekła“ okazał niezwykłą wyobraźnię w wynajdywaniu mąk, ale jedną przecież przeoczył: mękę biednej duszy, wciśniętej pomiędzy wschodnich ludzi, duszy, która czeka na cienie, a nie zdolna podnieść ręki, aby sobie nos zatkać. Całe szczęście, że nie miałem jeszcze wówczas pojęcia o prątkach i tym podobnych potworach! Jakież to morze bakcyli musiało nas otaczać!
Wtem zabrzmiał przeraźliwy świst. Chciałem wyjść zaraz, ale nie mogłem. Tkwiłem w środku tak mocno, że nie dało się ani ruszyć ręką lub nogą. Musiałem więc wytrwać, dopóki drugi świst nie zawiadomił publiczności, że za ćwierć piastra widziała aż za dużo.
Teraz poruszyła się ta galareta ludzka i podzieliła się zwolna na poszczególne osoby. Wydobywszy się na dwór, zaczerpnąłem głęboko powietrza. Choroba morska jest zabawką wobec tego, co teraz już szczęśliwie przebyłem.
— Czy wejdziemy jeszcze raz? — spytał woźnica.
Halef wyciągnął przed siebie wszystkich dziesięć palców, na znak zaprzeczenia, ja zaś nie odpowiedziałem wcale.
Podczas dalszej naszej wędrówki, zauważyłem, że woźnica pilnował gorliwie tego, ażeby nas nie zgubić. Starał się też nie dopuścić do nawiązania rozmowy między mną a innymi. Zagadnąłem kilkakrotnie przechodniów, ale w tej chwili zbliżał się on, przerywał rozmowę i starał się mnie odsunąć. To wzbudziło we mnie podejrzenie na niego. Zacząłem przeczuwać, że ma jakieś zamiary.
— Czy nie będziemy przechodzić obok domu mejwedżego Glawy? — spytałem.
— Nie. Czemu o to pytasz?
— Chciałbym wiedzieć, gdzie mieszka, gdyż jutro pójdę do niego. Czy mi pokażesz?
— Tak.
— Czy mejwedżi jest Serb?
— Czemu to przypuszczasz?
— Bo ma serbskie nazwisko!
— Zgadłeś. Chodź za mną!
Po jakimś czasie pokazał mi jego dom, a ja zapamiętałem sobie. Wieczór już zapadał, gdyśmy wracali do domu. Tam dowiedzieliśmy się, że parobek upadł i tak się potłukł, że posłano po lekarza. Woźnica poszedł do niego, a ja przez dziedziniec do stajni.
Wszedłszy tam, ujrzałem konie bez dozoru. Osko i Omar wyszli także. Rih odwrócił ku mnie głowę, zarżał i jął parskać w sposób niebywały. Pieściłem go, głaszcząc po głowie. Zwykle pocierał przytem delikatnemi nozdrzami moje ramię i całował mnie w policzek — koń całuje także — ale teraz tego nie robił. Parskał ciągle, okazując przytem wielkie rozdrażnienie. Przypatrując mu się, zobaczyłem mimo panującego w stajni zmroku, że stał tylko na prawej tylnej nodze. Podniosłem lewe kopyto i obmacałem. Rih parsknął i drgnął nogą jak z bólu.
— On kuleje — rzekł Halef. — Tego nam jeszcze brakuje! Gdzie się mógł tego nabawić?
— Zaraz zobaczymy. Wyprowadźmy go na dziedziniec; tam jeszcze jasno.
Kary kulał istotnie i to tak znacznie, że mię to niepomiernie zdziwiło. Aż do chwili, gdy z konia zsiadłem, nie było ani śladu uszkodzenia. Skądże więc nagle teraz? Posunąłem ręką po chorej nodze, ale tutaj bólu nie było. Złe tkwiło więc gdzieś w kopycie. Podniosłem je, przypatrywałem się, ale nic nie znalazłem.Jąłem naciskać palcem, ale czyniłem to przez długi czas nadaremnie. Nareszcie zadrgał koń cały; pod sierścią wymacałem lekkie wzniesienie. Odsunąłem ją i spostrzegłem główkę od szpilki, wbitej biednemu zwierzęciu w żywe mięso nad krawędzią kopyta.
— Patrz Halefie, to szpilka!
— Allah, jak to być może? Gdzie on na nią nastąpił.
— Nastąpił? W tem miejscu nie może być mowy o nastąpieniu. Popatrz!
Zobaczył główkę i w tej chwili wyrwał harap z za pasa. Chciał biec, lecz go wstrzymałem.
— Stój! Nie czyń głupstwa!
— Głupstwa? Czy to będzie głupstwo, gdy oćwiczę człowieka, który tak dręczy to zwierzę i chce je zmarnować?
— Zaczekaj jeszcze! Najpierw trzeba wyjąć szpilkę. Potrzymaj nogę!
Rih poznał, że mu chciałem ulżyć bólu. Do wyjęcia szpilki mogłem użyć tylko noża. Karego to z pewnością bolało, ale stał całkiem cicho. Po wydobyciu szpilki, rzekł Halef, wyciągając po nią rękę:
— Daj mi ją! Wynajdę tego nicponia i wbiję mu ją do... do... powiedz, zihdi, gdzie najbardziej zaboli!
— Wbijać mu szpilkę w mięso, to nie byłoby żadną karą. Zaprowadźmy konia nazad do stajni.
Rih mógł stąpać już znowu. Byłem nie mniej od Halefa rozgniewany, ale należało rzecz rozważyć. W jakim celu okulawiono mi konia?
— Ja wiem — rzekł Halef.
— No, na co?
— Aby cię skłonić do sprzedania karego.
— To chyba nie. Cyganie używają czasami tego środka. Jeśli się igły nie znajdzie, uważa się konia za nieuleczalnego i sprzedaje za bezcen. Tu jednak jest jakiś inny zamiar.
— Wszak pytał cię, czy sprzedasz konia.
— Aby widocznie wywnioskować z mej odpowiedzi, że ani nie myślę o tem. A jeśli sądził istotnie, że takim nikczemnym środkiem skłoni mnie do sprzedaży, to pomylił się bardzo. Trudno mi się oprzeć pewnemu podejrzeniu, które wprawdzie jeszcze nie jest określone, ale może się okazać słusznem.
Dlaczego ten woźnica tak się mnie trzymał, że to mnie aż zastanowiło? Dlaczego starał się zapobiec porozumieniu się z kimś drugim? Nadto przypomina mi się to skomlenie, które słyszeliśmy za naszym powrotem. Parobek ma być zraniony, jak jego pan powiada. Hm!
— Hm! — mruknął także Halef w zamyśleniu. — Zihdi, coś mi przychodzi na myśl.
— Cóż takiego?
— Myślałem nad tem, z jakiego powodu okulawia się konia, jeżeli nie w celu zmuszenia właściciela do sprzedaży.
— I znalazłeś ten powód?
— Tak. Może być tylko jeden, to jest ten, żeby koń nie mógł chodzić; chcą jeźdźcowi w szybkiej jeździe przeszkodzić.
— Całkiem słusznie. I ja o tem myślałem. A jeśli jeden ma być zmuszonym do jazdy powolnej, to jaki zamiar w tem ma ten drugi?
— Prędzej go doścignąć, albo prześcignąć.
— Tak. Myśl, że zamierzają ścigać nas po naszym odjeździe stąd, jest bardzo zbliżona do prawdy.
— Ale dlaczego zależy na tem temu woźnicy? Nie uczyniliśmy mu nic złego. To nasz gospodarz, powinien więc nas strzec, a nie szkodzić.
— Jego gościna była nam bardzo na rękę, ponieważ nie znaleźliśmy miejsca, ale zachowanie jego dziwi mnie. Wydaje mi się teraz natrętnym. Skoro nas parobek oczekiwał na gościńcu, to widocznie wiedzieli o tem, że przybędziemy. Taka wiadomość mogła nadejść tylko z Ismilan. W drodze stamtąd straciliśmy dużo czasu i posłaniec mógł nas łatwo wyprzedzić.
— Patrz, zihdi! — przerwał Halef.
Odprowadziwszy Riha, byliśmy jeszcze w stajni, w której wtedy panowała już prawie ciemność. Na drodze także już zmierzchało, ale było jeszcze dość jasno, żeby objąć okiem cały dziedziniec. U wejścia stała jakaś stara kobieta. Oglądała się tak, jak gdyby miała jakiś zamiar tajemny. Następnie przeszła przez dziedziniec i przestąpiła próg stajni.
— Esgar, ty tu? — spytała.
— Kto to jest Esgar? — odrzekłem.
— Parobek.
— Niema go tu.
— Nie? Tutaj ciemno. Ktoś ty?
— Gość woźnicy.
Na to weszła dalej do stajni i zaczęła mówić pośpiesznie:
— Powiedz, czyś chrześcijanin?
— Tak.
— Przybywasz z Ismilan?
— Tak.
— Panie, uciekaj! Opuść ten dom i to miasto, ale jak najprędzej, dziś jeszcze!
— Dlaczego?
— Wielkie niebezpieczeństwo grozi tobie i twoim ludziom.
— Z czyjej strony? O jakiem myślisz niebezpieczeństwie?
— Ze strony handlarza Glawy. Niewiem jeszcze, na czem to niebezpieczeństwo polega. Chcą o tem jeszcze pomówić. Mam wezwać twego gospodarza, żeby przyszedł tam za godzinę, skoro się ściemni.
— Tam? Do kogo?
— Do Glawy, mojego pana.
— Ależ on nie mieszka wcale tak blizko.
— Zatajono przed tobą jego mieszkanie? To dowód, że mam słuszność, ostrzegając ciebie. Glawy dom stoi tu obok. Jego dziedziniec przytyka do tej stajni.
— Ach, tak! Za temi deskami wasz dziedziniec?
— Tak, umykaj! Ja niemam czasu. Zakradłam się tu do was i myślałam, że którego w stajni zobaczę. Ale nikt nie śmie mnie tu zobaczyć. Muszę zaraz iść do woźnicy.
Chciała odejść. Ująłem ją za ramię i poprosiłem:
— Jeszcze tylko chwileczkę! Przeczuwaliśmy już, że znajdujemy się w niebezpieczeństwie. Ty z przeczucia robisz rzeczywistość. Dlaczego jednak sama narażasz się na niebezpieczeństwo, żeby nas ostrzec?
— Wracaliście z jarmarku i przechodziliście obok domu. Widzieli was, a jeden nazwał ciebie giaurem, psem chrześcijańskim. Ja jestem też chrześcijanką i serce moje skłoniło mię do tego, żebym cię ostrzegła. Wyznajesz tę samą wiarę co ja, modlisz się do Świętej Dziewicy Marryam tak samo, jak ja. Jestem twoją siostrą i nie mogę pozwolić na to, żebyś życie stracił w niebezpieczeństwie.
— Bóg dobry ci to wynagrodzi. Ale powiedz mi, kto jest tym, o którym mówisz?
— Jest ich dwu. Przybyli dziś przed południem z Ismilan. Nazwisk ich nie znam. Starszego nazywają Żebrakiem, ale to przecież nie nazwisko. Na twarzy jego przebija się złość; zdaje mi się, że go już gdzieś widziałam. Może zajeżdżał do mego dawnego pana, do starej wieży, obok Barutin.
Zwróciła się do odejścia, ale ostatnie słowa skłoniły mnie do zatrzymania jej.
— Stój! — rzekłem. — Czy to ty zbudowałaś tam ze swoją panią w zaroślach ołtarz z wizerunkiem Ukrzyżowanego?
— Tak, skąd wiesz o tem?
— Przybywam stamtąd. Byłem gościem twego dawnego pana. Znalazłem twoją panią martwą na ołtarzu, dokąd udała się była, ażeby umrzeć.
— Więc ona nie żyje! Mój Boże! To prawda?
— Tak. Gdybyś miała czas, tobym ci o tem opowiedział; twój pan wspomniał o tobie.
— O! — rzekła natarczywie — Musisz mi to opowiedzieć. Nie mam ani chwili czasu, ale skoro tak, to odważę się na wszystko. Niech mnie zabiją, gdy mnie pochwycą. Wrócę, ale nie tutaj. Czy zostaniesz dłużej w stajni?
— Czy sobie tego życzysz?
— Tak. Przyjdę do tej ściany z desek; tak będziemy mogli rozmawiać, ty stąd, a ja stamtąd.
— Możesz wejść, te deski nie staną na przeszkodzie. Z łatwością jedną lub dwie z nich wyjmę, skoro tylko gwoździe powyciągam.
— Zauważą to potem!
— Nie, przymocuję deski napowrót.
— Dobrze. Nie zdradź się ani słowem, że byłam u ciebie. Teraz, odchodzę, a gdy się tak ściemni, że nie będzie można mnie zobaczyć, przyjdę.
Poczciwa kobieta odeszła z pośpiechem.
— Haza nassieb — to zrządzenie boskie! — westchnął Halef.
Miał słuszność. Właśnie ta stara służąca, ta wierna, choć potajemna, chrześcijanka musiała przebywać u tego handlarza owoców! Mahometanin zna wprawdzie słowo „przypadek“, ale oznacza tem coś, co dla innowierców wydaje się możliwem, on natomiast nigdy tego za możliwe nie uważa. Święte są dlań słowa taktir, kismet i kader[34], które określają coś wręcz przeciwnego.
— Czy sądzisz, że ona mówiła o żebraku Sabanie? — zapytał Halef.
— To bardzo prawdopodobne.
— Powiedziałeś przecież, że go kowal zabrał ze sobą!
— Widocznie umknął mu w jakiś sposób. Owego wieczora zaszkodził sobie na zdrowiu. To nie lada wysiłek dla niego, że przyjechał do Menliku.
— A kto może być ten drugi, zihdi?
— Przeczuwam, że to nasz gospodarz z Ismilan, brat kawehdżiego Dezelima, który kark skręcił. Żebrak opowiedział mu wszystko, a teraz ścigają nas, żeby się zemścić!
— Nie przyjdzie im to tak łatwo! — mruknął Halef.
— Musimy się przedewszystkiem dowiedzieć, co przeciwko nam postanowią. W tem dopomoże nam prawdopodobnie służąca.
— Poczciwa stara! Muszę ją czemś obdarzyć. Co jej dać, zihdi? Możeby kilka z tych srebrników, które znajdowały się dla mnie w woreczku?
— Niewątpliwie pieniądze będą najlepszym podarunkiem; ona pewnie uboga. Ale zachowaj sobie co twoje, mój Halefie! Ja to już załatwię.
— Wiedziałem o tem — zachichotał. — Ja mam tylko srebro, a ty posiadasz złoto. Darowuję z twojej kieszeni. Jesteś hojny i płacisz to, co twój stróż i przyjaciel drugim daje. Ale nie ofiaruj jej więcej, niż jedną złotówkę. Droga nasza jeszcze daleka; nie możemy wiedzieć, jakiej nam sumy będzie potrzeba.
— Jesteś dziś bardzo oszczędnym gospodarzem! Zważ, że ta kobieta, to nasza wybawicielka!
— Tem jeszcze nie jest. Ostrzegła nas tylko, ale myśmy już przedtem przeczuwali niebezpieczeństwo. Bylibyśmy ostrożni. Ale powiedz, zihdi, dlaczego mamy czekać na to, co o nas postanowią? Pójdźmy teraz do tego zdradzieckiego woźnicy. Przyłożę mu kilka razy moje pięści do nosa, a potem poszukamy sobie innego gospodarza.
— To nie uchodzi. Musimy dostać Manacha el Barsza i Baruda el Amazat, którzy się tu znajdują. Oni nie powinni nawet domyślić się, że wiemy o czemkolwiek. Muszę się dowiedzieć, poco właściwie przybyli do Menliku. Jeśli chcesz zrobić ze swoich pięści użytek, to znajdzie się jeszcze później sposobność potemu.
— Tak, chcesz czekać, dopóki cię tu nie zaskarżą jako mordercę! Powieszą cię potem, a ja płakać będę nad twemi zwłokami. Jestem wprawdzie twym opiekunem, ale nie możesz żądać odemnie zbyt wiele!
— To wielkie niebezpieczeństwo, o którem mówisz, pogorszyłoby się tylko, gdybyśmy się porwali na woźnicę. Zresztą, niema czasu na niepotrzebną gadaninę. Nie wolno nam gospodarzowi dać poznać, co wiemy. Jeśli jeszcze dłużej zostaniemy w stajni, może łatwo nabrać podejrzenia. Ponieważ zaś mam się tu spotkać ze służącą, muszę zajrzeć choć na krótki czas do niego. Ale zobaczmy jeszcze te deski.
Próchnienie ułatwiło mi pracę. Bez trudu dało się kilka desek rozluźnić. Potem poszedłem do izby.
Woźnica stał tu ze swoją żoną, która oddaliła się zaraz po mojem wejściu. Oboje rozmawiali prawdopodobnie o czemś bardzo poważnem; widać to było po ich minach.
— Czy Allah zesłał ci jakie troski? — spytałem go. — Widać je na twojej twarzy.
— Tak, panie, jestem zmartwiony — rzekł. — Parobek mój leży w krwi, która popłynęła mu z ust i nosa.
— Zaprowadź mnie do niego!
— Czy jesteś lekarzem? Tu już był jeden, ale chory cierpi tak wielkie boleści, że posłałem jeszcze po alchemika. Wyszedł właśnie.
— Jakie jego zdanie o chorobie?
— Poznał się na niej natychmiast, bo mądrzejszy od tamtego. On zna wszelkie choroby, wszelkie sposoby leczenia i lekarstwa. Powiedział, że chory ma wrzód w żołądku z nadmiernego jedzenia kwaśnych pomarańcz. Wrzód przeżarł się aż pod skórę. To, że parobek upadł, czy się potłukł, przyczyniło się tylko do jawnego wybuchu choroby. Alchemik chce mu dać coś wzmacniającego żołądek, a potem wyciąć z żołądka ropniaka.
— Czy się to uda?
— O, on ma noże, którymi rozcina najgrubsze kości, a żołądek miększy przecież o wiele.
— Tak, to widocznie wielki lekarz, ale mimo to pokaż mi chorego!
Woźnica zgodził się na to. Chory leżał na starym kocu, jęcząc bezustannie. Stracił już dużo krwi. Ponieważ spodnie i bluzę nosił na gołem ciele łatwo było dostać się do obrażenia. Krzyknął głośno, gdy go dotknąłem.
— Czy znasz się na wrzodach w żołądku?
— Tak, ale tutaj go niema.
— A co? Na co jest chory?
— To bardzo niebezpieczna choroba podków.
Spojrzał na mnie głupowato.
— Choroba podków? — rzekł. — O tej chorobie nic nie słyszałem dotychczas.
— Popatrzno tutaj! Ta spuchlizna wygląda całkiem tak, jak gdyby spowodowana została kopnięciem konia. Miejsce nabiegłe krwią ma kształt końskiego kopyta. Ta choroba tem się objawia, że łamie żebra, a nawiedza tylko tych, którzy nie umieją się obchodzić ze szpilką.
Nie wiedział dobrze, jak ma rozumieć moje objaśnienie. Dopomógł sobie pytaniem:
— Sądzisz, że ma żebra połamane?
— Tak. Płuca także uszkodzone, jak tego dowodzi ta krew. Twój alchemik jest głupiec; pierwszy lekarz był rozumniejszy. Jeśli nie zawołasz najlepszego lekarza z Menliku, ten człowiek umrze. Jeśli zaś wyzdrowieje, to niech lepiej uważa na cudze konie.
— Przecież on nie dotknął nawet cudzego konia!
— Ale koń jego dotknął i to tak, że zapamięta sobie moją radę.
— Czy znasz jaki środek na wyleczenie go?
— Tak, ale do tego wiele czasu potrzeba. Sprowadź lekarza, a zanim on nadejdzie, przykładaj choremu mokre chustki na piersi. To najlepszy środek na razie
— Mamy tu bardzo mądrego wojskowego lekarza, ale nie będzie miał czasu z powodu jarmarku. Czy nie dobrzeby było dać choremu napój z rumbarbarum i przyłożyć plaster ciągnący?
— Napij się sam rumbarbarum, ale zamieszaj w niem przedtem plaster. Ani jedno ani drugie nie zaszkodzi, dla niego zaś będzie za mocne.
— Panie, przemawiasz bardzo gorzko! Sam pójdę zaraz po tego wojskowego lekarza.
— A kiedy wrócisz?
— Nie wiem dokładnie. Muszę wstąpić najpierw do przyjaciela, który mnie zaraz nie wypuści. Gdy powrócę, zjemy wieczerzę. A może już teraz jesteś głodny?
— Nie. Dusza twa pełna dobroci, ale mogę zaczekać do wieczora.
Oddalił się istotnie zaraz. Wiedziałem, że najpierw odwiedzi owocarza. To mi było na rękę, bo mogłem pomówić ze służącą, nie obawiając się z jego strony przeszkody.
A zatem parobek wbił Rihowi szpilkę, a koń kopnął go przy tej czynności. Nie było już potrzeby karać tego człowieka, Żal mi go było pomimo jego złośliwego łajdactwa, do którego się użyć pozwolił.
Na dole spotkałem Oskę i Omara, którzy wrócili z przechadzki. Pierwszy z nich wziął mnie za ramię i rzekł półgłosem:
— Effendi, nas oszukują. Ten woźnica to kłamca i człowiek niebezpieczny.
— Jakto?
— Handlarz owoców mieszka zaraz za nami; pytaliśmy się o niego. A wiesz, kto jest u niego?
— No kto?
— Ten, który nas gościł w Ismilan. Stał za drzwiami tego domu.
— Czy widział was?
— Tak, ale cofnął się zaraz, aby się ukryć. Myślał zdaje się, żeśmy go nie spostrzegli. Co uczynimy?
— Może będziemy musieli jeszcze w nocy opuścić to miasto. Tu są pieniędze. Kupcie owoców i trochę drobiu tak, żeby tego nie zauważono i oddajcie Halefowi. Nie wydalajcie się jednak na długo!
Odeszli, a ja udałem się do stajni. Ściemniło się całkiem i po niedługiem czekaniu zapukał ktoś w ścianę. Odsunąłem odczepione od dołu i wiszące tylko na górnych gwoździach deski i wylazłem na dziedziniec.
— Allah, Allah! Ty wychodzisz? — rzekła stara.
— Tak, to lepsze. Gdyby nam ktoś przeszkodził, wlezę szybko napowrót. Niema niebezpieczeństwa. Czy woźnica już u was?
— Nie, godzina jeszcze nie upłynęła. Ale panie, obiecałeś mi opowiedzieć o mej dobrej pani!
Miałem właściwie rzeczy ważniejsze do załatwienia ale ona zasługiwała na spełnienie tego życzenia. Zdałem jej sprawę tak obszernie, jak na to pozwalało obecne położenie. Na wieść o śmierci pani omal jej serce nie pękło. Płakała z cicha. Potem opowiedziała mi swoją przeszłość, jak ją jej pan napędził i jak po rozmaitych przykrych przejściach dostała się do handlarza owoców w Menliku.
Dobrze jej to robiło, więc słuchałem tego chętnie, mimo że walczyłem z niecierpliwością. W końcu jednak musiałem przerwać tej poczciwej duszy i zwrócić jej uwagę na teraźniejszość.
— O Iza, Jussuf, Maryam! — zawołała. — Ja myślę tylko o sobie, a nie o tobie. Czy mogę ci wyświadczyć jaką przysługę? Zrobię to chętnie.
— Owszem. Czy słyszałaś może nazwiska Manach el Barsza, albo Barud el Amazat?
— Tak. Oni obaj byli do dziś jeszcze z jakimś trzecim u mego pana.
— Aż do dziś jeszcze? Gdzie oni teraz?
— Niema ich.
— Dokąd pojechali?
— Nie wiem. Przybyli owi dwaj, o których ci mówiłam. Rozmawiano potajemnie, a potem tamci trzej odjechali. Następnie zawezwano woźnicę. Wiedzieli dokładnie, kiedy i skąd wy przybędziecie. Jego parobek musiał stanąć na drodze z Newrekup, a nasz na drodze do Vessme i Wlakawicy. W ten sposób nie mogliście im się wymknąć. Słyszałam, że jesteś chrześcijanin i że się chcą zemścić na tobie. Ułożyli plan, że zamieszkasz u woźnicy, a potem mieli zarządzić, co z tobą zrobić. Podsłuchałam to i postanowiłam cię ostrzec. Teraz jestem szczęśliwa, że tego dokonałam i chciałabym jeszcze więcej ci się przysłużyć.
— Dziękuję ci. Nie wiem, jak długo tu pozostanę i czy się jeszcze z tobą zobaczę. Pozwól, że ci coś dam na pamiątkę po cudzoziemcu, dla którego okazałaś tyle dobroci!
Wręczyłem jej przygotowany już z góry upominek. Nie powiedziała nic na to. Z powodu ciemności chciała, zdaje się, dotykiem przedmiot ten zbadać. Wreszcie zabrzmiało niemal za głośno:
— O Boże! Różaniec! O panie, jakiś ty dobry! To było najgorętsze życzenie mojego życia. Nie chciałam różańca muzułmanów, a chrześcijański taki rzadki i drogi. W każdej modlitwie pamiętać będę o tobie. Ale co mam dziś uczynić dla ciebie?
Dar wprawił ją w upojenie. Była w takim nastroju, że naraziłaby się na największe niebezpieczeństwo, gdybym tego zażądał.
— Czy sądzisz, że niepodobna się dowiedzieć, co oni postanowią? — spytałem.
— To będzie trudno. Musiałam do narożnika pozanosić rogóże i wino. Tam urządzą naradę, a tam niepodobna ich podsłuchać.
Przez „narożnik“ rozumiała pokój na poddaszu. Łotry zachowywali wielką ostrożność.
— Czy oni piją wino, ci wyznawcy proroka?
— O, piją często aż do utraty rozumu, tylko nikt inny nie śmie o tem wiedzieć. Ta izba całkiem ukryta. Trzeba tam wchodzić po starych schodach. Chciałam podsłuchiwać, lecz tam trudno bardzo z góry uciec pośpiesznie. Gdyby drzwi otworzyli, byłabym zgubiona. Pan zakazał dzisiaj tam wchodzić.
— Nie narażaj się też na takie niebezpieczeństwo! A jednak pragnę bardzo wiedzieć, o czem będą mówili.
— Ach, przychodzi mi coś na myśl — ja ich przecież podsłucham. Położę się na powale izby.
— Jak to sobie wyobrażasz?
— Tam na górze jest gołębnik. Wlezę tam i będę słyszała wszystko.
To było zabawne — gołębnik!
— A czy tam można wejść? — spytałem.
— Tak. Od wielu lat nie było tam już gołębi. Drzwi są tak duże, że człowiek wlezie całkiem wygodnie.
— Z czego podłoga?
— Z drewnianych patyków, poukładanych jeden obok drugiego.
— Czy leżą mocno?
— Bardzo mocno; ale pomiędzy nimi są szpary, przez które można całkiem dobrze zaglądnąć do izby pod spodem i wszystko słyszeć. Wejdę tam, a potem powrócę tutaj, aby cię zawiadomić.
— Hm! Nie chciałbym cię nakłaniać do tak niebezpiecznego przedsięwzięcia, a następnie jest to...
— Panie! — wtrąciła. — Ja to zrobię, zrobię bardzo chętnie!
— Wierzę ci, ale tam mogą mówić o rzeczach, których nie umiałabyś sobie dobrze wytłómaczyć. Sprawozdanie twoje zmyliłoby mnie potem, zamiast pomóc. Byłoby lepiej, gdybym sam mógł wleźć do gołębnika.
— Tam bardzo brudno na górze!
— To nic nie szkodzi. Pytanie tylko, czy się tam szczęśliwie wydostanę niespostrzeżony.
— O to niema obawy.
— Jak?
— Teraz jest ciemno, dlatego nie widzisz drabiny, przystawionej do domu. Po niej wchodzi się tam, gdzie pan przechowywuje słomę, przeznaczoną na sprzedaż. Potem jeszcze jedna drabina i znajdziesz się tam, gdzie leży siano. Idąc potem pod dachem, dojdziesz do drzwi gołębnika. Skoro tam wleziesz i drzwi zamkniesz za sobą, nikomu nie przyjdzie na myśl, że się tam ktoś znajduje. Na lewo od tych drzwi prowadzą schody do głównego budynku.
— Czy sądzisz, że mogę spróbować?
— Tak, ale ja muszę cię zaprowadzić.
— Dobrze. Na dół już sam znajdę drogę.
— Skoro tylko ci ludzie zejdą na dół, będę wiedziała, że i ciebie już niema. Potem znowu tu się zjawię. Może wtedy przydam ci się na co. Czy teraz cię zaprowadzić? Wnet upłynie godzina.
— Tak, lecz zaczekaj jeszcze chwileczkę!
Wlazłem nazad do stajni. Tam natknąłem się na Halefa, który nie oddalał się wcale.
— Zihdi — rzekł. — Słyszałem wszystko.
— Dobrze; w takim razie nie potrzebuję ci nic objaśniać. Czy Osko i Omar jeszcze nie wrócili?
— Nie.
— Posłałem ich po żywność. Nie wiem, jak się zakończy ta przygoda. Miej konie posiodłane tak, jak gdybyśmy zaraz mieli wyruszyć, ale rób tak, by tego nie spostrzegli.
— Przeczuwasz niebezpieczeństwo?
— Nie, ale należy być przygotowanym na wszystko.
— To i ja pójdę na górę!
— To niemożebne.
— Zihdi, tam niebezpiecznie, a ja mam przecież strzec ciebie!
— Ustrzeżesz mnie najlepiej, wykonywając moje polecenia,
— Weź przynajmniej z sobą swoje strzelby!
— Strzelby w gołębniku? To niedorzeczność!
— Widzę, że chcesz własnej zguby, ale ja będę czuwał nad tobą.
— Zrób to, lecz nie oddalaj się od koni. Mam nóż i dwa rewolwery, to wystarczy.
Wylazłem znów na podwórze. Służąca wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do drabiny. Nie rzekłszy ani słowa, wyszła pierwsza, a ja za nią. Dostawszy się na górę, poczułem pod nogami słomę. Staruszka pociągnęła mnie dalej o kilka kroków do drugiej drabiny, znacznie niżej. Wydrapawszy się na nią, znaleźliśmy się, jak to mówią, na ptasim strychu domu sąsiedniego. Tam wzięła mnie staruszka znowu za rękę i pociągnęła dalej pod szczytem dachu. Brodziliśmy w sianie. Ja jako wyższy od niej zawadziłem kilkakrotnie o belki i krokwie. Mówiła wprawdzie za każdym razem: „tu była belka“, ale zawsze dopiero wtedy, gdy się już z nią zapoznałem.
Nagle... brrr, grunt pochylił się w dół tak stromo, że straciliśmy równowagę i zsunęliśmy się w głąb na kilka łokci. Nie zaszkodziło to nam, bo sanna odbyła się po sianie.
Przewodniczka moja krzyknęła z przestrachu. Jęliśmy nadsłuchiwać, czy jej nie usłyszano na dole, gdy jednak nikt się nie odezwał, rzekła do mnie po cichu:
— Tu wprost przed nami znajduje się gołębnik, a na lewo są schody. Ja nie zejdę tędy, lecz wrócę tą samą drogą.
— Czy ci ludzie już tam będą?
— Nie, bylibyśmy ich słyszeli.
— To dobrze, bo doszedłby był do ich uszu twój krzyk.
— Uważaj tu, otworzyłam już drzwi. Ja odchodzę; strzeż się, żeby ci się nic złego nie stało!
Słyszałem jeszcze, jak się w spinała po sianie, poczem nastała dokoła mnie cisza i ciemność przerażająca.
W dziewiczym lesie amerykańskim nie czułbym w nocy takiego przygnębienia, jak tu w tej ciemnej, nieznanej i ciasnej komórce. Na prawo była ściana, na lewo schody. Znajdowałem się na przestrzeni kilku stóp kwadratowych. Poza mną strych z sianem, a przedemną cienka ścianka drewniana z drzwiczkami tak wązkiemi, że zaledwie się mogłem wcisnąć.
Otoczenie to było bardzo niebezpieczne ze względu na ogień, ale trzeba było koniecznie zobaczyć, gdzie się znajdowałem. Dobyłem woskówki i zapaliłem. Rozglądnąłem się szybko dokoła, zewnątrz gołębnika i poświeciłem do środka. Stara miała słuszność! Brudu było moc, ale musiałem to znieść. Szczęściem okazał się ten gabinet państwowy na tyle szerokim, że się w nim dobrze zmieściłem. W tem wydało mi się, że na prawo brak kawałka podłogi, podczas gdy lewa strona wyglądała dość pewnie. Wlazłem więc do wnętrza i drzwi zamknąłem za sobą. Nie zdołałem się jeszcze usadowić wygodnie, kiedy zaczął działać panujący tu odór. Spostrzegłem, że tu nikt nie wytrzyma bez przekichania całej fugi Sebastyana Bacha. To było wysoce niebezpieczne. Zacząłem ręką szukać dokoła i znalazłem sznurek. Pociągnąłem zań i rzeczywiście otwarły się dwa lufciki, a do wnętrza weszło tyle powietrza, ile nieodzownie potrzebowałem do oddychania.
Ten luksus uczynił mnie jeszcze wybredniejszym. Wylazłem znowu i przyniosłem sobie siana na podkładkę pod łokcie. Urządziłem się więc tak wygodnie, jak wogóle to być mogło.
Najmilszem byłoby mi w tej chwili, gdyby oczekiwani zaraz weszli, ale cierpliwość moja niestety miała być wystawiona na ciężką próbę. Poznałem przytem, że bez pewnych zarządzeń nie byłbym tam długo wytrzymał. Świeżego powietrza było za mało. Odsunąłem drzwi znowu. Zapach siana był przecież lepszy od ostrej woni gołębiego guana, wśród którego leżałem. Aby zapobiec kichnięciu, przewiązałem sobie nos chustką, a usta trzymałem jak najbliżej lufcików.
Tędy wlatywały i wylatywały niegdyś ptaki różczki oliwnej. Jedno spojrzenie na dwór pouczyło mnie, że się znajduję pod dachem. Dochodziły aż do mnie światła i hałasy jarmarku. Równocześnie roiły mi się różne myśli po głowie. Sławny emir Halefa, Hadżi Kara Ben Nemzi, w gołębniku! Obieżyświat tu w gołębniku! To całkiem tak samo, jak w sławnym poemacie o krawcu, który ma pójść w obce kraje, ale tak się ich boi, że go ruszyć z miejsca nie można, a matka zamyka go w gołębniku.
Myśląc o tej bohaterskiej balladzie, zacząłem się śmiać sam do siebie. To wywołało wstrząśnienia, które się udzieliły podłodze, wskutek czego zaczęła trzeszczeć.
Powinno mnie to było zaniepokoić właściwie, ale że te patyki wytrzymały już przedtem daleko silniejsze moje ruchy, więc nie było powodu do obaw. Gdyby nawet wytrzymałość gołębnika nie była obliczona na lat tysiące, to teraz leżałem cicho, więc nic stać się nie mogło.
Wysiedziałem tak bez ruchu z godzinę, a położenie moje stawało się coraz nieprzyjemniejszem. Mając nos zatkany, oddychałem ustami. Ostry, gryzący pył dostawał się do gardła i drażnił do kaszlu. Nie mogłem przecież także ust sobie zawiązać!
W tem zabrzmiały nareszcie podemną kroki i głosy ludzkie. Otwarto drzwi, zabłysło światło i wszedł jeden, dwu, czterech, pięciu, sześciu mężczyzn, którzy pousiadali na rozłożonych po ziemi słomiankach.
Teraz, kiedy zaczęło światło przeglądać, nie wydawała mi się już tak godną zaufania moja patyczkowa podstawa. Wykazywała wcale zatrważające luki. Bardzo mocna, powiedziała stara. Nie potwierdziło się to bynajmniej.
Deszcz przedostawał się przez dach nadwerężony, przemoczył guano, robiąc zeń dość zwartą powłokę. To było prawdopodobnie przyczyną, dla której ono jeszcze tam istniało, a nie pospadało dawno do izby.
Przypadkiem ruszyłem się na tej powłoce i to mogło się stać dla mnie zgubnem. Ujrzałem ku memu przerażeniu, że wszystkie przedmioty na dole pokryły się szarobiałą, miejscami na palec grubą warstwą pyłu, a do tego prószył w dalszym ciągu cieniutki deszczyk tego samego koloru.
Widoczne to było szczególnie wówczas, kiedy ci ludzie usiedli.
Ten, który miał świecę, człowiek długi i chudy jak szczypa, zapewne gospodarz, spojrzał gniewnie do góry i rzekł:
— Dżehenneme gitme kedije; onu oldurim — potępienie na tego kota; ja go zatłukę!
Można sobie wyobrazić, że ani nie drgnąłem; ledwie się odważyłem odetchnąć.
Obok handlarza owoców siedział mój kochany gospodarz, woźnica, potem następowali żebrak Saban i brat Dezelima z Ismilan. Żebrak miał owiniętą rękę i potężnego guza na czole: dowód, że poczciwemu kowalowi uszedł dopiero po ciężkiej walce. Dwu innych nie widziałem jeszcze dotychczas. Mieli kopcze, byli więc wtajemniczeni, a twarze ich aż się prosiły, żeby w nie walić. Jednemu z nich oprócz broni coś jeszcze wisiało u pasa, co mi się procą wydało. Nie wiedziałem wtedy, że tej broni używają jeszcze w tych okolicach.
Obaj zachowywali milczenie, tylko tamci mówili.
Żebrak opowiedział zdarzenie w leśnej chacie i zdał sprawę z naszego nocnego spotkania, jak dostał się w ręce moje i kowala. Jako jeniec, przywiązany do konia, musiał się poddać bez oporu i biec, dopóki o brzasku nie dojechali do pewnej wsi, gdzie wstąpili do znajomego kowala. Tam znalazł się przypadkiem przyjaciel żebraka w odwiedzinach, który uwolnił go z więzów tak, że mógł odjechać na koniu. Kowal ścigał go potem i dopędził. Przyszło do walki na pięści, w której żebrak otrzymał wprawdzie kilka silnych uderzeń, ale umknął ostatecznie. Oczywiście puścił się jak najprędzej prosto do Ismilan i tam dowiedział się w zajeździe, że ja tam już byłem i ruszyłem w dalszą drogę.
Gdy brat Dezelima dowiedział się, że brat jego skręcił kark przezemnie, wsiadł natychmiast z żebrakiem na koń i popędzili za mną. Wiedział przecież, że w Menliku zajadę do owocarza i że mnie tam znajdą na pewno.
Po drodze spotkali zapłaconego przewodnika Albaniego, który opowiadał im, co się stało dalej. Od niego usłyszeli, że pojechaliśmy kołem i śpieszyli, żeby przed nami dostać się do Menliku, gdzie chcieli konia żebrakowego wymieniać na lepszego.
U handlarza owoców spotkali Manacha el Barsza, Baruda el Amazat i zbiegłego razem z nimi dozorcę więzień i zawiadomili ich o wszystkiem. Ci trzej, ostrzeżeni w ten sposób, wyruszyli natychmiast, abyśmy ich nie schwytali, otrzymawszy wprzód uroczyste przyrzeczenie, że tamci nam przeszkodzą w dalszem ściganiu.
Czekano na nas na obu wschodnich wyjściach z miasta, by zakwaterować nas u woźnicy. Dalsze postępowanie miano dopiero omówić.
— Rozumie się samo przez się — rzekł owocarz — że te psy nie powinny doścignąć naszych przyjaciół.
— Nie doścignąć? — rzekł Ismilanin. — Tylko temu chcesz przeszkodzić? Nie ma się stać nic więcej? Czy ten cudzoziemiec nie zabił mojego brata? Czy nie oszukał mnie i nie wyłudził odemnie naszych tajemnic? Czy nie przyszedł do posiadania kopczy, wskutek czego uważałem go nietylko za jednego z naszych, lecz nawet za naczelnika? On związkowi naszemu największe szkody wyrządzi, jeśli mu pozwolimy odjechać. On musi zostać!
— Jak go nakłonisz do tego?
— Jak? Ty jeszcze pytasz?
— Tak, pytam.
— No, nie uskutecznimy tego pięknemi słowy i przedstawieniami. Musimy użyć przymusu, a tego dokonać możemy w sposób dwojaki. Albo go zaskarżymy, a wtedy go tutaj uwiężą, albo zatrzymamy go sami.
— O co chcesz go zaskarżyć?
— Czyż niema dosyć powodów?
— Żaden powód na nic się nam nie przyda. Powiedziałeś sam, że on ma trojakie papiery: teskereh, buyuruldi i ferman. Jest nietylko pod opieką władz, lecz także polecony przez padyszacha. Gdy go zechcą uwięzić, pokaże swoje paszporty, a natychmiast ukłonią mu się pięknie i zapytają, co rozkaże. Ja to znam. A nawet gdyby go zaaresztowano, może się z tego śmiać. To Frank i powoła się na konsula. Gdyby zaś wicekonsul się uląkł, to przecież jest konsul generalny, któremu ani na myśl nie przyjdzie nas się obawiać.
— Masz słuszność. Będziemy działać.
— Ale jak?
Wtem żebrak zrobił energiczny ruch ręką i powiedział:
— Na co tyle słów tracić? To zdrajca i morderca. Dajcie mu nożem w brzuch, a zamilknie i nic nie wygada.
— Masz słuszność — przyznał mu Ismilanin. — Mój brat nie żyje. Krew za krew! Okulawiliśmy mu konia, abyśmy go prędko doścignęli. Dlaczego ma wogóle stąd się oddalać? Mam ostry nóż. Podczas snu zakradnę się do niego i wbiję mu ostrze w serce. Tak nasz rachunek będzie wyrównany.
Na to odparł szybko woźnica:
— To nie uchodzi! Jestem waszym druhem i pomocnikiem; byłem gotów przyjąć go u siebie, ażebyście mogli go śledzić i nadal będę czynił, co do mnie należy; ale u mnie on zginąć nie może. Nie chcę się stawić przed sędzią za to, że zamordowano u mnie pupila wielkorządcy.
— Tchórzu! — mruknął Ismilanin.
— Milcz! Wiesz, że nie jestem tchórzliwy. Mam już z tego dość szkody, bo parobek mój ciężko ranny. Sądzę nawet, że ten cudzoziemiec domyśla się, cośmy zrobili.
— W jaki sposób?
— Mówił o szpilkach; może znalazł ją nawet w końskiej nodze. Te psy niewierne mają oczy dyabelskie. Widzą wszystko, czego widzieć nie powinni.
Na to odłożył jeden z nieznajomych mi swój cybuch na bok i rzekł:
— Krócej! Słowa dla dzieci i kobiet, my jesteśmy mężami, obowiązkiem naszym działać. Manach el Barsza ma czekać na nas w ruinie Ostromdża, gdzie mu powiemy, w jaki sposób unieszkodliwiliśmy te psy. Mamy z bratem zanieść mu tę wiadomość, a ja wieczności czekać nie myślę.
Słowa te były dla mnie niesłychanie ważne, bo mówiły mi, gdzie należało szukać zbiegów. Czekałem z największem zaciekawieniem na mające zapaść postanowienie. Niezwykłe to uczucie słyszeć o sobie samym, że się mają dobrać do jego szyi.
Starałem się oczywiście nie uronić ani słowa. Tembardziej też mnie gniewało, że usłyszałem z zewnątrz szelest siana. Podniosłem głowę. Byłżeby to kot, na którego gniewał się właściciel domu? Zwierzę przechadzało się teraz na górze w najnieodpowiedniejszej dla mnie chwili. Na dole podniosły się głosy. Tymczasem jeszcze głośniej zaczęło się robić w gołębniku. Dało się słyszeć hałaśliwe posunięcie, potem gniewne „ach!“, a w końcu ucichło wszystko za mną, ale i podemną.
Spojrzawszy w dół, przekonałem się, że wszyscy nadsłuchiwali. Oni także zauważyli te szmery. Szczęście, że w owej chwili głośniej rozmawiali ze sobą.
— Co to było? — zapytał żebrak.
— Pewnie kot — odparł owocarz.
— Jest tam tyle myszy na górze?
— Są myszy i szczury.
— A jeżeli to był człowiek, który nas podsłuchuje?
— Ktoby się mógł ośmielić?
— Zaglądnijno lepiej!
— To niepotrzebne, ale zrobię, jak sobie życzysz.
Wstał i wyszedł z izby. Teraz znalazłem się w niebezpieczeństwie. Skurczyłem nogi, jak mogłem. Nie miał wprawdzie światła ze sobą, ale, skoroby zauważył, że drzwi do gołębnika otwarte, nabrałby podejrzenia i wsunąłby rękę. Usłyszałem skrzypienie schodów. Wyszedł rzeczywiście na górę, ale na szczęście nie całkiem.
— Jest tu kto? — zapytał.
Nikt nie odpowiedział, ale w sianie szeleściło coś tak, że i on to niezawodnie słyszał.
— Kto tu? — powtórzył.
— Miau! — zabrzmiała odpowiedź.
Nastąpiło gniewne prychanie. A więc był to istotnie kot, któremu przedtem życzył potępienia. Owocarz mruknął niechętnie kilka słów pod wąsem i powrócił do izby.
— Słyszeliście? — spytał. — A przecież było to bydlę.
— Zihdi! — odezwało się szeptem.
Teraz dopiero rozpoznałem kota.
— Halef? — zapytałem jak najciszej.
— Tak. Prawda, jak znakomicie udałem głos kota?
— Człowiecze, co ci strzeliło do głowy! Narażasz siebie i mnie na największe niebezpieczeństwo!
— Czyż nie musiałem tego uczynić? Tak długo cię nie było. Jak łatwo mogli cię schwytać!
— Powinieneś był na to czekać!
— Mam czekać, póki cię nie zabiją? Nie, jestem twoim przyjacielem i stróżem.
— Który mnie jednak w kłopot wprowadza. Zachowuj się teraz całkiem spokojnie!
— Czy ty ich widzisz?
— Tak.
— I słyszysz ich?
— Tak, przecie! — odpowiedziałem niecierpliwie. — Ale nie będę ich słyszał, jeśli ty dalej będziesz do mnie gadał.
— Dobrze, ja będę milczał, ale dwu więcej usłyszy od jednego. Ja będę także nadsłuchiwał, wlezę tam zaraz.
Zmiarkowałem, że się gotował wleźć do gołębnika.
— Człowieku, czy cię dyabeł opętał? — szepnąłem mu. — Ja ciebie tu nie potrzebuję. Zostań tam! Niestety Ismilanin tak w tej chwili głos podniósł, że mię Halef nie mógł dosłyszeć. Przylazł do mnie — naprawdę przylazł. Kopnąłem go wprawdzie tęgo, ale on wziął to za dobrą monetę — zbyt dobrą jak na dane warunki. Uwziął się uparcie na to, żeby nadsłuchiwać i sądził prawdopodobnie, że to był przypadkowy ruch z mej strony.
Nareszcie wlazł. Wcisnąłem się na lewo, o ile to tylko było możliwe.
— O Allah! Jak tu śmierdzi! — szepnął.
— Do mnie tu, tu, całkiem do mnie! — wezwałem go. — Tam na prawo załamiesz się!
Zrobił nagły ruch ku mnie, przyczem wzburzył mnóstwo guana, bo na dole zaklął owocarz:
— Do dyabła z tym kotem! Teraz jest nad nami i zrzuca wszystek gnój.
— Puh, ah, oh, uh! — sapał Halef, bo mu żrący pył dostał się do nosa i do płuc.
Dzięki memu wezwaniu przysunął się do mnie całkiem i uczułem kurczowo robaczkowy ruch jego ciała.
— Acz cocuni — uważaj! — ostrzegłem go, czując mimo zawiązania nosa silne podrażnienie do kichania.
— Tak, zihdi! Niech nikt nie słyszy... oh... ih... bsz... gsz... disz... Allah dopomóż!
Walczył napróżno z nieprzezwyciężonem drażnieniem. Nieopisane, napróżno powstrzymywane sapanie i stękanie stawało się coraz wyraźniejszem i sięgnąłem wobec tego ręką mimowolnie, aby zatkać mu usta.
— OAllah! — Al — ill — ell — ha — ha — ha — hab — habciich, habciiiich!
Huknęło to tak mocno i tak skutecznie, że całe jego ciało się zatrzęsło. Ale równocześnie trzasnęło pod nami. Poczułem, że się zatrząsł i zachwiał cały gołębnik.
— Zi — zi — zihdi, o Mahomecie, zapadam się!
Stróż i opiekun chciał te słowa powiedzieć po cichu, lecz utraciwszy grunt pod sobą, krzyknął, jak gdyby wołał o pomoc. Schwycił mnie za ramię. Zrozumiałem, że ściągnąłby mnie z sobą i wyrwałem się. W następnej chwili zatrzeszczało dokoła mnie, jak gdyby się walił cały budynek, potem jeden okropny łomot, jeszcze okropniejsza chmura guana, a podemną głośne wrzaski, przekleństwa, kaszel i kichanie. Poczciwy hadżi runął z połową gołębnika.
Ja już także wisiałem w powietrzu. Za jednym szybkim rozmachem wydostałem nogi z dziury, a po drugim stanąłem całem ciałem poza gołębnikiem. Zerwałem chustkę z nosa i zacząłem kaszlać i kichać jak najęty. Teraz było już wszystko jedno, choćby mnie nawet słyszeli.
Na dole powstał piekielny hałas. Halef był w niebezpieczeństwie. Światło nie zgasło. Czy go schwytano, czy też był na tyle przytomny, że prędko uciekł? Zbiegłem, o ile ciemność na to pozwalała, schodami na dół. Wrzaski i krzyki były moim przewodnikiem. Poczułem ręką drzwi i to, że zamykały się z zewnątrz — wystarczało usunąć wiszący na sznurku kołek. Od wewnątrz nie były zamknięte. Gdy otworzyłem drzwi, buchnął na mnie gęsty pył guana, przez który przebijało się zaledwie światło lampy.
Ujrzałem, o ile oczy zdołałem otworzyć, chaos rąk i nóg, oraz patyków, które pospadały. To wszystko w ruchu przy wtórze nieopisanego zgiełku kaszlących, kichających i klnących ludzi, a do tego klaskanie, jak gdyby ktoś z całych sił walił harapem. Zobaczyłem, że ci ludzie trzymali siebie wzajem, mniemając, że pochwycili niespodziewanego intruza. Wtem zabrzmiał głos Halefa:
— Zihdi, gdzie ty? Czy spadłeś także?
— Tak, tutaj!
— Pomocy, pomocy! Teraz mnie mają!
Skoczyłem bez namysłu w sam środek kłębu. Trzymali go. Pochwyciłem go lewą ręką, wydarłem go im i wypchnąłem przez drzwi otwarte. Kilka uderzeń pięścią zmusiło ich do cofnięcia się. Natychmiast wyskoczyłem, zatrzasnąłem drzwi i zatkałem kołek.
— Halefie!
— Tutaj!
— Czyś ranny?
— Nie. Uciekaj!
— Tak. Tędy schodami!
Ująłem go za rękę i pociągnąłem w kierunku, w którym domyślałem się schodów. Prowadziły mnie głosy, dolatujące z dołu. Na skutek tych krzyków przybyli domownicy, aby zobaczyć, co się stało.
Zsunęliśmy się raczej po schodach, aniżeli zbiegli po nich. Na dole przewróciliśmy kilka osób i pobiegliśmy przez dziedziniec ku miejscu, gdzie rozluźniłem deski. Gdyśmy się prześliznęli i zatrzymali, aby odsapnąć, rzekł hadżi:
— Dzięki Allahowi! Nikt mnie już nie zawiedzie do gołębnika!
— Nikt ci tam wchodzić nie kazał!
— Masz słuszność. Sam jestem winien wszystkiemu. A jednak było to piękne, bo harap mój miał robotę, o której długo popamiętają ci ludzie. Słyszysz, jak wołają? Słuchaj!
— Tak, szukają nas. Gdzie jest Osko? Gdzie Omar?
— Tu — odrzekli obaj wezwani.
— Czy konie gotowe do drogi?
— Tak. Czekaliśmy już oddawna.
— Dalej ze stajni i z miasta!
Każdy pochwycił swojego konia. Zmacałem, że moje strzelby wisiały u siodła. Wsiedliśmy na dziedzińcu. Brama domu była otwarta, to też bez przeszkód dostaliśmy się na ulicę.
Halef jechał koło mnie i zapytał:
— Dokąd? Czy znasz drogę? Czy nie należałoby dowiedzieć się u kogo?
— Nie. Niechaj do niczyjej wiadomości nie dojdzie, dokąd się udajemy. Jedziemy na zachód. Najpierw byle z miasta. Potem już jakąś drogę znajdziemy.
— Ale czy musimy uciekać? Czy to konieczne?
— Odjeżdżamy; to w każdym razie najlepsze. Jeśli ci się podoba nazywać to ucieczką, możesz sobie pozwolić. Wiem, gdzie siedzi Barud el Amazat. Tutaj go niema; wyszukamy go razem z towarzyszami.
Wkrótke leżał Menlik za nami. Wjeżdżając dziś do tego miasta od strony przeciwnej, nie przeczuwałem, że je opuścimy tak prędko.
Po wyjeździe z Menliku otoczyła nas ciemna noc. Mimo to poczuliśmy, że znajdujemy się na drodze utartej. Przed nami płynęła rzeka Struma, czyli starożytny Strymon, tocząca swe wody z Menliku na południe ku żyznej równinie miasta Seres. Jechaliśmy krajem nieznanym. Wiedziałem tylko, że muszę spieszyć do Ostromdży, zwanej także Strumnicą od rzeki, nad którą leży. Powinniśmy byli właściwie skierować się ku Petridah, lecz bałem się, że się tego domyślą i pojadą za nami. To też wkrótce zwróciłem się pod prostym kątem na północ.
— Dokąd chcesz jechać, zihdi? — zapytał Halef. — Zbaczasz z drogi!
— Mam do tego powody. Baczność! Szukam ścieżki lub drogi, wiodącej na północ ku rzece w tym samym, co ta kierunku. Chcę zmylić pościg.
— To musimy uważać, bo bardzo ciemno.
Jechaliśmy po przestrzeni, która wydawała nam się ugorem. Wkrótce zauważyłem, że jesteśmy znowu na drodze. Z lewej strony dochodziło do nas skrzypienie kół ciężkiego wozu, zaprzężonego wołami. Ruszyliśmy w tym kierunku i niebawem doścignęliśmy ten wóz. Ciągnęły go dwa wielkie bawoły, a woźnica szedł przodem. Na olbrzymiem, wysoko wygiętem jarzmie, wisiała latarnia papierowa.
— Dokąd? — zapytałem woźnicę.
— Do Lebnicy — odparł, wskazując ręką przed siebie.
Zoryentowałem się dzięki tej odpowiedzi. Ta droga prowadziła więc do Lebnicy, położonej nad rzeczką tej samej nazwy, uchodzącą do Strumy.
— A wy dokąd? — zapytał.
— Do Mikrowy.
— To miejcie się na baczności. Droga niedobra. Czy jesteś młynarz?
— Dobranoc! — rzekłem, zostawiając go bez odpowiedzi.
Miał słuszność, że tak się spytał. Przy świetle latarni zobaczyłem, że ja i Halef wyglądaliśmy tak, jak gdybyśmy siedzieli w worze z mąką. Nie było jeszcze czasu się oczyścić. Nie chcąc zniszczyć ubrania, należało z tem zaczekać do rana.
Po pewnym czasie usłyszeliśmy tętent przed sobą. Dopędziliśmy samotnego jeźdźca, który nas uprzejmie powitał.
— Czy jedziecie także z Menliku? — zapytał.
Potwierdziliśmy to pytanie.
— Ja jadę do Lebnicy, a wy?
— Także tam.
— To dobrze. Przewoźnik nie przewiózłby mnie samego. Dla jednego człowieka nie zrobi tego o tak późnej godzinie. Ponieważ jednak i wy się musicie przeprawić, to da się nakłonić, bo więcej zarobi. Czy mogę się was trzymać?
— Dobrze, jeśli ci się tak podoba.
Właściwie nie była mi jego propozycya zbyt miłą, ale że służył nam równocześnie za przewodnika, nie odmówiłem jego życzeniu. Byłbym nic nie wiedział o przewozie.
Nie mówiliśmy już z sobą. Obcy jechał z boku za mną i za Halefem i obserwował nas. Spostrzegł zapewne mimo ciemności nasze strzelby i jasno-brudne ubrania, więc nie wiedział, za kogo nas uważać. Ponieważ nie zagadywaliśmy go, więc milczał także.
Przybywszy nad rzekę, skręciłem ku przewozowi, którego bylibyśmy nie znaleźli bez niego tak prędko. Na drugiej stronie rozstaliśmy się po krótkiem pożegnaniu.
Nie zamierzałem bynajmniej pozostać w Lebnicy. Wybrałem tę drogę, aby zmylić naszych przeciwników i ominąć Petridah. Z tego to miejsca prowadzi droga wzdłuż Strumnicy do Ostromdży. Tam wznosiła się ruina, w której czekać miał Manach el Barsza. Chciałem w nocy jeszcze dotrzeć do tej drogi. Pojechaliśmy więc zaraz dalej do Derbend, leżącego na południowy zachód od Lebnicy.
Zauważyłem niebawem, że Rih nie domagał na nogę. Czyżby to ukłucie szpilką miało pociągnąć za sobą jakie złe skutki? Gdyby to szlachetne zwierzę zachorowało, byłbym skrępowany. Musiałem konia oszczędzać i robić okłady. To też ucieszyłem się, ujrzawszy obok drogi jasny blask ognia. Zwróciliśmy się w tę stronę.
Wśród czystego pola stała nizka, długa, chata drewniana. Poznałem zaraz, że to jest sahan. Sahany, są to budynki, w których biją woły częstokroć w dość znacznej liczbie, aby z nich tłuszcz wygotowywać. Ottomanie nie lubią mięsa wołowego. Aż do niedawna nie umieli wyzyskiwać wartości bydła rogatego. Gotowano w tych sahanach tłuszcz i przewożono go do miast większych. Bardzo często wykrawywano tu tylko polędwicę w długie pasy, które następnie suszono i sprzedawano.
Zatrzymaliśmy się więc przed jedną z takich chałup. Większa część jej służyła do celów przemysłu rzeźnianego, a mniejsza była, jak się zdawało, mieszkaniem. Pierwszy przedział miał kilka szerokich drzwi, otwartych teraz na ścieżaj. Tu płonęło kilka ognisk, nad któremi wisiały olbrzymie kotły. Obok siedzieli rzeźnicy, dzicy, brudni i tłuszczem ociekający. Ognie rzucały blask daleko na pole i nadawały przedmiotom dziwacznej postaci. Ludzie ci usłyszeli, że nadjeżdżamy i powychodzili przed drzwi. Pozdrowiwszy ich, zapytałem, czy moglibyśmy znaleźć miejsce dla siebie. Jeden z nich przystąpił do mnie, przypatrzył się i rzekł ze śmiechem:
— Mącznik, co wylazł ze skrzyni z mąką! Gdzie pliszka, któraby go pożarła?
Reszta zawtórowała mu w śmiechu i zbliżyła się także. Było to arcymiłe przyjęcie! Chciałem odpowiedzieć im ostro, lecz Halef mnie uprzedził:
— Co mówisz, ty opasły trznadlu? Zliż sobie najpierw łój z twarzy i natrzyj nim swój rozum, zanim sobie z nas zakpisz! Piękność twoja nie zwiększa się wcale przez śmiech, bo pokazujesz przy tem zęby krokodyla i pysk buldoga, który się najadł chrzanu! Czy masz syna?
Stało się to tak prędko i niespodzianie, a wypowiedziane zostało tak ostro i z taką pewnością siebie, że ten człowiek wpadł w pułupkę.
— Tak — odrzekł całkiem strapiony.
— W takim razie jest to biedne dziecko potomkiem człowieka, który nie ma mózgu w głowie, bo należy do rodu małp. Żal mi go!
Teraz dopiero uświadomił sobie rzeźnik treść i rodzaj obelgi. Sięgnął ręką do wełnianego łachmana, który nosił na biodrach, po długi nóż rzeźniczy i odrzekł gniewnie:
— Czy dobrze słyszę? Co powiedziałeś?
— Widzę, że rozum twój nie wystarcza nawet na to, aby pojąć moje słowa, które były takie wyraźne! Czy mam je powtórzyć?
— Zefil dżidże — nędzny pędraku! Czy chcesz, żebym ci ten nóż w brzuch wpakował? Już puściłem się był z koniem między niego i Halefa, gdy w tem jeden z jego towarzyszy pochwycił go za ramię i rzekł prędko:
— Sykiut dur onlarin-war kopczaii — milcz, oni przecież mają kopczę!
Tej niebezpiecznie wyglądającej scenie nadało to natychmiast zwrotu na lepsze. Napastnik przypatrzył się nam lepiej i rzekł tonem usprawiedliwienia:
— Aw zeir etmec dim — przebacz, ja nie widziałem!
— Otwórz więc na drugi raz swe wzniosłe oczy — rzekł Halef. — Przecież łatwo zobaczyć, że ten emir, nasz przyjaciel i władca, nosi kopczę dowódcy! Przyjąłeś nas obelgami. Należałoby właściwie tak przyłożyć ci rękę do twarzy, żebyś kozła przewrócił aż tam do ostatniego kotła z tłuszczem. Ale jestem usposobiony łaskawie i dlatego darujemy ci winę. Dajcie nam miejsce na odpoczynek, paszę dla koni i szczotkę do ubrania, żebyście się potem przekonali, czy rzeczywiście jesteśmy mącznikami!
Halef był nieustraszony, a do tego miał zawsze szczęście w swoich bezwzględnych wystąpieniach. Ilekroć przez to wpadł w niebezpieczeństwo, wydobywało go zawsze z kłopotu moje wmięszanie się w sprawę. To też i teraz nie okazał trwogi przed tymi ludźmi, chociaż ich wygląd zewnętrzny nie budził bynajmniej zaufania.
Rzeźnik, do którego Halef zwrócił się był z naganą, przypatrywał mu się teraz z tą niebezpieczną dobrotliwością, z jaką amerykański brytan patrzy na szczekającego nań pieska salonowego. W jego twarzy przebijała się wyraźnie myśl: Biedny robaku, gdybym raz kłapnął zębami i jeden raz przełknął, jużbym cię pożarł całego, ale ja nie zrobię tego, bo mi żal ciebie!
Zsiedliśmy wreszcie z koni i dostaliśmy dla nich mieloną grubo kukuradzę. Dla nas było mięsa podostatkiem. Zabrałem się oczywiście do konia i poprosiłem o szmatę do mokrego okładu. Gdy go przyłożyłem koniowi, zapytał jeden z rzeźników, czy koń jest chory na nogę.
— Tak — odpowiedziałem. — Ukłuto go powyżej kopyta.
— I ty wodę na to przykładasz? To chłodzi wprawdzie, ale ja mogę ci polecić o wiele lepszy środek.
— Cóż takiego?
— Jestem znany tu w całej okolicy jako konował. Znam maść, która usuwa gorączkę i leczy wszelkie rany bardzo szybko. Jeśli spróbujesz tego środka, nie pożałujesz.
— Dobrze; spróbujmy!
Nie zrobiłem tego bynajmniej bez powodu. Słyszałem, że w niejednym z tych sahanów przeprowadzano kuracye, których nie powstydziłby się najuczeńszy lekarz. Mnie także wyszło na korzyść to zaufanie. Rih nosił maść przez trzy dni na nodze, a z ukłucia nie zostało ani śladu.
Ja i Halef spaliśmy na dworze przy koniach, Osko i Omar woleli w izbie. Na krótko przed rannym brzaskiem zbudzili nas poganiacze, którzy przypędzili mnóstwo spętanych przeważnie bawołów, sprzedanych do sahanu, bądź to z powodu wieku, bądź z powodu trudności poskromienia. O śnie już mowy nie było, pomimo że spoczywaliśmy dopiero dwie godziny.
Bawoły miano zaraz zarzynać. Chciałem zobaczyć, jaką metodą posługują się przy tem. Przeznaczonemu na rzeź zwierzęciu owijano dwa sznury dokoła rogów i wyciągano je po słupie w górę. Na belce poprzecznej stał człowiek, który dopóty walił toporem w czaszkę biednego zwierzęcia, dopóki nie zginęło. Walka ze śmiercią była okropna.
Poprosiłem, by mi pozwolili powystrzelać poświęcone śmierci zwierzęta. Na to roześmiali się rzeźnicy, Nie wierzyli, żeby kula mogła się wbić w to olbrzymie twardokościste zwierzę. Dowiodłem im czegoś wręcz przeciwnego.
Pierwszy bawół, do którego strzeliłem, stał jeszcze przez chwilę ze spuszczoną głową. Nawet koniec ogona nie drgnął. Z oczyma sztywnie we mnie utkwionemi stał na szeroko rozstawionych nogach jak figura, ulana z żelaza.
— Podać topory, topory i sznury! — krzyknął jeden z rzeźników. — Zaraz rzuci się na nas jak wściekły.
— Bądźcie spokojni! — odparłem. — Nietylko się nie rzuci, lecz padnie w tej chwili.
I tak się stało. Całkiem nagle, jak gdyby dopiero wtedy przeszyte kulą runęło potężne zwierzę na ziemię i nie poruszyło się już więcej.
Tak samo załatwiłem się i z innemi. Nie była to czynność zaszczytna, ale czułem przynajmniej wewnętrzne zadowolenie, że zwierzęta ginęły bez męki.
Dziwiło mnie, że nie pytano nas ani o „skąd“, ani „dokąd“. Może dlatego nie śmieli pytać, że miałem na sobie kopczę naczelnika. Zanim ruszyliśmy dalej, postaraliśmy się o zapas postramy, czyli suszonych połaci polędwicy bawolej. Mięso to trzyma się bardzo długo i jest nader pożywne i smaczne. Gdy zapytałem, ile jestem winien za przyjęcie, prosili rzeźnicy, żebym nie wspominał o zapłacie. Nie przyjęli nic. Rozstaliśmy się z tymi ludźmi wysoce zadowoleni, pomimo że pierwsze spotkanie nie wyglądało wcale pokojowo.
W godzinę potem dostaliśmy się do Derbend, a w południe byliśmy już w Jenikoi na lewym brzegu Strumnicy. Tu zatrzymaliśmy się cokolwiek i podążyliśmy dalej ku Tekirlik.
Konie były pomęczone; i nic dziwnego, bo począwszy od Adryanopola, nie zaznały wydatnego spoczynku. Jechaliśmy więc powoli i wygodnie, mając po lewej ręce rzekę, a na prawo wzgórza, wznoszące się ku wyżynie Plaszkawica Pianina. Halef jechał ze zwieszoną głową. Ten stan świadczył o złym humorze, co u niego było rzadkością; dlatego tem łatwiej wpadło mi w oko. Zapytałem go o przyczynę, na co mi odpowiedział, że go bolą piersi.
Ból spowodował prawdopodobnie wczorajszy nasz wypadek. Być może, że upadł na co, zlatując z gołębnika, chociaż nie mógł sobie tego przypomnieć. Było mi żal biedaka, postanowiłem więc skrócić dzisiejszą jazdę.
Przybywszy do Tekirlik, poszukałem przedewszystkiem chanu. Wskazano mi chałupę o niezbyt zapraszającym wyglądzie zewnętrznym. Mimo to zsiedliśmy, zostawiliśmy konie pod dozorem Omara i weszliśmy do środka. Tu przedstawił się nam widok nie bardzo apetyczny.
W niewielkiej, silnie zakopconej izbie, siedziało kilku mężczyzn. Jeden z nich był bardzo zajęty obcinaniem sobie sztyletem paznokci u nóg. Obok niego przykucnął drugi mężczyzna. Trzymał w ręku przedmiot, który przed wielu laty był może szczotką, i tarł nim część ubrania, zwaną spodniami tylko przez niego. Miały one na sobie tyle brudu, a właściciel pracował z takim naciskiem, że otaczała go gęsta chmura kurzu. Naprzeciwko nich zajął miejsce trzeci z rynką mleka między wyciągniętemi nogami i skrobał nożem czosnek do mleka. Pod trzecią ścianą siedział na ziemi czwarty i golił piątego, trzymając na kolanach jego głowę. Tym piątym był brodaty Arnauta. Na namydlonej czaszce miał tylko kosmyk włosów. Golarz rozmazywał wszystko, co zeskrobał z czaszki Arnauty flegmatycznie na ścianie i wyrabiał podczas tego miny, jakich nie widziałem nawet u golibrodów murzyńskich w Stanach Zjednoczonych. A to coś znaczy, bo ci czarni Barbers są słynni ze swoich min.
Ujrzawszy nas wchodzących i usłyszawszy nasze pozdrowienie, zaczęli ci panowie najpierw mierzyć nas wzrokiem. Po chwili zajęli się operator paznokci i czyściciel ubrań dalszym ciągiem swoich czynności. Człowiek z mlekiem skorzystał z tej sposobności, pakując w usta niebezpieczną dla życia dozę czosnku. Golarz natomiast zerwał się, skłonił głęboko i rzekł:
— Chosz geldinic; bendenic el ypir — bądźcie pozdrowieni, wasz sługa całuje rączki!
Ponieważ nie wyglądaliśmy tak brudno jak ten, który spodnie czyścił, wziął nas golarz za ludzi dostojnych.
— Mehandżi nerde — gdzie jest gospodarz? — zapytałem.
— Dyszar dadyr — na dworze.
— Berber-zen — jesteś golarzem?
— Hej, hej; im hekim baszi — czemuby nie; jestem starszym lekarzem!
Wygłosił te słowa tonem, od którego nie istnieje silniejszy do wyrażenia dumy i pewności siebie, wskazał na Arnautę i dodał z miną poważną:
— Onu da szisze komarim — postawię mu także bańki!
Zanim jeszcze zdołałem powiedzieć, że ta wiadomość powiększyła dziesięciokrotnie moje uszanowanie dla niego, kopnął go Arnauta tęgo w brzuch i zawołał:
— Psie, kogo masz obsługiwać? Mnie, czy tego tam? Czy sądzisz, że mogę tu leżeć, jak długo tobie się spodoba? Ja ci pokażę, że masz przed sobą urzędnika padyszacha!
Starszy lekarz przykucnął znowu co prędzej, ujął namydloną czaszkę i obrabiał ją dalej.
Miałem zamiar właściwie zaraz ruszyć w dalszą drogę, ale zatrzymało mnie „stawianie baniek“. Chciałem zobaczyć, jak się ten słynny mistrz sztuki lekarskiej zabierze do tej operacyi. Usiedliśmy więc obok siebie tak ciasno, żeby się tamtych nie dotknąć.
Gdy wszedł gospodarz i zapytał, czego sobie życzymy, kazałem podać raki, jako jedyną rzecz, na którą się można było zdecydować.
Golarz skończył robotę i jął błyszczącą czaszkę wycierać końcem kaftana, opluwszy go wpierw oczywiście. Następnie obnażył Arnauta swój korpus, przyczem okazał nam w każdym razie zaszczyt niemały, zniżając się do oświadczenia:
— Gidżiszim war — świerzbi mnie skóra.
Kilka dobrych uderzeń harapem lepszy skutek sprowadziłoby niż bańki.
Starszy lekarz przyniósł z kąta worek i wydobył zeń kilka przedmiotów, które wydały mi się staremi wagami zegarowemi. Mogły one zawierać po cztery dziesiętne litra. Do tego należał jeszcze instrument, podobny do nieużywanych nożyczek do obcinania knotów u świec.
Zapalono raki, a doktór potrzymał jedną z wag nad płomieniem. Gdy powietrze rozrzedziło się pod wpływem ciepła, musiał się Arnauta położyć na brzuchu, a golarz usiłował przytwierdzić mu do pleców olbrzymią bańkę.
Brzeg naczynia rozgrzał się mocno. Arnauta poczuwszy ból, wypalił starszemu lekarzowi tak silny policzek, że uderzony rozciągnął się jak długi koło ofiarodawcy.
— A tobie co? — złościł się pacyent. — Masz mi stawiać bańki, ale nie palić!
— Czym temu winien? — brzmiało usprawiedliwienie. — Instrument musi być gorący, bo inaczej nie pociągnie.
Odtąd miał się już na baczności i udało mu się przyczepić dwie bańki. Rzucił ku mnie tryumfujące spojrzenie, ale wyrwał go z tego zachwytu nad sobą samym groźny okrzyk Arnauty:
— Człowiecze, czy chcesz mnie zabić? Kto zniósłby takie boleści?
— Chwilkę cierpliwości! Czy swędzą cię jeszcze plecy?
— Nie. To pali, kłuje i gryzie!
— A, widzisz, że ci pomagam! Swędzenie już ustało. Teraz przyjdzie żelazko do ostrzenia.
Wyciągnął z worka długie żelazo i zaczął na niem ostrzyć instrument, który wziąłem za nożyczki do świec. Czynił to z miną tak przedsiębiorczą, jak gdyby szło o ścięcie hipopotama. Zbadał ostrze instrumentu na ściennej belce i ukląkł obok pacyenta.
Bańki tymczasem wychłódły i odpadły, pozostawiając dwie czerwone nabrzmiałości.
Lekarz przysadził się i jął liczyć:
— Bir — iki — ecz — raz — dwa — trzy! Allah ’1 Allah! Co robisz? Czy to wdzięczność za to, że ci zdrowie przywracam?
Oto w tej samej chwili, w której Arnauta poczuł ukłucie, dostał lekarz w twarz po raz drugi. Ofiara operacyi zerwała się i schwyciła cudotwórcę za kołnierz.
— Psie, ty mnie na pół zakłułeś! — ryknął. — Jak możesz tak bez miary marnować krew sługi padyszacha! Czy mam cię nadziać na rożen, czy udusić?
Powstałem także, ale nie z powodu tego zdarzenia, które mnie nic nie obchodziło, lecz dla zupełnie innej przyczyny. Oto człowiek, który obcinał sobie paznokcie, skończył tę czynność i zaczął inną niestety jeszcze mniej apetytną.
Zdjął z głowy jasną chustę, zwiniętą nakształt turbanu i rozłożył ją przed sobą. Następnie wyjął z kieszeni grzebień, grubo z drzewa wycięty i nie krępując się, zaczął w naszych oczach oddawać się czynności, którą śmiało można zalecać mieszkańcom Wschodu, jak najczęściej, którejby jednak nie należało wykonywać publicznie z tak ą swobodą. Nie był widocznie mahometaninem, bo miał pełne włosy, i to jakie włosy! I te kudły bronował z siłą... ale dość o tem.
Gdy operacya lekarska doszła do swego zajmującego zakończenia, nie chciał i on nic utracić z delikatnego widowiska. Powstał i wytrzepał poprostu chustkę właśnie tam, gdzieśmy siedzieli.
W mgnieniu oka znalazłem się oczywiście na dworze, a za mną i towarzysze. Halef zauważył z uśmiechem:
— Afw, effendi; tehammyl et mecdi daha hajle wakyt — wybacz mu, panie; on nie mógł już dłużej wytrzymać!
Zapłaciwszy gospodarzowi, opuściliśmy to miejsce, tylko dla zbieraczy owadów ciekawe. Drugi chan, choćby się tam nawet znajdował, nie był z pewnością bardziej ponętny. Towarzysze więc zgodzili się na moje zdanie, że lepiej noc przepędzić na wolnem powietrzu, niż w takim domu.
Za tą miejscowością dopędziliśmy ubogo odzianego człowieka, idącego obok dwukołowego wózka, zaprzężonego w małego, chudego osła. Pozdrowiłem go i zapytałem, jak daleko do Radowy i czy po drodze jest jaki zajazd. Mieliśmy jechać dwie godziny, a zajazdu nigdzie nie było. Zaczęliśmy rozmawiać, przyczem biedak zachowywał się bardzo pokornie. Widocznie musiał się przezwyciężyć, zanim zapytał:
— Czy chcesz zostać w Radowej, panie?
— Może się jeszcze przedtem zatrzymam.
— To musiałbyś nocować w polu.
— To nie szkodzi. Niebo jest najzdrowszym dachem.
— Masz słuszność. Gdybym nie był ubogim i chrześcijaninem, oddałbym ci mój dach.
— Gdzie mieszkasz?
— Niedaleko stąd; kilka minut w górę nad potokiem stoi moja chata.
— A czem jesteś?
— Ceglarzem.
— Właśnie dlatego, że jesteś ubogim i chrześcijaninem, zatrzymam się u ciebie. I ja jestem chrześcijanin.
— Ty, panie? — spytał zarówno zdumiony, jak ucieszony. — Uważałem cię za muzułmanina.
— Czemu?
Odpowiedział, wzruszając ramionami:
— Tu wszyscy chrześcijanie ubodzy.
— Ja też nie jestem bogaty. Nie rób sobie kłopotów. Mięso mamy z sobą. O nic cię nie poprosimy prócz ciepłej wody na kawę. Czy masz rodzinę?
— Tak, mam żonę, była także córka, ale umarła.
Twarz jego przybrała wyraz, który nie pozwolił mi na dalsze pytania.
Mogło się to wydać niewłaściwem, że staliśmy się ciężarem dla tego biedaka, ale doświadczyłem już tyle razy, że właśnie ubogi czuje się szczęśliwym i dumnym, gdy użyczy gościny komuś wyżej stojącemu od niego. Ubogi był bardzo ten człowiek. Wywnioskowałem to z jego odzienia, składającego się z płóciennego kitla i takich spodni. Głowa i nogi były bez okrycia.
Wkrótce dostaliśmy się nad potok, wpadający do Strumnicy, a doliną jego w górę aż do chaty, stojącej nad jamą w glinie. Chałupka miała tylko drzwi i jedno okno, ale za to prawdziwy komin. Obok drzwi znajdowała się ława ceglana, a za domem mały ogród warzywny z przylegającym doń sadkiem. Wszystko razem robiło przyjemne wrażenie. Obok stały długie stosy cegieł, ułożonych do schnięcia. Z jamy glinianej wyszła właśnie żona gospodarza. Słyszała, że nadjeżdżamy, ale można było zauważyć, że się przestraszyła widokiem tylu ludzi.
— Chodź tu! — rzekł mąż. — Ci effendi zostaną u nas na dzisiaj.
— O nieba! Ty żartujesz! — zawołała.
— Nie, nie żartuję. Ten effendi jest chrześcijanin. Przyjmiesz go z chęcią.
— Panie, pozwól, że się umyję! — rzekła. — Pracowałam w jamie.
Poszła do potoka, umyła sobie ręce, otarła je o fartuszek i podała mi prawicę, mówiąc:
— Nie widzieliśmy jeszcze nigdy takich gości dostojnych. Jesteśmy ubodzy i nie wiem, co wam mam podać.
— Mamy wszystko z sobą, czego nam trzeba — uspokoiłem ją. — Chcieliśmy jechać dalej, ale dowiedziałem się, że jesteście chrześcijanie, dlatego postanowiliśmy u was się zatrzymać.
— To wejdźcie do chaty! Spotyka nas dzisiaj wielki zaszczyt.
Brzmiało to tak szczerze, serdecznie i miło. Gospodyni także była bardzo ubogo odziana, ale czysto pomimo walającej roboty. Spódnica, bluza i fartuch były w wielu miejscach podarte, ale połatane starannie. Przyjemnie na to popatrzeć. Chude twarze obojga posiadały pewien rys, świadczący o cierpieniach duchowych.
Przez drzwi wchodziło się do małego przedziału, służącego za komórkę do przechowywania różnych narzędzi i za stajnię dla osiołka. Stąd wejście na lewo prowadziło do izby mieszkalnej.
Tu stał prawdziwy piec, zbudowany z cegieł. Zauważyłem tam stół, ławę i kilka stołków, zrobionych ręką męża i wyszorowanych do czysta. Na kilku przybitych do ściany deskach stały naczynia. W tylnym kącie znajdowało się łóżko, ujęte w świerkowe aż do powały sięgające gałęzie, a obok urządzono niszę z obrazkiem św. Bazylego i lampką przed nim płonącą.
Było tu ubogo, ale chędogo i swojsko.
Kobieta spojrzała na męża z zakłopotaniem. Dał jej oczyma znak, kierując wzrok poza dom, a ona skinęła głową. Zdejmując rzeczy z siebie, przystąpiłem do okna i zobaczyłem, że gospodyni nasza z motyką w ręku przeszła przez potok po kilku wystających zeń kamieniach i zaczęła kopać po drugiej stronie. Domyśliłem się zaraz, co to być mogło.
W tych okolicach, a jeszcze więcej dalej ku Grecyi, panuje zwyczaj oczywiście u chrześcijan, że zakopuje się w ziemię dobrze zamknięte dzbanki lub inne naczynia z winem. Dzieje się to w tym celu, żeby je wydobyć na wesele córki. Wino jest wówczas niezwykle dobre. Na bogatych weselach idzie to bardzo wysoko; wypijają do ostatniej kropelki.
— Zostawcie je tam — rzekłem do ceglarza. — Ja wolę wodę, a moim towarzyszom, ponieważ nie są chrześcijanami lecz mahometanami, nie wolno pić wina.
— Nie są chrześcijanami? Przecież oni zrobili tu znak nabożny przed świętym!
— Bo widzieli, że ja to uczyniłem. Oni nie gardzą innowiercami, ale spełniają także swoje przykazania. Nie ruszajcie więc wina z ziemi.
— A skądże wiesz, że mam wino zakopane i że kazałem je przynieść?
— Odgadłem.
— Mam niewiele, mały dzbanek. Córka moja otrzymała go w darze od młodzieńca, który się z nią był zaręczył. Zakopaliśmy wino, aby mieć na weselu uroczysty napój. Ale ponieważ umarła, chciałem je wam podać.
— Nie zgadzam się na to. Serceby mnie bolało.
— Panie, przyjmij jednak! Dajemy tak chętnie!
— Wiem o tem. Dar ubogiego ma wartość stokrotną. Niech ci się zdaje, że je wypiłem.
Wyszedłem i zawołałem kobietę napowrót. Usłuchała, ale z ociąganiem. Poprosiłem ją, żeby przygotowała wodę gorącą. Podczas tego wyprowadziliśmy konie na łączkę, porosłą soczystą trawą i spętaliśmy im przednie nogi. Następnie dałem gospodyni kawę do zmielenia. Miałem wielką przyjemność, widząc wesoły blask jej oczu. Kto wie, od kiedy ci biedni ludzie nie kosztowali naprawdę smacznej kawy!
Gdy napój był już gotowy i napełnił swą wonią całą izbę, wyjęliśmy własne kubki do picia, a tymsamym uwolniliśmy tych biednych ludzi z kłopotu. Noc już zapadła, kiedyśmy kawę skończyli i przyszła kolej na nasze zapasy mięsa. Pieczeń aż się prosiła, żeby ją jeść.
Gospodarstwo mieli się do nas przysiąść oboje, ale nie dali się do tego nakłonić. Nie przyjęli ani kawałka mięsa.
— Wybacz, panie! — powiedział ceglarz. — Nam dzisiaj nic jeść nie wolno.
— Czemu? To nie jest dzień postu.
— Nie jadamy nic w poniedziałek, środę i piątek.
— Wiem wprawdzie, że u was zakonnicy poszczą w te trzy dni w tygodniu, ale wy przecież jesteście ludźmi świeckimi!
— Pościmy jednak. Postanowiliśmy sobie.
— Czy to ślub jaki?
— Nie. Nie ślubowaliśmy; umówiliśmy się tylko.
— Więc dam wam trochę mąki, żebyście sobie co upiekli.
— Dziękuję! Nie jemy nic, całkiem nic.
— Ależ nawet wasi kapłani jedzą w dni postne owoce strączkowe, jarzyny i sałaty.
— Ale my ani kąska. Nie bierz nam tego za złe!
Oto siedziało obok siebie tych dwoje niedokrewnych ludzi, z twarzy ich wyglądało cierpienie, a mimo najlepszej woli nie mogli oczu oderwać od jedzących. Żal mi ich było i wszystko rosło mi w ustach. Wstałem i wyszedłem. Nie umiem w obliczu smutku lub zaparcia się być zimnym, spokojnym widzem.
Szukałem miejsca, nadającego się na obozowisko i znalazłem wnet doskonałe. Było dziś prawie jasno od gwiazd, nie tak, jak poprzednich wieczorów. Za domem wznosiło się porosłe chaszczami wzgórze i kończyło się lasem. Tam, gdzie już zaczynały się drzewa, było miejsce niezarosłe, które widziałem już, gdyśmy tylko przybyli tutaj. Odszukałem je teraz. Wyścielone miękką murawą nadawało się doskonale na miejsce wypoczynku. Pod jaworem zauważyłem coś ciemnego i czworobocznego. Przystąpiłem bliżej. Był to grób. W głowach sterczał krzyż, przymocowany do drzewa.
Czyżby ten grób pozostawał w jakim związku z żałobą naszych gospodarzy? Z ich postem?
Współczucie moje wzrastało, ale postanowiłem się nie pytać. Nie dobrze jest powiększać rany krwawiące, albo otwierać już zabliźnione. Zszedłem ze wzgórza i spotkałem blizko domu gospodarza, który już oglądał się za mną.
— Panie, odszedłeś — rzekł. — Czyś zagniewany na mnie?
— Nie. Dlaczegóż miałbym się gniewać na ciebie?
— Bo odmówiłem przyjęcia twoich darów. Schodzisz z góry. Czy widziałeś tam grób?
— Tak.
— To mojej córki. Chciałbym cię o coś ważnego zapytać. Czy wolno?
— Wolno. Mam czas.
— Proszę cię, chodź tam na drugą stronę, gdzie stoją konie. Niech nikt nie słyszy tego, co powiem.
Poszliśmy na pastwisko i usiedliśmy obok siebie. Minął jakiś czas, zanim ceglarz przemówił. Było mu widocznie trudno znaleźć odpowiedni wstęp. Nareszcie zaczął:
— Kiedy odszedłeś, mówiliśmy o tobie. Słyszę, że jesteś pisarzem, że piszesz książki i że uczyłeś się wszelkich uczoności, jakie tylko są, a niema pytania, na które nie umiałbyś odpowiedzieć.
Po tych słowach poznałem, że hadżi już znowu język rozpuścił! Oczywiście, im jaśniej mnie malował, tem więcej światła mógł też rzucić na siebie! Odpowiedziałem więc:
— To nieprawda. Istnieje tylko jedna uczoność, a innej nie znam.
— Jaką masz na myśli?
— Złożona jest w przykazaniach pisma świętego. „Starajcie się najprzód o królestwo Boże; wszystko inne przypadnie wam samo z siebie w udziale“.
— Masz słuszność. Czy znasz pismo święte i jego nauki?
— Rozczytywałem się w niem i badałem, bo ono zawiera żywot wieczny, ale duch ludzki jest za słaby, aby znieść światło boskie. Myślałem często tygodniami nad jednem słowem biblii i poczułem, że popełniłem zuchwalstwo. Następnie czytałem sercem i znalazłem odrazu, co właściwe.
— Sercem? Kto potrafi tak czytać! Czy znalazłeś tam, co mówi biblia o śmierci i życiu wiecznem?
— Tak.
— Czy wierzysz w życie po śmierci?
— Gdybym nie miał tej wiary, lepiejby było, żebym wcale na świat nie przyszedł. Wiara w wieczną szczęśliwość jest już jej początkiem.
— A więc duch żyje po śmierci?
— Całkiem pewnie.
— A czyściec istnieje?
— Tak.
— My powiadamy, że go niema. A czy są widma?
— Nie.
— O, ktoby temu uwierzył! Są dusze, co nie mogą zaznać spokoju i wracają na ziemię jako widma. Ja to wiem. Dlatego jestem tak i nieszczęśliwy i dlatego poszczę z żoną. Sądzimy, że może odkupimy ją w ten sposób.
— Ją? Kogo masz na myśli?
— Tę, której grób odwiedziłeś. Moją córkę.
— Czy chcesz powiedzieć, że chodzi jako widmo?
— Tak.
— Nieszczęsny! Kto był na tyle złośliwy, żeby w ojca wpoić wiarę w błąkanie się córki po śmierci.
— Ja to wiem dobrze!
— Czy widziałeś ją?
— Ja nie, ale drudzy.
— Nie wierz temu!
— Ale sam ją słyszałem.
— Zwaryowałeś! W jakiej się ukazuje postaci?
— Ukazała się jako nietoperz — odrzekł całkiem cicho, zbliżając usta swoje do mego ucha. — Nie należy o tem mówić, a przynajmniej nie głośno. Ja się na śmierć zasmucę. Ponieważ dowiedziałem się, że jesteś wielkim uczonym, to może znajdziesz środek na jej uspokojenie.
— Nikt z uczonych nie zna tego środka, o którym myślisz. Wierz tylko mocno, że niema strachów, a pozbędziesz się zaraz smutku!
— Tego nie potrafię, nie zdołam. Toż ja ją słyszę i to zawsze w godzinie jej śmierci.
— Kiedy to?
— Na dwie godziny przed północą. Nadlatuje i puka w nasze okiennice.
— Jako nietoperz? Tu puka?
— Tego nie wiem. Słyszałem ją tylko, lecz nie widziałem nigdy. Ale drudzy widzieli ją jako nietoperza, a jej narzeczony leży teraz chory śmiertelnie i musi umrzeć.
Naraz przyszła mi do głowy pewna myśl. Zapytałem:
— Czy sądzisz może, że jest upiorem?
— Tak jest.
— Mój Boże! To jeszcze straszniejsze niż myślałem.
— Nieprawdaż? Umrę ze zgryzoty!
— Tak umrzyj, lecz ze zmartwienia z powodu własnej głupoty! Zrozumiałeś?
To było gorzkie, ale nie każde lekarstwo jest słodkie. Ceglarz siedział koło mnie i płakał, a ja współczułem z nim serdecznie. Zabobon tak zakorzenił się w tamtych stronach, że do walki z nim potrzeba mocnych środków. Zresztą miałem tu pozostać tylko kilka godzin, nie było więc czasu do obszernych dowodzeń.
— Panie, spodziewałem się pociechy od ciebie — rzekł — a nie takiego szyderstwa.
— Nie szydzę z ciebie, tylko jestem oburzony na zabobon. Idź do popa i spytaj go, a on cię pouczy, że to wielki grzech wierzyć, że córka jest upiorem.
— O, byłem już u niego!
— Cóż powiedział?
— To samo co i do Wlastana, który także zasięgał jego rady.
— Któż to ten Wlastan?
— Dawniej mój najlepszy przyjaciel, a teraz mój wróg najgorszy. Syn jego był narzeczonym mojej córki. Ona teraz z grobu powstaje i wysysa mu krew z ciała, że ginie zwolna i musi umrzeć.
— Hm! A więc on był u popa! A cóż pop jemu powiedział?
— Przyznał, że moja córka jest wampirem.
— Nie może być! Czy umarła bez spowiedzi i rozgrzeszenia? Powiadają, że tak zawsze bywa z upiorami.
— Tak też było niestety. Pop mieszka daleko i nie mógł na czas przybyć. Nie pozwolono też zwłok pochować w Tekirlik z powodu ospy.
— Czy córka twoja umarła na tę chorobę?
— Tak. Było tu wówczas więcej chorych na ospę. Córce mojej zrobiło się niedobrze, dostała bólu głowy i nie mogła jeść. Mimo to poszła do Wlastana pielęgnować jego żonę, a swoją przyszłą teściową, chorą na ospę. Wkrótce wróciła do domu. Dostała febry; niewątpliwie spotkało ją coś nieprzyjemnego; była taka przerażona. Nie mogłem zbadać powodu. Mówiła ciągle w gorączce, że narzeczony jej, syn Wlastana, musi umrzeć. Potem wystąpiła u niej ospa i dziewczyna umarła, ale jeszcze umierając, powtarzała, że on musi umrzeć. Teraz jest upiorem i zabiera go do siebie, jeśli nie użyje się środka, zaleconego przez popa.
— Jakiż to środek?
— Trzeba otworzyć grób i wbić jej w serce śpiczasty, poświęcany kół, posmarowany tłuszczem świni, zabitej na ośm dni przed Bożem Narodzeniem.
— To straszne, straszne! I ty wierzysz w to, że ten środek pomoże?
— Tak; ale nie daję na to pozwolenia. Niech pop czuwa przy chorym, to widmo się doń nie zbliży. Gdy się to powtórzy przez dwanaście nocy, ona nie wróci już i będzie zbawiona. Gdy się ją jednak w grobie przebije, popadnie w ręce dyabelskie. Jest to podobno straszne, jak taki upiór krzyczy i błaga słowami, kiedy się go ma przebić. Dzieje się to zawsze o północy. Ciało upiora nie gnije. Leży on w grobie taki ciepły i rumiany, jak za życia. Ponieważ nie chcę się zgodzić na otwarcie grobu mej córki, stał się Wlastan moim wrogiem śmiertelnym.
— Czem jest ten człowiek?
— Wypala cegły i dachówki, gdy tymczasem ja jestem prostym ceglarzem. Pochodzimy obaj z okolic Drenowy i przybyliśmy tutaj, aby wynająć kopalnie gliny. On był zamożny, a ja biedny, ale on nie był dumny, a syn jego chciał zostać moim zięciem. Teraz już wszystko przepadło.
— Czy daleko stąd mieszka?
— Kwadrans drogi potokiem w górę.
— Poszukam go jutro i powiem mu swoje zdanie o tem. Obaj jesteście niewymownie głupi.
— W takim razie i pop musiałby być głupim.
— Może i jeszcze coś ponadto. Ale powiedz mi, czy córka twoja przylatuje tylko w pewne dni, aby ci pukać w okiennice?
— Nie, przychodzi regularnie.
— Czy nigdy nie wybiegłeś?
— Nie. Jakżebym odważył się na to! Widok upiora kosztuje życie.
— No, chciałbym, żeby dziś się zjawił!
— Dziś środa; w środę przychodziła przeważnie.
— Pięknie! Zapytam ją, czemu ci spać nie daje.
— Panie, to byłoby szaleństwem. Miałbym jeszcze trupa do chowania.
— Jakiego trupa?
— Ciebie!
— To trudno! Ale zakończmy teraz rozmowę. Słyszę głosy mych towarzyszy. Zjedli już i szukają mnie teraz.
— Nie opowiesz im nic?
— Tylko hadżemu. On pomoże mi w leczeniu upiora.
— Panie, proszę cię usilnie, nie bądź nieprzezorny! Narażasz życie nierozważnie!
— Będę właśnie bardzo przezorny. Od tylu lat już tęskniłem ze widokiem upiora i ucieszyłbym się bardzo, gdyby to życzenie dziś się spełniło.
— Słyszałem, że nie znasz trwogi i zgaduję przyczynę. Czy byłbyś tak dobry pokazać mi ten czar, który posiadasz?
— Tak, chętnie!
Podsunąłem mu pięść ściśniętą pod oczy.
— Otwórz rękę, bym go zobaczył!
— Popatrz! W ręce nic niema. Uważam pięść za najskuteczniejszy talizman.
Nie mówiliśmy o tem już więcej, gdyż spotkaliśmy się z tamtymi. Porozmawialiśmy jeszcze krótki czas wszyscy przed domem. Kerpiczemu dałem pokosztować mego tytoniu, co uradowało go bardzo. Potem powiedzieliśmy dobranoc jemu i żonie. Oboje byli zdumieni, słysząc, że chcemy się położyć spać koło grobu. Pro testowali przeciwko temu gorąco, ale bez powodzenia. Tam, gdzie znużone dziecię człowiecze śpi na zawsze, można się śmiało na krótką noc do snu ułożyć.
Osko i Omar poszli na górę, a ja z Halefem zostałem pod pozorem popatrzenia na konie.
— Zihdi, masz coś tajemniczego, o czem ci dwaj wiedzieć nie powinni? — zauważył hadżi.
— Tak. Czy widziałeś kiedy widmo, Halefie?
— Podobno są rozmaite dżiny, na pustyni i w lasach, w górach i na dolinach, ale ja nie widziałem jeszcze ducha.
— Mylisz się. Widziałeś.
— Gdzie?
— W krainie Kurdów, ducha jaskini.
— Masz na myśli Marah Durimeh? To była dobra kobieta, a nie zły dżin. Ale prawdziwego dżina chciałbym zobaczyć.
— Wiem o jednym z nich.
— Gdzie?
— Tutaj. Przylatuje tu wieczorem widmo i puka w okiennice.
— O cudzie! Sądzisz, że nadleci dziś także?
— Nie wiem, ale życzę sobie tego.
— Ja także. Zapytamy tego ducha, czy ma przy sobie paszport wielkorządcy. Czy zrobimy tak?
— Dobrze; za pół godziny nadejdzie chwila, w której zwykłe nawiedza ten dom. Jeśli się nie zjawi, to stracimy tylko trochę czasu.
— Gdzie zaczekamy na niego?
— Tu, nad potokiem, za krzakami będziemy leżeli wygodnie na trawie, a dom będzie tak blizko, że dostaniemy się doń w pięciu krokach. Zaczekamy, dopóki nie zechce odejść i pochwycimy go potem z dwóch stron.
— Czy użyjemy broni, gdyby się wyrywał?
— Musimy tego uniknąć! My dwaj potrafimy przecież przytrzymać jednego stracha!
— Całkiem słusznie! Właściwie nie potrzeba mi ciebie do tego. Jestem twoim przyjacielem i stróżem. Mógłbyś spokojnie pójść spać.
Po tych słowach wlazł Halef za krzak, ja zaś położyłem się nieopodal za drugim. Właściwie robiłem to jedynie pour passer le temps. Byłem pewien, że upiór nie przyjdzie. To też nie przestrzegając względów ostrożności, pytałem Halefa na odległość kilku metrów o jego ból w piersiach i prosiłem, żeby się oszczędzał, gdyby przyszło do walki na pięści.
— Cicho bądź, zihdi! — odrzekł. — Kto chce złapać dżina, ten nie powinien ostrzegać go głośną rozmową. Naucz się tu teraz tego odemnie!
Usłuchałem oczywiście tego rozkazu. Halef miał słuszność. Skoro już tu czatowaliśmy, to należało rzecz brać poważnie. A poważną była sprawa w każdym razie. O tym zabobonie o upiorach nasłuchałem i naczytałem się niemało. Szło teraz o to, żeby takiemu widmu, wysysającemu krew, zajrzeć pod skrzydełka i wyleczyć zacnych gospodarzy ze strachu i zmartwienia. W grze było pewnie jakieś oszustwo.
Czekaliśmy tak przeszło pół godziny. Chciałem już odejść, kiedy zaczęło się coś skradać szybko i bez szmeru z tej strony, po której leżałem. Była to ciemna męska postać, która zręcznym ruchem przysunęła się do okiennicy i zaczęła tam nadsłuchiwać. Następnie wydał ów drab gwiżdżący szum, jaki słyszałem raz w Wiedniu w Würstelpraterze, gdy dyabeł porywał doktora Fausta w teatrze maryonetek. Świszczę się przytem głośno, to podnosząc głos, to znów zniżając i mruczy się równocześnie. Brzmi to zupełnie tak, jak gdyby wiatr świstał o krawędź skały. Następnie uderzył duch dwa razy silnie w okiennice i chciał uciec czemprędzej. Wtem zabrzmiał głos Halefa:
— Dur, gich jyrymdżi, szimdi zeni bicim war — Stój, łaziku, przecież mamy cię teraz!
Poskoczył ku niemu, aby go schwytać. Duch jako duch okazał wielką przytomność umysłu. Palnął małego w twarz i zawołał:
— Eredjatatàrba!
Po tem umknął.
Gdyby był Halef ust nie otwierał i nie krzyknął przedwcześnie, poszłoby wszystko inaczej. Teraz duch uciekał w przeciwnym odemnie kierunku tak, że miał odstęp większy niż na szerokość całego domu. Mimo to popędziłem za nim, a przebiegając obok Halefa, rzuciłem mu gniewnie „cymbale“. Ukarany w ten sposób, pośpieszył za mną co prędzej.
Duch był dobrym biegunem. Należało tu natężyć się zaraz w kilku pierwszych minutach. Nauczyłem się od Indyan rzucać więcej naprzód, niż podskakiwać i zbliżyłem się wnet do niego tak, że już rękę wyciągnąłem ku niemu. Lecz i teraz nie opuściła go przytomność umysłu. Nagłym ruchem skręcił z drogi, ja zaś przeleciałem obok niego, znajdując się w tej chwili obydwoma nogami w powietrzu. Oczywiście i ja się natychmiast zwróciłem. On pognał na poprzek przez potok i dostał się już prawie na brzeg. Wziąłem rozmach, aby skokiem dostać się na drugą stronę. Udało się. Zaczepiłem o grunt tuż poza nim i sięgnąłem ręką równocześnie. Schwyciłem go za pas i oparłem się jedną nogą, by go powalić na ziemię.
— Az istenért! — wymknęło mu się.
Czy tak błyskawicznie pas rozluźnił, czy też ten nie był mocno związany, dość, że z łachmanem w ręku zachwiałem się i wskutek mej własnej siły zatoczyłem się wstecz. Duch tymczasem wpadł w krzaki, gdzie nie mogłem już za nim pędzić.
— Czy masz go? — zapytał z poza mnie Halef, gotując się także do skoku.
— Nie, ale zaraz ciebie tu chwycę za uszy! Wczoraj załamałeś mi się w gołębniku, a dziś odpędzasz mi tego człowieka przedwczesnym okrzykiem!
— Zihdi, to był czysty zapał! On rzeczywiście umknął tylko ze strachu!
To było takie zabawne, że zaśmiałem się pomimo gniewu.
— Oczywiście ze strachu, a nie z odwagi. No, możesz go sobie teraz szukać, jeśli go chcesz zapytać o paszport wielkorządcy!
— O świcie znajdziemy jego ślady.
— Tak, wtedy właśnie, kiedy będziemy musieli wyruszać.
— Ale masz przynajmniej coś z niego. Co to?
— Stara szmata, którą, jak się zdaje, obwiązywał się zamiast pasem.
— Czy zrozumiałeś, co mówił?
— Tak, to było po węgiersku. Zapytam ceglarza, czy zna tu kogo, kto mówi tym językiem. Tu coś tkwi w pasie. Zobaczmy, co to?
Poczułem w szmacie coś, co wyglądało na okrągły przedmiot z trzonkiem. Wyciągnąłem to i chciałem potrzymać na tle nieba, aby zobaczyć, co to, ale przenikliwa woń, jaka się koło mnie rozeszła, upewniła mnie, że miałem w ręku starą, nawskróś przesiąkniętą sokiem tytoniowym, fajkę z krótkim cybuchem.
— Co to? — zapytał Halef.
— Fajka.
— Allah i Allah! To strachy palą tytoń?
— Czasami, jak się zdaje, i to nie najlepszy gatunek.
— Pokaż!
Wziął fajkę, powąchał ją i zawołał:
— O biada! Kto chciałby to powąchać, musiałby nie mieć nosa.
Podniósł rękę, aby fajkę odrzucić od siebie, ale mu w tem przeszkodziłem.
— Stój! Co ci przychodzi do głowy? Mnie potrzeba tej fajki.
— Niech cię Allach uchowa! Czy chcesz z niej palić?
— Nie. Posłuży mi tylko do zbadania, kto jest tym duchem.
— Masz słuszność. Byłbym ją wyrzucił i popełnił przez to głupstwo.
— Wróć się do ceglarza!
Gospodarz słyszał okrzyk Halefa, zarówno jak i słowa rzekomego upiora, a potem nasze kroki. Zdjęła go trwoga śmiertelna. Gdyśmy weszli do chaty miał twarz białą jak kreda, a żona jego tak samo.
— Widziałeś upiora, panie? — spytał, pośpiesznie zrywając się z miejsca.
— Tak.
— To musisz umrzeć. Kto zobaczy upiora, żyć nie może.
— Więc umrę bardzo prędko, bo go nietylko widziałem, lecz zaczepiłem:
— O nieba!
— Byłbym go chętnie przytrzymał! Niestety wymknął się.
— Uleciał w powietrze?
— Nie, całkiem prawidłowo uciekł przez drogę, a potem przez potok, przyczem słów kilka wymówił.
— Jakich?
— Eredj a tatàrba i az istenért.
— Tego nikt nie zrozumie. To pewnie język duchów.
— O nie! To język Madziarów; wiem dobrze. Duch zląkł się bardzo. Słowa, które wymówił, wypowiada się tylko w strachu. Czy jest tu gdzie blizko człowiek, pochodzący z Węgier?
— Jest.
— Kto taki? — Parobek Wlastana.
— Och, to ciekawe! Czy znasz go dobrze?
— Bardzo.
— Czy znasz i te dwa przedmioty?
Pokazałem mu pas i fajkę.
— Są własnością parobka — odrzekł. — Szczególnie dobrze znam fajkę. Pali z niej i trzcinowego cybucha. Gdy trzcina dobrze nasiąknie sokiem tytoniowym, a on niema tytoniu, odgryza zawsze kawałek cybucha i żuje go. Powiada, że to prawdziwa rozkosz. To mój wróg, ponieważ zwrócił wzrok na moją córkę, a myśmy mu drzwi pokazali. Czy i teraz on był na dworze?
— Nie wiem dokładnie. Sądzę, że upiór nigdy już nie przyjdzie. Pokażę ci go jutro rano. Postanowiłem wyjechać stąd o świcie, ale zatrzymam się kilka godzin, aby udać się z tobą do Wlastana.
— Co ci na myśl przychodzi, panie! — rzekł przestraszony. — On wyrzuciłby nas za drzwi!
— Zapewniam cię, że przyjmie nas wprawdzie bardzo nieprzychylnie, ale rozstaniemy się bardzo przyjaźnie. Pogodzisz się z nim zupełnie.
— Jak doprowadzisz do tego?
— Teraz nad tem pomyślę i dlatego pozwól mi spocząć.
Nie chciał przystać na to. To, co przeżyliśmy przed domem, było zagadką dla niego, a tego, co mu o tem powiedziałem, nie umiał sobie wytłumaczyć. Prosił o wyjaśnienie; uważałem jednak za stosowniejsze kazać mu czekać aż do przekonania się, że niema upiorów, ani strachów. Wyszedłem przeto z Halefem, nie odpowiadając na żadne pytania, i udałem się na wspomniany pagórek. Osko i Omar spali już tam. Nie mówiliśmy nic z sobą.
Parobek ów postanowił zemścić się w ten sposób za odmowę, że ogłosił zmarłą córkę kerpiczego upiorem.
To nie ulegało wątpliwości. Nazajutrz rano chciałem ptaszka wziąć na przesłuchanie i zmusić do wyznania.
Ponieważ byliśmy wszyscy znużeni, sen wkrótce skleił nam oczy, ale mój sen był bardzo lekki. Miałem przeczucie, że nas jeszcze coś spotka.
Czy mi się śniło, czy też była to rzeczywistość, dość, że usłyszałem łoskot, jakby ruszono z posad kamień, który stoczył się potem w zarośla. Podniosłem się nadsłuchując. Tak, istotnie zbliżały się kroki nie jednego, lecz kilku ludzi.
Coprędzej pobudziłem przyjaciół. Kilka cichych słów wystarczyło do pouczenia, o co chodzi; skoczyliśmy w kierunku przeciwnym do odgłosu kroków w zarośla.
Zaledwieśmy przykucnęli, ukazali się po drugiej stronie ludzie, którzy nas w sposób tak nielitościwy snu pozbawili. Pod jaworem było wprawdzie ciemniej niż pod wyiskrzonem gwiazdami niebem, mimo to można było rozeznać dokładnie cztery osoby. Pierwsza z nich niosła jakieś narzędzia, które przed grobem rzuciła w trawę. Za nią dwie osoby prowadziły trzecią, którą potem troskliwie posadziły na ziemi. Jedna z nich była kobietą.
— Czy zaczniemy zaraz? — zapytał pierwszy.
— Tak, musimy się śpieszyć. Północ już blizko. Czarownica nie powinna już więcej z grobu wyleźć.
— Czy nam to nic nie zaszkodzi? — zapytała kobieta z trwogą.
— Nie. Mówiłem ci już sto razy, że spełnimy dobry uczynek. Weź motykę, Andras!
Andras, po węgiersku tyle, co Andrzej. Wiedziałem odrazu, kogo mamy przed sobą; mianowicie starego Wlastana z żoną, synem i parobkiem.
Nic wygodniejszego nie mogło się zdarzyć. Postanowiłem nie dopuścić tych ludzi do naruszenia grobu, lecz załatwić się z nimi krótko. Po kilku słowach, rzuconych towarzyszom, wyskoczyliśmy z kryjówki. Nastąpiły cztery okrzyki, ale wtedy każdy z nas trzymał już jedno za kołnierz. Ja miałem w ręku parobka.
— Nagy Istem — wielki Boże! — ryknął.
Rzuciłem go na ziemię, przytrzymałem, a dobywszy noża, przyłożyłem mu go do gardła.
— Och en szerencsetlen, vege mindennek — o ja nieszczęśliwy, wszystko przepadło! — jęczał.
To szczególne, że nawet kiedy się kilkoma językami włada, posługuje się w takich chwilach zawsze ojczystym. Tak zrobił Węgier. Musiałem działać prędko, aby mu nie dać czasu do namysłu.
— Ty byłeś upiorem! — zawołałem doń.
— Tak — odrzekł przerażony.
— Z zemsty, że córka ceglarza niecierpiała ciebie?
— Tak.
— Co wieczora pukałeś tu w okiennicę i udawałeś ducha?
— Tak.
To przyznanie się było właściwie dostateczne, aby tamtych troje przekonać, ale pomyślałem sobie o wycieńczeniu syna Wlastanowego. Mogło być skutkiem strachu przed upiorem, ale przyszło mi na język pytanie:
— A młodemu panu zadawałeś coś potajemnie?
— Łaski! — jęknął.
— Co takiego?
— Truciznę na szczury, ale codzień po troszkę.
— Miał więc zginąć powolnie?
— Tak.
— Dlaczego? Mów prawdę, bo wbiję ci ten nóż w gardło!
— Chciałem zostać synem — wyjąkał.
Teraz wyjaśniło mi się wszystko. Córka ceglarza wróciła do domu przelękniona i przerażona i mówiła jeszcze przed śmiercią, że narzeczony jej musi umrzeć, ale nie wyjaśniła, skąd to wiedziała. Ścisnąłem drabowi gardło jeszcze mocniej i zapytałem:
— Narzeczona młodego pan a złapała cię na zadawaniu mu trucizny na szczury, a ty zmusiłeś ją groźbą do milczenia?
Czy to z trwogi przed nożem, czy też wydało mu się w pobliżu grobu i przed zamierzonem znieważeniem trupa, że ma do czynienia z nadziemskiemi istotami, dość że się przyznał:
— Zagroziłem jej, że rodziców jej zabiję, gdyby jej na myśl przyszło mnie zdradzić.
— To wystarczy. Chodźcie wszyscy na dół do ceglarza!
Podniosłem parobka i zmusiłem go do tego, żeby szedł na dół przedemną. Tamci poszli za nami. Nikt nie rzekł ani słowa. Zacny właściciel chałupy jeszcze nie spał. Zdumiał się oczywiście bardzo, widząc nas wchodzących z jego śmiertelnymi wrogami.
— Tu — rzekłem, rzucając parobka w róg izby — tu masz upiora. Przypatrz się dobrze. Żywi się starymi cybuchami, a dla odmiany wykopuje trupy.
Poczciwiec patrzył na jednego z nas po drugim i nie mógł wymówić ani słowa. Wlastan pierwszy odzyskał mowę, wyciągnął rękę do niego i powiedział:
— Wybacz; nas oszukano!
— Skąd wyście się tu wzięli?
— Chcieliśmy tam w górze grób otworzyć. Przynieśliśmy z sobą kół poświęcany, aby go wbić w serce twej córce. Sam nie wiem, jak — jak...
Więcej już nie słyszałem. Nie uważałem się za powołanego do narzucania się na świadka mającej tu z pewnością nastąpić sceny pojednania i opuściłem izbę. Halef, Osko i Omar poszli za mną.
Mały hadżi robił rozmaite uwagi co do schwytanego upiora. Zarazem dochodziły nas głosy rozmawiających w izbie, to gniewne i groźne, prawdopodobnie w odniesieniu do upiora, to znowu spokojniejsze, a w końcu wesołe, Potem nas zawołano do środka.
— Panie — rzekł kerpiczi, płacząc z radości — wam to zawdzięczamy. Uwolniliście nas od wstydu i strapienia. Jak się mam za to odpłacić?
Żona jego podała nam także rękę szlochając, ja zaś odezwałem się:
— Sobie samym podziękujcie za tę radość. Mimo ubóstwa przyjęliście u siebie obcego. Teraz przychodzi nagroda: nie będziecie już pościć ze smutku z powodu plotek, któremi zatruwano wam życie. Gdybyś mi się był nie poskarżył na swoją przykrość, pomoc nie nastąpiłaby tak rychło.
— Tak, słyszałem, że jesteś biegły we wszystkich gałęziach wiedzy. Czy znasz także trucizny?
Spojrzałem na syna Wlastana, siedzącego z wybladłem obliczem i zapadłymi policzkami. Mimo to błyszczały teraz oczy jego radością i nadzieją.
— Rozumiem się o tyle właśnie na truciznach, ich działaniu i odtrutkach, że mogę was zapewnić, iż ten zacny młodzian wyzdrowieje wkrótce, skoro tylko udacie się do właściwego lekarza, a nie do konowała. Człowieka skulonego tam w kącie, oddacie sędziemu. Niech poniesie karę.
Opinia lekarska, choć wydana przez laika, wywołała radość najwyższą i wpłynęła na młodziana tak, że całkiem rzeźko przyskoczył do mnie i ściskał mi ręce tak silnie jak rodzice.
Nie powiedziawszy ani słowa, wziął Wlastan sznur i związał nim ręce parobkowi i wyprowadził go, dawszy żonie znać, żeby szła za nim.
Gdy za pół godziny wrócili, niosła żona duży kosz napełniony jadłem, on zaś wlókł do izby potężny dzban.
— Panie — rzekł — nie chciałeś pić weselnego wina mego biednego wroga, który znów jest moim przyjacielem, właśnie dlatego, że jest ubogi, ale ja jestem bogaty. Możecie się napić odemnie tego, które właśnie wykopałem.
— Dobrze, niech tak będzie. Jeśli jednak ma nam smakować, to musisz nam przyrzec, że w bogactwie swem zajmiesz się biednym przyjacielem, aby się nie zapracowywał nad siły dla uniknięcia nędzy i niedostatku.
— Obiecuję ci to uroczyście. Daję na to rękę. Ilekroć razem będziemy, wspominać będziemy przyjemnie was i ten wieczór.
Teraz zaczęła się wesoła uczta. Moi trzej mahometańscy towarzysze patrzyli, jak nam smakowało stare wino. Niewątpliwie szła im ślinka w ustach, bo Halef szepnął do mnie:
— Zihdi, ono wygląda całkiem czerwono, gęsto i zakopane było w ziemi. To już nie wino.
— A cóż takiego?
— Krew ziemi, a to pić można.
— Naturalnie!
— Więc pozwól, że i my sobie nalejemy. Chcemy się radować razem z wami!
Nalewał sobie mnogo, mnogo razy.
Należy jeszcze wspomnieć, że o śnie ani mowy nie było. Gdy nazajutrz mieliśmy wieś już za sobą i skręciliśmy na drogę, rzekł hadżi:
— Skoro wrócę do Hanneh, najpiękniejszej z pięknych, nauczę ją robić krew z wina, gdyż kropla jego przezwycięża boleści całego świata. Allah jest wielki, a Mohammed jego prorok!
Kraje zostające pod berłem sułtana, należą do tych, w których podróżny dowiaduje się często ku swemu utrapieniu, a nawet na swoją szkodę, że mapy, któremi musi się posługiwać, nie odpowiadają rzeczywistości.
Już od przeciętnego czytelnika map wymaga się czegoś, ale nawet taki znajdzie się w niemałym kłopocie, skoro zaufa rysunkowi, niezgodnemu z prawdą.
Tak naprzykład zaznaczona jest na wielu mapach podwójna linia, prowadząca od starożytnego sławnego Seres na północ do Demir-Hissa i Petrowicz, a stąd na północny zachód przez Ostromdżę i Istib do Kyprili i Uskub. Z tej podwójnej linii możnaby wnosić, że na tej przestrzeni wije się dobrze utrzymany gościniec. Ale jakże wygląda to w rzeczywistości!
Z gościńca w naszem słowa znaczeniu ani śladu. Wyjeżdżając z bocznego wąwozu na dolinę Strumicy, wiedziałem, że wedle mapy ciągnie się wzdłuż rzeki starannie zbudowany gościniec, tymczasem to, cośmy zastali, nie dałoby się porównać z naszą drogą powiatową. U nas lepiej założone są drogi, któremi chłopi jeżdżą w pole.
Od chwili, kiedy zjechaliśmy na ten tak zwany trakt wojskowy, należało stracić z pięć godzin, aby się dostać do Ostromdży, jeżeli się nie chciało koni zbytnio natężać. Ta miejscowość była celem naszej jazdy dzisiejszej.
Czytałem niegdyś stare dzieło geograficzne o Turcyi.
Skręcając na drogę do Ostromdży, przypomniałem sobie, że wedle tego dzieła leży Ostromdża na skraju pagórka, na którym stoi stary, zburzony już zamek. W sąsiedztwie odbywały się tu słynne jarmarki, a na stokach miały się znajdować źródła gorące. Ale ktoby zdawał się na panoramę Turcyi europejskiej, pochodzącej coś z roku 1812.
Z nowszych dat wiedziałem, że miasto liczy siedm do ośmiu tysięcy mieszkańców, przeważnie Turków i Bułgarów, uprawiających dużo bawełny i tytoniu. Byłem ciekaw, jak się nam przedstawi to miasto.
Niestety czuł Halef wciąż jeszcze ból w piersiach. Z ostatniej przygody w gołębniku wyniósł widocznie jakieś, choć nie ciężkie, uszkodzenie wewnętrzne. Nie skarżył się wprawdzie, ale musieliśmy konie puścić w tempie powolnem, ażeby się nie nadwerężał.
Na lewo od rzeki rozciągała się równina, wznosząca się potem wolno do Welicy, a po prawej spadały wzgórza Plaszkawica Planiny w dół dosyć stromo.
Dojechaliśmy do Radowy, nędznej mieściny, której mieszkańcy oddawali się, jak się zdaje, uprawie szlachetnej tytoniowej rośliny. Następnie prowadziła tak zwana droga przez starożytny most na drugi brzeg rzeki. Jadąc powoli, dostaliśmy się dopiero po południu do wsi Dabili, jako ostatniej stacyi przed Ostromdżą.
Nie uszło mej uwagi, że Halef od czasu do czasu zaciskał boleśnie wargi. To też przejeżdżając przez wieś, rozglądałem się za miejscem, nadającem się do wypoczynku. Zauważyłem długi, dość wysoki, ale źle utrzymany mur, za którym widniały jakieś zabudowania. Duża, starożytna brama prowadziła na dziedziniec. Na górnej, bielonej części tej bramy znalazłem ku mojemu zdumieniu następujące słowa w tureckim języku: „Mekian rahalin ile em inlikin ile huzurun“.
Uderzyło mnie to jako coś swojskiego. Napis, firma na tureckim chanie to rzadkość. Słowa te znaczą: „Oberża pod spokojem, bezpieczeństwem i wygodą“. Czy można im było ufać?
— Czy tu zajedziemy? — spytałem Halefa.
— Jak chcesz, zihdi — odpowiedział. — Uczynię, co rozkażesz.
— To wjedźcie!
Skręciliśmy przez bramę na podwórze, otoczone trzema małymi budynkami i murem.
W pośrodku leżało to, co zwykle nazywają „kopalnią złota rolnika“ czyli gnojówka. Sądząc po wysokości kupy i jej rozmiarach, należało przypuścić, że właściciel jej posiada sporo tego kruszcu, zwłaszcza że właściwie cały dziedziniec zasługiwał na nazwę „kopalni złota“. Zaledwie bowiem minęliśmy bramę, zabrnęły konie nasze w resztkach ciał zwierzęcych i roślin, oznajmiających się organowi powonienia w sposób niezbyt przyjemny.
— Ej gocel koku, ej mimnet burundan — o zapachu, o dobrodziejstwo dla nosa! — zawołał Halef. To rzeczywiście oberża wygody. Kto się tu położy, temu będzie miękko. Zihdi, może spróbujesz?
— Ty jesteś mym przyjacielem i obrońcą; ja zrobię to, co ty pokażesz — odrzekłem.
Na tem skończyła się nasza rozmowa, gdyż cała sfora kudłatych psów rzuciła się nagle ku nam. Myśleliśmy, że nas te bestye rozszarpią. Dałem koniowi ostrogę i wpędziłem go pomiędzy nie. Na to one rozskoczyły się i uciekły.
Daremnie szukaliśmy wzrokiem ludzi. Budynki po prawej i lewej stronie służyły widocznie do celów gospodarczych, a przeciwległy wyglądał na dom mieszkalny. Wyglądał tylko tak, gdyż nic nie potwierdzało tego przypuszczenia. Były tam okiennice, ale okien nie było.
Komina także nie zauważyłem. Drzwi były wązkie i nizkie. Mimo to podjechaliśmy i zsiedliśmy przed niemi.
Teraz dopiero ukazała się w drzwiach jakaś ludzka istota. Nie umiałem wtedy określić, czy była męskiego, czy żeńskiego rodzaju. Postać ta miała na sobie szerokie czerwone spodnie, związane tuż nad kostkami. Od szyi zwisała aż do kolan koszula, przepasana w biodrach rzemieniem. Niegdyś była to może biała fustanella, ale teraz wyglądała tak, jak gdyby dziesięć pokoleń malarzy pokojowych używało jej jako bluzy do roboty i jakby ją ponadto przeciągnięto przez ił w stawie. Twarz i szyja, niezmiernie chude, nie zetknęły się chyba nigdy z mydłem i wodą. Głowa chwiała się na wszystkie strony, jak u chińskiej pagody. Z pod pokrywających ją strzępów sukna, wymykało się kilka siwych, zmierzwionych, kosmyków włosów.
— Ginic chair ola — dzień dobry! — pozdrowiłem. Ktoś ty?
— Im hasz dżarije — jestem najstarszą służącą — zabrzmiała odpowiedź, pełna godności.
— Gdzie jest pan?
— W środku.
Z temi słowy wskazała szafarka gościnnego domu kciukiem nad ramię do wnętrza domu.
— Selambaric onu — to się z nim przywitamy.
— Pek ei sultanum — bardzo dobrze, mój panie! Wyszła, aby zrobić nam miejsce. Musiałem się schylić, aby głową o drzwi nie uderzyć. Jak teraz się przekonałem, sieni dom nie miał, składał się tylko z czterech murów zewnętrznych i ułożonego na nich dachu ze słomy. Wnętrze, jak tutaj często, dzieliło się za pomocą wierzbowych plecionek na cztery przedziały.
— Sol tarafda — na lewo! — zawołała na nas najstarsza służąca.
Udaliśmy się za tą wskazówką i weszliśmy do przedziału, w którym nie zastaliśmy gospodarza. Do komnaty wpadało światło przez dwa otwory w murze z otwartemi okiennicami. Okna, jak powiedziałem poprzednio, nie było.
W pośrodku stał stół z czterema ławkami dookoła.
Był wymyty do białości i wyglądał tak czysto, że się niemal zdziwiłem. Sądząc po słudze, nie byłbym się tego spodziewał. Ławy były także czyste i bez plam. Nie widząc obrazów świętych, domyśliłem się, że gospodarz jest muzułmanin.
W otworach okiennych stało kilka kwiatów kwitnących, nadających izbie dużo miłego wyglądu, a konewka w kącie świeciła taką czystością, że można było z apetytem zaczerpnąć jej zawartości.
Zapukałem w stół trzonkiem szpicruty. Natychmiast odsunęła się część jednej ściany, a w otworze ukazał się mężczyzna, który zapytał, czego sobie życzymy.
Ubrany był po turecku i miał fez czerwony na głowie. Był silnie zbudowany, a długa, czarna broda, spływająca prawie na piersi, nadawała mu okazałej powierzchowności.
— Czy ty jesteś właścicielem gospody? — spytałem.
— Tak, ale nikogo już nie przyjmuję — odparł.
— W takim razie musisz zdjąć napis z bramy.
— Zrobię to jeszcze dzisiaj. Każę go zabielić.
Powiedział to głosem gniewnym, z którego można było wnosić, że jako gospodarz poczynił przykre doświadczenia.
— Nie przybyliśmy też, aby zostać u ciebie — objaśniłem mu. — Chcieliśmy tylko wypocząć i napić się czego.
— Na to się zgadzam. Możecie także dostać przekąskę.
— Co masz do picia?
— Raki i bardzo dobre piwo, które wam mogę polecić.
A więc miał piwo! Hm! To była niespodzianka.
— Kto je warzył? — spytałem.
— Ja sam.
— Jak je przechowywujesz? — W wielkich dzbanach. Gotuje się codziennie świeże, bo obdzielam niem moich ludzi.
To oczywiście zapraszającem nie było. Poznał to widocznie po mojej twarzy, gdyż uspokajał mnie: — Możesz śmiało spróbować. Jest całkiem świeże, dopiero dziś rano zrobione.
Mniemał widocznie, że piwo im młodsze, tem lepsze. Ja byłem innego zdania, ale mimo to zamówiłem trochę tego napoju. Byłem ciekawy, jaki wywar nazywają tu piwem.
Przyniósł duży, pełny dzban i postawił na stole przedemną.
— Pij! — zachęcał mnie. — Daje ono siłę i odpędza wszelkie troski.
Zebrałem całą odwagę, ująłem dzban w obie ręce i podniosłem go do ust. Woń była niezła. Pociągnąłem dobrze raz, potem drugi i piłem dalej. Była to cienka, niezmiernie cienka marka monachijska, rozpuszczona pięciokrotną objętością wody, ale smakowało to nieźle. Był to środek przeciw pragnieniu, ale nic ponadto.
Reszta piła także i wydała zadowalającą ocenę, być może tylko dlatego, że mój sąd nie wypadł ujemnie. To ucieszyło gospodarza. Posępne jego oblicze rozjaśniło się na kilka chwil; odezwał się tonem pewności siebie:
— Ja sam jestem piwowarem. Tego tu nikt nie potrafi tak, jak ja.
— Gdzie się tego nauczyłeś?
— Od cudzoziemca, który pochodził z ojczyzny piwa. Pracował przez pewien czas w Stambule i był szewcem z zawodu. Ale tam wszyscy warzą piwo i on to umiał też dobrze. Był bardzo ubogi i wracał piechotą do swej ojczyzny. Zlitowałem się nad nim i dałem mu na pewien czas przytułek z jadłem i napojem. Z wdzięczności za to dał mi przepis na piwo.
— Jak się nazywa kraj, z którego pochodził?
— Zapamiętałem to sobie dokładnie. Zwie się Elanka.
— Zapamiętałeś sobie widocznie nie zupełnie dobrze.
— O, tak. Nazywał się rzeczywiście Elanka.
— Może Erlangen?
— Erla... Panie, masz słuszność. Nazywa się tak, jak mówisz. Przypominam sobie. To nie łatwo wymówić. Czy znasz ten kraj?
— Tak, ale Erlangen to nie jest kraj, lecz miasto w Bawaryi.
— Tak, tak. Ty to wiesz wcale dokładnie. On był Bawarialy. Teraz mi to na myśl przychodzi. Bawarya, to część Alemanii, gdzie wszyscy piją piwo. Nawet dzieci przy piersi krzyczą za tem.
— Czy powiedział ci to ten szewc?
— Tak.
— No, nie znam go i nie wiem, czy pił piwo już w tak wczesnej młodości. W każdym jednak razie dowiódł ci, że ten napój nie czyni człowieka niewdzięcznym. Jest co do zjedzenia?
— Tak, panie. Powiedz tylko, czego twa dusza pragnie!
— Wszak nie wiem, co masz.
— Zażądaj tylko; chleba, mięsa, drobiu; jest wszystko.
— Hm! Czy nie możnaby dostać jajecznicy?
— Czemu nie?
— Ale kto ją przyrządzi?
— Moja żona.
— Nie basz dżarije, która nas przyjęła na dworze?
— O nie, panie! Wiem, dlaczego pytasz. Jest najstarszą i najlepszą w stajni, ale z gotowaniem niema nic wspólnego.
— To spróbujemy.
Wyszedł, by to zamówić. Towarzysze moi okazali zadowolenie z tego, że dzielna szafarka nie jest zarazem boginią kuchenną.
Gdy gospodarz powrócił, usiadł koło nas i zaczął uważniej przypatrywać się nam niż przedtem.
— Przyjąłem was niezbyt grzecznie — rzekł potem.
— Nie bierzcie mi tego za złe. Są ludzie, którzy psują ochotę do utrzymywania zajazdu!
— Czy już doświadczyłeś czego złego?
— I bardzo.
— Chyba niedawno?
— Dzisiaj w nocy. Okradziono mnie.
— Czy goście? Jak do tego przyszło?
— Musisz wiedzieć, że uprawiam dużo tytoniu. O pewnym czasie przybywa do mnie kupiec z Salonik, aby tytoń zakupić. Wczoraj był tu i ratę zapłacił za zbiór zeszłoroczny. Dał równo sto funtów. Właśnie w chwili, kiedy położył je tu na stole, same złote funtówki, przybyło trzech obcych, którzy zapytali mnie, czy mogą się u mnie przespać. Przywitałem ich i zaniosłem pieniądze do sypialni. Stamtąd mi to ukradli.
— Jak się wzięli do tego? Czy tak łatwo dostać się do twej sypialni? Czy ma także tylko ściany z prętów jak te?
— O nie. Znajduje się w tylnej części domu i składa się z dwu ścian domu i dwu silnych ścian ceglanych, sięgających do dachu. Drzwi są mocne i obite żelazem. Zarządziłem te środki bezpieczeństwa, bo przechowywuję tam wszystko.
— Jak tam weszli złodzieje? Skąd wiedzieli wogóle, że tam trzymasz pieniądze?
— Należy zważyć, że wszystkie ściany są tu z plecionki i że się łatwo odsuwają. Dzięki temu mógł jeden z nich pójść za mną i podpatrzyć, gdzie zaniosłem pieniądze. Potem wyszedł za dom, aby przez okno zajrzeć, gdzie je schowam. Gdy je zamknąłem, wydało mi się, że usłyszałem szmer jakiś na dworze. Podbiegłem ku otwartej okiennicy i zacząłem nadsłuchiwać. Doleciał mnie odgłos oddalających się kroków. Wróciwszy, nie zastałem jednego z gości. Wrócił po kilku chwilach.
— Czyż cię to nie uderzyło?
— Nie zaraz. Kroki, które mnie doleciały, mogły pochodzić od któregoś z moich parobków, zajętych w tym czasie zwykle za domem. Później dopiero, gdy zauważyłem brak pieniędzy, zastanowił mnie ten szczegół. Zapytałem potem służących, a jeden z moich robotników powiedział, że o tej porze chodził do zagrody owiec i spotkał tam obcego, idącego od strony sypialni.
— A czy nie wiesz przypadkiem, w jaki sposób dokonano kradzieży?
— To jest dla mnie jeszcze dotąd zagadką. Kiedy udawałem się na spoczynek, było już bardzo późno, kilka godzin po północy. Grałem, wygrałem pewną kwotę i chciałem ją dołączyć do tamtej. Otworzywszy szafkę, zastałem ją próżną.
— Hm! A czy była przedtem zamknięta? Czy na klucz?
— Tak.
— A sypialnia także?
— Nie. Jest prawie zawsze otwarta, bo żona i dzieci wchodzą tam często, a ciągłe otwieranie nużyłoby mnie.
— Powiadasz, że wygrałeś. Z kim grałeś?
— Z tymi trzema.
— Czy także z kupcem tytoniu?
— Nie. On odjechał, zanim noc jeszcze zapadła. Goście nie byli jeszcze śpiący i pytali, czy zagrałbym z nimi w karty. Przystałem na to i funt prawie wygrałem. Musiałem przytem pić z nimi raki, a że do mnie często przypijali, zamroczyło m nie to cokolwiek i tak się zmęczyłem, że musiałem w końcu gry zaprzestać.
— A potem zaraz poszedłeś do sypialni, aby schować do szafki wygraną?
— Nie. Musiałem im wprzód drzwi otworzyć. Twierdzili, że już zapóżno na spanie. Ranek był już niedaleko i dlatego postanowili zaraz wyruszyć. Zapłacili więcej niż żądałem za to, co zjedli, i odjechali.
— Dokąd? Czy ci to powiedzieli?
— Tak. Mieli się udać do Dojran.
— Hm! A więc na południe, przez Furkoj i Welicę. A skąd przybyli?
— Z Menliku.
— Ach! Z Menliku! I trzech ich było? Czy dobrze im się przypatrzyłeś?
— Naturalnie! Grałem z nimi przez trzy godziny.
Powstał we mnie domysł, że ci trzej złodzieje są identyczni z owymi trzema, których szukaliśmy. To też pytałem dalej:
— Widziałeś zatem także ich konie?
— Tak, trzy siwki.
— Peh ne gicel — jakże pięknie! — wymknęło się małemu Halefowi. — Zihdi, domyśliłem się tego odrazu!
— Tak, jesteś bystrym przyjacielem i obrońcą swego pana.
— Czego on się domyślił, czego? — zapytał prędko gospodarz.
— Czegoś, co cię później jeszcze zajmie — odpowiedziałem mu. — Najpierw proszę cię o dokładne wyjaśnienia.
— Czy się to odnosi do ludzi, którzy mnie okradli?
— Zgadłeś.
— Więc pytaj, ja chętnie powiem wszystko, co tylko wiedzieć zapragniesz!
Twarz jego przybrała wyraz całkiem inny. Słowa Halefa wywołały w nim przypuszczenie, że pozostajemy w jakimś stosunku do złodziei. Był więc bardzo ciekawy na to, co dalej usłyszy. Widać było, że zaczyna nabierać jakiejś nieokreślonej nadziei.
— A więc ich już nie było, gdy odkryłeś brak pieniędzy — rzekłem. — Czy podejrzenie twoje padło na nich odrazu?
— Nie. Zbudziłem oczywiście całą służbę i jąłem ją wypytywać. Wszyscy są ludźmi uczciwymi i niema między nimi nikogo, po kim możnaby się takiego czynu spodziewać. Badałem wszystkich, lecz u nikogo nie znalazłem nic takiego, coby usprawiedliwiało najlżejsze podejrzenie. Potem dopiero przyszli mi na myśl owi trzej obcy. Pytałem o nich i dowiedziałem się od wyrobnika, że wówczas właśnie, kiedy tyle pieniędzy zanosiłem do sypialni, był jeden z nich poza domem.
— Ale kradzieży nie dokonano wtenczas, lecz później dopiero?
— Naturalnie! Ja sam to powiadam.
— Zdaje mi się też, że jej nie dokonał jeden człowiek. Musiało być przytem dwu przynajmniej. Nie przypominasz sobie, czy się kiedy dwu nie oddaliło?
— Nawet bardzo dokładnie. Z początku na myśl mi to nie przyszło, dopiero później.
— Czy stało się to wcześnie, czy późno?
— Zanim moi ludzie spać poszli.
— Czy rodzina śpi z tobą w pokoju?
— Naturalnie, wszyscy.
— W takim razie musiano kradzieży dokonać, zanim się wszyscy na spoczynek udali. Złodzieje ułożyli to sobie całkiem dobrze. Jakże jednak zabezpieczyli się przed tem, żeby nikt z was ich nie schwytał?
— Jeden z nich zaczął nam pokazywać sztuczki z kartami. Ponieważ bardzo mi się podobały, pozwoliłem zwołać wszystkich moich ludzi. Podczas gdy my bawiliśmy się doskonale, oddalili się dwaj z nich, co mi jednak wówczas w oko nie wpadło. Dopiero kiedy wrócili, oświadczył trzeci, że pokazał nam już wszystko, co umie. Następnie moi ludzie odeszli i graliśmy w dalszym ciągu.
Niechaj to nikogo nie dziwi, że tu w zapadłej tureckiej wiosce grano w karty. Spotykałem w Turcyi wielu grających w karty. Widywałem sztukmistrzów karcianych, którzyby się nie dali żadnemu z naszych zawstydzić. Byli to prawie zawsze Grecy albo Ormianie. Prawdziwy Turek niema potrzebnej do tego cierpliwości. Nie zdziwiłem się też bynajmniej tem, że tu w oberży w Dabili wykonywano tego rodzaju sztuczki z kartami. Byłem jednak ciekawy, który z nich przedstawił się jako sztukmistrz.
Zażądałem od gospodarza, żeby mi go opisał i doszedłem do wniosku, że to był współzbiegły dozorca więzień. Wobec tego musieli Manach el Barsza i Barud el Amazat dokonać kradzieży do spółki. Przyjąć też należało, że dozorca wtajemniczony był w ich zamiary.
— A więc po zbadaniu rzeczy i przesłuchaniu twych ludzi przyszedłeś do przekonania, że to obcy byli złodziejami? — pytałem dalej. — A co potem zrobiłeś?
— Wysłałem za nimi konno wszystkich moich parobków.
— Tak! A czemu sam nie pojechałeś?
— Popędziłem co prędzej do Ostromdży, do prefekta policyi, aby mu donieść o wszystkiem i poprosić o kawasów. Zgodził się na me życzenie dopiero po długich targach i zapłaceniu pięciuset piastrów. Musiałem się zobowiązać do poniesienia wszelkich kosztów pościgu i na wypadek, gdyby schwytano złodziei, do gratyfikacyi w sumie dziesięciu funtów.
— Ten czcigodny człowiek jest mądrym zarządcą własnej kieszeni. Niechaj go wam Allah zachowa jeszcze na długo!
— Niech go dyabeł porwie! — odparł gospodarz na moje błogosławieństwo. — Prorok chce sprawiedliwości na ziemi. Urzędnicy padyszacha muszą i powinni nam służyć bez żądania podarków. Jeśli nicponiowi życzysz długiego życia, nie mogę cię uważać za dobrego ucznia proroka.
— To też nim nie jestem.
— Czyś może Szyita, zwolennik sfałszowanej nauki?
Odsunął odemnie swoje krzesło.
— Nie — odrzekłem — jestem chrześcijanin.
— Chrześcijanin! To już lepiej być tym, niźli takim Szyitą, który po śmierci pójdzie prosto do piekła. Wy chrześcijanie, wierzący w Iza Ben Marryam, możecie przynajmniej dostać się także do nieba, choćby tylko do trzeciego; reszta, czwarte aż do siódmego, przeznaczone są tylko dla prawowiernych muzułmanów. Nic nie mam przeciwko wam chrześcijanom, gdyż człowiek, który mnie piwo warzyć nauczył, był także katolika. Dlatego dziwię się tem bardziej, że temu urzędnikowi życzysz długiego życia.
Przysunął się znów zwolna bliżej, ja zaś odrzekłem:
— Życzyłem mu, bo nie chciałem, żeby umarł, zanim otrzyma karę za to wymuszenie. Czy wiesz, co on przedsięweźmie?
— Przypuszczam, że siedzi teraz w domu na poduszce, pali fajkę i pije kawę.
— Gdybym to wiedział, nie wyszłoby mu to na dobre!
— Dowiesz się, gdyż pojedziesz teraz z nami do Ostromdży, aby go tam wyszukać.
— Ja? Na co? — spytał zdumiony.
— O tem potem. Czyż przekonałeś się, że dotrzymał przyrzeczenia i wysłał wszystkich swoich kawasów?
— Nie miałem na to czasu, bo musiałem wracać do domu, aby być obecnym przy powrocie moich parobków.
— I już znowu są tutaj?
— Tak. Podzielili się i zajechali aż do Furkoi i Welicy, nie znalazłszy ani śladu złodziei. Wobec tego uznali za stosowne powrócić. Wykłóciłem się za to z nimi porządnie. Oni są na żołdzie, a zaniedbują dobro swojego pana.
— O nie; postąpili całkiem słusznie.
— Tak sądzisz? Czemu?
— Bo gdyby byli dojechali do Doiran, a nawet i dalej, nie znaleźliby byli nikogo.
— Mówisz to tak stanowczo?
— Bo jestem tego pewien. Złodzieje nie udali się wcale do Doiran.
— Ależ tak powiedzieli!
— Okłamali cię, by cię w pole wyprowadzić. Czy sądzisz, że złodziej popełni taką nieostrożność, żeby policyę wprowadzał na swoje tropy?
— Mówili to, zanim mnie jeszcze okradli!
— Lecz zamierzali już to uczynić. Mieli także inny powód do ukrycia przed tobą celu podróży. Umykają już z powodu poprzednich swoich uczynków. Przypuszczali, że ścigający ich, przybywszy do Dabili, zajadą do ciebie. Dlatego też podali kierunek fałszywy. I to jeszcze musisz uwzględnić, że twierdzili, iż jadą z Menliku i zdążają do Doiran. Prosta droga z pierwszej do drugiej miejscowości prowadzi dalej na południowy zachód przez góry Sultanica. Oni natomiast jechali najpierw na zachód, aby stąd znowu skręcić prosto na południe. Opisali więc półkole blizko dwu mil średnicy. Kto jednak ucieka i musi koni oszczędzać, nie nakłada sobie sześciu godzin drogi.
Gospodarz obrzucił mnie badawczem spojrzeniem.
— Effendi — rzekł — czy rzeczywiście jesteś chrześcijanin?
— Tak, czemu pytasz o to?
— Gdybyś nie był chrześcijaninem, myślałbym, że jesteś urzędnikiem policyjnym.
— Są przecież kawasi, którzy nie są muzułmanami.
— Nie byłbyś zwykłym kawasem, lecz jednym z wysokich cabtieh; a do nich, o ile mi wiadomo, nie przyjmują chrześcijan.
— Czemu masz taką ochotę uważać mnie za urzędnika policyjnego?
— Twoja osoba nadaje się do tego, a mówisz, jak człowiek, który wie wszystko dokładnie, zanim mu tosamo powiedziano. Towarzysze twoi odpowiadają także mojemu wyobrażeniu o kawasach. Przypatrz się tym obu! — Wskazał przytem na Oskę i Omara. — Jak poważnie i z naciskiem oni spozierają! Godność ich powołania na twarzy im wypisana. A ten mały! — wskazał na hadżego Halefa Omara. — Czy nie wygląda on jak wcielona cabtieh? Te przebiegłe oczy, ten chytry uśmiech! Czy nie robi on wrażenia, że mógłby cały świat zaaresztować, gdyby tylko chciał.
Wszyscy trzej wymienieni zaśmiali się głośno, ja zaś odpowiedziałem poważnie:
— Mylisz się, jesteśmy zwykłymi podróżnikami i sami korzystamy jak każdy inny z opieki policyi. Ale przejechaliśmy przez wiele krajów i okolic, więc widzieliśmy i doświadczyliśmy więcej, niż tysiąc innych. To też nie trudno nam zrozumieć twoją sprawę. Kto stale w domu siedzi, tego myśli obracają się w kole ograniczonem, a gdy mu się coś niezwykłego zdarzy, nie łatwo da sobie radę.
— Może to i słuszne. Ale oto przynoszą wam pożywienie. Jedzcie swobodnie! Skoro się posilicie, pomówimy jeszcze o naszej sprawie. Czy życzycie sobie, żeby konie nakarmić i napoić? Mam ładną kukurudzę, dobrze zmieloną.
— Prosimy uprzejmie. Każ także parobkom rozsiodłać i oblać je wodą. To je orzeźwi. Niosły nas tu aż z Edreneh i ani razu nie spoczęły uczciwie.
— Mam tu niedaleko za domem ładny staw, a w nim wodę jasną i czystą. Może pozwolisz, żeby parobcy je tam zapędzili?
— Owszem, wdzięczny im będę za to.
Był to widocznie mimo brudu, zalegającego dziedziniec, człowiek przedsiębiorczy i dobry, jak na tutejsze stosunki, rolnik. Sto funtów czyli 2220 koron, które mu ukradli, stanowiło zaledwie część ceny za przeszłoroczny zbiór tytoniu. Był więc zamożny. To, że założył staw dla hodowli ryb, dowodziło, iż umiał dobrze wyzyskać ziemię.
Żył też inaczej niż cała gromada tamecznych mieszkańców. O tem przekonałem się niebawem. Z tego też wywnioskowałem, że nie uważał nas za zwykłych podróżnych.
Jadło, przyniesione przez dwóch schludnie ubranych chłopców, składało się z kilku wielkich, dymiących, apetytnie wyglądających placków z jaj, do których podano moczone w occie i pieprzem przyprawiane melony, oraz inne świeże owoce. Potrawy leżały ku memu zdziwieniu na czystych, białych, fajansowych talerzach, tylko wielka misa na melony była wypalana z żółtej gliny.
Gospodarz przypatrzył się, czy chłopcy odpowiednio nas obsłużyli, a gdy podano już koszyczek z łyżkami, nożami i widelcami, wydał następujący rozkaz:
— Idźcie do pani i powiedzcie, żeby wam dała cztery serwety i tyleż ręczników. Mężowie, których gościmy, jeździli dużo po świecie i są ludźmi dostojnymi. W takim razie nie poskarżą się, że ich źle przyjął konakdżi Ibarek.
A zatem Ibarek nazywał się ten uważający człowiek, który posiadał nawet serwety! Zapowiadało się, że nam wszystko będzie smakować. Gospodarz oddalił się, żeby parobkom wydać wspomniane polecenia. Następnie przyniesiono nam serwety i ręczniki. Te drugie wydały mi się zbytecznymi, nie dostaje się ich nawet w pierwszorzędnych hotelach na Zachodzie.
Gdy rozdawałem serwety towarzyszom, bawił mnie w duszy widok ich spojrzeń, zwróconych na mnie pytająco. Nie wiedzieli, co począć z tem i czystemi, białemi rzeczami. Mały hadżi jedynie miał odwagę narazić się na wyśmianie z mojej strony i zapytał:
— Zihdi, co robić z temi chustkami? Na stole już leży wielki obrus.
— To też nie są obrusy.
— Maszallah, cud Boży! Czy to może chustki do nosa? Wszak nikt z nas nie ma kataru.
— I to nie. Te chustki podwiązuje się tak, jak wam to zaraz pokażę, aby potrawami nie poplamić ubrania.
— Allah akbar, Boże wielki! Ależ ci dostojni ludzie, to są z pewnością niezgrabiarze, skoro potrzebują osobnych zasłon, aby zanieść potrawy do ust i nie rozsypać po ubraniu. Ja nauczyłem się jadać porządnie, a bluza moja daremnie łakomiłaby się na ten smaczny sok z melonów.
Podwiązałem sobie umyślnie niezręcznie serwetę pod brodą. Ponieważ towarzysze naśladowali mnie dokładnie, przeto siedzieliśmy jak dzieci, którym mamusia wsuwa do ust gęstą kaszkę na mleku. Cieszyło mnie to niezmiernie.
Podczas jedzenia spostrzegłem, że konie za dom wyprowadzono. Gospodarz, jako rzetelny muzułmanin, uważał to widocznie za pewien rodzaj uprzejmości, że nas przy jedzeniu zostawił samych. Wszedł dopiero, gdyśmy już byli gotowi, kazał chłopcom zebrać ze stołu i przynieść nam miednicę, także fajansową. Teraz przyszła kolej na ręczniki.
Podczas mycia rąk szepnął Halef:
— Zihdi, czy nie masz strachu?
— Przed czem?
— Ile to będzie kosztować! To dobre jadło, to chłodne piwo, noże, widelce, łyżki, obrus, miednica, ręczniki i podbródki z białego płótna! W dodatku gotowała wszystko sama czeleba! Sądzę, że ten zacny gospodarz zażąda od nas tyle, ile wynosił rachunek prefekta policyi.
— Nie obawiaj się; jestem przekonany, że nic nie zapłacimy.
— Czy sądzisz, że gospodarz wpadnie na ten wspaniały i ludzki pomysł?
— Całkiem pewnie. Damy bakszysz tylko parobkom.
— Jeśli istotnie jest taki rozumny, to dziś, jutro i pojutrze poproszę przed spaniem proroka, żeby się wstawił za nim u anioła śmierci.
— Dlaczego tylko do pojutrza?
— Dość trzy razy. Do tego czasu poznamy innych ludzi, którzy nas dobrze ugoszczą i będą godni mojego wstawiennictwa.
Mały hadżi uśmiechał się z cicha chytrze, jak miał zwyczaj, ilekroć się okazał filutem.
Po umyciu rąk zaprosił nas gospodarz znowu do stołu. Chciał dzban napełnić na nowo, abyśmy jeszcze wypili. Odmówiłem jednak i odpowiedziałem:
— Ucieszyłbyś mnie, a z pewnością i siebie, gdybyś mi pokazał szafkę, z której ci ukradziono pieniądze. Czy zrobisz mi tę przyjemność?
— Dobrze; chodź za mną.
Halef udał się z nami. Wrodzony zmysł śledczy nie pozwolił mu zostać, jak tamtym dwom towarzyszom.
Gospodarz rozsunął tylko dwie cienkie plecione ściany i znaleźliśmy się przed drzwiami, prowadzącymi do jego sypialni. Była otwarta. Przekonałem się zaraz, że zapomocą rygla można było od wewnątrz zapobiec wtargnięciu kogoś niepowołanego.
Łóżek nie było. Dokoła ścian biegło tak zwane serir, nizkie podyum z tarcic, na którem leżały poduszki. Na tem sypiali domownicy, w lecie bez nakrycia, a w zimie przykryci kocami i futrami. Oczywiście nie zdejmowali ubrań do snu.
Ten zły zwyczaj mieszkańca Wschodu, ten brak prześcieradeł i niezmiernie rzadka zmiana bielizny, usposabiają go nie tylko do rozmaitych chorób, lecz ułatwiają i tworzą podstawę bytu dla dwóch gatunków krwiożerczych owadów, zwanych po łacinie „pulex i pediculus“.
Ściany były bielone. Zdobił je tylko jeden, tuż pod dachem umieszczony, napis w arabskim języku: „Snu sprawiedliwego strzegą anieli, zaś nad łożem niesprawiedliwego zawodzą wyrzuty swoje trwożne skargi“.
Komnata miała tylko jeden otwór okienny, a naprzeciw niego wisiała szafka.
— Tam leżały pieniądze — rzekł gospodarz, w skazując na nią. — Zamknąłem ją znów tak samo, jak była zamknięta wtedy, kiedy z niej wykradziono pieniądze.
— Otwórz-no ją!
Wyciągnął z kieszeni mały kluczyk i odemknął. Szafka była zupełnie próżna. Zbadawszy klucz i zamek, osądziłem, że nie był to zwyczajny fabryczny towar. Dowiedziałem się też, że sporządził je ślusarz z Ostromdży, a wedle mego zdania, nie dało się otworzyć zamku ani haczkiem, ani wytrychem.
Tem ciemniej przedstawiała się sprawa kradzieży i możliwość jej popełnienia.
— Czy wiesz pewnie, że szafkę rzeczywiście zamknąłeś? — spytałem.
— Tak, całkiem pewnie.
— Hm! Czy były w niej tylko pieniądze?
— Nie, także klejnoty mojej żony, oraz kilka drobiazgów srebrnych i złotych.
— Czy wszystko zginęło?
— Wszystko.
— To dowód, że złodzieje nie mieli czasu wybierać. Dopuszczono się tej kradzieży w nocy, więc hultaje nie mogli widzieć, co ma dla nich wartość, a co jej nie ma.
— O, dyadem mojej żony i łańcuch składały się przeważnie z wielkich i małych złotych, oraz drogocennych srebrnych monet. To spostrzegli złodzieje z pewnością mimo ciemności. Resztę tworzyły bransolety, szpilki i pierścienie, a to wszystko ma przecież wartość.
— Ale prowadzi także do wykrycia. Przezorny złodziej takich rzeczy nie zabiera. Jeśli ci dwaj ludzie zabrali te przedmioty, to dowiedli, że nie są włamywaczami ostrożnymi, ani zawodowymi. Musimy jednakowoż koniecznie dojść, jak otworzyli szafkę.
Chciałem ją dokładniej oglądnąć, ale mały hadż już to uczynił.
— Mam, zihdi! — rzekł. — Oto jest!
Wskazał na wnętrze. Pokazało się po zajrzeniu do środka, że tylna ściana lekko nie przystawała. Zbadałem, w jaki sposób szafka przytwierdzona była do ściany Nie było to zapomocą sztaby żelaznej uskutecznione, lecz cała skrzynka wisiała poprostu na gwoździu, z którego dała się zdjąć bardzo łatwo.
Zdjąłem ją i teraz i ujrzałem o wiele dokładniej niż przedtem, że otworzono ją przez odchylenie tylnej ściany. Widoczne były ślady silnej, odpornej, klingi sztyletu.
Części szafki spajały nie gwoździe, lecz sztuczne zacynkowanie. Oderwanie tylnej ścianki musiało więc bezwarunkowo wywołać znaczne trzeszczenie.
— Czy nie słyszeliście nic? — spytałem.
— Zupełnie nic.
— Musiało przecież trzeszczeć bardzo głośno. Chyba hałasowaliście bardzo?
— O, wcale nie. Byliśmy tak zajęci sztuczkami, że przeciwnie zachowywaliśmy się spokojnie i cicho. Może złodzieje nie otwierali drzwi od izby.
— Pewnie, że ich nie trzymali otworem. Zasunęli nawet rygiel zapewne, aby ich niespodzianie nie zaskoczono.
— W takim razie nie mogliśmy nic usłyszeć.
— A jednak! Tu izb nie przedzielają grube ściany, tylko plecionki. Odbijanie tylnej ścianki musielibyście byli usłyszeć. Przypuszczam, że hm!
Przystąpiłem do okna. Było duże na tyle, żeby się przez nie przecisnął niezbyt tęgi człowiek. Szafka była także tak mała, że złodzieje mogli ją sobie z łatwością podać, lub odebrać przez okno.
— Wyjdźcie-no ze mną! — rzekłem, opuszczając izbę.
Obeszliśmy razem dom.
— Czy już szukałeś pod oknem? — spytałem gospodarza.
— Nie. Jak mogłem wpaść na ten pomysł? Szafka wisiała w izbie. Tam popełniono kradzież; czegobym tu miał szukać?
— A może jednak nie będziemy szukać napróżno, jak się tobie to zdaje. Zobaczymy! Ale pozostawcie to mnie; nie zbliżajcie się zanadto do okna. Moglibyście zniszczyć mi ślady.
Ja podszedłem pod okno, a tamci stanęli nieco w tyle. Tuż pod murem rosła bujnie pokrzywa, podeptana wprost naprzeciw okna.
— Patrz! — rzekłem. — Widzisz, że ktoś tutaj przez okno przełaził.
— To chyba już dawniej. Może to był, który z moich chłopców.
— Nie, to nie był chłopiec, bo na miękkim gruncie widać odcisk dużego męskiego buta. Dawniej także się nie stało. Połamane łodygi pokrzywy są świeże i tylko liście powiędły. Połamano je najpóźniej wczoraj wieczorem. Ślady stóp także są świeże. Gdyby były dawne, musiałyby wysokie cienkie brzegi odcisków już wyschnąć.
— Skąd ty to tak wiesz! — rzekł gospodarz nader zdziwiony.
— Aby to wiedzieć, nie trzeba niczego więcej prócz oczu otwartych i odrobiny myślenia. Popatrz! Tu jest miejsce, na którem stała szafka. Z pewnością się zawalała, ale sprytni złodzieje obtarli ją.
— A skąd ci także o tem wiadomo?
— Stąd, że nie zauważyłem na szafce ani śladu błota; to przecież jest bardzo proste. Szukajmy dalej!
Śledziłem za dalszymi znakami po ziemi, ale napróżno. Dobyłem noża i zżąłem pokrzywę tuż przy ziemi. Odsunąwszy ją, przypatrzyłem się obnażonemu miejscu. Między uciętemi łodygami mogło coś leżeć. Przypuszczałem całkiem słusznie. Z dwu punktów zamigotało coś złotego. Podniosłem oba przedmioty. Była to cienka obrączka z turkusem i gruby kolczyk, niemal półtora cala średnicy. W owych okolicach noszą kobiety takie kolczyki.
— No, popatrz! — rzekłem do gospodarza.— Tu coś upadło drabowi. Znasz te pierścienie?
— Ach! Moja żona je miała. Czy nie widać drugiego kolczyka?
— Pomóż szukać!
Wszelki trud był daremny. Nie znalazło się nic więcej. Doszliśmy już tego, w jaki sposób kradzież wykonano. Zbóje bali się, żeby nie usłyszano hałasu; dlatego jeden z nich wylazł przez okno, aby podaną sobie szafkę otworzyć na dworze.
Resztę mogliśmy w domu omówić; dlatego chcieliśmy przejść do izby. Przedtem jednak poszliśmy na chwilę do koni.
Wyprowadzono je już ze stawu i posiodłano na nowo. Stały z przywiązanymi do głów workami i zajadały smaczną kukurudzę, gdzie mimo blizkości stawu nie było tyle much i bąków, co na brudnem podwórzu.
Zaledwie wstąpiliśmy do izby i zamierzaliśmy usiąść przy stole, ujrzeliśmy dwu jeźdźców, wjeżdżających na dziedziniec. Nie wyglądali zbyt pocześnie. Konie nie przedstawiały prawie żadnej wartości; były to widocznie bardzo zgonione stare szkapy, za które nikt nie dałby sześćdziesięciu koron. Obaj jeźdźcy przystawali do swych wierzchowców, tacy byli obdarci i podupadli.
— Dostajesz nowych gości — zauważył Halef.
— Nic mi nie zależy na takich gościach — odrzekł gospodarz. — Każę im odjechać. — Czy ci to wolno skoro masz zajazd?
— Któż mi może zabronić odprawić kogoś, kto mi się nie podoba?
Chciał wyjść, aby uskutecznić ten zamiar, ale wstrzymałem go za rękę.
— Stój! — rzekłem. — Przyjmij ich!
— Na co?
— Muszę się dowiedzieć, o czem będą mówili ci ludzie.
— Czyż znasz ich?
— Tak, ale oni nie powinni pod żadnym warunkiem wiedzieć, że my się tu znajdujemy. Dlatego też nie wolno im widzieć ani nas, ani naszych koni.
— Tego łatwo można u niknąć. Wejdziecie tylko do mojej sypialni i zatrzymacie się tam, dopóki nie odjadą.
— Niech ukryją się tylko moi towarzysze; ja chciałbym ich podsłuchać.
— Nie wiem wprawdzie, co przez to zamierzasz, ale podsłuchanie nie będzie trudne. Chodź tu, ja ciebie ukryję.
Zaprowadził mnie poza plecionkę. Do niej przytykało kilka wiązek obranej z kory wierzbiny, materyału, z którego sporządzano plecione ściany.
— Wleź za te wiązki — rzekł. — Tu wygodnie będziesz patrzał przez szpary w plecionce do izby. Obaj goście usiądą tak blizko ciebie, że usłyszysz ich słowa nawet, jeśliby nie rozmawiali zbyt głośno.
— Ale, gdyby zajrzeli, czy ich kto nie podsłuchuje?
— Nadam tym wiązkom takie położenie, że nie będzie można ciebie spostrzec.
— Dobrze! Muszę ci jednak powiedzieć, że wyruszę przed tymi dwoma jeźdźcami, udającymi się do Ostromdży. Ty pojedziesz razem ze mną!
— Ja? A to dlaczego?
— Aby złodziejom odebrać skradzione pieniądze.
— Czy oni są w Ostromdży?
— Mam wszelkie powody do tego przypuszczenia. Każ więc natychmiast siodłać i zaprowadzić swego konia do naszych, gdzie ich nikt zobaczyć nie zdoła. Skoro tu już dosyć się dowiem, wykradnę się do sypialni. Jeden z twoich parobków zaprowadzi nas do koni, przy których ty będziesz musiał już się znajdować. Teraz idź, zanim ci nadejdą.
To porozumienie było tylko dzięki temu możliwe, że przybysze wcale się nie śpieszyli z wejściem do gospody. Zsiedli powoli z koni, poczem udali się do bocznego budynku „aby zajrzeć, czy nie znajdą czego, coby z nimi pójść mogło“, jak się wyraził nasz gospodarz.
On się oddalił, ja zaś usadowiłem się wygodnie na ziemi poza wiązkami wierzbiny. Szpary w plecionce pozwalały objąć okiem całą izbę.
Wtem usłyszałem zbliżanie się kroków.
— Zihdi, gdzie ty jesteś? — odezwał się głos małego hadżego z tamtej strony wiązek.
— Tu siedzę. Czego chcesz? Co za nieostrożność z twej strony!
— Ba! Te draby jeszcze nie idą. Stoją w stajni i oglądają konie gospodarza. Powiedziałeś, że znasz ich. Czy to prawda?
— Oczywiście, że tak.
— No i kto oni?
— Czy nie poznajesz ich także?
— Nie, zihdi.
— Masz zresztą tak dobre oko! Czy nie zauważyłeś procy, wiszącej u pasa jednego z nich?
— Owszem.
— Kto taką nosił?
— Czy ja wiem?
— Powinienbyś wiedzieć. Przypomnij sobie gołębnik!
— O zihdi, staram się nie myśleć o nim. Ilekroć wspomnę to smutne miejsce, chcę prosić cię o kilka policzków.
— Wszak przypatrzyłeś się ludziom, którzy siedzieli w komorze pod nami.
— Na których potem spadł kot wraz z patykami, a tym kotem ja byłem! Tak, przypatrzyłem się dobrze tym ludziom.
— I obydwu obdartusom, którzy siedzieli na lewo pod ścianą? To byli bracia.
— Ach, zihdi, Teraz sobie przypominam. Jeden z nich miał taką procę. Czy sądzisz, że to oni? Zapamiętałem sobie całkiem dobrze ich twarze.
— Tak jest, to oni.
— O Allah! Oświadczyli wtedy, że udadzą się do Ostromdży, aby owym trzem opryszkom donieść, co się z nami stało, może nawet, że wysłano nas już do raju.
— To zamierzali. Otrzymali także polecenie od Manacha el Barsza i Baruda el Amazat.
— Więc nie dojechali jeszcze do Ostromdży, a ci trzej zbóje, których szukamy i którzy okradli teraz naszego gospodarza, myślą, że nie jesteśmy już na ich tropie. Zihdi, pozwól, że podam ci pewien bardzo dobry i bardzo rozumny wniosek!
— Jaki?
— Czy nie byłoby wskazanem zrobić nieszkodliwymi tych dwu, których chcesz teraz podsłuchać?
— Rozumie się, że to uczynimy.
— Ale jak?
— Namyślimy się nad tem.
— To już obmyślone.
— Przez ciebie? Jak zamierzasz postąpić?
— Zabiję ich cokolwiek.
— Nawet nie myśl o tem!
— O, zihdi, tylko troszeczkę! Oni i tak obudzą się zaraz w piekle. Tego przecież nie można nazwać zabójstwem!
— Daj mi spokój z takiemi propozycyami!
— Tak, zapominam czasem, że jesteś chrześcijanin. Gdyby zależało od ciebie, oddałbyś życie za twego najgorszego wroga. Te oba łotry postanowiły przecież narazić nas na największe niebezpieczeństwo. Skoro spotkają się z tamtymi trzema w Ostromdży, to bądź pewny, że zaczają się na nas i poślą każdemu z nas po jednej kuli, zanim zdołamy pomyśleć, że to w pewnych warunkach może zaszkodzić.
— Postaramy się właśnie o to, żeby ci dwaj tamtych trzech nie spotkali.
— Czy oszalałeś?
— Bynajmniej.
— A cóż?
— Myślę nie jak szalony, lecz całkiem roztropnie. Nie wiemy, jak wyśledzić tamtych trzech. Podsłuchaliśmy w gołębniku tylko to, że się zatrzymają w starej ruinie. Ale my nie znamy tej ruiny. Kto wie, czy nie jest bardzo trudno, albo wcale niemożliwem znaleźć kogoś, co się tam kryje.
— O, jam jest twój przyjaciel i stróż hadżi Halef Omar. Oczy moje sięgają aż do Egiptu, a mój nos jest jeszcze o wiele dłuższy. Przyjdzie mi łatwo wytropić tych ludzi.
— Jeszcze łatwiej stać się może i jest naw et bardzo prawdopodobnem, że oni ciebie spotkają, a wówczas nie zostawią ci czasu na odmówienie sury o śmierci. Nie, tym dwu nic teraz nie zrobimy, nie pokażemy im się wcale, ażebyśmy mogli potajemnie się udać za nimi i śledzić ich dobrze. Ci, którzy czyhają na naszą zgubę, będą właśnie naszymi przewodnikami, za których pomocą dostaniemy tam tych trzech w swe ręce.
— Allah! To myśl także niezła!
— Cieszy mnie bardzo, że to uznajesz! Ale teraz oddal się, ażeby cię nie zauważono. Niech jednak gospodarz poleci, żeby tych gości zatrzymano tu jak najdłużej po naszym odjeździe. Trzeba im tak dać jeść i pić, żeby długo tu pozostali. Zapłacę chętnie wszystko za nich. No, idź mu to powiedzieć!
— Tak, zihdi, znikam! Zdaje się, że ktoś nadchodzi.
Ostatnie słowa wymówił już cichym szeptem. Potem się wysunął, a po nim weszli owi dwaj nareszcie do izby.
Zastali ją oczywiście próżną. Osko i Omar oddalili się także już dawno, a gospodarz wstąpił, aby zabrać dzbanek od piwa.
Teraz mogłem się tym ludziom lepiej przypatrzyć, niż przedwczoraj wieczorem. Mieli twarze obwiesiów. Są ludzie, po których odrazu się widzi, czego się od nich można spodziewać. Oni należeli do tego pokroju. Ubrania ich były jak u ludzi najuboższych, a do tego obrzydliwie brudne i podarte, ale broń nosili tem lepszą i dobrze utrzymaną.
Jednemu z nich zwisała u pasa proca, drugi miał groźną niegdyś broń zbiegłych przed Turkami w lasy Serbów i Wołochów, hajduczy czakan z trzonkiem kręconym i obitym perlistą skórą rekina. Znałem tę broń tylko z opowiadania, widziałem okazy w zbiorach tu i ówdzie, ale nie byłem nigdy świadkiem ich użycia. Nie myślałem, że w niedalekiej przyszłości będę celem tych czakanów.
Nowi goście rozglądnęli się po izbie.
— Niema nikogo — mruknął procarz. — Czy sądzą, że nie zdołamy zapłacić za raki, które wypijemy?
— A czy musimy zaraz płacić? — zaśmiał się drugi. Czyż nie umknęliśmy w lasy? Czy nie posiadamy kopczy, której wszyscy się boją? Jeśli nie zechcemy dobrowolnie zapłacić, chciałbym zobaczyć tego, któremu przyszłoby na myśl zmusić nas do tego!
— Nie mów o tem. Ten Ibarek jest człowiekiem bogatym i ma wielu parobków i robotników, z którymi nie dalibyśmy sobie rady. Dla kilku łyków raki, nie będę się narażał na niebezpieczeństwo. Ale to złości, że wcale się tu o nas nie troszczą. Czy myślą może uważać nas za włóczęgów?
— A czy jesteśmy czem innem?
— Oczywiście, że czem innem. Jesteśmy bohaterami borów i gór; zadaniem naszem jest pomścić popełnione na nich bezprawia.
— Zwyczajni ludzie nazywają nas zbójami zamiast bohaterami, co mi jednak zupełnie obojętne. Może tylko dlatego niema w domu nikogo, że ci zacni ludzie stoją pod ścianami, aby nas podglądać przez szpary. Toby się dla nich źle skończyło. Zobaczmy!
Wyszli i zaczęli przesuwać się wzdłuż ścian wierzbinowych. Gdy doszli do ściany, poza którą ja siedziałem, rzekł jeden z nich:
— Tu za temi wiązkami może bardzo łatwo ktoś być. Trzeba pomacać. Nóż mam dość ostry.
Sposób wystąpienia tych ludzi tutaj wskazywał dokładnie, do jak ordynarnego należeli kalibru. Tacy sami po większej części są owi ludzie, którzy otaczają się nimbem przez to, że, jak brzmi określenie krajowe, „udają się w lasy“. Niewątpliwie są wśród nich tacy, których zawiść i prześladowanie zmusiły do ucieczki w góry, ale liczba ich jest znikomo mała w stosunku do mnóstwa tych, którzy z wrodzonej brutalności targają węzły, jakimi otoczyło wszystkich prawo boskie i ludzkie.
Rozbójnik dobył noża i pchnął nim kilka razy między poszczególne wiązki, ale szczęściem zanadto wysoko. Gdybym był nie wpadł na ten pomysł, żeby usiąść, trafiłby mnie był z pewnością.
Oczywiście i to jeszcze było pytaniem, czy istotnie byłbym miał ochotę stać spokojnie jako tarcza dla tego bohatera nożowca, Z pewnością nie byłbym czekał na pchnięcie. Jakkolwiek jednak byłbym się względem tych ludzi zachował, to w każdym razie byłbym się okrył hańbą, dając im się tam wytropić. Są rzeczy, na które można sobie pozwolić bez uszczerbku na honorze, ale nie należy dopuścić do tego, żeby o tem się dowiedziano. Do takich rzeczy zaliczam także podsłuchiwanie.
Powiada się powszechnie, że podsłuchiwanie przynosi hańbę, ale są położenia, w których staje się wprost obowiązkiem. Komu się nadarza sposobność podsłuchania zbrodniarzy i zapobieżenia w ten sposób zbrodni, ten robi się współwinnym, jeśli z fałszywego wstydu i ambicyi pomija taką sposobność. U mnie zaś odgrywał ponadto ważną rolę instynkt samozachowawczy.
— Niema nikogo — rzekł zadowolony. — I nie radziłbym nikomu! Wejdźmy!
Wrócili do izby i zawołali głośno na służbę. Wszedł gospodarz, pozdrowił ich i usprawiedliwiał się w uprzejmych słowach, że nie zjawił się zaraz.
— Przygotowywałem się właśnie do podróży — wyjaśnił im. — Dlatego musieliście czekać niestety.
— Dokąd wyjeżdżasz? — zapytał właściciel procy.
— Do Tekirlik.
Był zatem na tyle mądry, że podał kierunek wprost odwrotny. Jednak drab pytał dalej:
— Czego tam chcesz? Czy udajesz się tam w interesach.
— Nie; jadę dla własnej przyjemności. Co każecie sobie podać?
— Raki. Ale dużo! Pić nam się chce i chętnie zapłacimy.
Skoro ci ludzie wódką gasili pragnienie, to warto było zobaczyć ich gardła!
— Mówicie o zapłacie? — odrzekł z uśmiechem gospodarz. — Jesteście dziś moimi pierwszymi gośćmi, a ja mam zwyczaj dawać wszystko za darmo tym, którzy pierwsi są w dniu dzisiejszym.
— Co? Jakiż to dzisiaj dzień?
— Moje urodziny.
— W takim razie życzymy ci tysiąc lat życia. A zatem nie potrzebujemy płacić za to, co zjemy i wypijemy?
— Nie.
— Więc przynieś zaraz dzban raki. Napijesz się z nami.
— Nie mogę, bo muszę zaraz wyruszać. Chcę dzień dzisiejszy spędzić z krewnymi, którzy mieszkają w Tekirlik. Ale wszystko tu dla was zarządzę.
Oddalił się po gorzałkę.
— Ty — rzekł właściciel Czekana — dobrześmy trafili. Prawda?
— Rzeczywiście — odparł z zadowoleniem drugi — użyjemy tu sobie.
— Ten człowiek nie będzie narzekał na to, że źle obchodziliśmy jego urodziny, gdy wróciwszy, dowie się, cośmy zjedli i wypili.
Ucieszyło mnie to niezmiernie, że gospodarz wpadł na tak dobry pomysł zatrzymania ich tutaj. Przyniósł dzbanek, zdaniem mojem, dość wielki, aby zawartością jego spoić dziesięciu mężczyzn, postawił szklankę na stole i chciał nalać.
— Stój! — zawołał procarz. — To naczyńko dobre dla dzieci, my mężczyźni pijemy prosto z dzbanka. Należy używać tego do sytości, co daje Allah. Piję na pomyślność twoją i życzę ci wszystkiego, czego sam pragniesz.
Pociągnął porządnie dwa razy, odłożył dzbanek, potem popił jeszcze raz i przybrał taki wyraz twarzy, jak gdyby się uraczył nektarem. Towarzysz poszedł za jego przykładem i wypił również nie mniej od niego. Odjąwszy od ust naczynie, mlasnął językiem i rzekł, podsuwając dzbanek gospodarzowi:
— Napij się przyjacielu! Pokrzepienia, równego temu, nie znajdziesz na całej ziemi. Ale nie pij za dużo, żeby nam, jako twoim gościom, nie zostało się za mało.
Gospodarz zamaczał usta i odrzekł:
— Nie będzie wam za mało; możecie sobie ten dzbanek jeszcze raz kazać napełnić.
— Czy dadzą nam po twoim odjeździe?
— Tak. Poleciłem parobkowi, który was będzie obsługiwał, by nie żałował wam niczego, o ile tylko posiadam to, czego zażądacie.
— Wobec tego życzę ci dziesięć tysięcy lat zamiast tysiąca. Jesteś bardzo pobożnym i czcigodnym synem proroka i prowadzisz żywot, zasługujący na nagrodę. Zato ułoży cię kiedyś anioł śmierci na łonie Abrahama.
— Dziękuję wam! Teraz was żegnam, a wy zwracajcie się ze wszystkiem do parobka w czasie mej nieobecności.
— A gdzież on jest?
— Na dziedzińcu. W domu niema nikogo; wszyscy w polu, ale wrócą niebawem.
Powiedział to z chytrością, aby ukołysać ich czujność. Nie tylko mieli nie podejrzewać, że ich ktoś podsłuchuje, lecz nawet nabrać przekonania, że mogą rozmawiać swobodnie i głośno.
— A więc życzymy ci szczęśliwej podróży — rzekł właściciel topora. — Przedtem jednak chciałbym się jeszcze od ciebie o czemś dowiedzieć.
— O czem?
— Czy nie zajechali tu niedawno trzej ludzie, ale wiesz nie zwyczajni, lecz dostojni panowie.
— Hm! Do mnie wielu zajeżdża. Musicie mi tych trzech dokładnie opisać.
— To niepotrzebne. Wystarczy, gdy powiemy, na jakich koniach jechali. Były trzy siwki.
— Ach, prawda! Byli tu wczoraj wieczorem. O, to byli mężowie bardzo dostojni!
— Czy spali tutaj?
— Nie. Chcieli wprawdzie tutaj się przespać, ale zagraliśmy sobie, co potrwało aż do rana. Potem sądzili, że lepiej zaraz dalej pojechać.
— Czy powiedzieli, dokąd się udają?
— Tak.
— Czy do Ostromdży?
— O nie! Do Dojran.
— Ach tak! I pojechali tam?
— Naturalnie! Wszak sami tak oświadczyli. Skądżeby co innego przyszło im na myśl?
— Całkiem słusznie! A ty widziałeś, że pojechali na południe?
— Ja? — spytał zdumiony. — Chcąc to widzieć, byłbym musiał biec za nimi przez całą wieś. Co za powód miałbym do tego? Spytałem tylko tak ubocznie. Ale dalej! Czy nie wstąpili potem do ciebie jeszcze inni, przybywający z tej samej strony?
To pytanie odnosiło się oczywiście do mnie i do moich towarzyszy. Jak byłbym ja odpowiadał, to wiedziałem dokładnie, ale byłem także przekonany, że gospodarz powie co innego. Najłatwiej było zaprzeczyć zupełnie. Nie można było wprawdzie twierdzić, jakobyśmy wcale tędy nie przejeżdżali, bo jechaliśmy całkiem otwarcie przez leżące za nami miejscowości i widziało nas wielu ludzi. Ci obydwaj niewątpliwie dopytywali się także o nas i wiedzieli pewnie, że ich wyprzedzamy.
Najlepiej byłby gospodarz zrobił, przyznając, że byliśmy u niego. Jeśli zaś był bardzo przebiegły, to mógł powiedzieć, że pojechaliśmy za tamtymi trzema w kierunku Doiran. W ten sposób wywołałby w pytających przekonanie, że na razie na przeciąg kilku dni obawiać się nas nie należy. Ale, jak wspomniałem, nie posądzałem go o taką mądrość. Dlatego dalszy ciąg rozmowy sprawił mi bardzo miłą niespodziankę. Wbrew memu przypuszczeniu, dowiódł gospodarz, że potrafi być bardzo bystrym, bo odrzekł:
— Od wczoraj wieczorem nikt do mnie nie zajeżdżał. Wszak już na początku słyszeliście, że jesteście pierwszymi gośćmi.
— Hm! Ale ci, których mamy na myśli, przybyli na pewno do Dabili.
— To może przejechali, nie zatrzymując się wcale.
— Widocznie tak się stało. Przykro nam z tego powodu, bo pragnęliśmy bardzo ich dopędzić. Zależało nam wiele na tem, żeby z nimi pomówić.
— Czy to byli wasi znajomi?
— Tak, nawet blizcy przyjaciele.
— To musicie śpieszyć za nimi i niemożecie dłużej tutaj zabawić.
— Niestety! Uczcilibyśmy tak chętnie twoją gościnność, spożywając z przyjemnością twoje spotkamy jeszcze w Ostromdży tych czterech ludzi.
— Czteru ich było?
— Tak.
— Czy był między nimi jeden, który jechał na karym koniu szlachetnego pochodzenia?
— Tak, tak! Czy widziałeś go?
— Oczywiście. Miał także dwie strzelby zamiast jednej.
— To się zgadza, zgadza!
— Wśród nich znajdował się także mały człowieczek, któremu zamiast brody zwisało z twarzy dziesięć nitek.
— Całkiem słusznie! Ty ich widziałeś, ale gdzie, skoro nie byli u ciebie?
— Za bramą. Stałem tam z sąsiadem; chcieli u mnie się zatrzymać. Gdy się dowiedzieli, że jestem gospodarzem, zapytał mnie ten ciemnobrody, jadący na arabczyku, czy nie zajechali do mnie trzej ludzie, jadący na siwkach.
— Szeitan! Co na to odpowiedziałeś?
— Naturalnie, że prawdę.
— O biada!
— Dlaczego?
— Dla niczego! Wyrwało mi się tak tylko. Mów dalej!
— Zapytał mnie, kiedy ci trzej byli w mej gospodzie, jak długo bawili i dokąd się udali.
— Ach, doskonale! A ty jak im to objaśniłeś?
— Wszystko tak, jak tylko wiedziałem. Oświadczyłem więc, że poszukiwani przez niego skierowali się na południe ku Doiran. Czy nie powinienem był tego uczynić?
— O tak, tak! To było całkiem słuszne z twej strony. A co oni potem zrobili?
— Jeździec zauważył, że musi śpieszyć za tam tymi i dlatego nie zostanie u mnie na popas. Wypytywał się dokładnie o drogę do Doiran.
— I pojechał tą drogą.
— Tak. Odprowadziłem jego i towarzyszy aż za wieś i wytłumaczyłem im wszystko obszernie. Potem pognali cwałem ku Furkoi. To utwierdziło mię w przekonaniu, że się bardzo śpieszyli.
— A zatem wiesz całkiem pewnie, że pojechali na południe.
— Tak pewnie, jak ciebie tu widzę przed sobą.
— A nie na zachód do Ostromdży?
— Ani im przez myśl nie przeszło. Stałem tam jeszcze długo i patrzyłem za nimi, dopóki nie zniknęli za górą. Zachwyciłem się tak tym karym koniem, że nie mogłem odeń oczu oderwać.
— Tak, to koń wspaniały; naprawdę.
— Musicie więc teraz jechać także do Doiran, skoro chcecie porozumieć się z tymi czterema.
— Zapewne, ale nam już teraz nie pilno. Ponieważ tam się udali, wiemy, że zaczekają na nas w tej miejscowości.
— W takim razie cieszę się, że ich widziałem i z nimi mówiłem, bo nie byłbym wam mógł udzielić żadnych wiadomości. Ale mnie już czas w drogę. Nie bierzcie mi tego za złe, że nie zostaję dłużej z wami.
W przeciwieństwie do swego poprzedniego zachowania zapewnili go bardzo uprzejmie o swej wdzięczności i pożegnali się z nim, jak gdyby go darzyli pełną swoją życzliwością. Skoro tylko wyszedł gospodarz, uderzył procarz pięścią w stół i zawołał:
— Co za szczęście! Teraz pozbyliśmy się już tej obawy. Nie pojechali do Ostromdży.
— Tak, z tego powodu możemy się cieszyć. Jak to mądrze urządzili Manach el Barsza i Barud el Amazat, że wmówili w tego głupiego gospodarza, iż udają się do Doiran! Teraz tam pojechały te psy, które nas podsłuchały i będą szukać daremnie.
— Nie byłem jeszcze nigdy w Doiran, więc nie wiem, jak to daleko.
— Sądzę, że trzeba dobrze jechać siedm godzin. Te draby przyjadą tam dopiero wieczorem. Jutro będą się rozpytywać, przyczem się oczywiście dowiedzą, że ich wystrychnięto na dudków. Prędzej niż pojutrze nie należy ich się spodziewać w Ostromdży. Możemy więc tutaj jeść i pić, ile i dopóki nam się spodoba.
— Tak mnie to cieszy, jak gdyby dziś były moje urodziny. Ale czy też dzisiaj gospodarz powróci?
— Tego się nie spodziewaj nawet!
— Powinniśmy byli go spytać.
— Na co?
— Gdybym wiedział, że wróci dopiero jutro, to radziłbym tu dzień cały przepędzić. Jesteśmy przecież gośćmi i dostaniemy wszystkiego, czego zażądamy, nie płacąc ani para. Coś takiego należy wyzyskać wedle możności.
— Zbytecznie obawiasz się o to. Gospodarz zostanie tam pewnie do jutra.
— Tak ci się zdaje?
— Gdy się obchodzi urodziny, to główna uroczystość przypada zawsze na wieczór.
— To prawda.
— Zanim się skończy, zapadnie północ z pewnością. Czy przypuszczasz, że siądzie jeszcze na konia, żeby przez cztery długie godziny do domu jechać?
— Nie będzie miał do tego chyba ochoty.
— Może nietylko ochoty. Je się i pije, a picie na urodziny to przykra historya. Upije się człowiek bardzo łatwo i śpi potem do pół dnia.
Zdawało mi się, gdy to słyszałem, że jestem w państwie niemieckiem, gdzie mają panować podobne zapatrywania.
— Masz słuszność — przyznał drugi, pociągnąwszy potężny łyk z dzbana. — Gospodarz się upije, a jutro zaśpi. Przed południem nie będzie jeszcze w domu. Możemy więc tu sobie użyć i przez noc zostać. Ci przeklęci czterej nie są już niebezpieczni, nie pilno nam więc z jazdą do Ostromdży.
— Dobrze! Zostańmy zatem! Gdy pomyślę o nocy onegdajszej, gniewam się sam na siebie. Ten niewierny pies chrześcijański, który jeździ na karym, był w naszych rękach i pozwoliliśmy mu się wymknąć!
— Tak, to istotnie nie do darowania. Jedno pchnięcie nożem i byłby nieszkodliwy.
— Stało się wszystko tak nagle! Trudno się było opamiętać. Zaledwie znaleźli się między nami, a już w tej samej prawie chwili zniknęli.
— Ale jak oni weszli do gołębnika?
— Przez strych, na którym złożone jest siano.
— Ale skąd wiedzieli, że nas można stamtąd podsłuchać? Kto im wogóle doniósł, że mamy zebranie i że z ich powodu znajdujemy się w tej komorze?
— Dyabeł im to powiedział. Wszystkich tych giaurów dyabli biorą. Dlatego już za życia żyją z nimi w przyjaźni. Nikt inny im tego nie zdradził. Ale biada im, gdy przybędą do Ostromdży! Pójdą wszyscy czterej do piekła!
— Hm! Nas obu to wszystko właściwie nic nie obchodzi. Jesteśmy posłańcami i płacą nam za to.
— Ale ja jestem przyjacielem tego, który mi płaci i pomagam mu.
— Czy i morderstwem?
— Czemużby nie, skoro to pieniądze przynosi? Czyż to grzech zabić giaura?
— Nie, to naw et zasługa. Kto zabije chrześcijanina, postępuje o jeden stopień wyżej do siódmego nieba. To stara nauka, której ludzie nie chcą już słuchać niestety. Palce mnie świerzbią, żeby temu cudzoziemcowi wpakować kulę, gdy przybędzie do Ostromdży.
— Ja także gotów do tego.
— Pomyślno, co za korzyść wynikłaby dla nas z tego! Wynagrodzonoby nas bardzo dobrze, a ponadto wzięlibyśmy sobie wszystko, co on ma z sobą. Sam koń jego byłby już dla nas majątkiem. Koniuszy padyszacha zapłaciłby nam wielką sumę, gdybyśmy go przyprowadzili do Stambułu.
— Albo i nic!
— Oho!
— Zapytałby nas, skąd go mamy.
— Oczywiście odziedziczyliśmy.
— A gdzie rodowód konia, który chciałby każdy kupujący zobaczyć i sobie zatrzymać.
— On go niezawodnie ma przy sobie, więc wpadłby w nasze ręce. Boję się tylko, że to nie my posiądziemy tego wspaniałego ogiera.
— Czemu nie?
— Manach el Barsza i Barud el Amazat będą tacy mądrzy jak my.
— Hm! To słusznie. Ale możemy ich łatwo oszukać.
— Jak?
— Zamilczymy o tem, że obcy pojechał do Doiran. Powiemy im tylko, że umknął i że prawdopodobnie zwrócił się do... do jakiejkolwiek miejscowości, którą sobie jeszcze wymyślimy. Potem pojedziemy pojutrze ku Doiran i zaczaimy się na tych czterech drabów.
— To pyszna myśl. Zdaje mi się jednak, że Manach i Barud nie dadzą się oszukać.
— Chyba gdybyśmy się bardzo głupio zabrali do rzeczy.
— Kto wie wogóle, jak długo to potrwa, zanim ich odnajdziemy!
— Ani jednej godziny.
— A ja myślę przeciwnie. Wiemy tylko, że mamy przyjść do ruiny, ale tam możemy długo ich szukać.
— Czy zapomniałeś, że mamy się zwrócić do starego Mibareka?
— Wiem bardzo dobrze, ale po pierwsze: wątpliwem jest, czy jego zawiadomili dokładnie o swojem miejscu pobytu, a powtóre: nie znamy tego starego.
— Podobno nosi także kopczę, tajny znak naszego związku.
— To jeszcze nie powód, żeby mu zdradzać wszelkie tajemnice.
— Więc mamy tajne słowo, które nam podał Barud el Amazat i które pewnie powie staremu Mibarekowi. To będzie znak, że ma nas zawiadomić o miejscu pobytu ukrytych. Tak ich natychmiast znajdziemy. To mi żadnej troski nie sprawia. Pytanie tylko, czy zażądają od nas jakich dalszych usług.
— Tego odmówię. To przeszkodziłoby nam w zasadzce na cudzoziemca.
— Odmówić? To nie uchodzi. Musimy być posłuszni. Wszak wiesz, że opór karze się śmiercią.
— Skoro jest dowiedziony. Jeżeli jednak jestem chory, wówczas nie mogę spełnić rozkazów.
— Ach, chcesz udać chorego? Ja musiałbym to także uczynić, a to już wpadłoby w oko. Dlaczego mielibyśmy przypadkowo zachorować obydwaj?
— Na to także jest dobra wymówka. Spotkaliśmy się w drodze z tymi czterem a cudzoziemcami i zaatakowali nas.
— Hm! Zatem ranni?
— Tak. Ja sobie obwiążę głowę, a ty to samo zrobisz z ręką. Będziemy tak znużeni i wycieńczeni, że nie będą mogli żądać od nas żadnej usługi. — Popatrzno, gospodarz wyjeżdża przez bramę! Pij, żebyśmy się przekonali, czy parobek rzeczywiście znowu nam dzbanek napełni.
Pili i pili, dopóki ku memu zdumieniu, a nawet przerażeniu, rzeczywiście dzbanka nie wypróżnili. Następnie przystąpił jeden z nich do okna i zawołał na parobka. Ten zaraz oczywiście wszedł, bo otrzymał już od swego pana odpowiednie wskazówki.
Obaj goście dowiedzieli się teraz, że przyniesie im wszystkiego, czego tylko zechcą i kazali mu przedewszystkiem dzbanek znowu napełnić.
Dwoma takimi dzbanami raki możnaby spoić nosorożca, byłem więc przekonany, że popadną niebawem w stan, niekorzystny dla mego zamiaru podsłuchania ich tutaj.
I rzeczywiście usiedli w milczeniu obok siebie, gdy przyniesiono pełny dzbanek, patrzyli dziko przed siebie i popijali w krótkich odstępach. Poznałem, że się już nic od nich nie dowiem, postanowiłem więc oddalić się stąd.
Nie byłem zadowolony z tego wyniku. Cóż bo wskórałem? Usłyszałem, że Szut, tajemniczy dowódca tych, którzy się „w góry udali“, trzyma swoich poddanych w surowej karności i że na opornych nawet wyroki śmierci wydaje.
Oprócz tego wiedziałem już dokładnie, że Baruda el Amazat, Manacha el Barsza i zbiegłego z nimi z Adryanopola dozorcy więziennego należy szukać w ruinie w Ostromdży. Ale ruina mogła być bardzo obszerna. Może ci ludzie przebywali tam tylko w nocy, albo wogóle tylko o pewnym czasie.
Potem dowiedziałem się, że istnieje stary Mibarek, tak zwany święty, który wtajemniczonych, jeśli wykażą się znajomością umówionego słowa, zawiadamia, gdzie znajdują się owi trzej ludzie. Ale, kto był ten „święty“, zajmujący mimo swej świętości to stanowisko w związku zbrodniczym? Gdzie go znaleźć? Czy może także w ruinie? Jakiem to słowem należało wylegitymować się przed nim?
„Świętego“ spodziewałem się odszukać z łatwością; ale wydobyć od kogo hasło było rzeczą niezmiernie trudną, kto wie, czy wogóle możliwą. Chybaby napaść na starego z nienacka i wydrzeć mu tajemnicę w ten sposób.
W każdym razie nie wątpiłem, że ci dwaj pijacy wizbie, są dla mnie aż do jutra zupełnie nieszkodliwi. Wkrótce popili się pewnie tak, że postradali rozum. Może nie pomyśleli o tem, żeby zażądać jadła i zostali umieszczeni w jakim kącie, aby tam przespali swoje przepicie.
To było oczywiście dla nas bardzo korzystne, bo w takim razie nie ostrzeżono przed nami ściganych przez nas zbrodniarzy. Mogłem cały czas dziś od południa do jutra w południe — gdyż pierwej nie należało pijanych spodziewać się w Ostromdży — zużyć na szukanie zbiegów.
Teraz, kiedy nic już do podsłuchania nie było, leżąc, wysunąłem się po ziemi, niedosłyszalnie z poza wiązek i przesunąłem się do sypialni. Była zamknięta od wewnątrz. Gdy z lekka zapukałem, otworzył Halef, który tam siedział z towarzyszami i parobkiem.
— Musieliśmy oczywiście zaryglować, zihdi — tłómaczył po cichu. — Tym łotrom mogło wpaść na myśl, zaglądnąć, czy tu niema kogo.
— Całkiem słusznie. Gdzie domownicy?
— Pochowali się, bo gospodarz opowiadał, że wszyscy w polu.
— No to ruszajmy! Idź przodem i uważaj, żeby nas nie spostrzeżono.
Parobek, do którego zwróciłem to wezwanie, wypuścił nas, zamknął drzwi, klucz wyciągnął i poskoczył naprzód.
Drugi parobek, który gości obsługiwał, stał także już w pogotowiu. Poszedł do nich, aby rozmawiać z nimi głośno i zwrócić ich uwagę na siebie. W ten sposób udało nam się z łatwością wyjść z domu i dostać się na dziedziniec.
Stąd przeszliśmy szybko na tylną stronę domu, a parobek przeprowadził nas znaczną przestrzeń w pole, gdzie czekał już gospodarz z kilku parobkami i naszymi końmi.
— Nareszcie! — rzekł. — Tobie czas nie dłużył się chyba tak, jak mnie. Ale teraz ruszajmy! Wsiadajcie!
— Najpierw chciałbym zapłacić. Powiedz, ile jesteśmy winni?
— Wy mnie winni? — zaśmiał się. — Nic, zupełnie nic!
— Nie wolno nam tego przyjąć!
— A jednak! Byliście moimi gośćmi.
— Nie. Przybyliśmy nieproszeni do ciebie i żądaliśmy nawet wszystkiego, cośmy zjedli i wypili.
— Effendi, nie mów już więcej! Nie rób mi wstydu, nie przyjmując gościny. Skoro takim dwom opryszkom, jak tamci w izbie, daję darmo, czego ich serce zapragnie, to mogę chyba poprosić was, żebyście uważali to jako już zapłacone.
— Ale to właśnie, co oni otrzymali, także ja zamówiłem. Obiecałem nawet za to zapłacić.
— Panie, chcesz mnie rozgniewać? Chcesz mi odszukać moje pieniądze, a ja mam żądać od ciebie kilku nędznych piastrów za piwo i za dwa jaja? Tego stanowczo nie zrobię!
Byłbym się zaraz po pierwszem słowie nie sprzeciwiał i tylko z powodu H alefa nie uspokoiłem się odrazu. Chciałem widzieć twarz jego, po której ustawicznie coś drgało i przeciągało. Bał się może, że zapłacę na końcu i rzekł skwapliwie:
— Zihdi, wszak ty znasz Koran i wszelkie jego tłómaczenia. Czemu działasz przeciwko tym przez anioła Gabryela natchnionym naukom? Czy nie uważasz, że to bezbożność odtrącać rękę otwartą i szczodrą? Kto udziela jałmużny, daje ją Allahowi, a kto przyjęcia daru odmawia, obraża Allaha. Mam nadzieję, że zaraz pożałujesz oschłości swojego serca i oddasz cześć prorokowi. Wsiadaj na konia i nie troszcz się o piastry, których nikt nie chce!
Wypowiedział to tak poważnie i gorliwie zarazem, jak gdyby szło o śmierć i życie, o potępienie i zbawienie. Ustąpiłem, śmiejąc się i podałem tylko parobkom bakszysz. Była to drobnostka, ale wprawiła ich w taki zachwyt, że po kolei pocałowali mnie w rękę, czemu mimo wysiłku nie zdołałem przeszkodzić. Następnie odjechaliśmy z tego miejsca, najpierw trzymając się trochę wsi, poczem skręciliśmy na drogę, wiodącą do Ostromdży.
Jechaliśmy nią bardzo krótko. Potem, gdy już wieś była za nami, spytałem gospodarza:
— Czy ten, tak zwany gościniec, to jedyna droga do Ostromdży?
— Ta jest najprostsza. Są jeszcze inne drogi, ale zabiorą więcej czasu.
— Wyszukajmy sobie taką drogę! Chciałbym właśnie tej uniknąć.
— Dlaczego?
— Bo jutro, gdy przybędą za nami ci dwaj hultaje...
— Jutro? — przerwał gospodarz.
— Tak. Chcą tak długo zabawić u ciebie, bo wolno im nic nie płacić. Nie oczekują cię przed jutrem zrana, bo będziesz, ich zdaniem, w swoje urodziny pił tęgo.
— A łotry! Sprawię im niespodziankę i powiem że dziś niema moich urodzin.
— Tego chyba nie zrobisz!
— Tak? Czemu nie?
— Bo także w twoim interesie leży, żeby nie przybyli do Ostromdży przed jutrem w południe. Dowiesz się jeszcze o tem. Jadąc za nami, mogliby przypadkiem zmiarkować, że pojechaliśmy do Ostromdży, a nie do Doiran. To zniweczyłoby wszystkie moje plany.
— Dobrze! Skoro sobie życzysz, pojedziemy inaczej. Tu zaraz prowadzi droga na lewo przez pola i łąki. Pojedziemy tak, żebyśmy się dostali na gościniec w Kusturlu. Tam nas nikt nie zna.
Skręciliśmy zatem w bok. To, co drogą gospodarz nazwał, było raczej wszystkiem innem, niż drogą. Były znaki na ziemi, że tędy ludzie przechodzili czasami, ale drogi bitej nie było.
Na prawo i lewo ciągnęły się pola, uprawiane przeważnie tytoniem. Zobaczyłem także kilka małych, nędznych, plantacyi bawełny. Potem znowu był ugor, a w końcu las, przez który jechaliśmy, nie widząc drogi.
Milczeliśmy aż dotychczas, ale teraz nie mógł oberrzysta utrzymać dłużej na wodzy swej ciekawości. Zapytał tedy:
— Czy słyszałeś, o czem mówiłem z pijakami?
— Wszystko.
— Ich pytania i moje odpowiedzi?
— Nic nie uszło mojej uwagi.
— I jesteś ze mnie zadowolony?
— Zrobiłeś swoją rzecz wyśmienicie. Muszę cię istotnie pochwalić.
— Bardzo mnie to cieszy. Nie przyszło mi z łatwością zawsze w sedno utrafić.
— Wiem dobrze i dlatego podwójnie uradowałem się twoją bystrością. Dowiodłeś, żeś dzielny filut.
— Panie, jestem zachwycony, słysząc to z ust twoich.
— Tak? Czemu?
— Ponieważ jesteś uczonym, który wie wszystko od słońca aż do ziarnka piasku, i bohaterem, którego nikt jeszcze nie zdołał zwyciężyć. Znasz cesarzy i królów, którzy czczą ciebie i podróżujesz w cieniu padyszacha, z którym jadłeś z jednego talerza.
— Kto ci to powiedział?
— Ktoś, kto wie o tem.
Domyśliłem się odrazu, że mój zacny zresztą hadżi puścił się znowu na fanfaronadę. Nazywał siebie moim przyjacielem i obrońcą, a im dostojniejszym mnie przedstawiał, tem silniejszy odblask musiał paść ze mnie na niego. Jeden rzut oka za nim przekonał mnie, że zaraz z początku przemowy gospodarza, przeczuwając burzę, pozostał w tyle.
To, że gospodarz nie odpowiedział wprost na moje pytanie, dowodziło, że Halef zakazał mu siebie wymieniać.
— Któż to taki, kto wie to nawet, o czem ja sam nie mam pojęcia? — pytałem dalej.
— Nie wolno mi go wymienić.
— Dobrze! To ja go wymienię. Czy powiedział ci, jak się nazywa?
— Tak, effendi.
— To imię bardzo długie. Czy ten mały opryszek nie nazywa się przypadkiem hadżi Halef Omar i tak dalej?
— Effendi, nie pytaj mnie o to!
— A jednak muszę się spytać.
— Ależ ja musiałem mu przyrzec, że nie nazwę go po imieniu.
— Przyrzeczenia tego musisz dotrzymać. Po imieniu nie potrzebujesz go nazywać. Powiedz tylko: tak albo nie! Czy to był hadżi?
Wahał się jeszcze trochę w zakłopotaniu, ale gdy rzuciłem mu surowe spojrzenie, wykrztusił nareszcie:
— Tak, to on mi ciebie tak opisał.
— Muszę cię zatem zawiadomić, że to ogromny kłamca.
— Panie, mówisz to przez skromność!
— Nie. Mylisz się. Bynajmniej skromny nie jestem; możesz już stąd o tem wnosić, że zjadłem u ciebie wyborną jajecznicę i nic za nią nie zapłaciłem...
— Panie, bądź cicho! — wpadł mi w słowo.
— Nie, ja muszę mówić, aby naprawić błędy tego hadżego Halefa Omara. On wprost kłamał. Widziałem padyszacha, ale nie jadłem z nim z jednego talerza. Znam cesarzy i królów, tak, po imieniu, patrzyłem czasem na jednego z nich, lub drugiego, ale oni nie czczą mnie wcale; nie znają mnie nawet z nazwiska. Ja nie istnieję wprost dla nich.
Spoglądał na mnie z wyrazem, po którym poznałem, że daleko więcej wiary przykłada do blag Halefa, niż do mego otwartego wyznania.
— Co się zaś tyczy mej uczoności — mówiłem dalej — to także nie jest tak wielką. Wiem, zdaniem twojem wszystko od słońca począwszy, a na ziarnku piasku skończywszy? No tak, znam ziarnko piasku jak każdy człowiek, ale o słońcu nie wiadomo mi nic ponad to, że się ziemia dokoła niego obraca, jak daleko od niego, jaką ma objętość, ile waży przypuszczalnie, ile wynosi średnica, jak...
— Maszallah! Maszallah! — krzyknął głośno, spoglądając na mnie trwożliwie i odsuwając swojego konia od mego.
— Dlaczego krzyczysz? — spytałem.
— Ty to wszystko wiesz, co teraz wymieniłeś?
— Tak.
— Jak daleko od nas do słońca?
— Mniej więcej dwadzieścia milionów mil.
— I my się dokoła niego obracamy?
— Oczywiście!
— I wiesz także, jaka jego grubość?
— Tak.
— Nawet ile waży?
— W przybliżeniu. Milion cetnarów nie stanowi w tem żadnej różnicy.
Przybrał minę zupełnego przerażenia i wstrzymał konia.
— Panie — rzekł — byłem raz w Istambule i rozmawiałem tam z bardzo światłym derwiszem, który stykał się z wielu uczonymi innych krajów. On przysiągł mi na proroka i jego brodę, że słońce i gwiazdy nie są małe, lecz o wiele, wiele większe od ziemi. Wydają się tylko takiemi z powodu niezmiernej odległości. Przestraszyłem się, gdy to usłyszałem. Ty zaś twierdzisz, że znasz tę odległość i wiele innych rzeczy w dodatku! Czy znasz i księżyc?
— Rozumie się.
— I jak daleko do niego?
— Ośmdziesiąt sześć tysięcy tureckich agaczów.
— O Allah, wallah, fallah! Effendi, mnie strach zbiera przed tobą.
Wytrzeszczył na mnie oczy nieruchomo. Wtem nadjechał Halef, zatrzymał się koło nas i rzekł:
— O, mój zihdi posiada jeszcze więcej, o wiele więcej wiadomości. Wie, że są gwiazdy, których jeszcze nie widzimy, że już niema gwiazd, które jeszcze dostrzegamy w nocy. Sam mi to wyjaśnił, ale ja o tem zapomniałem, bo głowa moja za mała na tyle słońc i gwiazd.
— Czy to rzeczywiście jest prawda? — wykrzyknął głośno Turek.
— Tak; spytaj jego samego!
Na to opuścił oberżysta cugle na kolana, podniósł ręce do twarzy i trzymał je tak, że wszystkich dziesięć palców zwracało się przeciwko mnie. Tak robią ludzie na Wschodzie w celu obrony przeciwko złemu spojrzeniu i czarom.
— Nie! — zawołał. — Nie spytam go. Nie chcę nic wiedzieć, nie chcę się o nic więcej dowiadywać. Niech Allah chroni moją głowę od takich rzeczy i od liczb takich. Pękłaby jak stary moździerz, do którego nasypano za wiele prochu. Jedźmy dalej!
Wziął znowu cugle do ręki i popędzał konia mrucząc:
— I ty hadżego kłamcą nazywasz? On mi jeszcze za mało powiedział o tobie.
— Ibareku, to co teraz usłyszałeś odemnie, tego uczy się każde dziecko w mojej ojczyźnie.
— Maszallah! Dziękuję za taki kraj, w którym już dzieci muszą ważyć i mierzyć gwiazdy! Co za szczęście, że się tam nie urodziłem! Ten szewc, od którego nauczyłem się warzyć piwo, nic mi o tem nie wspominał i mądrze postąpił. Mówmy o czem innem! Przyznałem otwarcie, że pochwała twoja sprawia mi podwójną radość, ponieważ z ust twych pochodzi. Byłeś ze mnie zadowolony i to mi dodaje otuchy, że wrócą mi się moje pieniądze.
— Jeśli mnie nadzieja nie myli, to je odzyskasz.
— Nadzieja? Ty się tylko spodziewasz?
— Tak. A jakżeby?
— Ty nie spodziewasz się, lecz wiesz dokładnie.
— Mylisz się.
— Nie. Mogę na to przysiąc, że ty wiesz.
— Dopuściłbyś się krzywoprzysięstwa.
— Nie, effendi! Kto w pustyni, w lesie i w polu umie rozpoznawać ślady ludzi dawno zaginionych, przed tym nie jest także zakryte, gdzie się znajdują moje pieniądze.
Teraz rozgniewałem się naprawdę. Mały hadżi mógł mnie kiedy wprawić w najgorsze położenie swojem niepotrzebnem wychwalaniem.
— I to powiedział ci oczywiście Halef? — spytałem gospodarza.
Skinął głową potakująco.
Zwróciłem się do Halefa:
— Halefie, czemu w tyle zostajesz? Zbliż się tutaj!
— Co takiego, zihdi? — spytał uprzejmie, jak pies, który czuje, że go wołają po to, żeby go obić, a mimo to macha ogonem.
— Powinienbyś dostać harapem, tym ze skóry hipopotamiej, a wiesz za co?
— Zihdi, ty nigdy nie uderzysz swego wiernego Halefa. Jestem tego pewny!
— To właśnie nieszczęście, że sądzisz, jakobym ciebie nie mógł ukarać. Ale są jeszcze inne kary, nietylko baty. Będziesz pościł! Nic nie dostaniesz, gdy tymczasem my będziemy zajadali pieczone kurczęta!
Powiedziałem to bardzo groźnie i głosem gniewnym. Za drób pieczony gotów był Halef oddać życie! Mimo to odrzekł z uśmiechem:
— Zihdi, ty sam nie jadłbyś prędzej, a mnie dałbyś całą kurę.
— Milcz! Gdy nic nie pomoże, napędzę ciebie!
— Effendi, wiesz, że pobiegłbym jeszcze za tobą. Jestem sługą twoim. Cierpieliśmy razem i głód i pragnienie, pot nas oblewał i mróz nam doskwierał, śmialiśmy się razem i płakali — zihdi, dwu takich trudno rozłączyć.
Poczciwiec miał słuszność, Wiedział dobrze, co się działo we mnie po uderzeniu w tę strunę. Gniew mój natychmiast się uśmierzył.
— Ależ Halefie, nie powinieneś tak zmyślać.
— Zihdi, czy to było zmyślone? Nie wiedziałem o tem. Dlaczego się tak zaraz gniewasz za to, że powiedziałem, iż jadłeś z sułtanem z jednego talerza?
— Wszak to kłamstwo!
— Nie możesz tego twierdzić na pewne! Czy nie jadłeś w Stambule u kazi askeriego?
— Ale co to ma wspólnego z twoją blagą?
— Bardzo dużo. Czy sułtan nie bywa też czasem na obiedzie u kazi askeriego?
— Urzędowo nie.
— A więc prywatnie. Nie minąłem się zatem tak bardzo z prawdą. Ileż razy mógł sułtan dostać ten właśnie talerz, który tobie przedtem podano! Przekonywasz się zihdi, że twój wierny Halef wie całkiem dobrze, co mówi. Ale ty jesteś zupełnie podobny do trufli. Jest ona wielkim przysmakiem i drogo się za nią płaci, ale kryje się pod ziemią, aby o niej nie mówiono. Ja jeden znam ciebie dobrze; ale czytam znowu przyjazny wyraz na twojej twarzy; wiesz, ulżyło mi się na sercu, a moja wesołość już wróciła. Allah daje chmury i Allah daje blask słońca. Człowiek musi przyjąć, czego mu Allah użycza.
Oczywiście jaśniało mi oblicze. Ktoby zdołał zachować powagę wobec tak dowcipnego porównania z truflą. Musiałem się roześmiać, a Halef śmiał się także. Tak się za każdym razem kończyła burza spadająca nań z mojej strony.
Jechaliśmy dalej. Ze spojrzeń, rzucanych na mnie przez Turka i z tego, że wstrzymywał nieco swojego konia, wnioskowałem, iż miał dla mnie wielkie uszanowanie. Widocznie gotów był uważać mnie za cud świata.
Las wnet się skończył i jechaliśmy przez szeroki i płaski ugor, który dawał naszym koniom dużo wolnego pola. Ciekawość gospodarza znowu się obudziła.
— Effendi — zaczął — ja będę mógł dzisiaj jeszcze powrócić?
— Trudno będzie.
— Czemu?
— Bo chcesz zabrać z sobą pieniądze.
— Naturalnie.
— W takim razie dłużej będziesz musiał zabawić. Trzeba wprzód dostać w ręce tych łotrów, zanim odbierzemy im pieniądze.
— Ale ty wiesz, gdzie oni!
— Nie.
— Hadżi mię o tem zapewnił.
— Nie daj mu nic w siebie wmówić. Wiem tylko, że się kryją w Ostromdży, nic więcej. Będę musiał ich szukać.
— W takim razie zapytamy o nich.
— To byłoby daremne. Nie pokażą się chyba nikomu.
— Waih! Więc ich nie znajdziemy!
— Może jednak. Jestem na tropie.
— Czy tu na ziemi?
Poczciwiec słyszał od Halefa, że jestem zręczny w rozpoznawaniu śladów. Teraz myślał, że jest coś takiego przedemną na ziemi.
— Nie — odrzekłem i wskazałem na czoło. — Tu leży trop, za którym pójdę. Czy znasz dobrze Ostromdżę?
— Tak, przecież to miasto najbliższe.
— Czy jest tam góra?
— Nawet wysoka.
— A na niej ruina?
— Cała kupa gruzów.
— Z czego?
— Tego dobrze ludzie nie pamiętają. Bułgarzy twierdzą, że mieli tu niegdyś wielkie państwo i że w tym zamku mieszkał jeden z ich sławnych książąt. Później nadciągnęli wrogowie, którzy zamek zdobyli, a potem zburzyli.
— Zapewne Turcy?
— Tak przypuszczają niektórzy. Inni natomiast są zdania, że to Grecy.
— To nam wszystko jedno. Czy łatwo się dostać do ruiny?
— Bardzo łatwo.
— A nie zakazano tam wychodzić?
— O nie. Wolno każdemu, ale mimo to tylko niewielu odważa się na to.
— Dlaczego?
— Bo na górze czyhają złe duchy.
— Ach tak! No, to przypatrzymy się im!
— Eifendi, czy oszalałeś?
— Bynajmniej. Oddawna już tęskniłem za widokiem takiego ducha. Cieszę się teraz, że spełni się moje życzenie.
— Panie, daj temu spokój!
— Ba! Spróbuję jednak.
— Zważ, że za dnia ducha nie znajdziesz!
— Nie będę go też w dzień szukał.
— O Allah! Chcesz tam iść w nocy?
— Prawdopodobnie.
— To już nigdy na dół nie wrócisz. Duchy cię zgubią!
— Ciekaw jestem, jak się do tego zabiorą.
— Nie drwij, effendi! Złym duchom obojętne jest niestety, czy umiesz zmierzyć księżyc i słońce, jak i to, z którego jadłeś sułtańskiego talerza. Nie pytają wogóle o nic, lecz pochwycą cię za czuprynę i wykręcą ci twarz na plecy.
— Oho!
— Tak, tak! — rzekł, kiwając głową.
— Czy zdarzały się już takie wypadki.
— Kilkakrotnie!
— Na górze w ruinie?
— Tak. Znajdowano o świcie ludzi pomiędzy gruzami z twarzą, przekręconą ku plecom.
— Czy żyli jeszcze?
— Jakże możesz tak pytać? Komu twarz przekręcą do pleców, ten ma już kark złamany. Więc i tamci nie żyli.
— Ach tak! Mówiłeś o ludziach, a nie o trupach. Czy ich tu znano?
— Nie. To byli zawsze obcy. Raz tylko udał się tam mieszkaniec Ostromdży. Był to nowy kawas, który w duchy nie wierzył. Zatknął za pas nóż i pistolety i poszedł tam o zmroku. Spotkał go ten sam los, co owych nieszczęśliwych. Twarz miał czerwono-siną, a język zwieszał mu się z ust.
— Czy dawno się to stało?
— Niema jeszcze dwu lat. Ja sam widziałem tego zuchwałego człowieka.
— Jeszcze za życia?
— Tak, a potem jego zwłoki. To ci chciałem powiedzieć.
— Cieszy mnie to niezmiernie! Opisz mi jego zwłoki!
— Przedstawiały straszny widok!
— Czy to już cały opis, jakiego czekam od ciebie?
— Nie. Owinięto je w stary kaftan, znosząc z góry. Pojechałem rano do miasta, aby kupić tytoniowego nasienia i przybyłem właśnie wtedy, kiedy można było zobaczyć trupa.
— Chciałbym szczególnie wiedzieć, jak wyglądała jego szyja.
Okropnie!
— Opiszże! Czy były rany?
— Nie, ale wyraźne były ślady szponów, którymi go duchy pochwyciły.
— Hm! Czy te szpony wcisnęły się w szyję?
— Jak ty sobie dziwnie to wyobrażasz! Duchy na krew patrzeć nie mogą i ran nigdy nie zadają.Nie zadrasną nawet skóry. Strach mnie zbierał na widok trupa, ale mimoto dobrze się mu przypatrywałem, zarówno jak wielu innych.
— Jaki kształt miały te znaki po szponach?
— Jak długie, wązkie, krwią podbiegłe odciski; dwa z tyłu, a ośm z przodu.
— Myślałem to sobie.
— Czy widziałeś już kogo, zabitego przez duchy?
— Nigdy. U nas duchy nie mordują nikogo. Są spokojnej natury. Jest ich dwa gatunki: niespokojne duchy i lekkoduchy. Tylko pierwszy rodzaj może się stać niewygodnym. Drugi nic złego nie czyni.
— O jakże szczęśliwa jest twoja ojczyzna, że tylko takie duchy posiada! Nasze gorsze, o wiele gorsze! One zaraz kark skręcają człowiekowi i potem się umiera.
— Tak, wierzę mocno, że się umiera.
— Naturalnie! Dlatego proszę cię na Allaha, żebyś w nocy nie szedł na tę złą górę, bo musianoby cię znieść stamtąd jako trupa.
— No, namyślę się jeszcze.
— Tu niema się co namyślać. Gdy mnie pytają, czy chcę zginąć, czy zostać przy życiu, to nie mam się nad czem namyślać. Wybieram życie.
— Dobrze! I ja zostanę przy życiu!
— Tak, to słuszne! Lżej mi teraz na sercu. Napędziłeś mi wiele strachu.
— Więc nie mówmy już więcej o ruinie. Powiedz mi lepiej, czy jest w Ostromdży człowiek, który się zwie Mibarek!
— Oczywiście, że jest.
— Znasz go?
— Bardzo dobrze.
— Czy ja mógłbym go zobaczyć?
— Jeśli jest w domu. Każdemu wolno do niego przychodzić.
— Więc i ty byłeś u niego?
— Często. Zaniosłem mu niejednego piastra.
— Za co?
— Za lekarstwa.
— Ach, to on jest hekim?
— Także nie. To święty.
— Ależ święci nie handlują lekarstwami.
— Czemu nie? Kto mu zakaże? Nikt. Przeciwnie, wszyscy się cieszą, że istnieje stary Mibarek. Gdzie nie poradzi hekim, ani aptekarz, tam on pomoże z pewnością.
— A więc już i ciebie leczył?
— Nawet bardzo często, mnie, moich domowników i moje bydło.
— Jest więc lekarzem dla zwierząt i ludzi. To bardzo zajmujące.
— O, on sam jeszcze bardziej zajmujący.
— Jakto?
— Ma już przeszło pięćset lat.
— Czy się mam zlęknąć?
— Nie potrzebujesz się lękać. To wielka prawda.
— Ale ja temu nie wierzę.
— Nie zdradź się z tem przed nim, bo byłbyś zgubiony!
— Czy tak niebezpiecznie o nim mówić?
— Tak. On ma ducha, który lata wszędzie i podsłuchuje, co się mówi o starym Mibareku.
— To cudowne! Bardzo cudowne! Czy można tego ducha zobaczyć?
— Naturalnie! On go trzyma przy sobie. To bardzo wielki kruk, jak noc czarny.
— Hm! Czy jest także u niego duży, czarny kot?
— Istotnie. Skąd wiesz o tem?
— Przypuszczam. Czy byłeś także w komnacie, w której on swoje środki przyrządza?
— Tak. Ale skąd wiesz, że ma na to osobną komnatą?
— Tego także się domyślam. Czy nie widziałeś tam wypchanych ptaków?
— Tak.
— A węży?
— Także.
— A ropuchy w słoikach? A nietoperze, wiszące u stropu, widziałeś?
— Allah w’Allah! Tak, tak!
— A trupie czaszki i kości?
Za każdem mojem pytaniem malowało się na twarzy jego coraz to większe zdumienie.
— Panie! — zawołał wreszcie. — Czy ty znasz Mibareka?
— Nie.
— Ale wiesz całkiem dokładnie, jak u niego w domu urządzone.
— To pochodzi stąd, że widziałem już innych Mibareków.
— Czyż każdy Mibarek ma taką komnatę?
— Po większej części. Było już wielu takich, co żyli po kilkaset lat.
— A co do tego nie chcesz wierzyć?
— Nie, z pewnością nie.
— W takim razie tego nie pojmuję.
— Czy już długo przebywa u was ten człowiek?
— Nie, dopiero od sześciu lat.
— Tak, tak! Od kiedyż siedzą w ruinie złe duchy?
— O, zawsze, po wszystkie czasy.
— Czy zawsze kręciły ludziom karki?
— Nie. To zaczęło się dopiero od kilku lat.
— To szczególne! Czy nie znasz przypadkiem liczby lat. Byłoby mi to bardzo na rękę.
— Pierwszemu przekręcono głowę twarzą do pleców pewnemu Grekowi, który dzień przedtem był i u mnie z towarami. Nazajutrz rano leżał martwy pod ruiną. Od tego czasu upłynęło pięć do sześciu lat.
— A więc tyle właśnie, ile Mibarek mieszka w Ostromdży. Czy ten stary święty odznacza się jeszcze jakimi innymi przymiotami?
— Nie, prócz tego, że nie je, ani nie pije.
— A mimo to żyje?
— Powiada, że właśnie dzięki temu, że nic nie je, ani nie pije, dożył pięciuset lat. Allah nie je nigdy i dlatego jest wieczny. Mibarek nie miał też nigdy zębów, dlatego właśnie, że nie jadł nigdy.
— A może je utracił?
— Nie, nie! Kto go o to poprosi, temu pokazuje usta. W dziąsłach niema luki ani śladu zęba.
— Więc zaczynam wierzyć, że jest świętym.
— Jest nim, to pewne. Allah go miłuje i nadał mu władzę robienia się niewidzialnym.
— Rzeczywiście? To wcale osobliwa właściwość! A przedtem powiedziałeś, że Mibarek nie ma żadnych innych właściwości.
— Jeżeli przez to słowo takie dary rozumiesz, to ma kilka całkiem szczególnych właściwości.
— Może objaśniłbyś mi niektóre z nich?
— Nie przychodzi mi na myśl odrazu. O nim tyle można powiedzieć, że się aż w głowie kręci.
— Czy byłeś kiedy świadkiem tego, jak się niewidzialnym uczynił.
— Zdaje mi się!
— Opowiedz to!
— Wiedziałem, że syn mego sąsiada, naprzeciw mnie mieszkającego, był chory i że miał go odwiedzić Mibarek. Żona moja cierpiała na ostre bóle głowy, i chciała, żeby jej napisał amulet. Dlatego, kiedy spodziewano się przybycia Mibareka, stanąłem w bramie mego podwórza. Gdy nadszedł, zawołałem go po imieniu, ale on nie odpowiedział. Zawołałem powtórnie, a gdy znowu się nie odezwał, podszedłem przez drogę ku niemu, pozdrowiłem go i powiedziałem, że żona moja potrzebuje jego pomocy. Spojrzał na mnie bardzo groźnie i zapytał, za kogo go uważam. Gdy go nazwałem wielkim świętym, wyśmiał mnie, ale nie dał żadnej odpowiedzi i wszedł na dziedziniec sąsiada. Czekałem długo, długo, ale nie pokazał się więcej. Tylko kaleka Buzra, którego nie widziałem wcale wchodzącego, wyszedł, kulejąc na swoich dwu kulach. Gdy potem wstąpiłem do sąsiada i zapytałem o świętego, odpowiedział, że go tam wcale nie było. Przysiągłbym, że w moich oczach wszedł tam, a sąsiad przysiągł, że był u niego tylko kaleka. Stary Mibarek zniknął. Cóż ty na to, effendi?
— Najpierw nic.
— Czemu najpierw?
— Aby sobie sąd słuszny wyrobić, należałoby świętego przez dłuższy czas obserwować. Ale rzecz da się może wytłumaczyć całkiem poprostu.
— Jak, effendi?
— Święty wszedł do sąsiada przodem, a opuścił dom tyłem.
— Tego nie mógł dokazać. Dziedziniec leży z przodu, a za domem niema ogrodu, ani żadnego wyjścia. Brama, którą wszedł, była jedyną drogą powrotu.
— Może się ukrył.
— Gdzież? Domek sąsiada taki mały, że nie uszedłby uwagi innych nikt, kto chciałby się tam ukryć.
— W takim razie rzecz jest istotnie wysoce tajemnicza. Nie umiem jej wytłumaczyć.
— Można wytłumaczyć, ale tylko tak, jak ja wspomniałem poprzednio. Mibarek może się robić niewidzialnym. Nie wierzysz?
Cała historya była oczywiście oszustwem, ale czy miałem sprzeczać się z gospodarzem, wyposażonym wprawdzie wcale dobrze umysłowo, ale opętanym przesądami Wschodu? Może było nawet lepiej zostawić go z jego zapatrywaniami. Odrzekłem przeto:
— Kto nie myślał nad takiemi sprawami, ani ich nigdy nie widział, ten nie może ani potwierdzić tego, ani temu zaprzeczyć.
— Ale ja potwierdzam! — zauważył Halef, który przysłuchiwał się wszystkiemu, rzucając mi niejedno chytre spojrzenie.
— Ty? Więc wierzysz w to?
— Mocno.
— To mnie dziwi.
— Czemu, zihdi?
— Bo i ty, o ile wiem, nie poznałeś jeszcze nikogo, ktoby się umiał robić niewidzialnym.
— Ja? Nie poznałem? O jakże ty się mylisz!
— No i kiedyż to zawarłeś taką znajomość?
— Bardzo często. Ostatni raz nawet dzisiaj.
Przewidywałem, że zamierza znowu popełnić jakąś śmieszność. Zamilkłem więc. Ale Turek podniecił się natychmiast. Myślał, że dostanie dowód dla swego zabobonu i zapytał czemprędzej:
— Dzisiaj? Może po drodze?
— O nie!
— A zatem u mnie?
— Odgadłeś.
— Allah! U mnie miałby być ktoś, co tak prędko stał się niewidzialnym?
— Tak, u ciebie.
— Czy i ja go widziałem?
— Naturalnie.
— Czy jeden z tych dwu zbójów?
— Ani im się śniło.
— Któż taki?
— Placek z jaj. Widziałeś całkiem wyraźnie, że wlazł we mnie, a potem zniknął.
Gospodarz przybrał najpierw wyraz wielkiego zdumienia, potem rozczarowania, a w końcu nawet gniewu, i zawołał do małego:
— Hadżi, twierdzisz, że byłeś w Mekce, świętem mieście proroka?
— Tak jest w istocie.
— Nieprawda.
— Chcesz mnie obrazić?
— Nie, a jednak powiadam, że nieprawda.
— Spytaj mojego zihdi! On wie całkiem dobrze, bo był...
Rzuciłem nań ostrzegawcze spojrzenie: tak, że utknął w połowie zdania. Gospodarz jako mahometanin, nie powinien był wiedzieć, jaką mieliśmy przygodę w świętem miejscu mahometan.
— Jeżeli nawet effendi potrafi to udowodnić dziesięć razy — odrzekł Turek — mimo to nie uwierzę.
— Czemu nie?
— Bo pobożny hadżi nie zadrwiłby sobie z tak wiernego. Uważałem cię za dobrego i szczerego człowieka, a ty jesteś nicpoń, który myśli tylko o figlach.
— Posłuchaj, synu tej pięknej rzecznej doliny, czy wiesz, jak ja się nazywam?
— Przecież to już słyszałem!
— No, jak?
— Halef.
— To imię, którem pozwalam wołać siebie tylko zaufanym przyjaciołom. Dla innych nazywam się hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah. Zapamiętaj to sobie!
— Takiego długiego imienia nikt sobie nie zapamięta, przynajmniej ja nie.
— To dowodzi tylko, że umysł twój jest bardzo ograniczony, ale skoro słyszysz, jak słynne mam imię, to nauczysz się myśleć o mnie inaczej. Jestem pobożnym synem proroka, ale jestem tego przekonania, że życie nie składa się z samych ćwiczeń w modlitwie. Allah chce, żeby się dzieci jego radowały. Niema w tem grzechu zrobić sobie żart, który nikomu nie szkodzi. Skoro mnie z powodu takiego żartu nazywasz zaraz nicponiem, to jest to dla mnie zniewagą, którą właściwie tylko krwią można zmyć. Ponieważ jednak jesteś naszym gospodarzem i winniśmy ci wdzięczność, przeto tym razem połknę swój gniew i przebaczę ci.
Przedstawił to w sposób tak zabawny, że się gospodarz musiał roześmiać. Pojednanie nie dało długo na siebie czekać.
— Czy uważasz wiarę moją za śmieszną? — spytał mnie oberżysta.
— O nie! Czy człowiek wierzy w coś prawdziwego, czy też fałszywego, biorę poważnie i jedno i drugie. Może zobaczę starego Mibareka i wytworzę sobie potem zapatrywanie. Gdzie on mieszka właściwie?
— Na górze.
— Ach! Czy koło ruiny?
— Nie koło niej, lecz w niej samej.
— Toż to... tak, to mnie bardzo zajęło. Czemuż się tam wyprowadził?
— Aby złe duchy wypędzić.
— Ale mu się to niestety nie udało.
— O właśnie!
— Wszak pokazują się ciągle i przekręcają ludziom głowy twarzą do pleców.
— Tylko niektóre z nich. To duchy bardzo potężne. Nikt, nawet Mibarek nie zdoła ich odrazu zmusić do zniknięcia, zwłaszcza że jest tylko jedna noc w roku, w której można do duchów przystąpić.
— Która?
— Nie wiem. W każdą taką noc zwalczył stary jednego ducha; a zatem jednego na rok.
— To razem sześć.
— Tak. Jeśli je zechcesz zobaczyć, to ci pokażą.
— Ach, więc można je jeszcze widzieć?
— Oczywiście ich trupy.
— Więc duchy miały także i ciała?
— Tak, bo inaczej nie mogłyby się zjawiać śmiertelnikom! Zwykle są bez ciała, ale gdy się chcą pokazać, przyoblekają się w ciała i właśnie wtedy można je złapać, zatykając wszystkie otwory tak, że się wymknąć nie potrafią.
— To dla mnie coś nowego. Oglądnę sobie zwłoki tych sześciu duchów napewno.
— Ja cię zaprowadzę. Pójdę także na górę i do ruiny, skoro tego zażądasz, ale tylko za dnia. W nocy nikt mnie tam nie zaciągnie.
— Może nikt nie będzie od ciebie wymagał takiego bohaterstwa. Ale mam się jeszcze o coś innego spytać. Czy byłeś już kiedy w Radowicz?
— Tak, nawet bardzo często. Byłem i dalej.
— Czy znasz miejscowość Zbigancy?
— Byłem tam tylko raz przez jedną godzinę. To mała nora, leżąca pomiędzy dwoma rzekami.
— Znam te rzeki obydwie. To Bregalnica i Sletowska. Czy masz tam znajomych?
— Niewielu.
— A rzeźnika Czuraka znasz?
— Nie.
— To wielka szkoda!
— Czemu, effendi?
— Chciałem się o nim czegoś od ciebie dowiedzieć.
— Zapytamy o niego w Ostromdży. Znajdę już kogoś, co go zna.
— Zostaw to lepiej mnie. To pytanie musi być bardzo ostrożne. Nikomu nie wolno wiedzieć, że ja się nim zajmuję. Tam w górze, w okolicy Zbigancy, musi się znajdować miejsce, zwane chatą w parowie. Czy słyszałeś już tę nazwę?
— Coś mi tak.... ale nie mogę sobie przypomnieć.
— Więc niech tak będzie, jak gdybym cię wcale o to nie pytał.
— Czy łączy się z tem jaka tajemnica?
— W istocie.
— Patrz, więc i ty masz tajemnice! Jesteś tylko powściągliwy i nie zdradzasz się z niemi. Gdy zaś ja opowiadam o moich, to mnie wyśmiewasz, jak naprzykład dopiero co, kiedy mówiłem o Mibareku.
— Tam nie szło o tajemnicę, lecz o cuda najoczywistsze.
— O, takich cudów można więcej widzieć na nim. Jest naprzykład tak chudy, że, gdy chodzi, słychać chrzęst kości.
— Nie może być!
— Mówię prawdę. Każdy to słyszał.
— I ty także?
— Na własne uszy.
— Ciekaw jestem, czy i ja usłyszę ten chrzęst kości.
— Całkiem dokładnie, jeśli tylko będziesz uważał.
— Jak on się ubiera?
— Ma tylko trzy części ubrania. Stary szal, który zakłada jako pas na nagie ciało, stary szeroki kaftan z mnóstwem kieszeni i starą chustę na głowie.
— Nie nosi butów, ani sandałów?
— Nigdy, nawet w zimie.
— Więc nie jest widocznie przyjacielem zbytku w żadnym kierunku. Co to? Tu musi ktoś być.
Przybyliśmy w porosłą rzadkiemi zaroślami okolicę. Kary parsknął w ów dziwny sposób, który był dla mnie zawsze pewnym znakiem, że w pobliżu znajduje się człowiek obcy.
Zatrzymałem się i rozglądnąłem dokoła. Nikogo nie zauważyłem. Reszta towarzyszy stanęła także.
— Jedźmy dalej — rzekł Turek. — Co nas to obchodzi, że tu ktoś siedzi?
— Może nic, a może jednak coś. Przywykłem wiedzieć zawsze, kogo mam poza sobą.
— Chcesz może nawet szukać?
— Nie. Koń mój mi powie.
— Allah! Zapytasz go?
— Tak.
— I on odpowie?
— To nie cud, bo kary nie da mi odpowiedzi w moim, lecz w swoim języku, jak to zaraz zobaczysz. Uważaj!
Rozmawialiśmy oczywiście pocichu. Podpędziłem konia naprzód o kilka kroków i posłuchał bez najmniejszego oporu. Na lewo poszedł też dobrowolnie, ale gdy zwróciłem go w prawo, parsknął znowu, zaczął strzyc uszyma i kręcić ogonem.
— Widzisz — rzekłem do gospodarza. — Tam ktoś jest po prawej stronie. Kary mi to powiedział. Popatrzę.
W przekonaniu, że zobaczę rabusia, wpędziłem karego w zarośla. Po kilku krokach ujrzałem człowieka, zwietrzonego przez konia. Miał na sobie ubiór i broń kawasa, leżał wygodnie na miękkiej trawie i gryzł cybuch. Po jego minie, pełnej zadowolenia z siebie, widać było, że żyje w najlepszej zgodzie z Bogiem, światem i samym sobą. Nawet tak niespodziane zjawienie się pięciu jeźdźców nie wyprowadziło go widocznie z równowagi. Wyrwaliśmy go pewnie z głębokiej drzemki.
— Allah z tobą! — pozdrowiłem go.
— I z wami! — odpowiedział.
Zauważył już resztę przybyłych za mną.
— Kim jesteś przyjacielu?
— Czyż tego nie widzisz?
— Kawasem?
— Tak, policyantem wielkorządcy, do którego świat cały należy. Niech mu Allah błogosławi!
— Słusznie! W takim razie i na ciebie spadnie cząstka błogosławieństwa.
— Ale skąpo! A i tej cząstki nawet nie wypłacają punktualnie.
— Gdzie służysz?
— W Ostromdży.
— Ilu tam masz kamratów?
— Jeszcze dziewięciu.
— To jest was dziesięciu kawasów. Czy macie dużo do czynienia?
— Bardzo wiele. Ludzkość jest niedobra. Czyny złych nie dadzą nam spocząć, ani usnąć. Biegamy po całych dniach i nocach, aby zbrodnie wykorzenić.
— Tak, zaskoczyliśmy cię właśnie podczas takiej bieganiny.
Ta ironia nie pozbawiła go zimnej krwi, bo odpowiedział na to:
— Biegłem tak, że aż się spociłem, ale tylko w myślach oczywiście. Myśli są szybsze od nóg ludzkich. Dlatego lepiej ich do tej pracy używać, aniżeli nóg. Tak nie umknie nam żaden złoczyńca.
— Znakomicie zapatrujesz się na swe powinności.
— Tak, biorę je zawsze poważnie, bo to mój obowiązek.
— Teraz właśnie biegłeś za kimś.
— Tak.
— Za kim to?
— Czy cię to co obchodzi?
— Nie.
— A dlaczego pytasz?
— Bo mi się podobasz i jesteś filozofem, od którego można się czegoś nauczyć.
— Ja nie wiem dobrze, kto to ten failozuf, ale nie wątpliwie widziałem go już gdzieś. Ze słów twoich wnioskuję z łatwością, że to człowiek niezwykły i mądry, bo powiadasz, że od niego można się czegoś nauczyć. Dlatego cieszy mnie to, że wyświadczasz mi zaszczyt, przyrównywając mnie do niego. Odznaczasz się układnymi obyczajami i miłem obejściem. Czy jesteś stąd?
— Nie.
— A skąd?
— Z dalekiego kraju, położonego na zachód.
— Ach, znam ten kraj; to Indye!
— Jesteś niepospolitym gieografem; ja myślałem że zachód leży w innym kierunku.
— Nie, zachód jest w Indyi. To jedyny kraj, gdzie może być zachód; zresztą nigdzie niema dlań miejsca. Skoro jednak stąd nie pochodzisz, to nakazuje mi mój obowiązek zapytać cię o paszport. Czy masz go?
— W kieszeni.
— Pokaż.
Ponieważ podczas tego wezwania pozostał spokojnie na swojem miejscu i dalej palił fajkę, odpowiedziałem:
— Nie przyjdziesz tutaj, by zobaczyć?
— Nie, to nie uchodzi.
— Czemu nie?
— Nie mogę narażać na szwank mej godności.
— Słusznie! Ale ja taksamo nie mogę narażać swojej.
— A więc pytanie, która z nich większa? Moja w każdym razie.
— Jakto?
— Po pierwsze jestem policyantem, a ty jesteś cudzoziemcem. Po drugie ojczyzna twoja leży na zupełnie fałszywym zachodzie, więc muszę przyjąć, że u was wszystko fałszywe, paszporty także. Aby fałszywy paszport oglądnąć, nie ruszę nawet palcem, a tem mniej siebie.
Musiałem się roześmiać.
— Jesteś urzędnik niezrównany — odrzekłem. — Zdanie twoje o powinnościach twego stanu jest tak znakomite, że możnaby pomyśleć, iż sam prorok ci je dyktował.
— Skoro tak sądzisz, to zsiądź z konia i wylegitymuj się przedemną.
Zsiadłem istotnie, wyjąłem srebrniaka i podając mu go, rzekłem:
— Oto mój paszport.
Przypatrzył się monecie, zdziwił się radośnie, wyjął teraz dopiero z ust fajkę i zawołał:
— Dziesięciopiastrówka, prawda?
— Przecież widzisz!
— To mi się jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło, nawet w Stambule. Panie, obyczaje twoje są jeszcze wytworniejsze, niż myślałem. Czy twoi towarzysze nie wylegitymują się także?
— Wszak to niepotrzebne.
— O ileż?
— Przypatrz się lepiej memu paszportowi! Wystawiony dla nas wszystkich.
— To nie dobrze. Padyszach powinien wydać rozkaz, żeby każdy obcy z osobna wykazywał się takim; paszportem.
— Może to później uczyni. A zatem byłeś w Istambule.
— Kilka lat.
— A od kiedy tu jesteś?
— Dopiero od dwu tygodni.
— To zrozumiałe, dlaczego nie znasz tego mego towarzysza, który pochodzi tu z okolicy. — Wskazałem przytem na gospodarza. — Widzisz więc, że nie wszyscy tu jesteśmy obcy. Czy pozwolisz nam dalej jechać?
Wbrew temu pytaniu miałem zamiar zostać tu jeszcze trochę. Odpowiedział, jak się spodziewałem:
— Bardzo chętnie, ale jeśli ci się podoba, możesz jeszcze chwilę zabawić. Chętnie rozmawiam z ludźmi, których zachowanie się mnie zachwyca.
— Ja niemniej cieszę się twojem. Czy wolno zapytać, za kim to tak w myślach śpieszyłeś?
— Zrobiłbym ci tę grzeczność, ale bardzo ciężko mi mówić.
— Nie uważam tego.
— O przecież! Gdy się tak pędzi w myślach, to pot występuje na człowieka, a w płucach brak oddechu. Czy nie masz czego na ochłodę mego rozpalonego języka?
Zrozumiałem go bardzo dobrze, ale spytałem:
— Czego używasz najchętniej?
— Zimnego kruszcu; na przykład trochę srebra To chłodzi doskonale.
— Jakiej wielkości?
— Tylko pięciopiastrówek.
— W takim razie mogę ugasić twe pragnienie z łatwością. Oto masz jedną.
Wyjąłem pięciopiastrówkę i podałem mu. Schował ją do kieszeni, zamiast przyłożyć do gorącego języka, i rzekł:
— Teraz mi łatwiej mówić, niż przedtem. To szczególna rzecz. Kto tego nie zna, ten nie zrozumie takiego położenia. Gdy się musi czekać na żołd miesiącami, to trudno żyć i mówić, zwłaszcza, gdy się musi tak jak ja skakać. Mam pochwycić nie jednego, lecz aż trzech zbrodniarzy.
— To wielkie wymaganie!
— Tak wielkie, że od rana już tutaj leżę i namyślam się, jak się mam zabrać do schwytania tych łotrów. Czy to nie straszne?
— Bardzo!
— Spodziewam się jednak, że w tych dniach wpadnę na dobry pomysł.
— Ale czy władza nie będzie przypuszczała, że już następujesz zbrodniarzom na pięty?
— Czynię to przecież!
— Tak, w myślach! Ale możnaby sądzić, że ścigasz ich także nogami.
— Nie, tego nikt rozumny nie pomyśli. Gdybym był biegł od rana bez wypoczynku, byłbym znużony i zziajany i nie złowiłbym mimoto przestępców. Lepiej zrobiłem, że się tu położyłem i zastanawiałem się nad tem, jak już daleko mogli ujść.
— Czyż nie wiesz, dokąd uciekli?
— Któż to może wiedzieć?
— Nie znasz nawet kierunku?
— Powiedziano, że się udali do Doiran, ale dla mądrego jasnem jest, że złoczyńcy nie zdradzili się z tem, dokąd zwrócą się po spełnieniu czynu.
— Masz zupełną słuszność. Czyż nie dano ci żadnych wskazówek?
— O tak. Jadą na siwkach i ukradli sto funtów, oraz rzeczy ze złota. Myślę właśnie nad tem, jak się zapomocą tych siwków i tych stu funtów będę mógł dobrać do tych opryszków.
Powiedział to z tak zabawną ironią, że omal głośno się nie roześmiałem. Pytałem dalej:
— A zatem twoi towarzysze zajmują się rozmyślaniem nad tymi siwkami?
— Ani nie myślą, bo nic o tem nie wiedzą.
— Czy prefekt policyi nie wtajemniczył ich w to?
— Nie.
— I nie wysłał nikogo za złodziejami?
— Nie.
— Ale powinien był to przecież zarządzić!
— Tak sądzisz? On jest wręcz innego zdania. Zawezwał mnie do siebie, ponieważ jestem jego najlepszym i najbystrzejszym tropicielem i dał mi sześć dni czasu do namysłu nad tą sprawą. Spodziewam się jednak, że prędzej będę z tem gotów. Dlatego udałem się w samotność i naradzam się w duchu sam z sobą poważnie. Moi kamraci nic się nie dowiedzieli, bo nic o tem wogóle wspominać nie wolno. Skoro złodzieje usłyszą, że ich ścigamy, będą zdzierać coraz dalej, a nam pozostanie szukanie.
— A jeśli do tego czasu wydadzą pieniądze?
— To taką będzie wola Allaha, a nikt rozumny nie będzie się temu sprzeciwiał.
Podczas całej tej rozmowy zauważyłem u gospodarza pewne rozdrażnienie. On był pewny, że cały istniejący aparat policyjny jest już w ruchu, aby mu dopomóc do odzyskania pieniędzy. Teraz przekonał się ku swojemu zdumieniu, że zawiadomiono tylko jednego kawasa, a i ten jeden otrzymał termin kilku dni, ale nie na złapanie złodziei, lecz do namysłu nad sprawą.
Tymczasem ten obrał sobie samotne miejsce na pobyt i prowadził osładzany cybuchem idyliczny żywot. Pędził, jak to sam wygodnie określił, w myślach za złodziejami.
Tego było okradzionemu za wiele. Chciał się kilka razy wmieszać do rozmowy, ale przeszkodziły mu w tem moje proszące spojrzenia i znaki. Teraz jednak nie mógł już dłużej zapanować nad gniewem. Zeskoczył z konia, przystąpił do leżącego wciąż jeszcze na ziemi i ssącego cybuch kawasa i krzyknął:
— Co ty mówisz? Allah chciał tego?
— Tak — odrzekł zapytany, nie przeczuwając niczego.
— Żeby zużyto pieniądze?
— Jeżeli znikną, to chciał tego.
— Tak! Pięknie! Wspaniale! To przepyszne! Czy wiesz, gdzie je ukradziono?
— Zdaje mi się, że w Dabili.
— Mnie się także tak zdaje. A u kogo?
— U człowieka, który się zwie Ibarek.
— Czy znasz go?
— Nie.
— A więc go poznaj!
— Naturalnie, gdy mu przyprowadzę złodziei.
— Nie! Zaraz, natychmiast go poznaj! Popatrz się na mnie! Kto ja jestem?
— To mi jest całkiem obojętne. A ciebie co ta sprawa obchodzi?
— Wiele, naw et bardzo wiele! Nazywam się Ibarek, jestem tym okradzionym!
— Ty? — spytał kawas zdumiony, nie ruszając się z miejsca.
— Tak, ja!
— To dobrze! To mnie cieszy! Mam ci powiedzieć coś bardzo ważnego.
— Cóż takiego?
— Nie chowaj na przyszłość pieniędzy tam, gdzie je mogą znaleźć złodzieje!
— Maszallah! Co to za człowiek! Effendi, co ty na to? Co mam zrobić?
To gniewne pytanie do mnie było zwrócone, ale ja nie umiałem na nie odpowiedzieć. Mały Halef oburzał się nie mało na zachowanie się i spokój kawasa. O ile o samą rzecz nie wiele dbał osobiście, o tyle zbyt choleryczny miał temperament, aby się temu przypatrywać spokojnie. Kręcił się już w siodle oddawna. Teraz jednak zeskoczył i odpowiedział za mnie:
— Co masz zrobić? Ja ci zaraz pokażę! Przystąpiwszy tuż do kawasa, krzyknął wściekle:
— Czy wiesz, jak się należy zachowywać wobec obcego dostojnego effendiego i jego towarzyszy?
— Wiem bardzo dobrze. Czemu do mnie tak ryczysz?
— Bo nie wiesz właśnie, dlatego mam zamiar nauczyć cię tego. W stań w tej chwili!
Powiedział to głosem rozkazującym. Organ bezpieczeństwa uśmiechnął się pogardliwie, potrząsnął głową i zapytał:
— Co mówisz, mały?
To była oczywiście największa zniewaga dla hadżego. Nie pozwolił się jeszcze nigdy nazwać małym bezkarnie.
— Co jestem? — spytał z wściekłością — Mały? Ja ci pokażę, jaki jestem wysoki i długi, gdy do tej wysokości dodam ten harap. Wstań, wstań, bo zaraz ci pomogę!
Wyrwał harap zza pasa.
Teraz zachwiała się równowaga kawasa. Usiadł, podniósł groźnie rękę i rzekł:
— Odłóż bat! Tego nie znoszę, karle!
— Co? I karłem jestem? O, ten karzeł udowodni ci zaraz, że znosisz bat całkiem dobrze. Masz — masz — masz — masz!
Zamachnął się, a za każdem „masz“ zlatywał harap ze świstem na plecy kawasa.
Biedak siedział jeszcze przez chwilę, zdrętwiały ze zdumienia nad zuchwalstwem hadżego. Potem zerwał się nagle, ryknął z wściekłości i rzucił się z zaciśniętemi pięściami na Halefa.
Stałem podczas tego spokojnie, oparty ręką o siodło. Kawas był silnym mężczyzną, ale nie myślałem śpieszyć hadżemu na pomoc. Zbyt dobrze go znałem. Skoro już sprawa dostała się w jego ręce, a raczej pod jego harap, musiał ją sam doprowadzić do końca. Dotknęłaby go boleśnie wszelka interwencya, nawet moja. Wiedziałem zaś na pewne, że mimo nizkiego wzrostu przewyższał kawasa znacznie siłą fizyczną i zręcznością.
Ten drugi chciał się wprawdzie rzucić na niego, ale zatoczył się wstecz zaraz po pierwszym kroku. Mały przyjął go krzyżowymi ciosami tak szybkimi, że harap utworzył jakby mur, przez który nieprzyjaciel nie mógł się dostać. Razy padały nań gęsto jak grad; na plecy, łopatki, ramiona, boki, biodra i nogi. Był niemal osnuty ruchami harapa, przyczem Halef wystrzegał się uderzeń w głowę.
Im mniej kawas się bronił, tem głośniejsze było jego wycie. W reszcie doszło do tego, że stał spokojnie, przyjmując ciosy bez ruchu i rycząc przytem jak tygrys.
— Tak! — zawołał wreszcie Halef, spuszczając harap. — Masz zapłatę za dobrą radę, którą dałeś okradzionemu. Jeżeli masz jeszcze trochę mądrości w mózgu, to powiedz nam, a zapłata zaraz nastąpi. A jeśli chcesz mnie jeszcze raz nazwać karłem, to zrób to wkrótce. Pozostaje mi właśnie trochę czasu do dalszego ciągu wypłaty.
Kawas milczał; wił się tylko z bolu, przyczem wzrok jego, pełen wściekłości, spoczywał na Halefie. Wydał z siebie tylko kilka nieartykułowanych tonów, potem zaczął, jak się zdaje, ubolewać nad obrazą wspomnianej przez siebie godności stanu. Wyprostował się i zawołał:
— Człowiecze, ty chyba jesteś szalony! Jak śmiesz bić kawasa wielkorządcy?
— Cicho bądź! Obiłbym tak samo i wielkorządcę, gdyby się odważył tak wobec nas się zachowywać. Czemże ty jesteś właściwie? Żołnierzem, policyantem, sługą każdego z poddanych. Poza tem nie jesteś niczem, zupełnie niczem!
Wyglądało tak, jak gdyby Halef poczuł znowu wielką ochotę wprawić harap w ruch. Ukarany nie chciał do tego dopuścić i odrzekł:
— Ciągłe obelgi! Ty mnie obrazić nie możesz. Nasza instrukcya nakazuje nam względność dla ludu...
— Jakiego ludu? — przerwał mu hadżi. — Czy my jesteśmy ludem?
— A czem?
— Czem? Czyś ty ślepy? Przypatrz się mnie! Czy nie widać po mnie, kim jestem?
— Ja nic nie widzę!
— W takim razie rzeczywiście jesteś ślepy i głupi. Powiem ci, kto jestem. Jam jest hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah! A jak tobie na imię?
— Nazywam się Selim.
— Selim! Nic więcej?
— Jakżeż mam się jeszcze nazywać? Selim wystarczy.
— Selim wystarczy! Tak, tobie oczywiście wystarczy, tobie, który jesteś kawasem i niczem więcej!
Trudno przypuścić, żeby policyant był wiedział o zwyczajach Arabów dodawania do swego imienia imion przodków. Im dłuższe takie imię, tem dumniejszy ten, który je nosi.
— Czy sądzisz, że kawas to już tak zupełnie nic? — zawołał.
— Milcz! — odparł mały. — Kawasowi, który się tylko Selim nazywa, nie wolno nic mówić. Popatrz, jacy tu ludzie stoją!
Wskazał na Omara i mówił dalej:
— To jest Omar Saban If el Habadżi, Ben Abu Muza Dżafar es Sofi Otalan Ibn Awicenna Ali Nafis Abu Merwan el Hegali!
Potem wskazał na Oskę i rzekł:
— A ten sławny wojownik nazywa się Osko Abd el Latif Mefari Ben Mohammed Hassan el Dżazeris Ibn Wahab Alfirat Biruni el Seirafi! Czy wiesz już?
Przemocą powstrzymywałem się od wybuchu głośnego śmiechu. Obaj wcale się tak nie nazywali, ale aby wzbudzić podziw u kawasa, wymienił mały hadżi mnóstwo imion i przodków, o których Osko, ani Omar przez całe swoje życie pojęcia nie mieli. A czynił to z taką powagą, arabskie imiona wypadały mu z ust z taką szybkością i wprawą, że policyant stał zupełnie oszołomiony, jak gdyby każde imię było kulą, która w niego trafiła.
— Odpowiedzże! — zawołał Halef, podniecony w wysokim stopniu. — Czy ci mowę odjęło, człowiecze, zadowolony z jednego imienia? Czyż nie masz żadnych więcej prócz tego i żadnych przodków? Jak się nazywał ojciec i dziadek twojego ojca? Czy nie dokonali żadnych czynów, czy byli zbrodniarzami i tchórzami, że wstydzisz się podać nam ich imiona? A może wcale się nie urodziłeś i wymknąłeś się tylko w pochmurny dzień z łapki na myszy? Spojrzyjno na nas! Tu stoją mężowie!
Kawas ciągle jeszcze nie wiedział, co ma odrzec właściwie. Zarzuty małego spadały nań jak gromy.
— Przypatrz się także temu! — rzekł Halef wskazując na gospodarza. — To nie Arab lecz Turek, a przecież nie nazywa się tylko Selim, lecz Ibarek el konakdży, Ibarek oberżysta. Jemu ukradziono sto funtów. A co możnaby ukraść tobie, który nie posiadasz nic oprócz imienia Selim?
— Oho! — zawołał wreszcie traktowany z taką pogardą kawas. — Ja też żebrakiem nie jestem, ja mam swój urząd i...
— Urząd! Cicho bądź ze swoim urzędem! Widzieliśmy, jak twój urząd należy pojmować. Zdaje się, że polega on na ustawicznem odpoczywaniu w trawie i wykradaniu Allahowi dni i tygodni. Ale ja was napędzę do pracy, próżniaki! Pójdę do prefekta i takiego mu naleję sadła za skórę, że będzie podrygiwał palcami u rąk i nóg! Spiesz natychmiast do miasta. Jeśli się za pół godziny nie stawisz u prefekta, każę cię utopić w najgłębszej wodzie, a ponad to zastrzelić z armaty. My teraz wyruszamy. Nie myśl, że ci na żarty wydaję ten rozkaz! Przekonasz się o tem jeszcze!
Kawasowi otworzyły się usta ze zdumienia.
— Co? — wybuchnął. — Ty mi rozkazujesz? Ty?
— Tak. Czy nie słyszysz?
— Czy masz do tego prawo?
— Coza pytanie! Oczywiście, że musisz mnie słuchać. Jesteś Selim Bezimienny, a jam jest hadżi Halef Omar, Ben hadżi Abul Abbas...
— Wstrzymaj się, wstrzymaj! — przerwał mu kawas, zatykając sobie uszy rękoma. — Twoje imię to wąż tak długi, że zachodzi obawa uduszenia przez niego. Tak, idę natychmiast do miasta, ale nie dlatego, że ty mi każesz, lecz aby cię przed prefektem oskarżyć. Obiłeś sługę wielkorządcy. Za to poniesiesz karę, jaka nikogo tu jeszcze nie spotkała.
Zabrał rzeczy z ziemi i zniknął w zaroślach. Czy bał się nowego wybuchu energii hadżego, czy też dyszał istotnie zemstą za wycierpianą chłostę? Chyba jedno i drugie.
— Ale goni! — rzekł Halef z zadowoleniem. — Jak się sprawiłem, zihdi?
Spojrzał na mnie, jakby oczekiwał pochwały. Tymczasem został skarcony dotkliwie:
— Źle, bardzo źle sobie postąpiłeś. Palnąłeś już niejedno głupstwo, ale dziś chyba największe!
— Zihdi, czy to na seryo?
— Zupełnie.
— Ależ on zasłużył na chłostę!
— A czy jej wymierzenie należało do ciebie?
— A od kogóż miał ją otrzymać?
— Od swego przełożonego.
— O Allah! Gdyby on go kazał oćwiczyć, to zasnęliby obaj z pewnością. Nie; kto chce działać, niech działa szybko! Ten człowiek leżał sobie przed nami, jakby był pradziadkiem wielkorządcy, którego muszą czcić wszyscy wierni i niewierni poddani. Ja przeszkodziłem mu w tej przyjemności.
— Nie pomyślawszy jednakże o skutkach.
— Jakież to mają być skutki? Jeżeli nas oskarży przed prefektem, to może się zdarzyć, że i ten poczuje mój harap.
— Halefie, już mi dość tego. Ten kawas zasłużył na skarcenie; to prawda; ale ty powinieneś był zaczekać na to, co ja zrobię. Nie wiemy, jakie grożą nam niebezpieczeństwa, to też było niepojętą wprost głupotą zadzierać się w dodatku z policyą. Szydziłem z tego człowieka, ty mogłeś uczynić to samo. Ty go natomiast obiłeś. Nie poleciłem ci tego, więc nie będę się troszczył o skutki. Nic mnie to nie obchodzi. Bacz, żebyś się z tego wydostał!
Wsiadłem na konia i pojechałem, a za mną towarzysze w milczeniu. Najniżej zwiesił Halef głowę. Wyjaśniało mu się coraz to bardziej, że nam dużo zaszkodził.
Turek, który miał najwięcej powodu do gniewu, jechał obok mnie, nie odzywając się ani słowem. Po chwili dopiero spytał:
— Effendi, czy następstwa mogą się istotnie okazać dla Halefa tak złemi?
— Oczywiście!
— Ale ty go wyratujesz?
— Ani myślę! — odrzekłem, ponieważ Halef słyszał moje słowa. — Stał się winnym oporu władzy i cielesnego uszkodzenia policyanta. Nie ocalę go, jeśli go pochwycą.
— Niech więc umyka!
— Niech robi, lub nie robi, co mu się podoba. Działał bez mego zezwolenia, jak mały chłopak, niezdolny przewidzieć skutków czynu. Niech więc spadną na niego. Ja mu nic nie pomogę.
Nie bez trudu wyraziłem się tak surowo. Bolało to mnie może bardziej, niż hadżego, ale uważałem za konieczne dać mu raz taką nauczkę.
Szedł ze mną wiernie przez wszystkie niebezpieczeństwa — i przez jakie niebezpieczeństwa! Ile razy postawił życie ze mną razem na szali! Porzucił ojczyznę, co więcej Hanneh, ten kwiat kobiet. Serce moje przepełnione było wdzięcznością dla niego, ale on zaczynał być nieostrożnym.
To, że udało nam się niejedno niebezpieczne przedsięwzięcie, że towarzyszyło nam szczęście i że wydobywaliśmy się zawsze z najgorszego położenia, to powiększało zbytnio jego ufność w siebie. Był podobny do małego, ale dzielnego pieska, który ma odwagę rzucić się najsilniejszemu brytanowi na gardło. Jedno kłapnięcie zębami tego olbrzyma zabiłoby go. A właśnie teraz zbliżaliśmy się do niebezpiecznego terytoryum Skipetarów.
W jakiś czas dostaliśmy się na gościniec z Kusturlu i zboczyliśmy na prawo. Zbliżywszy się do Strumnicy, jechaliśmy pomiędzy plantacyami tytoniu i bawełny.
Niebawem ujrzeliśmy przed sobą górę, na której zboczu widniały domy miasta. Na szczycie zauważyliśmy ciemną zieleń, z której wyzierała ruina.
— To jest Ostromdża — objaśnił Turek.
— Zwana także Strumnicą wedle rzeki, przepływającej blizko miasta — dodałem, wyczerpując wszystkie swoje gieograficzne wiadomości.
Halef zbliżył się do mnie. Widok miasta przypomniał mu skutki jego zbyt pospiesznego czynu.
— Zihdi — rozpoczął.
Udałem, że nie słyszę.
— Zihdi!
Patrzyłem niewruszenie ku miastu.
— Czy mnie nie słyszysz, czy nie chcesz słyszeć?
— Słyszę.
— Czy sądzisz, że powinienbym umknąć?
— Nie.
— Ja też nie zrobiłbym tego. Wpakowałbym raczej sobie kulę w łeb. A może jesteś zdania, że mam się dać tutaj zamknąć prefektowi?
— Jak ci się podoba!
— Prędzejbym jemu kulę posłał!
— Wtedy dopiero zamkniętoby cię naprawdę.
— Jak myślisz, co się stanie?
— Nie wiem. Trzeba przeczekać!
— Dobrze, zaczekajmy; ale czy mnie weźmiesz w obronę?
— Sądzę, że jestem pod twoją opieką. Nazywasz siebie przecież moim przyjacielem i obrońcą!
— Zihdi, przebacz mi to! Ty jedynie byłeś zawsze obrońcą.
— Nie, Halefie. Często bardzo doznawałem twojej opieki. Nie zapomnę ci tego; zobaczymy, czy ośmielą się tu porwać na sławnego hadżego Halefa Omara.
— Hamdullillah! Dzięki Allahowi! Kamień spada mi z serca, tak wielki i ciężki, jak ta góra tam, na której miasto leży. Zniosę wszystko, tylko nie to, żeby się na mnie gniewał mój effendi. Czy jesteś jeszcze zły?
— Nie.
— To podaj mi rękę!
— Masz.
Spojrzenie, jakiem mnie obrzucił, pełne serdecznej przyjaźni i przywiązania, żeby tak powiedzieć, psiego, wzruszyło mię do głębi. Co to za skarb i szczęście mieć tak wiernego przyjaciela!
Zbliżaliśmy się coraz bardziej do miasta. Daleko przed pierwszymi domami, a raczej chałupami spotkaliśmy siedzącego na kamieniu żebraka, opłakany obraz nędzy i upadku.
Określenie, że siedział na kamieniu, nie jest właściwie odpowiednie. Zdawało się, że dobrze siedzieć nie może. Leżał ze zgiętemi plecami przez pół na boku koło kul swoich. Bose nogi owinięte były łachmanami, powiązanymi nitkami. Jedyne okrycie stanowiła stara szmata, na poły chusta, a na poły płaszcz, zarzucony dokoła bioder. Do tej chusty chował wyproszone dary: chleb, owoce i inne rzeczy, bo tworzyła grubą kiszkę dokoła pasa. Żebra przebierały mu wyraźnie przez skórę, a obojczyki sterczały jak u szkieletu. Głowę pokrywały zmierzwione, szczeciniaste włosy, które chyba latam i nie widziały grzebienia. Twarz miał obrzękłą, ale mimo to o rysach dość ostrych. Skóra na nim była barwy niebieskawo-czerwonej, jak gdyby przemarzł. Oczy tkwiły głęboko w oczodołach.
Twarz ta wywołała u mnie zdziwienie. Odbijała się w niej jakaś sprzeczność, wpadająca na pierwszy rzut oka; ale byłbym nie umiał powiedzieć, na czem polegała. Był to wyraz głupowatości i brak u wszelkich uczuć.
Wszystko to zauważyłem nie odrazu, lecz dopiero, gdy zatrzymaliśmy się przed żebrakiem, aby mu dać jałmużnę. Przypatrzyłem mu się bardzo dokładnie, ponieważ dowiedziałem się od Turka, kto to jest.
Byliśmy jeszcze daleko, kiedy ujrzawszy go siedzącego, rzekł nasz gospodarz:
— To kaleka Buzra, o którym ci mówiłem.
Ten, który był u twego sąsiada, gdy tymczasem ty myślałeś, że święty poszedł do niego?
— Tak, effendi.
— Czy musi utrzymywać się z jałmużny?
— Tak. Nie może pracować, ponieważ wysechł mu szpik.
— W takim razie nie żyłby już.
— Na tem ja zupełnie się nie rozumiem. Tak mówią. Chodzi o dwu kulach i wlecze nogi za sobą, nie mogąc niemi poruszać. W dodatku jest idyotą i wymawia tylko kilka słów. Jeśli zabawisz tu przez kilka dni, będziesz go często widywał.
— A ma krewnych?
— Nie.
— Gdzie mieszka?
— Nigdzie. Jada tam, gdzie co dostanie, a śpi, gdzie ze znużenia padnie. To człowiek nędzny, któremu Allah w tamtem życiu wynagrodzi to, czego mu w tem odmówił.
Kaleka siedział do nas plecami. Usłyszawszy tentent naszych koni, z trudem podniósł się na swoich kulach i zwrócił do nas. Teraz dopiero zobaczyłem twarz jego głupowatą i bez wyrazu. Zdawało się, że oko jego nie patrzy; było martwe i mętne. Mógł mieć lat około czterdziestu, ale dokładnie nie podobna było wieku jego oznaczyć.
Wezbrała mnie litość nad nędzarzem; nie przeczuwałem wtedy, jak wybitną i wrogą rolę miał niebawem wobec mnie odegrać. Zatrzymaliśmy się przy nim. Wyciągnął do nas rękę i jąkał bezdźwięcznie ciągle jedno słowo:
— Eilik, eilik, eilik — dobrodziejstwo, dobrodziejstwo, dobrodziejstwo!
Towarzysze rzucili mu coś, a ja obdarowałem go dwupiastrówką. Ale przestraszyłem się niemal, gdy mu z konia podawałem monetę; drgnął całem ciałem, jak gdyby się chciał zerwać, a z jego oczu martwych poprzednio i ciemnych błysnęło ku mnie spojrzenie, pełne nienawiści i srogości, jakiego nie zauważyłem nigdy, nawet w oczach wroga. W następnej jednakże chwili powieki znowu opadły, a twarz przybrała napowrót wyraz ogłupienia.
— Szikir, szikir — dzięki, dzięki! — wyjąkał.
Było to zachowanie się tak niezwykłe, że prawie nie do uwierzenia, gdybym nie był widział tego bardzo wyraźnie. Co jemu do mnie? Skąd ta bezpodstawna niechęć względem całkiem obcego człowieka? A skoro z tych oczu mogło błysnąć tak intenzywne spojrzenie nienawiści, to czy on był rzeczywiście idyotą? Owładnęło mnie przytem nieokreślone uczucie, że gdzieś już tę twarz widziałem. Ale kiedy i gdzie? Czy się też nie myliłem? Czyż nie wyglądało to tak, jak gdyby on mnie znał także?
Pojechaliśmy dalej; ja za towarzyszami. Odwróciłem się mimowoli, aby jeszcze spojrzeć na żebraka.
Co to było? Nie siedział już bezsilnie na kamieniu; zajął postawę wyprostowaną, w prawej ręce podniósł kulę i potrząsnął nią groźnie za nami. Za nami? Może tylko za mną!
Zrobiło mi się prawie nieswojo. Wyglądał w tej chwili jak szatan. Tak, rysy twarzy jego były fanatycznie skrzywione. Zaczęło mi w głowie świtać, gdzie go widziałem. Wschodnie miasto, straszny ścisk, okropne wrzaski i ryki, tysiące rąk ku mnie wyciągniętych... fantastyczny obraz zapadł napowrót w głąb i wiedziałem tyle, co przedtem.
— Czy ten żebrak istotnie nie potrafi chodzić? — spytałem Turka.
— Tylko o kuli — odrzekł. — Nogi wiszą mu u ciała jak szmaty.
— I siedzieć prosto nie może?
— Nie. On nie ma już szpiku.
Szpiku? Co za niedorzeczność! Zamilczałem to, że go dopiero co ujrzałem właśnie w wyprostowanej postawie, nie uważałem bowiem za stosowne wtajemniczać muzułmanina w sprawę, o której sam słabe bardzo miałem pojęcie.
Niebawem dostaliśmy się do miasta. Tu zapytałem Turka o wspomniane już gorące źródła i dowiedziałem się, że istnieją wprawdzie, ale nie takie, jak się spodziewałem. Był czas, kiedy woda tryskała z nich bardzo Obficie, aby jednak potem wyschnąć zupełnie. Czasami wydobywała się masa gorącej wody, poczem wypływ całkiem ustawał. Teraz było jej bardzo mało podobno.
Gdy dojechaliśmy do pierwszych domów, a raczej chałup, rzekł oberżysta:
— Effendi, masz może ochotę zaraz oglądnąć źródła gorące?
— Czy leżą po drodze?
— Nie. Ale o kilka kroków.
— To nas zaprowadź!
Skręcił w bok i objechaliśmy kilka chat i przylegających do nich ogrodów, które nie zasługiwały jednak na tę nazwę.
Doszedł nas wrzask jakiejś kobiety.
— Tu jest źródło — wskazał przewodnik.
— Tam, gdzie się tak kłócą?
— Tak. Musisz wiedzieć, że ta woda ma być skuteczna na niektóre choroby. Gdy płynie mało, kłócą się przychodzące po nią kobiety.
Skręciliśmy przez gaik oleandrowy i zatrzymaliśmy się przed źródłem.
Bieg wody oznaczony był ściekiem, którego rudawe dno kazało wnosić, że zawierała żelazo. Dziś było mało wody. Wypływała z okrągłego wgłębienia, wyłożonego tym samym, rdzawym osadem. Miejsce wydeptane dokoła, wskazywało, że odwiedzano je często.
Na krawędzi wgłębienia leżały kamienie, przyniesione tu snać na siedzenia.
W tej chwili znajdowały się tam tylko trzy osoby żeńskiego rodzaju: dwie kobiety i mała ośmioletnia dziewczynka.
Jedna z kobiet była dość dobrze, choć nie czysto ubrana i odznaczała się pokaźną tuszą. Ona to wydawała owo fistulowe zrzędzenie, które nas doleciało. Stała odwrócona do nas plecyma, a z powodu własnego krzyku nie słyszała naszego przybycia.
U nóg jej leżało kilka szmatek i stary garnek z odbitem uchem. Garnek się przewrócił, a z niego ciekła powoli gęsta, szaro brunatna, nieapetycznie wyglądająca masa.
Druga kobieta siedziała na jednym z kamieni. Miała na sobie tylko bardzo lichą ciemną spódnicę i przedpotopową chustę, zarzuconą tak, że zakrywała jej także ramiona i ręce. Pozatem jednak przedstawiała się dość schludnie, schludniej od tej drugiej, której suknia świadczyła o tem, że żyła w lepszych stosunkach. Na jej chudej twarzy wyżłobiła nędza swe smutne runy. Stojące koło niej dziecko odziane było tylko w bawełnianą koszulę, czysto wypraną i wybieloną widocznie.
Wrzaskliwa gruba wyrzucała z siebie słowa tak szybko, że nie łatwo było podążyć za niemi. Tylko główniejsze wyrazy, wypowiadane z naciskiem, dały się wyraźnie rozróżnić. Żaden posługacz nie zdobyłby się na dosadniejsze przezwiska. Rzucała się przytem z pięściami to na drugą kobietę, to na dziecko płaczące.
Ta druga wykonała na nasz widok ruch, który skłonił Ksantypę do odwrócenia się do nas.
O nieba! Co za oblicze ujrzałem! Twarz tatuowanego mieszkańca wysp południowych jest wobec tego czystym ideałem piękności. Powodem było to, że ta kobieta nasmarowała sobie twarz gęstą czerwoną masą. Wyglądała straszliwie. Ujrzawszy nas, odstąpiła od tamtej i powstrzymała szumny strumień wymowy.
— Pokój z wami! — pozdrowiłem.
— Na wieki, amen! — odpowiedziała.
Te słowa kazały mi przypuścić, że miałem przed sobą Bułgarkę, greckiego wyznania.
— Czy to jest źródło, które uzdrawia?
— Tak, panie. To źródło słynie na cały kraj i daleko poza nim.
Do tej wiadomości doczepiła nazwy stu chorób, na które można tu znaleźć ratunek i tyluż cudów, które miały się spełnić w tem miejscu.
Rozwinęła przytem zdumiewający talent krasomówczy. Słowa tryskały poprostu jej z ust, nie było pomiędzy niemi luki na jedną setną sekundy, której mógłbym użyć, aby za pomocą pytania wtargnąć w ten wał. Nie pozostawało nic innego, jak pozwolić jej wygadać się, co jednak nastąpiło dopiero po dłuższym czasie. Pytała mnie o niezliczone choroby, ułomności i wady, które mogły mnie tu zapędzić. Na odpowiedź jednak nie czekała bynajmniej.
— O Allah! Maszallah! Allah w Allah! — wołał hadżi Halef Omar raz po raz załamując ręce.
Kobiecie zdawało się, że te okrzyki nie odnoszą się do jej potoczystej wymowy, lecz do zalet gorącego źródła i widziała w tem pobudkę do dalszego wyliczania z prawdziwie przygniatającą wprawą językową. Aby ją zmusić wreszcie do milczenia, dotknąłem boków karego lekko ostrogami. Nie przyzwyczajony do tego rzucił się w górę wszystkiemi czterema nogami.
Mówczyni umilkła i odskoczyła, wydając okrzyk przestrachu. Skorzystałem z tego, aby przecież przyjść do słowa.
— Jak się nazywasz? — zapytałem ją.
— Nohuda. Urodziłam się w Debrinic, skąd pochodził także mój ojciec. Matka umarła wkrótce po mem urodzeniu. Dziadkowie byli po tamtej stronie rzeki...
Poderwałem znowu karego, gdyż nie bez powodu obawiałem się, że po drabinie pokrewieństwa zajdzie aż poza starego Metuzalema. Szczęściem się powstrzymała, a ja miałem tyle przytomności umysłu, że uchwyciłem tę chwilę celem oświadczenia:
— Kochana Nohudo, muszę ci powiedzieć, że przybyłem tu z powodu bólu głowy. Czuję...
— Ból głowy? — wpadła mi w zdanie. — Panie, słusznie, dobrze, postąpiłeś, że przyjechałeś! Żebyś ty wiedział, ile rozmaitych głów, tysiące i tysiące pomoc tu...
Kary zbliżył się do niej tak, że znowu przerwę zrobiła. Wtedy ja rzekłem:
— Boli mię głowa tak, że nawet słuchanie głosu ludzkiego sprawia mi męczarnie. Bądź więc tak dobrą i mów tylko wtenczas, gdy cię zapytam. Widzę po twem obliczu, że w piersi twej mieszka delikatna, litościwa, dusza; tuszę więc, że spełnisz tę prośbę.
Trafiłem widocznie w sedno, bo położyła obie ręce na sercu i odrzekła głosem stłumionym:
— Panie, to prawda; masz słuszność. Zachowam milczenie, jak gdybym już w grobie spoczywała. Będę odpowiadać tylko na twoje pytania. Poznałeś moje dobre, delikatne serce. Twoja biedna głowa nie ucierpi przezemnie.
Mały hadżi zrobił niezmiernie groźną minę, co się zdarzało tylko wtedy, kiedy wytężał wszystkie siły, aby się od śmiechu powstrzymać. Po tam tych także było widać, że tłumili śmiech z trudem.
— Przedewszystkiem proszę cię o przebaczenie, że wam przeszkodziłem, kochana Nohudo. Prowadziłyście bardzo pilną rozmowę. Co stanowiło jej przedmiot?
Oczy jej znowu gniewem zabłysły. Zdawało się, że na nowo wybuchnie; to też z bolesnym giestem chwyciłem się za głowę.
— Bez obawy, panie! — rzekła cicho. — Nie będę się więcej kłóciła; chcę ci tylko powiedzieć, że rozmawiałyśmy o tem.
Wskazała na garnek.
— Co to jest?
— Mój garnek z klejem.
— Potrzebujesz go tu nad źródłem?
— Nawet koniecznie!
— Dlaczego przychodzisz do gorącej wody?
— Dlaczego? Wardur gendżlenme — ona odmładza.
— Ach tak! Chcesz się odmłodzić? Tego ci przecież nie potrzeba.
— Tak sądzisz? Jesteś wielce łaskawy. Ach, gdyby mój mąż był także tego zdania! Wiesz, że mi na imię Groszek, ale on już dawno nazywa mnie starym strąkiem. Czy to nie przykre?
— Może on wcale tak źle nie myśli. Uważa to pewnie za miano pieszczotliwe.
— O nie. Znam go zbyt dobrze. To barbarzyńca, człowiek bezwzględny, tyran nieuważający, to...
Chwyciłem się za głowę.
— Przepraszam — rzekła. — Nie powinnam mówić głośno. Ale ja mu pokażę i udowodnię, że nie jestem starym strąkiem. Dlatego przychodzę tu codziennie i nacieram sobie twarz namułem piękności.
Nie łatwo było zachować powagę.
— To bardzo mądre z twej strony — pochwaliłem. — Jak się ten namuł przyrządza?
— Rozciera się listki różane, posypuje się mąką i gotuje w wodzie na kleik. Potem zabiera go się tutaj, miesza w równych częściach z czerwonym osadem tego źródła i smaruje się twarz. To pomaga, pomaga napewno!
— Rzeczywiście?
— Pewnie! Żadna brodawka, żaden znak, żadna zmarszczka nie ostoi się przed tym klejem. On słynie na cały kraj. Dlatego rozgniewałam się, że ta dziewczynka przewróciła mi garnek. Ale, jak to słusznie zauważyłeś, jestem usposobienia łagodnego, toteż byłam cicho, a nawet nieostrożność wybaczę.
— Dobrze uczynisz. Łagodność jest wielką ozdobą kobiety, a małomówność podnosi jej urok.
— Ja to zawsze mówię — stwierdziła.
— Tak, kochana Nohudo. Małomówność to najlepszy środek do utrzymania młodości do późnego wieku. Jeżeli namiętności nie szpecą twarzy, może piękność pozostać w rysach. Wiesz pewnie, co powiedział mądry Bahuwi o kobiecie, która ciągle się kłóci i zrzędzi?
— Nie, panie, bo jeszcze nigdy nie rozmawiałam z tym mądrym człowiekiem.
— Powiada, że gniewem wzruszona twarz kobiety podobna jest do brudnego wora, pełnego żab i ropuch. Wór się wciąż rusza, bo te brzydkie zwierzęta nigdy nie są spokojne.
— Prawdę mówisz! Ja także zawsze myślałam tak samo i dlatego staram się ciągle o spokój w głębiach mej duszy. Ale mój mąż bynajmniej z tem się nie godzi. Przeciwnie, życzy sobie więcej życia z mej strony.
— Więc wyjaśnij mu sprawę z worem, a przyzna ci słuszność natychmiast. Ale ja widzę, że maść na twojej twarzy zaschnęła. Musisz zaraz nową przyłożyć.
— Zaraz, zaraz! Dziękuję ci!
— Ale nie mów przytem! Twarz nie powinna się ruszać.
— Nie powiem ani słowa.
Chwyciła garnek i zaczerpnęła żółtoczerwonego osadu ze źródła do reszty kleju, znajdującego się jeszcze w garnku. Zmieszawszy wszystko gołą ręką tak, że się jedno z drugiem najściślej złączyło, zdrapała zeschłą szminkę z twarzy i posmarowała ją nową warstwą „namułu piękności“.
To był rozweselający widok dla moich towarzyszy. Najzabawniejsze było oczywiście to, że oboje rozmawialiśmy tylko szeptem, dla oszczędzenia mej głowy.
Teraz dopiero miałem czas przypatrzeć się drugiej kobiecie. Na widok jej zapadłych policzków i głęboko osadzonych oczu wyrwało mi się pytanie:
— Adż zemin — jesteś głodna?
Nie odpowiedziała, ale z oczu jej wyczytałem, że domyślałem się słusznie.
— Chasta zen — jesteś chora?
Skinęła potakująco głową.
— Co ci dolega?
— Panie, rwie mnie w ramionach.
— Czy to źródło na to pomaga?
— Pomaga przecież na wszystko.
— Jak się tego nabawiłaś?
— Utrzymuję się z dziećmi z tego, że zbieram zioła i sprzedaję aptekarzowi. Dlatego jestem, pogoda czy niepogoda, w lesie lub w polu, często od świtu do późnej nocy. Zaziębiałam się przy tem często i teraz tkwi choroba w ramionach tak, że ręce mnie bolą bardzo, gdy niemi ruszam.
— Nie pytałaś lekarza?
— Odprawiają mnie wszędzie, bo jestem uboga.
— Ale aptekarz, któremu zioła sprzedajesz, powinienby ci dać jakiś środek.
— Dostałam, ale nic nie pomogło. Aptekarz rozgniewał się przez to tak, że boję się przyjść do niego.
— To źle. Ale tu jest jeszcze ktoś, co umie leczyć najrozmaitsze choroby: stary Mibarek. Czy pytałaś go o radę?
— Byłam i u niego, ale odprawił mnie w największym gniewie, bo nienawidzi mnie.
— Nienawidzi ciebie? Czy go obraziłaś?
— Nigdy.
— Więc niema powodu być dla ciebie tak nieprzychylnym.
— Ale jemu się zdaje, że ma do tego powody, bo ja czasem... patrzcie, oto nadchodzi.
Wskazała w tę stronę, skąd przybyliśmy.
Z miejsca, na którem znajdowaliśmy się teraz, można było objąć okiem całą drogę, którą przybyliśmy do miasta. Przebiegłem po niej wzrokiem już podczas rozmowy i spojrzałem na kamień, gdzie siedział przedtem sparaliżowany żebrak. Jego już tam nie było, a natomiast ujrzałem jakąś długą postać, zbliżającą się od tego kamienia w pełnej godności postawie.
Gdzie się podział żebrak? Cała okolica leżała przed nami otwarta. Musiałoby się go zobaczyć, dokądkolwiekby się zwrócił, w prawo, czy w lewo, czy też wprost przez równinę. W razie gdyby się był udał do miasta, musielibyśmy go widzieć tembardziej, że kaleka o dwu kulach może się tylko powoli naprzód posuwać.
Nieopodal kamienia, na którym siedział znajdowała się plantacya bawełny. Rośliny miały zaledwie po cztery stopy wysokości. Za niemi nie ukrył się żebrak, chyba żeby się położył. Tego jednak nie mógł uczynić, gdyż sam nie był w możności się podnieść. To nagłe zniknięcie żebraka było dla mnie niepojęte.
Tymczasem wspomniana postać zbliżała się do nas powoli. Głowę niósł zwieszoną, jak gdyby oczy miał tylko w ziemię zwrócone. Znalazłszy się niedaleko pierwszych domów, nie poszedł tak, jak my, drogą do chałup, lecz skręcił zaraz na bok wprost na nas. Ponieważ nie przypuszczałem, żeby zboczył tylko z powodu pogrążenia się w myślach, przyjąłem, że idzie ku nam umyślnie.
W tej właśnie chwili zwróciła kobieta uwagę naszą na niego. Ze względu na mnie mogła tego nie czynić, bo stałem tak, że zobaczyłem go już z daleka i podczas rozmowy nie spuszczałem go z oka.
Towarzysze odwrócili się także ku niemu.
— Tak, Mibarek! — rzekł Turek. — Effendi, to on. Przypatrz mu się dokładnie!
— Już to zrobiłem.
— Możesz teraz usłyszeć kłapanie kości!
— Zobaczymy. Może wyświadczy nam tę grzeczność, że zniknie.
— Potrafi, jeżeli zechce.
— Powiedz mu, żeby to zrobił!
— Nie śmiem.
— Czemu nie?
— Mógłby mi to wziąć za złe.
— Ba! Przecież zna ciebie.
— To nic nie znaczy.
— I zarobił dużo u ciebie.
— Za to nas leczył. Nic nam nie winien.
Wtem nadszedł stary „święty“. Przeszedł obok nas bardzo, bardzo powoli, nie odrywając wzroku od ziemi. Obie kobiety stały pełne szacunku. Turek podniósł rękę do powitania, my zaś nie troszczyliśmy się pozornie o niego. Ja udałem, że go zupełnie nie widzę, odwróciłem się na poły, ale miałem go bystro na oku.
Zauważyłem przytem, że wzrok jego z pod rzęs na nas był zwrócony. Jego skupienie się w sobie było więc tylko maską. Czy zawsze tak czynił, czy też miałem to zachowanie się, to potajemne zezowanie, do siebie tylko odnieść?
Nadsłuchiwałem z wytężoną uwagą i rzeczywiście, gdy mijał nas, odzywało się za każdym jego krokiem ciche stukanie, jak gdyby kości uderzały o siebie. Człowieka uprzedzonego, albo opętanego przesądami, mogło to zjawisko lekkim dreszczem przejąć.
Był tak ubrany, jak go Turek przedstawiał: bosy z chustką na głowie i kaftanem starym na ciele. Szala nie widziałem, bo ponad nim zwieszał się kaftan.
Był nadzwyczajnie wychudły i z głęboko zapadłemi oczyma, jak żebrak, koło którego przejeżdżaliśmy przedtem. Twarz miała barwę ziemistą, kości policzkowe wystawały mu bardzo, a usta były wklęsłe. Starzec niewątpliwie nie miał już zębów. Okolica ust podobna była do daleko w twarz idącego wgłębienia, z pod którego broda wysuwała się naprzód, wskutek czego nos występował podwójnie ostro.
To był więc słynny „święty“, którego Allah pobłogosławił tylu tajemnymi i cudownymi darami.
Przeszedł jak Dalai-Lama, dla którego drudzy ludzie są istotami tak pogardy godnemi, że wzrok jego wcale na nich nie pada. Jego także — ciekawe, że mi się tak wydało — musiałem już gdzieś widzieć i to w warunkach nieprzyjemnych dla mnie. Takie się we m nie budziło poczucie.
Pomyliłem się, przypuszczając, że całkiem nie zwróci na nas uwagi. Minął nas już o kilka kroków, kiedy odwrócił się nagle i przebiegł po nas kłującem spojrzeniem. Potem zabrzmiał chrapliwy jego głos:
— Nebatia!
Poszukiwaczka roślin drgnęła kurczowo.
— Nebatia! Do mnie!
Skierował przy tem wskazujący palec ku ziemi tak, jak się to robi, wołając psa, którego się ma uderzyć.
Kobieta zbliżyła się doń zwolna, trwożliwie. Wlepił w nią swój wzrok tak groźnie, jak gdyby chciał ją nim przeszyć.
— Jak dawno twój mąż nie żyje? — zapytał.
— Trzy lata.
— Czy modlisz się za jego duszę?
— Codziennie.
— On nie był zwolennikiem pełnego chwały proroka, którego imię zbyt święte, żebym je mógł twoim uszom wymienić. To był nuzrani, wyznawca innej nauki. Należał do chrześcijan, którzy sami nie wiedzą, w co mają wierzyć, przez co rozpadają się na wiele sekt, zwalczających się wzajemnie. Allah postanowił jednak w swem miłosierdziu, że i oni mogą się dostać no najniższych oddziałów nieba. Ale twój mąż smaży się w piekle niestety!
Czekał widocznie na odpowiedź, ale biedna kobieta milczała.
— Słyszałaś, co powiedziałem? — zapytał.
— Tak — odrzekła pocichu.
— I wierzysz w to?
Milczała.
— Musisz w to wierzyć, sam to bowiem widziałem. Dziś w nocy zabrał mnie anioł Allaha z ziemi i uniósł w krainę szczęśliwości. Głęboko podemną leżało piekło ze swemi płonącemi otchłaniami. Widziałem tam obok innych twojego męża. Był przywiązany do skały. Robactwo piekielne ciało jego toczyło, a ostre płomienie lizały go po twarzy. Słyszałem, jak ryczał z bólu. Zobaczył mnie unoszącego się nad nim i prosił, żebym ci oświadczył, że koły powbijane w skały, w pobliżu niego się wznoszące, przeznaczone są dla ciebie i twego potomstwa.
Przestał mówić, a kobieta się rozpłakała.
Najchętniej byłbym tego draba pięścią powalił na ziemię, lecz zachowałem się spokojnie. Ręka Halefa spoczywała na harapie, a wzrok biegał odemnie do świętego. Wystarczyłoby tylko skinąć lekko, a mały hadżi byłby wyprał sławnego człowieka, co się zowie.
— A teraz jeszcze jedno! — mówił dalej Mibarek. — Byłaś w policyi?
Kobieta spuściła głowę.
— Mam ci dać odszkodowanie, zapłacić za to, że twój chłopak łazi koło mego mieszkania. Zrób jeszcze jeden krok taki, a poślę ci wszystkie duchy ciemności, by cię dręczyły, dopóki nie wydasz z siebie niewiernej duszy. Zapamiętaj to sobie!
Odwrócił się i odszedł.
— Allah l’ Allah! — zgrzytał Halef. — Effendi, czyś ty człowiek?
— Tak myślę.
— Ja także. Pozwól mi pobiec za tym łotrem i wygarbować mn skórę tak, jak na to zasłużył!
— Milcz na Allaha! — ostrzegał Turek.
— Milczeć? Ktoby wobec tego mógł milczeć?
— On słyszy każde twe słowo.
— To śmieszne!
— Popatrz! Tam siedzi jego sługa.
Wskazał na zeschłe drzewo; na gałęzi siedziała wrona.
— Czy cię szatan opętał? — odparł Halef.
— Nie, ten ptak to duch, któremu nakazał nas podsłuchiwać i donieść sobie o każdem słowie.
— A ja ci powiadam, że to całkiem zwyczajna wrona.
— Mylisz się. Czyż nie widzisz, jak ciekawie ku nam spoziera?
— To naturalne! Te ptaki są bardzo ciekawe. Mam ochotę posłać jej kulę.
— Nie czyń tego! To byłaby twoja śmierć.
— Brednie pleciesz.
— Strzał nie zabiłby wrony, lecz ciebie.
— Moja rusznica nie strzela w tył.
Halef chwycił istotnie za strzelbę. Wtem podbiegły ku niemu obie kobiety, prosząc, żeby dał pokój, ponieważ unieszczęśliwiłby nie tylko siebie, lecz wszystkich.
— Czy wam mózg wysechł baby? — zawołał z gniewem.
— Musisz nam wierzyć, musisz! — błagała zbieraczka roślin. — Inni także byli tacy nieostrożni i szalenie zuchwali jak ty. Odpokutowali to gorzko.
— Tak? Cóż im się. stało?
— Zachorowali...
— Przypadek!
— Jeden nawet oszalał...
— Ta choroba tkwiła w nim już przedtem.
— A kilku umarło...
— Bo śmierć ich już za życia powoli podcinała.
— O nie! Zginęli dlatego, że porwali się na ptaki świętego.
W ten sposób uwaga wszystkich zwróciła się na hadżego, a na mnie nie zważano. Stanąłem poza mym koniem, wymierzyłem sztućcem do ptaka i wypaliłem.
Kobiety zaskrzeczały z przerażenia. Kula przeszyła wronę i zabiła ją na miejscu. Ptak legł przed drzewem bez życia.
— Effendi, co uczyniłeś! — zawołał Turek. — To możesz zbawieniem przypłacić!
— Idź tam! — odrzekłem. — Zatkaj ptakowi wszystkie otwory, żeby duch nie uleciał! Znajdzie się jeden więcej pomiędzy trupami duchów, które mi chcesz pokazać. O jacyż wy głupi jesteście!
Halef zeskoczył z konia i przyniósł wronę. Było na niej pełno robactwa. Pokazał to Turkowi i kobietom i rzekł:
— Skoro Mibarek nie może poddanych sobie duchów nawet od wszy uwolnić, to wogóle nic nie potrafi. Wstydźcie się! Czy słyszeliście kiedy o duchu, mającym wszy? Gdzie to napisane? Czy w księgach chrześcijan? Prorok mówiąc o duchach, nie wspomniał nigdy, że należy je czyścić.
Tym dowodem, że wrona nie jest duchem, zarówno krótkim, jak osobliwym, wywołałem skutek prędzej, niżbym go był długą przemową osiągnął.
Troje wierzących w duchy spojrzało po sobie, wzruszyło głowami, popatrzyło na wronę, a w końcu rzekł do mnie Turek:
— Effendi, jakie twoje zdanie? Czy duch może mieć robactwo?
— Nie.
— Ależ to zły duch!
— A kto jest duchem najgorszym?
— Szatan.
— Słusznie! Powiedz, czy prorok lub który z jego następców uczył, że szatana trapi robactwo?
— To istotnie nigdzie nie jest napisane, a owady musiałyby się spalić, dostając się z dyabłem do piekła.
— Doszedłeś do tego wniosku z wielką bystrością. Odpowiedzże teraz sobie sam na swoje pytanie!
To, samo dla siebie tak komiczne, zdarzenie miało dla nas większe znaczenie, niż przypuszczałem. Mieszkańcy leżących za nami chałup słyszeli wszystko. Dowiedziałem się później, że wieść o tem rozeszła się po mieście szybko jak ogień.
Ptaka Świętego zastrzelił jakiś obcy i odszedł cało. To było niesłychane.
Ktoby nie znał przesądów owych okolic, ten uważałby coś takiego za niemożliwe. Do tego dodać należy niezwykły stopień poszanowania, jaki umiał sobie Mibarek wyrobić. Wszystko, co się odnosiło do jego osoby, było dla drugich nietykalnem poprostu.
Dowód Halefa poskutkował. Kobiety i Turek poczuli się spokojnymi. Zbieraczka ziół nie miała też czasu myśleć długo nad wroną. Daleko ważniejsze były dla niej słowa, wyrzeczone do niej przez starca.
Jako grecka chrześcijanka była pod wpływem swojego popa, a trzeba znać popów z tamtej strony Bałkanu, aby wiedzieć co to znaczy.
Ci duchowni panowie rekrutują się z najniższych warstw społeczeństwa i otrzymują naukę, pozostawiającą więcej niż wszystko do życzenia. Co ma się dziać z tymi, których dusze powierzono takim ludziom!
Widać było po biednej, nieszczęśliwej, kobiecie, że wiadomość, iż mąż jej przypieka się w piekle i czeka tam także na nią i na dzieci, przygnębiła ją zupełnie.
— Nebatia, nie martw się, twój mąż jest w niebie — rzekł poczciwy Halef, kładąc jej rękę na ramieniu.
Spojrzała nań badawczo.
— Czy nie wierzysz w to? — spytał.
— Skąd możesz o tem wiedzieć?
— Widziałem go.
— Ty?
— Tak — skinął głową poważnie.
— Kiedy?
— Dziś w nocy przybył do mnie anioł Allaha i zabrał z tego świata. Uniósł mnie ponad nieba tak, że mogłem je wszystkie objąć wzrokiem i ujrzałem męża twego, cieszącego się wieczną szczęśliwością w trzeciem niebie.
— A czy go znasz?
Pytanie to nie wprawiło bynajmniej w kłopot hadżego. Odrzekł bez namysłu:
— Nie, lecz anioł mi powiedział: „Patrz na dół! Tam siedzi mąż biednej Nebatii, którą jutro zobaczysz w Ostromdży“. Stąd wiem, kto był ten zmarły. On spojrzał także w górę, gdyż usłyszał słowa anioła i prosił mię, bym cię pozdrowił. U jego boku przygotowane są miejsca dla ciebie i twoich dzieci.
Halef wygłosił to bardzo poważnie. Ani mu przez myśl nie przeszło żartować z rzeczy najświętszych. Zamierzał tylko uspokoić udręczoną kobietę i zabrał się do tego po swojemu. Kobieta przypatrywała mu się wciąż jeszcze, potrząsając głową z niedowierzaniem.
— Czy to prawda, co opowiadasz? — zapytała.
— Co najmniej tak samo jak opowieść Mibareka.
— Ale jak ty możesz zaglądać do nieba? Wszak me jesteś chrześcijanin!
— A Mibarek chrześcijanin?
To ją przekonało.
— Ten stary łajdak — mówił dalej Halef energicznie — nie wie nic więcej o niebie niż ja lub każdy inny. W piekle może się lepiej wyznaje. Ja przynajmniej jestem tego pewny. Jeżeli ci się jednak wydaje, że tu ma prawo tylko chrześcijanin głos zabierać, to zwróć się do tego effendiego i zapytaj jego. On potrafi ci dać wszelkie wyjaśnienia.
Wskazał na mnie, a kobieta spojrzała pytająco.
— Módl się za swego męża — rzekłem do niej. — To twój chrześcijański obowiązek. Mibarek cię okłamał. Żaden anioł nie przybywa, aby śmiertelnika prowadzić do nieba, a potem nazad na ziemię. Pismo święte uczy, że Bóg mieszka w światłości, do której nie dostanie się żadne ziemskie stworzenie. Zobaczę się jeszcze z tobą i wtedy pomówimy dłużej o tej sprawie. Teraz zajmijmy się lepiej twoją chorobą. Daremnie szukasz uzdrowienia w tem źródle. Od kiedy używasz tej wody?
— Już rok minął.
— Czy się cierpienia zmniejszyły?
— Nie, effendi.
— Widzisz więc, że mam słuszność. To źródło nie uleczy twych cierpień.
— Mój Boże! Cóż się stanie ze mną i z mojemi dziećmi. Nie mogę pracować i cierpimy głód już od dłuższego czasu. Teraz przepada ostatnia nadzieja, którą pokładam w tem źródle!
Zaczęła głośno płakać.
— Nie płacz, Nebatia! — pocieszałem ją. — Ja ci polecę lepszy środek.
— Czy jesteś hekim?
— Tak, do tej choroby nawet hekim baszi. Czy nie słyszałaś nigdy o obcych lekarzach, przybywających z Zachodu?
— Bardzo często. Są podobno nadzwyczaj mądrzy leczą wszelkie choroby.
— Ja pochodzę z Zachodu i wyleczę ciebie z twojej choroby. Jak używałaś tej wody?
— Siedziałam tu od rana do wieczora i robiłam okłady.
— Tem pogorszyłaś tylko złe. Jak się ma sprawa z chłopcem, o którym wspomniał Mibarek?
— Ponieważ sama jestem chora, wysłałam go zbierać rośliny. Najlepsze zioła rosną na górze: kminek polny, rumianek, dzika mięta i wiele innych. Ale Mibarek nie znosi tego, żeby je stamtąd zrywać. Napędził raz chłopaka, a gdy bieda zmusiła nas, żeby się raz jeszcze odważyć, strącił go ze skały tak, że złamał rękę.
— A ty go zaskarżyłaś?
— Nie. Poszłam tylko do policyi i prosiłam o wsparcie. Pozostałe troje dzieci są za małe; nie znają jeszcze roślin. Nie mogę ich posyłać na zbieranie.
— Odprawiono cię zapewne?
— Tak. Cabtieh musziri radził tylko, żebym pracowała.
— Nie powiedziałaś, że nie masz sił?
— Powiedziałam, ale oni kazali mnie wyprowadzić przez kawasa i zagrozili bastonadą, gdybym wróciła.
— Kobieta i bastonada! Ale nie trap się. Otrzymasz pomoc.
— Effendi, czy mógłbyś tego dokazać?
— Mam nadzieję.
— Byłabym ci wdzięczną i modliłabym się za ciebie codziennie.
Chciała mnie uchwycić za rękę, ale zabolało ją ramię zbyt mocno.
— Powiedz mi najpierw, gdzie mieszkasz?
— Tu obok, w drugim domu.
— To dobrze. Zaprowadź mnie tam, chcę twoją izbę zobaczyć. Towarzysze zaczekają tymczasem.
Usłyszano mój strzał, dany do wrony. To zwabiło sporą liczbę ciekawych, którzy z pewnego oddalenia patrzyli ze zdumieniem na to, że idę z kobietą do jej mieszkania.
Kto zna brudną i nędzną gospodarkę Półazyi, ten uwierzy, że musiałem się tym ludziom wydać księciem w mojem ubraniu.
— Nie zajmuję izby sama, effendi — rzekła kobieta. — Mieszka ze mną razem druga rodzina.
Domyśliłem się, co nastąpi i przypuszczenie się spełniło. Ujrzałem nie izbę, lecz jamę bez podłogi i tynku, tak wilgotną, że krople ze ścian spływały. Wszystko było pleśnią pokryte, a w całej izbie panował zaduch.
W tej norze przewalało się lub leżało około dziesięciorga dzieci. Dwie małe dziury, służące jako okna, nie przepuszczały więcej światła ponad to, ile potrzeba było, aby twarze rozpoznać.
Do tego dodać należy śmierdzące koce i ubrania, nieokreślone narzędzia, słowem okropność.
W kącie siedziała stara kobieta i żuła coś jasnego. Przyjrzawszy się bliżej, przekonałem się, że była to łupa z harbuza.
Niedaleko niej siedział w kuczki chłopiec z ręką na temblaku. To był syn Nebatii. Zabrałem go ku drzwiom, aby lepiej zobaczyć i usunąłem temblak, by zbadać opatrunek. Nie jestem lekarzem, ani chirurgiem, ale zauważyłem ku memu zadowoleniu, że hekim, który rękę opatrzył, nie był głupcem.
Oczywiście biedny malec wyglądał jak głodomór.
Nie powinniście tu dalej mieszkać — rzekłem do matki. — Tu nigdy nie wyzdrowiejesz.
— Panie, gdzie mam się udać?
— Precz, tylko precz!
— To łatwo powiedzieć. Ja to mieszkanie ledwie mogę opłacić.
— To ja ci się postaram o inne.
— O gdybyś chciał to uczynić!
— Zrobię, co będzie w mojej mocy. Jestem tu wprawdzie obcy i przyjechałem właśnie dopiero, lecz mam nadzieję, że ci będę mógł służyć.
— I dasz mi środek przeciwko rwaniu?
— Nie potrzebuję ci go dawać. Sama go sobie przyniesiesz. Czy wiesz, co to jest brzoza?
— Tak, całkiem dobrze.
— Czy rosną tu te drzewa?
— Nie dużo, ale można je znaleźć.
— Liście z tego drzewa, to najlepszy środek na twe cierpienia.
— Czy to być może? Liście brzozowe mają być skuteczne przeciwko tej bolesnej chorobie?
— Tak, jak mówię. Doświadczyłem tego na sobie. Są dzikie ludy, które nie mają lekarzy, a leczą choroby takimi zwyczajnymi środkami. Od nich dowiedziałem się, że liście brzozowe usuwają reumatyzm. Gdy sam potem na to cierpiałem, spróbowałem tego środka i przekonałem się, że jest doskonały.
— A jak się tego używa?
— Trzeba na deszcz zaczekać. Potem zrywa się liście z gałęzi ręką tak, żeby całkiem mokre zostały i niesie się je prędko do domu, bo nie powinny wyschnąć. Potem okrywa się niemi chorą część ciała i kładzie się do łóżka. Jeśli nogi są słabe, wtyka się je do worka, napełnionego liśćmi i przywiązuje go się na biodrach. Niebawem się zasypia, a w śnie występują poty. Dlatego trzeba się nakryć starannie. Pot chorej części ciała i woda z liści spływają poprostu z okrycia. Śpi się długo i mocno. Po zbudzeniu wstaje się z uczuciem, że choroba jeśli była tylko lekka, zniknęła. W ciężkich, jak twój, przypadkach należy powtarzać owijanie.
Kobieta przysłuchiwała się uważnie, poczem spytała:
— Czy nie można przynieść liści bez deszczu i namoczyć potem w wodzie?
— Nie. Tak nie skutkuje. Ale to kuracya wyczerpująca, więc nie powinnaś przed nią cierpieć głodu.
Spuściła, głowę ze smutkiem.
— Effendi, nie mogą nic jeść, skoro nic nie mam. Chętnie nie jadłabym sama, żeby nie słyszeć płaczu dzieci.
— Poradzimy na to. Zacny przyjaciel dał mi niewielką kwotę, abym darował ją zasługującemu na to ubogiemu, którego spotkam w podróży. Czy przyjmiesz ty te pieniądze, czy mam zaczekać na inną sposobność?
Podniosła ku mnie wzrok promieniejący.
— Effendi!
Powiedziała tylko to jedno słowo, ale brzmiała w niem cała pełnia prośby, wstydu i wdzięczności.
— Czy dać?
— Ileż to?
— Dwa funty.
— Funty? Nie wiem, co to jest. Ile to para?
— Para? To więcej, o wiele więcej!
— Może aż kilka piastrów?
— Dwa funty to dwieście piastrów.
— O nieba!
Chciała załamać ręce, ale ból jej w tem przeszkodził.
— A ponieważ to są dwie złotówki, przeto po zmienieniu otrzymasz dwieście dziesięć piastrów.
Wyjąłem z pieniędzy, stanowiących dar Hulama z Adryanopola, wspomnianą kwotę i podałem biedaczce. Cofnęła się.
— Effendi, ty żartujesz?
— Nie, to na seryo. Bierz!
— Nie mogę.
— Któż ci broni?
— Nikt, ale dar tak wielki...
— Nie mów nic więcej! Ten, kto ofiarował mi tę sumę, jest bardzo bogaty. Masz tu, schowaj pieniądze, a gdy zechcesz je zmienić, udaj się do uczciwego człowieka. Kup żywności dla siebie i dla dzieci. Bądź zdrowa! Jutro przyjdę tu znowu.
Wcisnąłem jej pieniądze w dłoń pokrzywioną i oddaliłem się pospiesznie. Chciała pobiec za mną, lecz wstrzymałem ją energicznem skinieniem tak, że nie ośmieliła się pójść za mną aż do towarzyszy, którzy na mnie czekali. Pojechaliśmy dalej. Wsiadając na konia zauważyłem, że ciekawi otoczyli biedną kobietę, pewnie, aby się czegoś od niej dowiedzieć.
Z Nohudą, Grochem, który się chciał odmłodzić, nie pożegnałem się wcale. Przystąpiła mimo zaklejonej twarzy do ciekawych widzów, a tam szukać jej nie miałem ochoty.
Skręciliśmy od źródła w wązką uliczkę, gdzie na rogu ujrzałem obdartusa, przypatrującego się nam bystro. Nie uderzyło mnie to szczególnie, gdyż wszystkie spotkane dotąd osoby wydały mi się obdartemi.
Nie wiedziałem teraz, dokąd zaprowadzi nas Turek. Zapytałem go o to, a on wyraził swoje zdziwienie, że tego przedtem nie uczyniłem.
— Pzypuszczałem, że odpowiednio zajmiesz sie nami — odrzekłem.
— Prowadzę was do konaku „et tohr el ahmar“; tam powinno się wam podobać.
Zastanowiło mnie to godło gospody. Brzmiało to tak, jak w uliczce naszego prowincyonalnego miasteczka, „Et tohr el ahmar“ znaczy: „pod czerwonym wołem“. Przypomniało mi to stosunki w ojczyźnie. Nazwa dowodziła wprawdzie smaku nieco pospolitego, ale hotelu z firmą paryską nie należało tu oczekiwać.
— Znasz gospodarza? — spytałem.
— Nawet bardzo dobrze — odrzekł z uśmiechem. — Jego żona jest siostrą mojej.
Ucieszyło mnie to, gdyż spodziewałem się, że przyjaźń Ibareka dla nas przejdzie także na jego szwagra i tegoż żonę.
Miasto, o ile zwiedziliśmy je dotychczas, nie przedstawiało nic ciekawego. Wschodnie domy i chaty ze zwróconemi do ulicy ścianami bez okien. Małe, blizkie upadku, budowle. Drogi usypane z iłu, z którego w dniach gorących wznoszą się tumany kurzu, podczas gdy w słotę zapada się w błoto po kolana. Do tego sztafaż na wzór cygański, brudni ludzie i bydło wychudłe. Takie są tu wszystkie miasta.
Oglądnąwszy się przy jakiejś sposobności, zauważyłem tego łapserdaka, który stał przedtem na rogu ulicy. Dreptał zwolna za nami; przypatrzywszy mu się dokładniej, nabrałem przekonania, że nas śledzi. Z jakiego powodu? Domyślałem się.
Wreszcie wskazał Ibarek na wielką otwartą bramę nad którą widniał wół krwawy.
— Oto jest — powiedział.
— To wjeżdżajcie! Ja udam, że jadę dalej.
— Czemu?
— Idzie za nami jakiś drab, któremu pewnie Mibarek kazał śledzić, gdzie zajedziemy. Chcę mu zrobić niespodziankę.
Towarzysze skręcili w otwartą bramkę, ja zaś pojechałem trochę dalej.
Zjawienie się nasze wywołało sensacyę. Wszędzie stawali ludzie i przyglądali się nam ciekawie. Mimoto szpiega miałem na oku.
Teraz zawróciłem i objechałem krótkim łukiem.Mogłem to zrobić, ponieważ konak nie leżał w uliczce, lecz na małym placyku. Stali tam ludzie i patrzyli częścią na konak, częścią na mnie. Mój wspaniały karosz zajmował widocznie ich uwagę. Puściłem go w zgrabne łukowate podskoki i zaprowadziłem tak na miejsce, gdzie zatrzymał się podejrzany człowiek.
Miał na sobie szerokie spodnie i krótką bluzę. Oboje łączył szal, owinięty dokoła bioder.
Wydałem ze siebie gwizd, który podniecał zawsze ogiera do cwału. Posłuchał i rzucił się naprzód. Rozległ się powszechny wrzask i wszystko zaczęło się cofać. Myślano pewnie, że koń mnie unosi.
Szpieg był tak zajęty swojem zadaniem, że nie pomyślał o ucieczce odrazu. Po chwili dopiero podniósł w górę ręce z przerażenia i zaryczał, jak mógł najgłośniej, widząc, że koń wali wprost na niego. Może chciał tym krzykiem konia odstraszyć, bo już było na ucieczkę zapóźno. Oparł się więc o ścianę, obok której pędziłem cwałem.
Byłem już przy nim. On przycisnął się całkiem do ściany, ja schyliłem się jednak, chwyciłem go za szal i poderwałem do góry. Zawinąwszy nim od prawej strony przez głowę końską, przerzuciłem go na lewo tak, że mi legł wpoprzek na kolanach.
— Allah l’ Allah w’ Allah! — ryczał i usiłował się wywinąć.
— Spokojnie — zawołałem doń — bo cię dyabli wezmą!
Na to zamknął natychmiast usta i oczy. To nie był wcale bohater.
Skręciłem ku konakowi i wjechałem kłusem przez bramę. Stał tu Halef z towarzyszami. Widzieli całe zdarzenie, więc śmiali się na całe gardło i pośpieszyli zamknąć skrzydło bramy i założyć zasuwę.
Okazało się to potrzebnem, gdyż niemała gromada ludzi cisnęła się, by się dowiedzieć, co ma znaczyć to osobliwe widowisko.
Spuściłem pojmanego na ziemię i zsiadłem z konia. Jakiś po turecku ubrany człowiek zbliżył się, by mnie powitać. Był to gospodarz. W czasie, w którym wymieniłem pozdrowienia, przyszedł mój współjeździec do siebie. Przybrał odpowiednią postawę, przystąpił do mnie i zapytał niemal groźnie:
— Panie, dlaczego mi to zrobiłeś? Moja dusza mogła zginąć!
— Twoja dusza? Czy ona z tak kruchej materyi?
— Nie drwij! Czy wiesz, kim jestem?
— Dotąd nie jeszcze.
— Jestem przewoźnikiem na rzece!
— Pięknie! Żyjesz zatem na wodzie. Czyż nie ucieszyło cię to, że nadarzyła ci się sposobność raz przejechać się wierzchem?
— Ucieszyło? Czy prosiłem cię, byś mnie porywał?
— Nie, ale mnie się tak podobało.
— Ja cię zaskarżę!
— Dobrze!
— I każę cię ukarać!
— Jeszcze lepiej!
— Udasz się ze mną niezwłocznie do cabtieh musziri.
— Później, kochany przyjacielu. Teraz nie mam czasu.
— Nie mogę czekać. Muszę być przy promie.
— Gdzie?
— Na rzece.
— Prawdopodobnie nieopodal drogi od Kusturlu?
— Skąd ci to na myśl przychodzi? Tam niema rzeki.
— Wiem dobrze o tem. Ale przewoźnik, który twierdzi teraz, że nie ma czasu, stał na rogu ulicy, a potem szedł sobie wygodnie za nami. Czy to jest prawda, czy nie?
— Tak, ale co to ciebie obchodzi?
— Bardzo wiele, mój przyjacielu. Czemu postępowałeś za nami?
— Wolno mi chodzić, gdzie mi się podoba!
— A ja mogę jeździć, z kim mi się podoba! Skorzystaliśmy więc oba z naszej wolnej woli.
— Jeżdżenie to co innego. Mogłem kark złamać.
— Kto wie, czy byłoby szkoda ciebie.
— Panie! Powiedz tak jeszcze raz, a wpakuję ci w brzuch tę klingę.
Groźnym ruchem chwycił za nóż, którego pochwa wisiała mu u pasa.
— Zostaw to! Tego nikt się nie boi.
— Tak! Ktoś ty, że pozwalasz sobie mnie obrażać?
— Jestem hacredin Kara Ben Nemzi emir. Czy doszło już to imię do twych uszu?
Wyprostowałem się przed nim i usiłowałem wywrzeć wrażenie dumy i grozy. To, że nazwałem się emirem, przyjmuję chętnie na swoje sumienie, ale nadanie sobie tytułu hacredin, czyli wysokości, było z mej strony fanfaronadą. Sądziłem jednak, że mogę teraz postąpić tak, jak mój hadżi.
Nie miałem żadnej władzy nad tym przewoźnikiem, a mimo to chciałem go zmusić do wyjawienia, kto polecił nas śledzić. Trzeba było zaimponować mu, a to wymagało godności, jakiej nie posiadałem niestety.
Zobaczyłem odrazu, że chwyciłem się właściwego środka, gdyż przewoźnik skłonił się dość nizko i od rzekł:
— Nie, sultanum, tego jaśnie oświeconego nazwiska nie znam jeszcze.
— A więc słyszysz je teraz i wiesz, kim jestem. Masz się zastosować do tego! Czy sądzisz, że lubię, gdy szpiegowie za mną biegają?
— Emirze, ja ciebie nie rozumiem.
— Rozumiesz mnie zupełnie dobrze, ale nie chcesz się przyznać do tego.
— Nie wiem naprawdę, co masz na myśli.
— Ty pachołku! Żądasz odemnie, żebym się trudził pytaniem ciebie? Nie mam do tego ochoty, a ponadto jesteś dla mnie zbyt nędznym głupcem. Przyznasz się natychmiast, kto ci polecił uważać, gdzie ja zsiędę z konia!
— Nikt, panie.
— A jednak ty to zrobiłeś!
— Szedłem za tobą całkiem przypadkowo.
— Czy to była najprostsza droga do rzeki?
Zakłopotał się widocznie.
— Odpowiadaj!
— Panie, mylisz się oczywiście. Zrobiłem koło istotnie bez zamiaru.
— Pięknie! Wierzę ci, ale jeżeli sądzisz, że ci się to na co przyda, to jesteś w błędzie. Przewoźnika, który powinien pilnować swego promu, a włóczy się i krąży po ulicach, nie potrzeba nam; nie można mu zaufać. Wydam mudirowi rozkaz, żeby cię usunął. Z najdą się inni, godniejsi tego urzędu.
Teraz się przestraszył.
— Emirze, nie zrobisz tego! — zawołał błagalnie.
— Tak zrobią i to tem rychlej, im lepiej poznam, że mnie okłamałeś.
Patrzył przez chwilę w ziemię, poczem oświadczył z wahaniem:
— Effendi, chcą być szczerym i wyznać ci, że szedłem za tobą.
— To już zapóźno.
— Wszak widzisz, że żałują kłamstwa. Już się to nie powtórzy.
— No, więc powiedz także, kto ci to polecił.
— Nikt. Szedłem z własnego popędu.
— To kłamstwo.
— Nie, effendi!
— Zobaczymy! Kto raz skłamał, ten skłamie i po raz drugi.
Zwróciwszy się do Halefa, rozkazałem:
— Hadżi Halefie Omarze ago, sprowadź tu natychmiast dwóch kawasów. Ten człowiek dostanie bastonadą!
— Zaraz, sultanum! — odrzekł mały, udając, że chce odejść.
— Stój! — krzyknął przestraszony przewoźnik. — Ja się przyznam!
— To już zapóźno! Ago śpiesz!
Na to padł obdartus na ziemię i prosił z wzniesionemi rękoma:
— Nie bastonadą, nie bastonadą! Ja jej nie wytrzymam!
— Czemu nie?
— Moje nogi bardzo miękkie i czułe, bo długo przebywam w wodzie.
Zęby zagryźć musiałem, by się nie roześmiać. Bastonadą dają, jak wiadomo, na bose podeszwy, a ta część ciała była u niego zbyt czuła na tak gwałtowne wrażenia. Gdyby się chciało uznać ten powód za dostateczny, musiałoby się zaniechać wszelkiego karania, polegającego właśnie na tem, że sprawia cielesne lub duchowe cierpienia. Przez to nie twierdzę, że jestem zwolennikiem kaleczenia podeszew moich bliźnich. Odpowiedziałem zatem:
— Właśnie, ponieważ doświadczyłbyś podwójnych cierpień, powinienbyś podwójnie unikać wszystkiego, coby skłaniało władzę do wymierzenia ci kary. Ale przyszła właśnie na mnie godzina litości i spróbuję, czy mogę cię ułaskawić.
— Spróbuj, o panie! Ja złożę otwarte wyznanie.
— Więc mów, kto ci polecił!
— Mibarek.
— Co ci obiecał za to? Pieniądze?
— Nie. Święty nigdy nie daje pieniędzy. Przyrzekł mi amulet na obfity połów ryb, bo jestem przewoźnikiem i rybakiem zarazem.
— Jak brzmiało to polecenie?
— Miałem iść za tobą, a potem mu donieść, gdzie zamieszkałeś.
— Kiedy i gdzie mu to masz powiedzieć?
— Dziś wieczorem w jego celi na górze.
— Czy można z nim jeszcze mówić tak późno?
— Nie, ale tych, którym dał jakie zlecenie, przyjmuje. Należy tylko zapukać i pewne słowo...
Zatrzymał się ze strachem.
— Dalej! — rozkazałem.
— Więcej nic nie wiem.
— Czy chcesz mnie znów okłamywać?
— O nie, effendi.
— A jednak kłamiesz!
Przyszły mi na myśl poprzednie jego słowa, że Mibarek nigdy nie daje pieniędzy. Skoro wiedział o tem tak dobrze, to widocznie już częściej wykonywał polecenia starego. To też pytałem dalej:
— Jeśli się zapuka jak zwykle, to nie otworzy?
— Nie.
— Ale skoro się powie umówione słowo, to wpuszcza?
Milczał.
— No mów! A może mam ci kazać usta otworzyć? Bastonada bardzo dobry środek.
Patrzył ciągle w niepewności na ziemię. Obawa przed Mibarekiem była widocznie tak silna, jak strach przed bastonadą.
— Dobrze! Skoro nie chcesz mówić, to sam sobie przypiszesz skutki. Hadżi Halefie Omarze ago!
Zaledwie znów wymówiłem to imię, przewoźnik przestał się namyślać. Rzekł półgłosem:
— Effendi, nie sprowadzaj kawasów. Powiem ci przecież, choćby się na mnie potem Mibarek gniewał. Nie pozwolę się obijać z powodu jego sprawy.
— Dlaczego miałby się rozgniewać na ciebie?
— On mi surowo zakazał.
— Czy chcesz mu donieść, że mi to powiedziałeś?
— Nie, ani myślę, ale ty mu powiesz.
— Nie obawiaj się o to; nie widzę przyczyny, żeby się z tem wygadywać.
— To on dowie się przez swoje ptaki.
Znowu te ptaki! Stary łotr umiał widocznie znakomicie wyzyskiwać głupotę ludzką.
— Wszakże ich niema. Czy widzisz jakiego?
Oglądnął się. Nie było widać ani kruka, ani wrony, ani kawki.
— Nie. Nie posłał żadnego ptaka, bo nie wiedział, gdzie zsiądziesz z konia.
— Przecież mógł mu kazać lecieć za mną. Nie byłby wprawił ciebie w kłopot, a ja ptakowi nie byłbym mógł dać bastonady. Twój stary Mibarek nie jest zapewne taki mądry, jak się tobie wydaje. A więc nie obawiaj się! Mów! Jeśli się chce przyjść potajemnie do niego, należy powiedzieć pewne słowo.
— Tak, effendi.
— Czy jest więcej takich słów, stosownie do liczby osób?
— Nie. Wszyscy znają tylko to jedno.
— A może do różnych celów są różne słowa?
— Nie, jest tylko jedno, nie więcej.
— Jak ono brzmi?
— Bir syrdasz.
To hasło było nieźle dobrane, ponieważ oznacza: „zaufany“.
— A czy to prawdziwe słowo? Nie zmyśliłeś go sobie?
— Nie, panie! Jakżebym się ośmielił!
— Okłamałeś mnie trzy razy, nie zasługujesz więc na wiarę.
— Teraz mówię prawdę!
— Wystawię cię zaraz innem pytaniem na próbę. Czy otrzymywałeś często od Mibareka tajemne zlecenia?
Odpowiedział dopiero po chwili:
— Tak, effendi.
— Jakie?
— Tego zdradzić nie mogę.
— Nawet jeśli dostaniesz bastonadę?
— W żadnym razie.
— Czemu?
— Przysiągłem uroczyście. Prędzej dam się zabić, niżbym miał za krzywoprzysięstwo pokutować wiecznie w piekle.
Teraz wyznał prawdę oczywistą. To też skorzystałem z tej sposobności i zapytałem:
— Znasz może słowo: „En Nassr“?
— Tak.
Nie spodziewałem się tak szybkiego przyznania. Teraz był szczery istotnie.
— Jak je poznałeś?
— Zupełnie tak, jak to pierwsze. Stary Mibarek mnie powiedział.
— Do czego służyło to słowo?
— Jako znak do porozumienia.
— Między kim?
— Między wszystkimi jego znajomymi.
— A teraz już nie jest znakiem?
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo wyszło na jaw.
— Kto je zdradził?
— Tego nikt tutaj nie wie. Zdradzono je w Istambule.
— W jaki sposób?
— Tego mi powiedzieć nie wolno.
— Czy na to także przysiągłeś?
— Nie, ale dałem słowo.
— A więc możesz o tem mówić spokojnie, nie popełniając krzywoprzysięstwa. Zresztą pokażę ci, że ja wiem więcej, niż przypuszczasz. W Istambule był dom schadzek dla członków „En Nassr“. To zdradził człowiek, który mieszkał obok u Żyda, Nie?
— Panie, ty to wiesz? — spytał zdumiony.
— O, wiem jeszcze więcej. Dom się spalił i wszczęła się walka.
— Obznajomiony jesteś z tem bardzo dokładnie!
— Mogę cię nawet o Ustę zapytać. Czy słyszałeś co o nim?
— Któż nie zna tego imienia!
— Czy widziałeś go?
— Nie.
— A wiadomo ci, kto on jest?
— Także nie.
— I nie wiesz, gdzie się znajduje?
— To wiedzą pewnie tylko wtajemniczeni.
— Sądzę, że i ty do nich należysz.
— O nie, effendi.
Spojrzał na mnie przytem tak otwarcie, że prawda słów jego nie ulegała najmniejszej wątpliwości.
— No, ponieważ dowiodłeś, że nie jesteś tak całkiem zły, jak mi się przedtem zdawało, przeto zwalniam cię od bastonady.
— Ale chcesz mnie zatrzymać?
To było rzeczywiście zabawne! Zachowałem jednak minę surową i odrzekłem:
— Właściwie powinienbym cię kazać zamknąć; ale za szczerość twoją daruję ci i to także. Jesteś więc wolny i możesz odejść.
— A, panie, czy przewoźnikiem pozostanę nadal?
— Tak. Skoro daruję ci wszelkie kary, wolno ci zostać, czem jesteś.
Twarz jego zajaśniała radością.
— Effendi — zawołał — Dusza moja pełna wdzięczności dla ciebie. Zrób dla mnie jeszcze jedno, a będę szczęśliwy.
— Co takiego? — Nie mów Mibarekowi, że cię uwiadomiłem o wszystkiem.
Życzenie to mogłem mu spełnić z łatwością. Leżało w moim interesie, żeby się stary nie dowiedział o niczem. Im trudniej przypuszczał u mnie znajomość tych tajemnic, tem pewniej mogłem wyprowadzić go w pole.
Dałem więc przewoźnikowi zapewnienie, że będę milczał, poczem on oddalił się zadowolony, że to przykre zajście tak szczęśliwie się skończyło.
Należy dodać, że ostatek rozmowy odbył się bez niepotrzebnych świadków. Gospodarza zawołano, a z nim odszedł także jego szwagier. Żaden z nich nie słyszał więc tajnego słowa. Ci trzej zaś, którzy stali obok, tj. Halef, Osko i Omar mogli je poznać.
Poszedłem przekonać się, czy konie dobrze umieszczono. Przy tej sposobności wypatrzyła się na mnie ze zdumieniem gromada ludzi, którzy wcisnęli się przez otwartą na nowo bramę. Nie pojmowali tego, żeby jeździec potrafił w biegu wziąć na siodło człowieka. A może zajmowała ich moja osoba z innego jeszcze powodu?
Odpowiedź na to pytanie znalazła się, gdy mi Halef oznajmił, że go ktoś pytał, czy to ja jestem ten hekim baszi, który dał Nebatii dwieście plastrów i odważył się zastrzelić ptaka Mibareka.
Udałem się do wnętrza domu. Było prawie tak samo urządzone jak w Dabili, tylko że zamiast plecionych ścian znajdowały się tu ceglane.
Turek wstawił się widocznie za nami, bo otrzymaliśmy najpierw wodę do obmycia się z kurzu, a następnie jedzenie wcale porządne, jeśli się uwzględni tutejsze stosunki.
Obaj szwagrowie jedli razem z nami. Serwet albo, jak się Halef wyrażał, podbródków, nie podano. Rozumie się samo przez się, że rozmowa zeszła na temat kradzieży, której bliższe szczegóły omówiliśmy dokładnie.
Przyszło mi na myśl, że zbiegłego klucznika więziennego nie widziałem dotychczas, a znałem tylko jego towarzyszy. Zapytałem więc Ibareka:
— Czy poznałbyś tych trzech złodziei, gdybyś ich ujrzał?
— Natychmiast.
— Przypatrzyłeś im się zatem dokładnie. Czy potrafisz opisać tego, który pokazywał sztuczki z kartami? Kto wie, czy go tu nie spotkamy, a ja nie widziałem go nigdy.
— O, jego bardzo łatwo można poznać po szczególnym znaku, którego niepodobna usunąć.
— Cóż to takiego?
— Ma zajęczą wargę.
— To wystarczy. Nie opisuj mi go już dalej.
— A jego szat?
— Także nie.
— Ale mnie się zdaje, że dobrzeby było wiedzieć, jak był ubrany.
— To gotowo wywołać pomyłkę. Suknie można łatwo zmienić lub zamienić. To, że ma wargę zajęczą, której się przecież ukryć nie da, zadowala mnie w zupełności.
Teraz wszedł parobek i szepnął coś do gospodarza, który spojrzał na mnie z widocznem zakłopotaniem i bezradnością.
— Co tam? — spytałem.
— Wybacz, panie! — odrzekł. — Na dworze stoi kilka kawasów.
— Czy ich zjawienie się ma coś wspólnego z nami?
— Tak jest.
— Czego żądają?
— Chcą was aresztować.
— Allah akbar — Boże wielki! — zawołał Halef. — Niech wejdą! Zobaczymy, jak pójdziemy; oni z nami, czy my z nimi?
— Tak — zgodziłem się — ale każ w tej chwili nasze konie posiodłać.
— Czy chcecie umknąć?
— Ani nam w głowie!
Gospodarz opuścił izbę, a przez otwarte drzwi wpakowało się sześciu, powiadam sześciu kawasów, uzbrojonych od czubów do pięt. Stało się to, co przewidywałem. Był z nimi ten, z którym rozmawialiśmy w zaroślach. Nie było w tem nic dziwnego, ponieważ jechaliśmy bardzo powoli.
Ustawili się w drzwiach, a nasz znajomy wystąpił naprzód. Wyprosił sobie prawdopodobnie prawo przemawiania, jako zadośćuczynienie za baty otrzymane od Halefa. Z jego poprzedniej powolności nie zostało ani śladu, bo zawołał, stuknąwszy w ziemię kolbą swej strzelby:
— No!
Już to jedno słowo miało nas uderzyć jak piorunem. Zawierało ono w sobie szczyt radości, przewagi, szyderstwa i zadowolenia. Żaden z nas się nie poruszył. Jedliśmy spokojnie dalej, chociaż nie porozumieliśmy się poprzednio, co do tego. Towarzysze szli w tem właśnie za moim przykładem.
— No! — powtórzył bohater.
Gdy i na to odpowiedzi nie dostał, postąpił o krok naprzód i zapytał z miną lynchowego sędziego:
— Czy nie słyszycie?
Otrzymał odpowiedź, której się zarówno on jak i ja nie spodziewałem. Oto wstał mały hadżi, pochwycił tacę, na której podano nam wyborny, pływający w tłustości, piław ryżowy, podszedł ku niemu, podał mu potrawę, którejby jeszcze dla dziesięciu ludzi starczyło i rzekł tylko jedno słowo:
— Bierz!
Obaj patrzyli sobie w oczy czas jakiś. Podczas tego łechtał kawasowi nos zapach ulubionej potrawy; surowa twarz jego łagodniała z każdą chwilą. Wargi rozchylały mu się mimowolnie, nozdrza się poruszały, a wdzięczny uśmiech zaczął igrać na ustach. Zadrgały końce wąsów... nie było wątpliwości, że piław zwyciężył.
Który z tureckich kawasów oparłby się pływającemu w tłuszczu piławowi! Ten także puścił strzelbę, ujął tacę, odwrócił się do swych towarzyszy i zapytał:
— Istermic zinic — chcecie?
— Ewwet, beli — tak, tak! — odpowiedziało czemprędzej pięć głosów.
— Więc siadajcie!
Tamci oparli strzelby o ścianę i przysiedli się do kolegi. Była to prawdziwa rozkosz widzieć, jak poważnie, z godnością, z minami greckich mędrców świata przykucnęli dokoła tacy, sięgali palcami po ryż i toczyli zeń kulki na dłoniach i rzucali je w otwarte gęby.
Hadżi Halef zajął napowrót swoje miejsce, nie drgnąwszy nawet na twarzy.
Wtem powrócił gospodarz. Spostrzegłszy siedzące i wymiatające kulki towarzystwo, zniknął w tej chwili, bo gdyby był pozostał sekundę, byłby wybuchnął głośnym śmiechem.
Gdy piław zniknął, przyniósł czcigodny kawas tacę napowrót.
— Eiwallah — dziękujemy! — rzekł; położył tacę na stole, podniósł strzelbę z podłogi, stanął znowu w postawie i rzekł z miną dyktatora rzymskiego:
— No!
Uważałem teraz za stosowne odpowiedzieć.
— Czego chcecie? — spytałem krótko.
— Was! — brzmiała jeszcze krótsza odpowiedź.
— Na co?
— Do cabtieh mnsziri.
— Czego on sobie życzy?
— Ukarać was!
— Za co?
— Za baty.
— Jakie baty?
— Które ja dostałem.
— Więc jesteś już ukarany! Naco nas jeszcze?
Gdybym był umiał namalować tę twarz, jaką miał ten kawas w owej chwili, byłaby to najcenniejsza pamiątka z mego pobytu w Turcyi. To się wprost nie da opisać. Odszedł całkiem od zmysłów. Przypomniał sobie jednak, że przecież musi coś powiedzieć. Sposępniał ba rdzo i zawołał:
— Czy pójdziecie dobrowolnie?
— Nie.
— A więc mam was wziąć przemocą?
— Nie.
— Allah, Allah! A jak?
— Wcale nas nie zabierzesz.
Tu był kres jego filozofii. Nazwał się najbystrzejszym ze swych towarzyszy, ale to wielka różnica ścigać w myśli trzy siwki, a aresztować pięciu ludzi, których ani cabtieh, ani nic wogóle nie wyprowadzi z równowagi. Zrobił, co uważał za najrozumniejsze, a co istotnie było najlepsze: oto oparł się o ścianę i wezwał jednego z towarzyszy:
— Mów ty!
Dotyczący wystąpił. Zaczął całkiem inaczej. Miał widocznie znaczne zdolności do nauki poglądowej, bo podniósł strzelbę, podsunął mi kolbę prawie pod nos, pokazał ją potem wszystkim w koło i zapytał:
— Czy wiecie, co to jest?
Z powodu niezwykłości jego postępowania sam mu odpowiedziałem:
— Tak.
— No, co?
— Kolba od strzelby.
— Tak, a na tem jest lufa, z której się strzela.
Czy rozumiesz mnie?
— Tak.
— A więc wiecie już wszystko!
— Nie, nic nie wiemy.
— Wszystko!
— Nie, wiemy tylko, że można strzelać z twej strzelby!
— To przecież dość. Przyszliśmy was aresztować!
— Ach! To musisz przecież powiedzieć!
— To się samo przez się rozumie. Jeśli nie pójdziecie natychmiast, chwytamy nasze strzelby.
— Czy na to, by nas zastrzelić?
— Tak.
— No, jesteśmy gotowi. Strzelajcie!
Wyjąłem papierosa i zapaliłem, a towarzysze za moim przykładem. Paliliśmy więc spokojnie, a kawasi wytrzeszczyli na nas oczy. Coś takiego nie zdarzyło im się jeszcze dotychczas.
Stało się, co uważałem za niemożliwe. Obecny dowódca złożył urząd. Odwrócił się, szturchnął w bok drugiego i rzekł:
— Ty komenderuj!
Wezwany gotów był zaraz objąć dobrowolnie złożone berło. Wystąpił z widocznym zamiarem wygłoszenia dłuższej przemowy. Przeczuwałem już, że tak jeden będzie komendę oddawał drugiemu, dopóki, znużeni niepowodzeniami, nie oddalą się wszyscy. Ale tak łatwo ujść nam to nie miało. Właśnie, gdy trzeci generał usta otwierał, aby zacząć, rozwarły się gwałtownie drzwi, a w nich ukazały się twarz i mundur sierżanta.
— Gdzie wy siedzicie?
— Tutaj!
— To widzę! Gdzie te draby?
— Tutaj!
Odpowiadający wskazał przytem na nas.
— Czemu ich nie przyprowadzacie?
— Bo oni nie chcą.
— Czemu nie zmusicie ich do tego?
— Nie możemy.
Te pytania i odpowiedzi padały tak dokładnie i szybko jedno na drugie jak wyuczone. Można się było śmiać do rozpuku.
— Więc pokażę wam, jak się zmusza takich ludzi! Przystąpił bliżej i dobył szabli. Oczy obracały mu się jak kule, a z za warg ukazały się długie, żółte zęby.
— Czy słyszeliście łotry, czego chcą kawasi od was? — wrzasnął do nas.
Zapanowała idealna cisza.
— Czyście słyszeli?
Nikt znowu się nie odezwał.
— Czyście pogłuchli?
Mogło się tak wydawać, bo żaden z nas nie drgnął nawet powieką. To go tak rozgniewało, że wypadł całkiem z równowagi. Zamachnął się szablą, aby mnie płazem uderzyć i zawołał:
— Psie! Ty zaraz przemówisz!
Szabla świsnęła, ale nie na mój grzbiet, o nie, tylko na ziemię, a sierżant zauważył, gdy się obejrzał, że siedzi także na ziemi.
Zerwał się klnąc, aby się rzucić na nas, ale stanął i wytrzeszczył oczy, jak gdybyśmy byli duchami. Siedzieliśmy wciąż jeszcze cicho, sztywnie i niemo jak bożki.
Nie ruszył się prócz mnie ani jeden z towarzyszy, ja to bowiem wytrąciłem mu szablę z ręki i zadałem potem cios, który go na ziemię powalił. Stało się to jednak tak szybko, że nie mógł tego przewidzieć.
Przesunął wzrokiem po nas od jednego do drugiego, potem odwrócił się i zapytał:
— Czy przedtem też byli tacy?
— Tak — odrzekł nasz znajomy z zarośli.
— To są obłąkani!
— Z pewnością.
Zapanowała nieporównana zgoda zapatrywań wśród tych ludzi. Spozierali na siebie i kiwali głowami i byliby niemi kto wie, jak długo kiwali, gdybym był w końcu nie powstał i nie przystąpił do sierżanta, by go zapytać:
— Kogo tutaj szukacie?
Oblicze mu się rozjaśniło, przekonał się bowiem z tego pytania o tem przynajmniej, że umiemy mówić dość znośnie.
— Was — brzmiała krótka odpowiedź.
— Nas? Jak to być może? Mówiłeś przecież o psach i łotrach!
Spojrzałem mu przytem ostro w oczy tak, że poczerwieniał, rzeczywiście poczerwieniał.
— Któż pragnie nas widzieć? — pytałem dalej.
— Cabtieh musziri.
— Na co?
— Chce was o coś zapytać.
Zmiarkowałem, że zamierzał odpowiedzieć całkiem inaczej, ale nie przeszło mu to przez szerokie usta.
— To co innego. Przedtem wspominał ktoś o ukaraniu. Idź więc i donieś cabtieh musziremu, że pojawimy się wkrótce.
— Tego mi zrobić nie wolno, panie! — odrzekł.
— Dlaczego?
— Muszę was przyprowadzić. Mam was nawet zaaresztować.
— Czy musziri wie, kto jesteśmy?
— Nie, panie!
— Więc śpiesz do niego i powiedz mu, że nie jesteśmy ludźmi, których możnaby aresztować.
— Tego mi rzeczywiście uczynić nie wolno. Bądź tak grzeczny i chodź ze mną. Panowie czekają już długo.
— Jacy panowie?
— Członkowie sądu.
— Ach tak! No to śpieszę zaraz ze względu na tych panów. Chodźcie więc.
Kawasi całkiem inaczej wyobrażali sobie aresztowanie. Ja wyszedłem pierwszy przez dziedziniec, za mną towarzysze, a na końcu kawasi. Tam stały konie już posiodłane.
Sierżantowi zaczęło się widocznie w głowie rozjaśniać. Zbliżył się do mnie i zapytał.
— Czemu idziecie przez dziedziniec? — Droga nie prowadzi ku stajniom, lecz przez bramę.
— Nie obawiaj się — uspokoiłem go. — Udamy się natychmiast drogą właściwą.
Przystąpiłem szybko do mego karego i wsiadłem.
— Stój zawołał. — Chcecie nam umknąć. Na dół! Nie pozwólcie wsiąść tamtym!
Ludzie jego usiłowali opanować nasze konie, on sam zaś uchwycił mnie za nogę, aby mnie ściągnąć.
Poderwałem karego w górę i zmusiłem do okręcenia się na tylnych nogach tak, że sierżant musiał mnie puścić.
— Miejcie się na baczności, ludzie! — ostrzegłem głośno. — Mój koń łatwo się płoszy.
Zmusiłem konia do kilku lansad tak, że wpadł między kawasów, którzy się z krzykiem rozbiegli. Dzięki temu mieli moi ludzie czas dosiąść koni i odjechaliśmy cwałem przez bramę.
— Odżurola — bądź zdrów! Do widzenia! — zawołałem do sierżanta.
— Dur, dur — stój, stój! — ryknął, wyskakując za nami ze swymi podwładnymi.
Nie puśćcie ich! Zatrzymajcie tych złodziei, rabusiów, łotrów.
Ludzi było dość do tego, żeby nas zatrzymać. Wieść o tem, że nas mają aresztować, rozbiegła się szybko po całej miejscowości i zwabiła poważny tłum ludności.
Ale tym poczciwym poddanym władcy wszystkich wiernych ani przez myśl nie przeszło zabrać się do nas i dostać się w ten sposób pod końskie kopyta. Uciekali z wrzaskiem przed nami!
Wiedziałem dobrze, którą drogę należy obrać, aby się dostać na miejsce, zwane u nas urzędem sądowym, ponieważ w tym kierunku panowało wielkie ożywienie wśród ludzi, żądnych uczestnictwa w tak zajmującej rozprawie. Mimo to zapytałem w przejeździe starca, który ze strachu przed nami przycisnął się do ściany:
— Gdzie mieszka kazi z Ostromdży?
Wskazał na ulicę, wychodzącą na wolny plac i odrzekł:
— Jedź tutaj, panie! Zobaczysz po prawej ręce półksiężyc z gwiazdą nad bramą.
Udaliśmy się wedle jego wskazówki i minąwszy ludzi, śpieszących w tym samym kierunku, dostaliśmy się pod wysoki mur, w którym znajdowała się opisana przez starca brama.
Wjechaliśmy przez nią na wielki czworokątny dziedziniec, gdzie przyjęła nas znaczna gromada ciekawych.
Naprzeciw bramy stał budynek urzędowy i mieszkalny, wzniesiony poczęści z drzewa, poczęści z cegieł. Belki były zielone, a mur niebiesko pomalowany, co robiło dziwaczne wrażenie.
Na dziedzińcu panował nadzwyczajny brud. Tylko pod samym domem wyłożony był kamieniami. Ten chodnik wyglądał jednak zupełnie tak, jak gdyby wyrwano go z ziemi na materyał do budowy barykad.
Przed drzwiami stał stary fotel, ozdobiony przedpotopową poduszką. Obok leżała przewrócona drewniana ława, z wyciągniętemi w górę wszystkiemi czterema nogami. Kilka powrozów i wiązka kijów grubości wielkiego palca kazały się domyślać, że mieliśmy przed sobą instytucyę sprawiedliwości, poświęconą wymierzaniu bastonady. Opodal zajęło miejsce kilku kawasów, a całkiem blizko nasz stary znajomy, kaleka, obok którego przejeżdżaliśmy przed miastem.
Oblicze, które nam teraz ukazał, było bardzo zajmujące. Spodziewał się, że wjedziemy tu jako uwięzieni. To jednak, że pojawiliśmy się dumnie na koniach, nadało twarzy jego wyrazu takiego ogłupienia, że byłbym się głośno zaśmiał, gdyby w pałających nienawiścią oczach nie pokazało się coś, co wcale nie licowało z wyrazem okazywanej głupkowatości.
Zsiedliśmy z koni. Rzuciłem Osce cugle i przystąpiłem do kawasów:
— Gdzie kodża basza?
Wypowiedziałem te słowa tonem rozkazującym. Zapytany ukłonił się po wojskowemu i odrzekł:
— W swojem mieszkaniu. Czy chcesz z nim mówić?
— Tak.
— Zamelduję cię. Powiedz, jak się nazywasz i w jakiej sprawie przychodzisz.
— To mu sam powiem.
Usunąłem go na bok i postąpiłem ku drzwiom. Wtem otwarto je od środka i wyszedł człowiek długi, chudy, chudszy może od żebraka i starego Mibareka.
Postać jego otulał kaftan, który sunął się po bokach tak, że nóg widać nie było. Głowę okrywał turban, którego chusta była może biała, ale przed pięćdziesięciu laty. Szyję miał tak cienką i długą, że głowa ledwie się na niej trzymała; chwiała się więc w prawo i w lewo, do góry i na dół. Wyglądało to tak, jakgdyby potężny i ostry nos objawiał szczególne upodobanie w wystającej na kształt wola krtani.
Człowiek ten łypnął na mnie ze zdumieniem małemi, bezrzęsnemi i kaprawem i oczyma i zapytał:
— Do kogo?
— Do kodża baszy.
— Ja nim jestem. Ktoś ty?
— Jestem tu obcy i mam przedłożyć ci oskarżenie.
Nim jeszcze odpowiedział, wpadł sierżant ze swymi ludźmi przez bramę, zatrzymał się zdziwiony naszym widokiem i zawołał sapiąc:
— Allah w’ Allah! Toż to są oni!
Z nim i za nim wcisnęło się jeszcze więcej ludzi, ale nikt nie przemówił ani słowa. Było tak spokojnie i cicho, jak gdybyśmy się znajdowali w meczecie. Miejsce, na którem ława wznosiła w niebo swoje cztery drewniane nogi, było świętem dla tych ludzi. Może już nie jedno z nich przywiązywano do tej ławy z bosemi podeszwami, przymocowanemi do nóg drewnianych. Takie wspomnienia zwykle wywierają przygnębiające wrażenie.
Zamiast mi odpowiedzieć, zwrócił się urzędnik do sierżanta:
— No, i nie sprowadziliście go dotąd? Czy chcecie zamiast niego dostać bastonadę?
Na to wskazał zadyszany sierżant na mnie i odpowiedział:
— To właśnie on, panie!
— Co? To ten?
— Tak.
Kodża basza zwrócił się szybko do mnie i zmierzył mnie od stóp do głowy. Przytem tak kiwał głową, jak gdyby jego zadaniem życiowem było udowodnić tym nieustannym wahadłowym ruchem kulistość naszej ziemi. Twarz jego przybrała surowy i ponury wyraz; odezwał się szorstko:
— Więc to ty jesteś aresztantem!
— Ja? Nie, tem nie jestem — odrzekłem spokojnie.
— Powiada mi to mój sierżant kawasów!
— Mija się z prawdą.
— Nie, mówię prawdę. To on jest — stwierdził organ bezpieczeństwa publicznego.
— Czy słyszysz? — huknął na mnie kodża basza. — Nazywasz go kłamcą, ale ja jestem przekonany, że on zawsze mówi prawdę.
— A ja ci powiadam, że kłamie! Czy widziałeś nas, gdyśmy wjeżdżali na dziedziniec?
— Tak, stałem w oknie.
— Musiałeś więc zauważyć, że siedzieliśmy na koniach. Zjawiam się dobrowolnie u ciebie. Twoi kawasi przybiegli dopiero za nami. Czy nazywasz to uwięzieniem?
— Tak. Przybyłeś wprawdzie trochę prędzej, ale posłano po was policyę, więc zostaliście aresztowani. Jesteście mymi więźniami.
— W takim razie jesteś w wielkim błędzie!
— Jestem kodża baszą i nie mylę się nigdy. Zapamiętaj to sobie!
Wypowiedziawszy to tonem bardzo surowym, kiwnął głową tak, że zląkłem się, iż rzuci nią za mną. Wyglądał istotnie niepokojąco.
— Wobec tego ja udowodnię ci, że mimo to nie masz słuszności. Nie istnieje na świecie kodża basza, któremu pozwoliłbym nazywać siebie więźniem.
Po kilku szybkich krokach, skierowanych ku koniowi, byłem w siodle.
— Zihdi, przez bramę i na dwór? — zapytał Halef.
— Nie, zostaniemy. Utoruję tylko drogę do bramy.
Kary odgadł niemal mój zamiar. Jął podskakiwać ciągle wpoprzek swem wspaniałem ciałem ku bramie i znów z powrotem, wyrzucał przedniemi i tylnemi nogami i parskał nozdrzami tak, że tłum zrobił mu miejsce czemprędzej i przycisnął się trwożnie do ściany.
— Zamknijcie bramę! — krzyknął sędzia na kawasów.
— Kto dotknie bramy, tego na śmierć stratuję! — zagroziłem.
Ani jeden z kawasów nie ruszył się z miejsca. Kodża basza powtórzył rozkaz, ale bez skutku, bo go nikt nie usłuchał. Wziąłem do ręki harap, a to wydało się tym ludziom zbyt niebezpiecznem.
Najechałem tak blizko na urzędnika sądowego, że mu koń niemal w twarz parsknął. Urzędnik odskoczył wstecz, wyciągnął przed siebie w celu obrony długie, chude ręce i zawołał:
— Na co ty się ważysz? Czy nie wiesz, gdzie się znajdujesz i kim ja jestem?...
— Wiem bardzo dobrze, ale ty nie masz pojęcia, kogo widzisz przed sobą. Wniosę zażalenie na ciebie u twego przełożonego, makredża z Salonik. On cię nauczy, jak należy postępować z dostojnym tebdili kyjafet iledżi[35].
Te, tonem groźby wygłoszone, słowa zawierały blagę, na którą, jak sądziłem, mogłem sobie w tych okolicznościach pozwolić. Odniosła ona zamierzony skutek, bo stary basza zapytał teraz o wiele uprzejmiej niż poprzednio:
— Jesteś tebdilen w podróży? Nie wiedziałem o tem. Czemu mi tego nie powiedziałeś?
— Bo nie pytałeś wcale o moje imię i o moje stosunki.
— Więc powiedz teraz, kim jesteś?
— Później. Chcę wpierw wiedzieć, czy uważasz mnie rzeczywiście za swego więźnia. Zastosuję me postępowanie do twego orzeczenia.
To wezwanie wprowadziło go w kłopot. On, władca Ostromdży i okolicy, miał odwoływać swoje własne słowa! Spojrzał na mnie trwożliwie i ociągał się z odpowiedzią. Głowa zaczęła mu się chwiać podejrzanie. Zdawało się, że mu się szyja złamie.
— No, mów, bo odjeżdżamy!
— Panie — rzekł — nie związano was istotnie, i nie skrępowano, dlatego przyjmuję, że nie jesteście aresztowani.
— Dobrze. Na razie zadowalam się tem. Ale niech ci przypadkiem na myśl nie przyjdzie porzucić to zapatrywanie. Zaskarżyłbym cię u makredża.
— Znasz go?
— To ciebie nic nie obchodzi. Jeśli on będzie o tem wiedział i ja, to wystarczy. Posyłałeś więc do mnie. Wnoszę z tego, że życzysz sobie czegoś odemnie. Gotów jestem posłuchać.
Zabawne było patrzeć na miny, jakie wyrabiał. Wyglądało tak, jak gdybyśmy role pozamieniali. Ja mówiłem do niego z góry i to nie tylko w przenośni, lecz rzeczywiście, siedziałem bowiem na koniu. W obliczu jego walczyły o lepsze gniew i zakłopotanie. Patrzył dokoła bezradnie, a wkońcu odrzekł:
— Mylisz się. Nie poleciłem was prosić do siebie na rozmowę, lecz kazałem was rzeczywiście zaaresztować.
— Rzeczywiście? Trudno mi w to uwierzyć. Wszak macie od najwyższego sądu nakaz postępować sprawiedliwie i ostrożnie. Co spowodowało twój rozkaz?
— Znieważyliście czynnie jednego z moich kawasów, a nadto ty naraziłeś życie jednego z mieszkańców na niebezpieczeństwo.
— Hm! Jak słyszę, przedstawiono ci rzecz niezgodnie z prawdą. Skarciliśmy jednego z kawasów, bo zasłużył na to, a ja uratowałem życie jednemu z mieszkańców, porywając go na siodło. Mój koń byłby go podeptał, gdyby nie moja przytomność umysłu.
— To brzmi zaiste inaczej, niż mi doniesiono. Muszę zbadać, po czyjej stronie jest prawda.
— To badanie zupełnie zbyteczne. Czyż nie widzisz, że twoje słowa zawierają zniewagę dla mnie? Słowa moje nie powinny budzić żadnej wątpliwości w tobie, a jednak ty chcesz wprzód badać! Nie wiem, co mam myśleć o twej uprzejmości i oględności.
Poczuł się w kozi róg zapędzonym i odpowiedział półgębkiem:
— Nawet jeśli masz słuszność, to właśnie należy przeprowadzić śledztwo, aby oskarżycielom dowieść, że masz słuszność.
— Na to się zgadzam oczywiście.
— Więc zsiądź z konia. Zaraz rozpocznę przesłuchanie.
Rozmowę prowadziliśmy tak głośno, ze każdy z obecnych mógł rozumieć każde słowo. Teraz zaczęli się ludzie cisnąć, by jeszcze lepiej widzieć i słyszeć. Szeptali do siebie swoje uwagi, a spojrzenia, rzucane na nas, dowodziły wyraźnie, że mieli przed nami odpowiedni respekt. Tak, jak ja, nikt chyba nie obszedł się z ich kodżą.
Czcigodny ten urzędnik usiadł na swoim fotelu. Przybrał, jak mógł, najbardziej rozkazującą postawą i wygłosił swoje poprzednie polecenie:
— Zsiądź sam i każ zsiąść swoim ludziom. Wymaga tego wzgląd na szacunek, jaki się winno władzy.
— Jestem tego samego zdania, ale nic tutaj z władzy nie widzę.
— Jak? Czy ja cię dobrze rozumiem? Władzą ja jestem!
— Rzeczywiście? W takim razie jestem w grubym błędzie. Kto jest sędzią pokoju w Ostromdży?
— Ja. Piastuję oba urzędy.
— Czy nasza sprawa należy przed sędziego pokoju?
— Nie, przed kazę.
— A więc przecież mam słuszność. Naib może sądzić sam bez współrajców, ale kaza składa się z kodży baszy, prokuratora, zastępcy, porucznika i pisarza sądowego. Powiedz, gdzie są ci panowie? Widzę tylko ciebie samego.
Głowa poczęła mu się znów wahać tam i napowrót.
— Ja — rzekł — zwykłem i takie sprawy sam rozsądzać.
— Jeżeli mieszkańcy Ostromdży nie sprzeciwiają się temu, to już ich rzecz. Ja znam ustawy padyszacha i żądam ich wypełnienia. Domagasz się odemnie szacunku dla władzy, która wcale nie istnieje.
— Każę sprowadzić tych ludzi.
— Więc śpiesz się. Mam mało czasu.
— A jednak będziesz musiał zaczekać, bo nie wiem, czy basz kiatib zaraz się znajdzie, a zastępca wyjechał do Ufadilli. Powróci dopiero za kilka godzin.
— To rzecz przykra. Władza nie powinna kazać się szukać. Co sobie pomyśli makredż, gdy mu o tem opowiem?
— Nie potrzebujesz mu tego opowiadać. Będziesz z pewnością zadowolony ze sposobu postępowania, jakie was tutaj spotka.
— Jakto? Jakie masz postępowanie na myśli?
— Ty tego nie wiesz?
— Nie.
— Muszę was oczywiście zatrzymać, dopóki się kaza nie zbierze. Ale będzie wam tak dobrze, jak tylko okoliczności na to pozwolą.
— Słuchaj! Będzie nam tak dobrze, jak się nam samym spodoba. Chcesz nas tutaj zatrzymać, to znaczy, że jesteśmy aresztowani. Wiedz jednak, że ja na to się nie zgodzę.
— Ale ustawa tego wymaga.
— Ty masz widocznie całkiem osobne ustawy, których ja oczywiście nie uznaję. Zaskarżono mnie u ciebie, a ja poddaję się zupełnie rozstrzygnięciu sprawy przez sąd. Jestem więc gotów stanąć przed tym sądem, ale nie dam się pozbawić wolności. Wracam teraz do konaku i zaczekam tam na zawiadomienie.
— Tego dopuścić nie mogę.
Wstał z krzesła.
— Cóż przeciw temu poradzisz?
— Jeśli mnie zmusisz, zatrzymam ciebie przemocą.
— Ba! Posłałeś już po mnie twoich kawasów. I co wskórali? Nic! Ten sam skutek zobaczyłbyś i teraz. Jeżeliś mądry, to zaniechasz ośmieszania się wobec ludzi. Daję ci słowo, że nie myślę uciekać. Zaczekam na twe wezwanie i będę mu posłuszny.
Uznał widocznie za lepsze unikać scen, mogących zaszkodzić jego powadze, bo odpowiedział po chwili namysłu:
— Ze względu na to, że jesteś dostojnym cudzoziemcem, nie mam nic przeciwko twemu projektowi, ale muszę odebrać od ciebie uroczyste przyrzeczenie, że nie uciekniesz.
— Przyrzekam.
— Musisz dać na to rękę. Tak każe przepis.
— Masz!
Podałem mu z konia rękę. Chciało mi się głośno roześmiać, ale zachowałem powagę. Basza wypuścił mnie z kilku uroczystemi słowy.
Gdyśmy się zabierali do odjazdu, ustąpili nam ludzie z drogi z wielkiem uszanowaniem. Sędzia otomański stara się o tyrańską nieomylność. Stary kodża nie stanowił chyba wyjątku w tej regule, ale dzisiaj powaga jego cios poniosła potężny. Że to czuł, widziałem po jego ponurym wzroku, jakim nas obrzucił, zanim zniknął za drzwiami.
Był jeszcze ktoś niezadowolony z tego wyniku, mianowicie żebrak.
Spojrzałem nań całkiem przypadkowo i przestraszyłem się niemal złowrogiego błysku, jaki padł na mnie z jego ciemnych oczu. Człowiek o takich spojrzeniach nie mógł być idyotą. Przychodziłem do przekonania, że noszona na pokaz głupkowatość była maską jedynie.
Nienawiść tego człowieka nie była instynktowną, lecz świadomą i poważnie uzasadnioną. To czytałem w jego wzroku. Czego mógł chcieć odemnie? Gdzie go spotkałem? Co mu zrobiłem?
Nie wątpiłem ani na chwilę, że go nie pierwszy raz tutaj widzę. Myśmy już przedtem mieli ze sobą do czynienia. Ale gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach? Nie umiałem wpaść na to, jakkolwiek myślałem nad tem teraz, wracając do domu.
Przeczuwałem, a raczej coraz silniejszego nabierałem przekonania, że się gdzieś w jakiś sposób zderzę jeszcze z żebrakiem. Powstawało we mnie przypuszczenie, że on jest w jakimś związku z celem naszej bytności tutaj, i postanowiłem sobie mieć go pilnie na oku.
Oczywiście zarówno Ibarek, jak jego krewny, cieszyli się wielce z dotychczasowego przebiegu naszej sprawy kryminalnej. Pytali, czy się dalszego ciągu obawiam, na co odpowiedziałem, że wcale o to się nie troszczę. Gdy potem poprosiłem gospodarza o człowieka, umiejącego milczeć i godnego zaufania, jeśli takiego ma, przyprowadził mi parobka, którem u poleciłem, żeby się udał na dziedziniec baszy i pokryjomu obserwował żebraka. Zależało mi na tem, żeby się dowiedzieć, czy tam zostanie, czy też się oddali.
Halef to słyszał. Skorzystał z najbliższej okoliczności, kiedy byłem z nim sam na sam i zapytał:
— Zibdi, czemu każesz śledzić żebraka? Czy zamierzasz z nim co zrobić?
— Nie, myślę raczej, że on coś przeciwko nam knuje.
— Jakto?
— Czy nie zauważyłeś, że rzuca na nas osobliwe spojrzenia?
— Nie, ja mu się nie przypatrywałem.
— Więc zwróć na niego uwagę, gdy go spotkamy. Wydaje mi się, żeśmy go już gdzieś widzieli dawniej.
— Gdzież to? Niestety, nie wiem. Zastanawiałem się już nad tem, ale nie mogę sobie przypomnieć. Musiało to być stąd daleko.
— Mylisz się prawdopodobnie.
— Trudnoby to było.
— Jakby kaleka zdołał przybyć tutaj z tak odległych krajów? Wszak ledwie chodzi.
— Hm! Kto wie, czy nie udaje.
— O nie. Widać po nim, jaki jest nędzny. Zdaje nam się często, żeśmy kogoś dawniej poznanego spotkali, a powód tylko w tem, że ludzie są podobni do siebie. Gdy przechodził koło nas Mibarek, miałem takie samo uczucie. Tknęło mię coś, jak gdybym go już gdzieś widział.
— Rzeczywiście? To rzecz dziwna.
— Dlaczego?
— Bo ja sądzę tak samo.
— Więc widzieliśmy kogoś bardzo podobnego do niego.
— Nie.
— Musieliśmy widzieć jego samego. Czy nie zauważyłeś, jak on na mnie strasznie popatrzył.
— Tak. Robiło to wrażenie, jakby nie chciał tego dać poznać po sobie.
— Nie miał też zamiaru patrzeć na mnie, ale nie mógł się opanować. Zdradził się mimowoli.
— A jednak pewnie jesteś w błędzie. Wiem, że ja także się mylę. Człowiek, za którego mam Mibareka, nosił długą pełną brodę.
— Wiesz o tem?
— Tak. Gdyby ten starzec miał taką brodę, byłby do niego zupełnie podobny.
— A gdzie byłeś z tamtym z brodą?
— Tego właśnie nie wiem.
— To szczególne! Niechaj będzie, jak chce, dość że musimy się mieć na baczności przed Mibarekiem i żebrakiem. Być może, że właściwie należy tu tylko jednego człowieka się wystrzegać.
— Jak to pojmujesz?
— Sądzę, że Mibarek i żebrak, to nie są dwie różne osoby.
— Zihdi! Co za myśl przychodzi ci do głowy?
— To jeden i ten sam.
— Nie może być!
— Sam nie wiem dobrze, jak wpadłem na ten pomysł, ale go mam i nie mogę się już go pozbyć.
Przerwano nam. Gospodarz przyszedł nam powiedzieć, że kodża basza posyła w mieście za potrzebnymi do kazy urzędnikami.
— Zobaczysz tam więc także Mibareka — dodał.
— Cóż on z tem ma wspólnego?
— On jest basz kiatib.
— Pisarz sądowy? Kto mu nadał ten urząd?
— Kodża basza. Są bardzo dobrymi przyjaciółmi.
— O biada! Za wiele złego dwóch na jednego.
— Czy ich za złych uważasz?
— Za dobrych w każdym razie nie.
— To mylisz się, effendi.
— Tak? Czy masz o waszym kodży lepsze wyobrażenie?
— O nim nie. To niesprawiedliwy gwałtownik, ale ma władzę i nic nie możemy mu zrobić. Co się jednakże tyczy Mibareka, to jest on dobroczyńcą całej okolicy. Jeżeli nie chcesz sobie wrogów narazić, to nic nie mów na niego.
— Przeciwnie mnie się wydaje, że on jest klątwą całej okolicy.
— Zważ, że to święty!
— Może Marabut? Nie!
— Leczy wszelkie choroby. Gdyby chciał, mógłby nawet wskrzeszać umarłych.
— Czy on sam się tak o sobie wyraził?
— Sam o tem zapewniał.
— To jest nędznym kłamcą.
— Panie, niech nikt tego nie usłyszy od ciebie!
— Rzuciłbym mu tem woczy, gdyby wobec mnie twierdził coś podobnego.
— Wówczas byłbyś zgubiony. Ostrzegam cię.
— Jakto zgubiony?
— On, jak może uchronić od śmierci, tak może zabrać życie.
— A więc mordować?
— Nie. On ciebie wcale nie dotknie. Wygłosi zaklęcie i będziesz musiał umrzeć.
— Więc on czaruje?
— Tak jest.
— Święty i czary? Jak to się zgadza? Sprzeciwiacie się sobie samym. Ale oto twój parobek.
Wysłaniec oznajmił, że żebrak opuścił właśnie dziedziniec.
— Czy uważałeś, dokąd idzie?
— Tak, wspina się na górę. Pewnie udaje się do Mibareka.
— Czy chodzi czasem do niego?
— Bardzo często.
— Czemu nie wyleczy go święty?
— Czy ja wiem? Musi mieć powody, że tego nie czyni.
— Czy widziałeś kiedy obu mówiących ze sobą?
— Nie, nigdy jeszcze.
— Skoro żebrak tak często go odwiedza, to niewątpliwie rozmawiają ze sobą.
— Naturalnie. Ale to szczególne, że ich nigdy razem nie spotkałem.
— Tak, i mnie się to osobliwem wydaje. Może uda mi się znaleźć wyjaśnienie. Mam ochotę zobaczyć, co robi żebrak tam na górze. Czy to możliwe?
— Czy chcesz podpatrywać niepostrzeżony?
— Tak.
— To musiałbym cię zaprowadzić, bo nie znasz okolicy.
— Dobrze, zaprowadź nas!
Halef miał także być przy tem. Wyjąłem z torby przy siodle lunetę i poszliśmy za parobkiem.
Poprowadził nas z dziedzińca przez ogród, a stamtąd w pole. Wskazał na lewo.
— Widzicie, tam wspina się w górę. Biedak idzie powoli. Upłynie z pół godziny, zanim wyjdzie na górę. Tymczasem my będziemy już dawno na górze.
Skierowaliśmy się w prawo, gdzie ciągnął się w górę pas gęstych zarośli. Objąłem wzrokiem teren. Ukryci za krzakami mogliśmy dostać się na górę niespostrzeżenie. Tam, gdzie szedł żebrak, były pola melonów, można, go więc było obserwować dobrze zdaleka. To też odesłałem parobka do domu. Pomoc jego była zbyteczna, a obecność raczej przeszkadzała.
Zdążaliśmy pod górę dość szybko, ale trzymaliśmy się zarośli, aby żebraka nie stracić z oczu.
Wiedział, że go z miasta można zobaczyć i zachowywał się stosownie. Kulał całkiem powoli i często wypoczywał.
Niebawem dostaliśmy się do lasu, okalającego szczyt, góry. Pod jego osłoną skręciłem w lewo, póki nie doszliśmy do linii, której trzymał się kaleka. Jeżeliby na niej pozostał, musiałby obok nas przechodzić. Usiadłem na miękkim mchu, a Halef koło mnie.
— Czy chcesz się teraz czegoś określonego dowiedzieć, zihdi? — zapytał.
— Bez wątpienia.
— A o czem?
— Chcę się przekonać, jak się żebrak na Mibareka przemieni.
— Więc trwasz przy swojem mniemaniu?
— Pewnie i mocno.
— Poznasz swoją pomyłkę.
— Być może, choć nie przypuszczam. Przejdzie tędy całkiem pewnie. Skoro się zbliży, ukryjemy się za drzewami i pójdziemy za nim zdaleka.
Czekaliśmy jeszcze kilka minut, poczem musieliśmy się ukryć.
Nadszedł.
Znalazłszy się na skraju lasu i pod osłoną drzew tak, że już był niewidoczny, stanął i rozglądał się dokoła, jak człowiek mający powód do zachowywania ostrożności. Żywił, zdaje się, przekonanie, że nikogo niema w pobliżu, bo wyprostował się i naciągnął. Następnie poszedł jeszcze trochę dalej w las i wlazł za małą gęstwinę.
Przypatrywaliśmy się temu uważnie. Stąpał całkiem dobrze i bez oparcia się na kulach.
— Zihdi, może jednak twoje przypuszczenie zostanie potwierdzone — rzekł Halef. — Pójdziemy tam?
— Nie, zostaniemy tu.
— Ależ sądziłem, że go chcesz obserwować. On pójdzie dalej.
— Nie. W gęstwinie dokona przemiany i jako Mibarek wróci do miasta.
— O, przypuszczam, że podąży całkiem w górę do swego mieszkania.
— Nie zrobi tego, żeby czasu nie tracić. Pilno mu na zebranie sądu. Uważaj tylko!
Dobyłem lunety i zwróciłem ją tam, gdzie go się spodziewałem. Istotnie! Nie mogłem go wprawdzie zobaczyć, ale gałęzie się ruszały. Siedział za niemi.
W niespełna pięć minnt wyszedł jako Mibarek.
— Allah akbar! — rzekł Halef. — Ktoby przypuszczał, że ty masz słuszność, zihdi!
— Ja przypuszczałem. Są przeczucia, po których poznać można, że się sprawdzą. Ten święty jest wielki grzesznik. Kto wie, czy nam się nie uda dowieść mu tego.
— Wraca rzeczywiście do miasta. Czy znowu za nim pójdziemy?
— Ani myślę. Niema lepszej sposobności do przeszukania jego mieszkania i ruiny.
— Zdanie twoje słuszne! Chodź więc! Spieszmy!
— Nie tak nagle! Najpierw zbadamy miejsce przemiany. Może dowiemy się tam, jak jej dokonywa.
Starzec szedł czas jakiś skrajem lasu i skierował się potem na wolne pole, aby między dwoma plantacyami melonów zejść do miasta.
Skoczyliśmy w gęstwinę, ale nie znaleźliśmy niczego. Tylko trawa i mech były podeptane, lecz nic prócz tego. Gdzie były kule?
— Nie może im przecie kazać zniknąć — rzekł Halef.
— Ma je ze sobą.
— Byłyby widoczne.
— Hm! To nie jest nieodzowne. Może są na sprężynach tak, że dają się składać i nosić pod kaftanem.
— Czy nie byłoby to uciążliwem dla niego?
— Zapewne.
— Mógłby je przecież chować.
— To jeszcze niewygodniejsze. Musiałby za każdym razem, ilekroć się chce przemienić w żebraka, wracać do kryjówki. Gdy je zaś nosi przy sobie, może dokonać przemiany na każdem miejscu i o każdym czasie.
— Zihdi, to wszystko wydaje mi się tak obcem, tak niepojętem, jak bajka.
Wierzę ci bardzo. W wielkich miastach Zachodu trafiają się jeszcze inne rzeczy. Przychodzi mi na myśl, że ma chrzęścić kośćmi. Słyszałeś to przecież?
— Tak, zihdi. Ibarek to opowiadał, a potem gdy Mibarek koło nas przechodził, odzywało się to kłapanie dość wyraźnie.
— To nie były kości, lecz kule.
— Allah! Teraz mi się wyjaśnia.
— Uderzyło mnie już wtenczas, że żebrak zniknął zupełnie i że Mibarek wyszedł z tej samej okolicy, chociaż przedtem widać go tam nie było. Teraz mam rozwiązanie zagadki. Spieszmy teraz do jego chaty.
— Chodźmy zaraz prosto przez las.
— Nie. Wyszukamy drogę otwartą. Widziałem z dołu, gdzie ona prowadzi i zapamiętałem to sobie.
— Czemu chcesz iść ścieżką, z której mogą nas widzieć?
— Z tej strony, w którą podążył stary, jesteśmy bezpieczni przed nim. A gdy nas inni nawet spostrzegą, to nic nie znaczy. Poszukam śladów końskich.
— Tu na górze?
— Naturalnie! Czy sądzisz, że Barud el Amazat, Mailach el Barsza i klucznik więzienny zatrzymali konie gdzieś w mieście?
— Nie, stanowczo nie! Nie pokazali się tam z pewnością.
— Takie i moje zdanie. Pojechali na górę i ukryli się tam wraz z końmi.
— Jeśli już nie odjechali.
— Są jeszcze tutaj. Czekają tu przecież na owych dwu braci. Stary Mibarek musiał mieć dla nich ukrycie. Trudno je znaleźć, to prawda. Najlepszymi i najpewniejszymi przewodnikami będą ślady końskie.
— A czy je wyśledzisz?
— Spodziewam się.
— Ależ to upłynął już czas tak długi.
— To nic. Ci trzej szukani przez nas nie są Indyanami, którzy umieją niszczyć za sobą ślady.
— Tak, ty czytasz w śladach. Ciekawy jestem, czy i tym razem potrafisz.
Ja sam także byłem ciekawy, ale liczyłem daleko mniej na swoją bystrość, aniżeli to przed hadżim okazywałem.
Jadąc czystą pustynią lub preryą, łatwiej wpaść na ślad i iść za nim, niż w okolicy uprawnej, lub co więcej w pobliżu zamieszkałego miasta.
Posuwaliśmy się skrajem lasu pod drzewami, aż doszliśmy do drogi, wiodącej na szczyt. Nie była to droga we właściwem słowa tego znaczeniu. Nie była wydeptana, a na kamienistym gruncie sterczały tu i ówdzie kępki trawy.
Idąc nią powoli, szukałem pilnie odcisków stóp. Nie było nic a nic. Czyżby ci trzej nie jechali wcale tą drogą?
Przybyli tutaj zrana i należało przypuszczać, że objechali miasto dokoła, aby ich nie dostrzeżono.
Tak wyszliśmy w górę dość znaczną przestrzeń, zanim ujrzałem pierwszy znak, że konie tu były. Wyszły z lasu na prawo z pomiędzy drzew. Odciski kopyt były całkiem wyraźne w miększej ziemi.
Teraz mogliśmy iść już prędzej. Było dość znaków, że jeźdźcy stąd już jechali drogą.
Wkrótce znaleźliśmy się na górze. Droga wychodziła na miejsce otwarte. Po drugiej stronie ujrzeliśmy mury ruiny. Zbudowana z belek i kamieni chata opierała się o wysoką, lecz na poły już zapadłą ścianę.
— Tam mieszka stary — rzekł Halef.
— Zapewne.
— Wejdziemy tam?
Chciał się wychylić z poza drzew, lecz powstrzymałem go przemocą.
— Stój! Musimy się najpierw przekonać, czy nas tu kto nie widzi.
— Wszak tu niema żywej duszy.
— Czy wiesz to napewno?
— Byłoby widać albo słychać.
— O hadżi Halefie Omarze, miałem cię za mądrzejszego i ostrożniejszego! Tu schowani ci, których ścigamy. Jak łatwo mogą nas spostrzec i potem cały trud na nic! Zostań!
Przesunąłem się krawędzią otwartego miejsca aż do chaty i przystąpiłem do drzwi. Były zamknięte. Nadsłuchiwałem i badałem oczyma, ale nie spostrzegłem nikogo. Z tym samym wynikiem obszedłem drugą stronę i wróciłem do Halefa.
— Nikt nas istotnie nie widzi — powiedziałem. — Teraz idzie o znalezienie kryjówki trzech tamtych. Konie muszą nas zaprowadzić.
— Wszak ich tu nie masz, tych koni.
— Już my je znajdziemy.
Grunt tworzyły nagie skały. Tu śladów żadnych nie było, ale musiały pozostać pod drzewami. Na środku płaskiego miejsca było źródło, wytryskujące z pomiędzy kamieni, ale bez widocznego odpływu. Krawędzią biegł wązki pas roślinności.
Udaliśmy się tam. Konie musi się poić i to źródło służyło zapewne do tego celu.
Zbadałem krawędź. Rzeczywiście! Czubki trawy były obgryzione. Nad wodą leżał oderwany jaskier.
— To jaskier — rzekł Halef. — Czemu przypatrujesz mu się tak uważnie?
— On mi zdradzi, kiedy tu konie pojono.
— Czy powie ci to istotnie?
— Tak. Przypatrz mu się tylko dokładnie. Czy uwiądł?
— Nie, jeszcze jest całkiem świeży.
— Bo leżał nad zimną wodą; gdyby leżał tam na skale, nie byłby już tak świeży. Pylniki się już pochyliły. Mniej więcej przed godziną i pół został zerwany. O tym czasie były tu konie.
— Albo człowiek to zrobił.
— Czy człowiek obgryza trawę?
— Nie.
— A tu widzisz trawę objedzoną. Kilka źdźbeł jest całkiem wyrwanych; tu leżą. Zobacz je. Dość już powiędły, bo nie padły nad wodą. Oceniłem całkiem słusznie, mówiąc, że jest temu półtorej godziny. Teraz idzie o to, skąd konie przyszły i dokąd je odprowadzono.
— Jak się o tem przekonasz?
— W jakiś sposób. Tu przed nami stoją mury. Przez nie przedostać się nie mogły. Trzeba szukać otworów.
Poszliśmy najpierw do chaty, a potem musieliśmy się rozejść. Halef zwrócił się w prawo, ja zaś w lewo, aby zbadać krawędź widnego miejsca. Zeszliśmy się na przeciwległym punkcie. Ja nic nie znalazłem, on także. Ja swoim oczom mogłem zaufać, ale nie jego. Przeszukaliśmy więc ponownie razem jego przestrzeń, gdzie grunt był kamienisty nawet pod drzewami.
— Uważałem bardzo pilnie, zihdi — rzekł Halef. — Tędy nie weszli.
Pomiędzy drzewami szpilkowemi rosły liściaste. Jeden jawor opuszczał konary nizko nad ziemią i tu znalazłem to, czego szukałem.
— Popatrz tu, Halefie! Co widzisz?
— Ktoś końce liści oskubał.
— To był koń, który się na nie złakomił.
— Mógł to też człowiek zrobić.
— Trudno! Chodźmy dalej!
Poszliśmy w tym samym kierunku, niebawem też po gruncie miększym; tam dostrzegliśmy wyraźnie odciski kopyt. Następnie dostaliśmy się do wyłomu, poza którym znajdowała się mała przestrzeń, otoczona czterema wysokiemi ścianami. Wyglądało to tak, jak gdyby tu niegdyś była sala.
Za otworem naprzeciwko nas był drugi podobny, ale jeszcze mniejszy placyk, o trzech takich samych otworach. Przeszedłem przez nie.
Na ziemi nie zauważyłem niczego. Dwa pierwsze wejścia prowadziły do małych, zapadłych komnat, trzecie zaś na większy plac, który ongiś był zapewne dziedzińcem. Świadczył o tem bruk.
Tu wskazał Halef, dumny ze swej bystrości, na ślad całkiem niezawodny, wydzielinę końską.
— Byli tutaj — rzekł. — Widzisz, że umiem także już tropić?
— Tak, podziwiam ciebie. Ale mów ciszej od teraz. Zbliżamy się prawdopodobnie do koni, a gdzie one są, tam będą niewątpliwie i ludzie.
Rozejrzeliśmy się dokoła. Dziedziniec miał widocznie tylko to wejście, przez które dostaliśmy się tutaj. Dokoła biegły mury nieprzerwane. Ścianę naprzeciw nas gęsto pokrywał powój.
— Dalej nie można, bo niema drogi — rzekł Halef. — Konie były tu; to prawda; ale teraz ich niema.
— Wątpię. Zobaczymy!
Zwolna obszedłem wszystkie cztery boki. Dostawszy się do środka obrosłej powojem ściany, doznałem wrażenia, że czuję ów koniom właściwy odór.
Nawet w wielkich, ożywionych miastach, gdzie policya sanitarna surowo przestrzega czystości, rozpoznaje się węchem owe miejsca na ulicach, które służą dorożkom za postój. Tę woń tutaj poczułem.
Przywołałem do siebie Halefa, a on przyznał mi słuszność. Zbadawszy powój, zauważyliśmy, że maskował on wyjście tak dobrze, iż bez tego odoru nie odkrylibyśmy go chyba.
Długie wici dały się z łatwością rozsunąć. Teraz ujrzeliśmy przed sobą niewielką komnatę. Była pusta, więc weszliśmy do środka.
Naprzeciwko był znowu otwór. Dało się słyszeć parskanie.
— Teraz bardzo ostrożnie! — szepnąłem. — Tam stoją konie. Weź rewolwer do ręki! Trzeba być przygotowanym na wszystko. Te draby będą się oczywiście broniły.
— Czy ich weźmiemy do niewoli?
— Tak myślę.
— A może pójdziemy po policyę?
— Stosownie do okoliczności. Mam linewkę, ale to tylko na jednego wystarczy.
— Ja wziąłem ze sobą rzemień.
— Pięknie! Więc chodź, ale cicho!
Przesunęliśmy się przez wejście. Spojrzałem ostrożnie na drugą stronę. Trzy konie stały, obgryzając kaczany kukurudzy. Wązki otwór w murze prowadził dalej. Wydało mi się, że słyszę stamtąd przytłumiony odgłos rozmowy.
Rzeczywiście! Zabrzmiał głośny śmiech i doleciał mnie całkiem wyraźnie głos ludzki, chociaż słów poszczególnych nie mogłem rozróżnić.
— Są — szepnąłem do Halefa. — Zostań tu, a ja zobaczę.
— Na miłość Boga, zihdi, miej się na baczności! — zaklinał Halef.
— Nie obawiaj się! Skoro padnie strzał, pospieszysz mi oczywiście na pomoc.
Najchętniej polazłbym na czworakach, ale to byłoby konie przestraszyło, gdyż wyprostowanej postaci ludzkiej się nie boją. Szedłem więc cichutko dalej.
Zwierzęta mnie zobaczyły. Jedno z nich parsknęło, zaniepokojone moim widokiem. Na miejscu tych ludzi poznałbym w tem znak niedobry natychmiast; oni na to nie zwrócili uwagi.
Dostałem się do przeciwległej ściany i położyłem się dopiero teraz. Posuwając się bardzo powoli, przyłożyłem głowę do otworu.
W jednem miejscu wykruszył się i wypadł kamień. Ten otwór umożliwił mi zajrzenie do wnętrza bez pokazania głowy.
Siedzieli tam wszyscy trzej: Manach el Barsza i Barud el Amazat, zwróceni do mnie plecami, a klucznik twarzą ku wejściu. Nie widziałem go dotąd, ale on to był z pewnością.
Grali w karty, prawdopodobnie w tę samą grę, której użyli do odwrócenia uwagi Ibareka od kradzieży.
Strzelby stały w kącie oparte o ścianę. Odłożyli też noże i pistolety.
Odwróciłem się i ujrzałem Halefa, stojącego w wejściu. Dałem mu znak i przyszedł. Koń znów parsknął, ale gracze i tym razem nie zauważyli tego. Halef schylił się obok mnie i rzucił wzrokiem przez otwór.
— Hamdullillah! Mamy ich! — szepnął. — Co postanawiasz uczynić?
— Schwytamy ich, skoro się tak pysznie składa. Zgadzasz się?
— Naturalnie. Ale jak to uskutecznimy?
— Ty weźmiesz dozorcę więźniów, a ja dwu tam tych.
— Dlaczego dwu najniebezpieczniejszych?
— Dam sobie z nimi sam radę.
— Więc zaczynaj!
— Najpierw trzeba wyjąć rzemienie, żebyśmy je zaraz mieli pod ręką.
Halef wydobył rzemień z kieszeni o tyle, że mógł go już wyciągnąć z łatwością. Wtem zaklął Barnd el Amazat.
— Wai baszina! Co ty sobie myślisz? Nas nie oszukasz! My wiemy, że grasz fałszywie i pilnujemy. Pomieszaj jeszcze raz karty!
— Czy nie lepiejby przestać? — zapytał Manach el Barsza. — Dlaczego mamy sobie zabierać pieniądze?
— Masz słuszność. To już zbyt nudne, a od kiedy Mibarek przyniósł nam tę głupią wiadomość, nie umiem już na grę uważać.
— Może się pomylił.
— To niemożliwe. Opisaliśmy mu tego draba tak dokładnie, że musi go natychmiast poznać.
— Niech go Allah potępi! Co jemu do nas? Czy zrobiliśmy mu co? Niech nas zostawi w spokoju.
— Zostawi nas w spokoju. Jutro rano będzie trupem.
— Jeśli się uda!
— Uda się, bo Mibarek jest potężny. On doprowadzi do tego, że tych psów zamkną. Pójdziemy tam w nocy i zabijemy ich.
— A jeśli ich nie zamkną?
— To znajdziemy ich w konaku. Mibarek musi nam wybadać sposobność. Zamieni się w żebraka.
Był to ładny plan. A więc miano nas zamordować! Mibarek był już tutaj i zawiadomił ich o naszem przybyciu.
— Chciałbym go przecież zobaczyć — rzekł klucznik. — Skoro boją się go tacy ludzie jak wy, to musi on być niebezpieczny.
— To szeitan, giaur, pies chrześcijański, który się powinien smażyć w najgłębszej otchłani piekła! — odrzekł Manach el Barsza. — W Edreneh gonił za mną przez dwadzieścia ulic. Uczyniłem wszystko, aby go zmylić, a jednak mnie wynalazł. A ten malec, który mu towarzyszy, to taki sam dyabeł. Lepiej było zakłuć go tam w stajni w Edreneh, zamiast zostawić przy życiu! Ciekawy jestem, kto są dwaj inni, ale muszą także zginąć. Szatan ich chroni, bo inaczej nie byliby uciekli z Menliku.
— Niezawodnie głupio tam zabrali się do tego.
— Tak, a posłańców jeszcze niema. Nie pozostaje nam nic innego, jak sobie samym dopomóc. Nie zrobimy też tego bez zysku. Koń jego wart, żeby ich wszystkich czterech uśmiercić. Broń jego ma być także doskonała. Nie mogę się doczekać powrotu Mibareka. Jeżeli nam się uda pozbyć dziś tych prześladowców, to pierzchną wszelkie obawy. Z prawdziwą rozkoszą wbiję temu łotrowi nóż w serce.
— Tego nie zrobisz!
Z tym okrzykiem na ustach wskoczyłem do środka i uderzyłem go pięścią tak, że padł natychmiast.
Pozostali dwaj wytrzeszczyli na mnie oczy i siedzieli przez kilka sekund bez ruchu. To wystarczyło. Pochwyciłem Baruda za gardło i ścisnąłem tak silnie, że machnąwszy kilka razy rękoma, rozciągnął się na ziemi jak długi.
Halef rzucił się na klucznika, który z przerażenia zapomniał o obronie.
Potrzymałem Baruda jeszcze przez kilka chwil, dopóki zupełnie nie przestał się ruszać. Stracił przytomność tak samo jak Manach. Potem pomogłem Halefowi związać klucznika.
Następnie położyliśmy obydwu obok siebie plecami tak, że jeden miał głowę przy nogach drugiego. Dokoła tych dwu ciał owinęliśmy potem linewkę tak mocno, że nie mogli bezwarunkowo poruszyć się bez obcej pomocy. Klucznika skrępowaliśmy oczywiście tak samo przezornie.
Zbadaliśmy ich kieszenie i torby przy siodłach, leżących obok. Owocem poszukiwań były wszystkie przedmioty, skradzione Ibarekowi i wiele innych rzeczy. Zwłaszcza Manach miał przy sobie bardzo znaczną kwotę.
Klucznik przypatrywał się naszej czynności, nie mówiąc ani słowa. Nie widział nas nigdy przedtem, ale mógł się dorozumieć, kim jesteśmy.
Halef kopnął go i zapytał:
— Łotrze, czy nas znasz?
Zapytany nie dał odpowiedzi.
— Czy słyszałeś? Pytam się, czy wiesz, kto jesteśmy! Odpowiadaj, bo dostaniesz harapem!
— Wiem — mruknął w obawie przed harapem.
— Tak, ty chciałeś nas poznać. Powiedziałeś to dopiero. Tak prędko spełniło się twoje życzenie. Tego się nie spodziewałeś!
Barud el Amazat odzyskał oddech. Przyszedł szybko do siebie i rzucił na mnie wzrokiem, pełnym przerażenia.
— O, jazik — o, biada! — zawołał. — Teraz jesteśmy zgubieni!
— Tak — zaśmiał się Halef. — Jesteście zgubieni. Spotka was ten sam los, który obmyśliliście dla nas, łajdaki. Chcieliście nas zamordować.
— Nie, to nieprawda!
— Milcz! Słyszeliśmy wszystko.
— Tamci chcieli to zrobić, nie ja!
— Kłam tylko! Wiemy dobrze, co jest na rzeczy.
Teraz zaczął się i Manach el Barsza poruszać, o ile pozwalały mu na to więzy. Spojrzał na nas i zamknął oczy.
— No, nie przywitasz się z nami? — zawołał Halef, bijąc go harapem.
Otworzył oczy, powiódł wzrokiem po mnie i po Halefie i rzekł:
— Rozwiążcie nas, puśćcie wolno!
— Niechaj Allah uchroni!
— Zapłacę wam!
— Nie jesteś na tyle zamożny.
— Jestem bogaty, bardzo bogaty.
— Z pieniędzy zrabowanych! Zabiorą ci je.
— Nikt ich nie znajdzie!
— Więc niech sobie leżą, nam ich nie trzeba. Zihdi, co z nimi poczniemy? Nie zdołamy ich przecie zabrać na dół do miasta.
— Nie. Tutaj sobie poleżą, dopóki po nich nie przyjdziemy.
— Czy się nie potrafią uwolnić?
— Nie. Postaramy się, żeby bezpiecznie leżeli.
— Ale weźmiemy to, co znaleźliśmy przy nich.
— Zostawimy to tutaj. Policya musi tak wszystko zastać, jak my znaleźliśmy teraz.
Użyliśmy uzd końskich do silniejszego skrępowania pojmanych tak, żeby się poruszać nie mogli. Zrobiliśmy to jednak bez sprawiania im bólu. Przywiązaliśmy dozorcę w poprzek do obydwu tak, że nawet tocząc się nie byliby potrafili zmienić pozycyi.
Odeszliśmy. Związani nie powiedzieli już ani słowa więcej. Groźby były śmieszne, a na prośby mieliśmy uszy zamknięte.
Dostawszy się na polankę, poszedł Halef do domku Mibareka, aby zobaczyć, czy jeszcze zamknięty.
— Ten człowiek spłatałby nam ładnego figla, gdyby tych trzech wyswobodził.
— Tego zrobić nie zdoła.
— A jak będzie, jeśli wróci do domu i odwiedzi ich?
— Spotkamy go, gdy będzie szedł na górę.
— Nie przypuszczasz więc, żeby przyszedł przed nami?
— Nie. Siedzi pewnie u kodży baszy i czeka na nas z niecierpliwością. Nie odejdzie stamtąd, dopóki się nie skończy słynna rozprawa.
— Gdyby wiedział, co mu grozi!
— Dowie się o tem wkrótce. Musimy spieszyć. Noc już zapada.
Dzień był u schyłku, a słońce zniżyło się ku zachodniemu horyzontowi. Stanąwszy w konaku, dowiedzieliśmy się, że kodża basza wezwał do siebie oberżystę Ibareka. Nie wrócił jeszcze. Potem było tu dwu posłańców za nami. Donieśli, że członkowie sądu już się zebrali.
— Trzymaj się dzielnie, efiendi rzekł gospodarz — Zastaniesz tam wielkie zgromadzenie. Dziedziniec zatłoczony ludźmi. Ciekawi są, jak się będziecie bronili.
— Pokazałem już im, jak się zachowam mniej więcej.
— Dlatego też w dwójnasób są ciekawi. Chcą widzieć człowieka, który się nie boi kodży baszy.
Właśnie, kiedy mieliśmy wyruszać, zjawił się u nas przewoźnik.
— Panie — rzekł do mnie — przychodzę potajemnie do ciebie po radę. Nie wiem, jak mam postąpić.
— Czy masz świadczyć przeciwko mnie?
— Tak. Mibarek zmusza mnie do tego. Widział się ze mną w tym celu.
— Co masz przeciwko mnie zeznać?
— Że naraziłeś życie moje na niebezpieczeństwo i że mnie tu obiłeś na dziedzińcu.
— Czy to zrobiłem?
— Nie, effendi.
— Więc nakłania cię do takiego zeznania? Odpokutuje to srodze.
— Panie, nic nie mów. Onby się na mnie zemścił.
— Nie bój się! On już nie będzie mógł się zemścić.
— Naprawdę?
— Tak. Wyznaj tylko całą prawdę. Nie może ci zaszkodzić.
— To wrócę tam czemprędzej. Wykradłem się pokryjomu.
Ruszyliśmy za nim zwolna.
- ↑ Stróż nocny.
- ↑ Wicekról.
- ↑ Płaszcz.
- ↑ Tureckie buty.
- ↑ Wąs.
- ↑ Rusznikarz.
- ↑ Kawiarnia.
- ↑ Policya.
- ↑ Oczach boga.
- ↑ Poganie.
- ↑ Modlitwa.
- ↑ Morska choroba.
- ↑ Kozak.
- ↑ Wnętrzności.
- ↑ Spodnie.
- ↑ Wysokorodność.
- ↑ Najdostojniejszy panie.
- ↑ Żebrak.
- ↑ Róża niebiańska.
- ↑ Tytoń dżebeli.
- ↑ Tytoń kukurudziany.
- ↑ Wysoka Porta
- ↑ Kapciuch.
- ↑ Przezorność jest warunkiem zbrodni.
- ↑ Brat przyrodni.
- ↑ Półbrat.
- ↑ Podkowa.
- ↑ Kowal.
- ↑ Podkowacz koni.
- ↑ Agrafa, spinka.
- ↑ Czakany były to grawirowane topory z rączkami, obitemi rybią łuską. Hajducy nosili je po prawym boku i używali do rzucania i rąbania. Mierzono zawsze w głowę wroga.
- ↑ Dająca szczęście.
- ↑ Tureckich mil, których 25 wypada na stopień szerokości.
- ↑ Zrządzenie boskie, zrządzenie losu.
- ↑ Podróżujący incognito.