W wąwozach Bałkanu/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W wąwozach Bałkanu
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział W konaku w Dabili
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Aleksandra Rippera
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. In den Schluchten des Balkan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ VII.
W konaku w Dabili.

Kraje zostające pod berłem sułtana, należą do tych, w których podróżny dowiaduje się często ku swemu utrapieniu, a nawet na swoją szkodę, że mapy, któremi musi się posługiwać, nie odpowiadają rzeczywistości.
Już od przeciętnego czytelnika map wymaga się czegoś, ale nawet taki znajdzie się w niemałym kłopocie, skoro zaufa rysunkowi, niezgodnemu z prawdą.
Tak naprzykład zaznaczona jest na wielu mapach podwójna linia, prowadząca od starożytnego sławnego Seres na północ do Demir-Hissa i Petrowicz, a stąd na północny zachód przez Ostromdżę i Istib do Kyprili i Uskub. Z tej podwójnej linii możnaby wnosić, że na tej przestrzeni wije się dobrze utrzymany gościniec. Ale jakże wygląda to w rzeczywistości!
Z gościńca w naszem słowa znaczeniu ani śladu. Wyjeżdżając z bocznego wąwozu na dolinę Strumicy, wiedziałem, że wedle mapy ciągnie się wzdłuż rzeki starannie zbudowany gościniec, tymczasem to, cośmy zastali, nie dałoby się porównać z naszą drogą powiatową. U nas lepiej założone są drogi, któremi chłopi jeżdżą w pole.
Od chwili, kiedy zjechaliśmy na ten tak zwany trakt wojskowy, należało stracić z pięć godzin, aby się dostać do Ostromdży, jeżeli się nie chciało koni zbytnio natężać. Ta miejscowość była celem naszej jazdy dzisiejszej.
Czytałem niegdyś stare dzieło geograficzne o Turcyi. Skręcając na drogę do Ostromdży, przypomniałem sobie, że wedle tego dzieła leży Ostromdża na skraju pagórka, na którym stoi stary, zburzony już zamek. W sąsiedztwie odbywały się tu słynne jarmarki, a na stokach miały się znajdować źródła gorące. Ale ktoby zdawał się na panoramę Turcyi europejskiej, pochodzącej coś z roku 1812.
Z nowszych dat wiedziałem, że miasto liczy siedm do ośmiu tysięcy mieszkańców, przeważnie Turków i Bułgarów, uprawiających dużo bawełny i tytoniu. Byłem ciekaw, jak się nam przedstawi to miasto.
Niestety czuł Halef wciąż jeszcze ból w piersiach. Z ostatniej przygody w gołębniku wyniósł widocznie jakieś, choć nie ciężkie, uszkodzenie wewnętrzne. Nie skarżył się wprawdzie, ale musieliśmy konie puścić w tempie powolnem, ażeby się nie nadwerężał.
Na lewo od rzeki rozciągała się równina, wznosząca się potem wolno do Welicy, a po prawej spadały wzgórza Plaszkawica Planiny w dół dosyć stromo.
Dojechaliśmy do Radowy, nędznej mieściny, której mieszkańcy oddawali się, jak się zdaje, uprawie szlachetnej tytoniowej rośliny. Następnie prowadziła tak zwana droga przez starożytny most na drugi brzeg rzeki. Jadąc powoli, dostaliśmy się dopiero po południu do wsi Dabili, jako ostatniej stacyi przed Ostromdżą.
Nie uszło mej uwagi, że Halef od czasu do czasu zaciskał boleśnie wargi. To też przejeżdżając przez wieś, rozglądałem się za miejscem, nadającem się do wypoczynku. Zauważyłem długi, dość wysoki, ale źle utrzymany mur, za którym widniały jakieś zabudowania. Duża, starożytna brama prowadziła na dziedziniec. Na górnej, bielonej części tej bramy znalazłem ku mojemu zdumieniu następujące słowa w tureckim języku: „Mekian rahalin ile em inlikin ile huzurun“.
Uderzyło mnie to jako coś swojskiego. Napis, firma na tureckim chanie to rzadkość. Słowa te znaczą: „Oberża pod spokojem, bezpieczeństwem i wygodą“. Czy można im było ufać?
— Czy tu zajedziemy? — spytałem Halefa.
— Jak chcesz, zihdi — odpowiedział. — Uczynię, co rozkażesz.
— To wjedźcie!
Skręciliśmy przez bramę na podwórze, otoczone trzema małymi budynkami i murem.
W pośrodku leżało to, co zwykle nazywają „kopalnią złota rolnika“ czyli gnojówka. Sądząc po wysokości kupy i jej rozmiarach, należało przypuścić, że właściciel jej posiada sporo tego kruszcu, zwłaszcza że właściwie cały dziedziniec zasługiwał na nazwę „kopalni złota“. Zaledwie bowiem minęliśmy bramę, zabrnęły konie nasze w resztkach ciał zwierzęcych i roślin, oznajmiających się organowi powonienia w sposób niezbyt przyjemny.
— Ej gocel koku, ej mimnet burundan — o zapachu, o dobrodziejstwo dla nosa! — zawołał Halef. To rzeczywiście oberża wygody. Kto się tu położy, temu będzie miękko. Zihdi, może spróbujesz?
— Ty jesteś mym przyjacielem i obrońcą; ja zrobię to, co ty pokażesz — odrzekłem.
Na tem skończyła się nasza rozmowa, gdyż cała sfora kudłatych psów rzuciła się nagle ku nam. Myśleliśmy, że nas te bestye rozszarpią. Dałem koniowi ostrogę i wpędziłem go pomiędzy nie. Na to one rozskoczyły się i uciekły.
Daremnie szukaliśmy wzrokiem ludzi. Budynki po prawej i lewej stronie służyły widocznie do celów gospodarczych, a przeciwległy wyglądał na dom mieszkalny. Wyglądał tylko tak, gdyż nic nie potwierdzało tego przypuszczenia. Były tam okiennice, ale okien nie było.
Komina także nie zauważyłem. Drzwi były wązkie i nizkie. Mimo to podjechaliśmy i zsiedliśmy przed niemi.

Teraz dopiero ukazała się w drzwiach jakaś ludzka istota. Nie umiałem wtedy określić, czy była męskiego, czy żeńskiego rodzaju. Postać ta miała na sobie szerokie czerwone spodnie, związane tuż nad kostkami. Od szyi zwisała aż do kolan koszula, przepasana w biodrach rzemieniem. Niegdyś była to może biała fustanella, ale teraz wyglądała tak, jak gdyby dziesięć pokoleń malarzy pokojowych używało jej jako bluzy do roboty i jakby ją ponadto przeciągnięto przez ił w stawie. Twarz i szyja, niezmiernie chude, nie zetknęły się chyba nigdy z mydłem i wodą. Głowa chwiała się na wszystkie strony, jak u chińskiej pagody. Z pod pokrywających ją strzępów sukna, wymykało się kilka siwych, zmierzwionych, kosmyków włosów.
— Ginic chair ola — dzień dobry! — pozdrowiłem. Ktoś ty?
— Im hasz dżarije — jestem najstarszą służącą — zabrzmiała odpowiedź, pełna godności.
— Gdzie jest pan?
— W środku.
Z temi słowy wskazała szafarka gościnnego domu kciukiem nad ramię do wnętrza domu.
— Selambaric onu — to się z nim przywitamy.
— Pek ei sultanum — bardzo dobrze, mój panie! Wyszła, aby zrobić nam miejsce. Musiałem się schylić, aby głową o drzwi nie uderzyć. Jak teraz się przekonałem, sieni dom nie miał, składał się tylko z czterech murów zewnętrznych i ułożonego na nich dachu ze słomy. Wnętrze, jak tutaj często, dzieliło się za pomocą wierzbowych plecionek na cztery przedziały.
— Sol tarafda — na lewo! — zawołała na nas najstarsza służąca.
Udaliśmy się za tą wskazówką i weszliśmy do przedziału, w którym nie zastaliśmy gospodarza. Do komnaty wpadało światło przez dwa otwory w murze z otwartemi okiennicami. Okna, jak powiedziałem poprzednio, nie było.
W pośrodku stał stół z czterema ławkami dookoła. Był wymyty do białości i wyglądał tak czysto, że się niemal zdziwiłem. Sądząc po słudze, nie byłbym się tego spodziewał. Ławy były także czyste i bez plam. Nie widząc obrazów świętych, domyśliłem się, że gospodarz jest muzułmanin.
W otworach okiennych stało kilka kwiatów kwitnących, nadających izbie dużo miłego wyglądu, a konewka w kącie świeciła taką czystością, że można było z apetytem zaczerpnąć jej zawartości.
Zapukałem w stół trzonkiem szpicruty. Natychmiast odsunęła się część jednej ściany, a w otworze ukazał się mężczyzna, który zapytał, czego sobie życzymy.
Ubrany był po turecku i miał fez czerwony na głowie. Był silnie zbudowany, a długa, czarna broda, spływająca prawie na piersi, nadawała mu okazałej powierzchowności.
— Czy ty jesteś właścicielem gospody? — spytałem.
— Tak, ale nikogo już nie przyjmuję — odparł.
— W takim razie musisz zdjąć napis z bramy.
— Zrobię to jeszcze dzisiaj. Każę go zabielić.
Powiedział to głosem gniewnym, z którego można było wnosić, że jako gospodarz poczynił przykre doświadczenia.
— Nie przybyliśmy też, aby zostać u ciebie — objaśniłem mu. — Chcieliśmy tylko wypocząć i napić się czego.
— Na to się zgadzam. Możecie także dostać przekąskę.
— Co masz do picia?
— Raki i bardzo dobre piwo, które wam mogę polecić.
A więc miał piwo! Hm! To była niespodzianka.
— Kto je warzył? — spytałem.
— Ja sam.
— Jak je przechowywujesz? — W wielkich dzbanach. Gotuje się codziennie świeże, bo obdzielam niem moich ludzi.
To oczywiście zapraszającem nie było. Poznał to widocznie po mojej twarzy, gdyż uspokajał mnie: — Możesz śmiało spróbować. Jest całkiem świeże, dopiero dziś rano zrobione.
Mniemał widocznie, że piwo im młodsze, tem lepsze. Ja byłem innego zdania, ale mimo to zamówiłem trochę tego napoju. Byłem ciekawy, jaki wywar nazywają tu piwem.
Przyniósł duży, pełny dzban i postawił na stole przedemną.
— Pij! — zachęcał mnie. — Daje ono siłę i odpędza wszelkie troski.
Zebrałem całą odwagę, ująłem dzban w obie ręce i podniosłem go do ust. Woń była niezła. Pociągnąłem dobrze raz, potem drugi i piłem dalej. Była to cienka, niezmiernie cienka marka monachijska, rozpuszczona pięciokrotną objętością wody, ale smakowało to nieźle. Był to środek przeciw pragnieniu, ale nic ponadto.
Reszta piła także i wydała zadowalającą ocenę, być może tylko dlatego, że mój sąd nie wypadł ujemnie. To ucieszyło gospodarza. Posępne jego oblicze rozjaśniło się na kilka chwil; odezwał się tonem pewności siebie:
— Ja sam jestem piwowarem. Tego tu nikt nie potrafi tak, jak ja.
— Gdzie się tego nauczyłeś?
— Od cudzoziemca, który pochodził z ojczyzny piwa. Pracował przez pewien czas w Stambule i był szewcem z zawodu. Ale tam wszyscy warzą piwo i on to umiał też dobrze. Był bardzo ubogi i wracał piechotą do swej ojczyzny. Zlitowałem się nad nim i dałem mu na pewien czas przytułek z jadłem i napojem. Z wdzięczności za to dał mi przepis na piwo.
— Jak się nazywa kraj, z którego pochodził?
— Zapamiętałem to sobie dokładnie. Zwie się Elanka.
— Zapamiętałeś sobie widocznie nie zupełnie dobrze.
— O, tak. Nazywał się rzeczywiście Elanka.
— Może Erlangen?
— Erla... Panie, masz słuszność. Nazywa się tak, jak mówisz. Przypominam sobie. To nie łatwo wymówić. Czy znasz ten kraj?
— Tak, ale Erlangen to nie jest kraj, lecz miasto w Bawaryi.
— Tak, tak. Ty to wiesz wcale dokładnie. On był Bawarialy. Teraz mi to na myśl przychodzi. Bawarya, to część Alemanii, gdzie wszyscy piją piwo. Nawet dzieci przy piersi krzyczą za tem.
— Czy powiedział ci to ten szewc?
— Tak.
— No, nie znam go i nie wiem, czy pił piwo już w tak wczesnej młodości. W każdym jednak razie dowiódł ci, że ten napój nie czyni człowieka niewdzięcznym. Jest co do zjedzenia?
— Tak, panie. Powiedz tylko, czego twa dusza pragnie!
— Wszak nie wiem, co masz.
— Zażądaj tylko; chleba, mięsa, drobiu; jest wszystko.
— Hm! Czy nie możnaby dostać jajecznicy?
— Czemu nie?
— Ale kto ją przyrządzi?
— Moja żona.
— Nie basz dżarije, która nas przyjęła na dworze?
— O nie, panie! Wiem, dlaczego pytasz. Jest najstarszą i najlepszą w stajni, ale z gotowaniem niema nic wspólnego.
— To spróbujemy.
Wyszedł, by to zamówić. Towarzysze moi okazali zadowolenie z tego, że dzielna szafarka nie jest zarazem boginią kuchenną.
Gdy gospodarz powrócił, usiadł koło nas i zaczął uważniej przypatrywać się nam niż przedtem.
— Przyjąłem was niezbyt grzecznie — rzekł potem. — Nie bierzcie mi tego za złe. Są ludzie, którzy psują ochotę do utrzymywania zajazdu!
— Czy już doświadczyłeś czego złego?
— I bardzo.
— Chyba niedawno?
— Dzisiaj w nocy. Okradziono mnie.
— Czy goście? Jak do tego przyszło?
— Musisz wiedzieć, że uprawiam dużo tytoniu. O pewnym czasie przybywa do mnie kupiec z Salonik, aby tytoń zakupić. Wczoraj był tu i ratę zapłacił za zbiór zeszłoroczny. Dał równo sto funtów. Właśnie w chwili, kiedy położył je tu na stole, same złote funtówki, przybyło trzech obcych, którzy zapytali mnie, czy mogą się u mnie przespać. Przywitałem ich i zaniosłem pieniądze do sypialni. Stamtąd mi to ukradli.
— Jak się wzięli do tego? Czy tak łatwo dostać się do twej sypialni? Czy ma także tylko ściany z prętów jak te?
— O nie. Znajduje się w tylnej części domu i składa się z dwu ścian domu i dwu silnych ścian ceglanych, sięgających do dachu. Drzwi są mocne i obite żelazem. Zarządziłem te środki bezpieczeństwa, bo przechowywuję tam wszystko.
— Jak tam weszli złodzieje? Skąd wiedzieli wogóle, że tam trzymasz pieniądze?
— Należy zważyć, że wszystkie ściany są tu z plecionki i że się łatwo odsuwają. Dzięki temu mógł jeden z nich pójść za mną i podpatrzyć, gdzie zaniosłem pieniądze. Potem wyszedł za dom, aby przez okno zajrzeć, gdzie je schowam. Gdy je zamknąłem, wydało mi się, że usłyszałem szmer jakiś na dworze. Podbiegłem ku otwartej okiennicy i zacząłem nadsłuchiwać. Doleciał mnie odgłos oddalających się kroków. Wróciwszy, nie zastałem jednego z gości. Wrócił po kilku chwilach.
— Czyż cię to nie uderzyło?
— Nie zaraz. Kroki, które mnie doleciały, mogły pochodzić od któregoś z moich parobków, zajętych w tym czasie zwykle za domem. Później dopiero, gdy zauważyłem brak pieniędzy, zastanowił mnie ten szczegół. Zapytałem potem służących, a jeden z moich robotników powiedział, że o tej porze chodził do zagrody owiec i spotkał tam obcego, idącego od strony sypialni.
— A czy nie wiesz przypadkiem, w jaki sposób dokonano kradzieży?
— To jest dla mnie jeszcze dotąd zagadką. Kiedy udawałem się na spoczynek, było już bardzo późno, kilka godzin po północy. Grałem, wygrałem pewną kwotę i chciałem ją dołączyć do tamtej. Otworzywszy szafkę, zastałem ją próżną.
— Hm! A czy była przedtem zamknięta? Czy na klucz?
— Tak.
— A sypialnia także?
— Nie. Jest prawie zawsze otwarta, bo żona i dzieci wchodzą tam często, a ciągłe otwieranie nużyłoby mnie.
— Powiadasz, że wygrałeś. Z kim grałeś?
— Z tymi trzema.
— Czy także z kupcem tytoniu?
— Nie. On odjechał, zanim noc jeszcze zapadła. Goście nie byli jeszcze śpiący i pytali, czy zagrałbym z nimi w karty. Przystałem na to i funt prawie wygrałem. Musiałem przytem pić z nimi raki, a że do mnie często przypijali, zamroczyło m nie to cokolwiek i tak się zmęczyłem, że musiałem w końcu gry zaprzestać.
— A potem zaraz poszedłeś do sypialni, aby schować do szafki wygraną?
— Nie. Musiałem im wprzód drzwi otworzyć. Twierdzili, że już zapóżno na spanie. Ranek był już niedaleko i dlatego postanowili zaraz wyruszyć. Zapłacili więcej niż żądałem za to, co zjedli, i odjechali.
— Dokąd? Czy ci to powiedzieli?
— Tak. Mieli się udać do Dojran.
— Hm! A więc na południe, przez Furkoj i Welicę. A skąd przybyli?
— Z Menliku.
— Ach! Z Menliku! I trzech ich było? Czy dobrze im się przypatrzyłeś?
— Naturalnie! Grałem z nimi przez trzy godziny.
Powstał we mnie domysł, że ci trzej złodzieje są identyczni z owymi trzema, których szukaliśmy. To też pytałem dalej:
— Widziałeś zatem także ich konie?
— Tak, trzy siwki.
— Peh ne gicel — jakże pięknie! — wymknęło się małemu Halefowi. — Zihdi, domyśliłem się tego odrazu!
— Tak, jesteś bystrym przyjacielem i obrońcą swego pana.
— Czego on się domyślił, czego? — zapytał prędko gospodarz.
— Czegoś, co cię później jeszcze zajmie — odpowiedziałem mu. — Najpierw proszę cię o dokładne wyjaśnienia.
— Czy się to odnosi do ludzi, którzy mnie okradli?
— Zgadłeś.
— Więc pytaj, ja chętnie powiem wszystko, co tylko wiedzieć zapragniesz!
Twarz jego przybrała wyraz całkiem inny. Słowa Halefa wywołały w nim przypuszczenie, że pozostajemy w jakimś stosunku do złodziei. Był więc bardzo ciekawy na to, co dalej usłyszy. Widać było, że zaczyna nabierać jakiejś nieokreślonej nadziei.
— A więc ich już nie było, gdy odkryłeś brak pieniędzy — rzekłem. — Czy podejrzenie twoje padło na nich odrazu?
— Nie. Zbudziłem oczywiście całą służbę i jąłem ją wypytywać. Wszyscy są ludźmi uczciwymi i niema między nimi nikogo, po kim możnaby się takiego czynu spodziewać. Badałem wszystkich, lecz u nikogo nie znalazłem nic takiego, coby usprawiedliwiało najlżejsze podejrzenie. Potem dopiero przyszli mi na myśl owi trzej obcy. Pytałem o nich i dowiedziałem się od wyrobnika, że wówczas właśnie, kiedy tyle pieniędzy zanosiłem do sypialni, był jeden z nich poza domem.
— Ale kradzieży nie dokonano wtenczas, lecz później dopiero?
— Naturalnie! Ja sam to powiadam.
— Zdaje mi się też, że jej nie dokonał jeden człowiek. Musiało być przytem dwu przynajmniej. Nie przypominasz sobie, czy się kiedy dwu nie oddaliło?
— Nawet bardzo dokładnie. Z początku na myśl mi to nie przyszło, dopiero później.
— Czy stało się to wcześnie, czy późno?
— Zanim moi ludzie spać poszli.
— Czy rodzina śpi z tobą w pokoju?
— Naturalnie, wszyscy.
— W takim razie musiano kradzieży dokonać, zanim się wszyscy na spoczynek udali. Złodzieje ułożyli to sobie całkiem dobrze. Jakże jednak zabezpieczyli się przed tem, żeby nikt z was ich nie schwytał?
— Jeden z nich zaczął nam pokazywać sztuczki z kartami. Ponieważ bardzo mi się podobały, pozwoliłem zwołać wszystkich moich ludzi. Podczas gdy my bawiliśmy się doskonale, oddalili się dwaj z nich, co mi jednak wówczas w oko nie wpadło. Dopiero kiedy wrócili, oświadczył trzeci, że pokazał nam już wszystko, co umie. Następnie moi ludzie odeszli i graliśmy w dalszym ciągu.
Niechaj to nikogo nie dziwi, że tu w zapadłej tureckiej wiosce grano w karty. Spotykałem w Turcyi wielu grających w karty. Widywałem sztukmistrzów karcianych, którzyby się nie dali żadnemu z naszych zawstydzić. Byli to prawie zawsze Grecy albo Ormianie. Prawdziwy Turek niema potrzebnej do tego cierpliwości. Nie zdziwiłem się też bynajmniej tem, że tu w oberży w Dabili wykonywano tego rodzaju sztuczki z kartami. Byłem jednak ciekawy, który z nich przedstawił się jako sztukmistrz.
Zażądałem od gospodarza, żeby mi go opisał i doszedłem do wniosku, że to był współzbiegły dozorca więzień. Wobec tego musieli Manach el Barsza i Barud el Amazat dokonać kradzieży do spółki. Przyjąć też należało, że dozorca wtajemniczony był w ich zamiary.
— A więc po zbadaniu rzeczy i przesłuchaniu twych ludzi przyszedłeś do przekonania, że to obcy byli złodziejami? — pytałem dalej. — A co potem zrobiłeś?
— Wysłałem za nimi konno wszystkich moich parobków.
— Tak! A czemu sam nie pojechałeś?
— Popędziłem co prędzej do Ostromdży, do prefekta policyi, aby mu donieść o wszystkiem i poprosić o kawasów. Zgodził się na me życzenie dopiero po długich targach i zapłaceniu pięciuset piastrów. Musiałem się zobowiązać do poniesienia wszelkich kosztów pościgu i na wypadek, gdyby schwytano złodziei, do gratyfikacyi w sumie dziesięciu funtów.
— Ten czcigodny człowiek jest mądrym zarządcą własnej kieszeni. Niechaj go wam Allah zachowa jeszcze na długo!
— Niech go dyabeł porwie! — odparł gospodarz na moje błogosławieństwo. — Prorok chce sprawiedliwości na ziemi. Urzędnicy padyszacha muszą i powinni nam służyć bez żądania podarków. Jeśli nicponiowi życzysz długiego życia, nie mogę cię uważać za dobrego ucznia proroka.
— To też nim nie jestem.
— Czyś może Szyita, zwolennik sfałszowanej nauki?
Odsunął odemnie swoje krzesło.
— Nie — odrzekłem — jestem chrześcijanin.
— Chrześcijanin! To już lepiej być tym, niźli takim Szyitą, który po śmierci pójdzie prosto do piekła. Wy chrześcijanie, wierzący w Iza Ben Marryam, możecie przynajmniej dostać się także do nieba, choćby tylko do trzeciego; reszta, czwarte aż do siódmego, przeznaczone są tylko dla prawowiernych muzułmanów. Nic nie mam przeciwko wam chrześcijanom, gdyż człowiek, który mnie piwo warzyć nauczył, był także katolika. Dlatego dziwię się tem bardziej, że temu urzędnikowi życzysz długiego życia.
Przysunął się znów zwolna bliżej, ja zaś odrzekłem:
— Życzyłem mu, bo nie chciałem, żeby umarł, zanim otrzyma karę za to wymuszenie. Czy wiesz, co on przedsięweźmie?

— Tak. Wyśle wszystkich swoich kawasów w pościg za łotrami. We wszystkich miejscowościach stąd
„To jest Ostromdża.“
aż do Doiran urządzi się wielką obławę, a on sam stanie na czele swoich siepaczy.

— Przypuszczam, że siedzi teraz w domu na poduszce, pali fajkę i pije kawę.
— Gdybym to wiedział, nie wyszłoby mu to na dobre!
— Dowiesz się, gdyż pojedziesz teraz z nami do Ostromdży, aby go tam wyszukać.
— Ja? Na co? — spytał zdumiony.
— O tem potem. Czyż przekonałeś się, że dotrzymał przyrzeczenia i wysłał wszystkich swoich kawasów?
— Nie miałem na to czasu, bo musiałem wracać do domu, aby być obecnym przy powrocie moich parobków.
— I już znowu są tutaj?
— Tak. Podzielili się i zajechali aż do Furkoi i Welicy, nie znalazłszy ani śladu złodziei. Wobec tego uznali za stosowne powrócić. Wykłóciłem się za to z nimi porządnie. Oni są na żołdzie, a zaniedbują dobro swojego pana.
— O nie; postąpili całkiem słusznie.
— Tak sądzisz? Czemu?
— Bo gdyby byli dojechali do Doiran, a nawet i dalej, nie znaleźliby byli nikogo.
— Mówisz to tak stanowczo?
— Bo jestem tego pewien. Złodzieje nie udali się wcale do Doiran.
— Ależ tak powiedzieli!
— Okłamali cię, by cię w pole wyprowadzić. Czy sądzisz, że złodziej popełni taką nieostrożność, żeby policyę wprowadzał na swoje tropy?
— Mówili to, zanim mnie jeszcze okradli!
— Lecz zamierzali już to uczynić. Mieli także inny powód do ukrycia przed tobą celu podróży. Umykają już z powodu poprzednich swoich uczynków. Przypuszczali, że ścigający ich, przybywszy do Dabili, zajadą do ciebie. Dlatego też podali kierunek fałszywy. I to jeszcze musisz uwzględnić, że twierdzili, iż jadą z Menliku i zdążają do Doiran. Prosta droga z pierwszej do drugiej miejscowości prowadzi dalej na południowy zachód przez góry Sultanica. Oni natomiast jechali najpierw na zachód, aby stąd znowu skręcić prosto na południe. Opisali więc półkole blizko dwu mil średnicy. Kto jednak ucieka i musi koni oszczędzać, nie nakłada sobie sześciu godzin drogi.
Gospodarz obrzucił mnie badawczem spojrzeniem.
— Effendi — rzekł — czy rzeczywiście jesteś chrześcijanin?
— Tak, czemu pytasz o to?
— Gdybyś nie był chrześcijaninem, myślałbym, że jesteś urzędnikiem policyjnym.
— Są przecież kawasi, którzy nie są muzułmanami.
— Nie byłbyś zwykłym kawasem, lecz jednym z wysokich cabtieh; a do nich, o ile mi wiadomo, nie przyjmują chrześcijan.
— Czemu masz taką ochotę uważać mnie za urzędnika policyjnego?
— Twoja osoba nadaje się do tego, a mówisz, jak człowiek, który wie wszystko dokładnie, zanim mu tosamo powiedziano. Towarzysze twoi odpowiadają także mojemu wyobrażeniu o kawasach. Przypatrz się tym obu! — Wskazał przytem na Oskę i Omara. — Jak poważnie i z naciskiem oni spozierają! Godność ich powołania na twarzy im wypisana. A ten mały! — wskazał na hadżego Halefa Omara. — Czy nie wygląda on jak wcielona cabtieh? Te przebiegłe oczy, ten chytry uśmiech! Czy nie robi on wrażenia, że mógłby cały świat zaaresztować, gdyby tylko chciał.
Wszyscy trzej wymienieni zaśmiali się głośno, ja zaś odpowiedziałem poważnie:
— Mylisz się, jesteśmy zwykłymi podróżnikami i sami korzystamy jak każdy inny z opieki policyi. Ale przejechaliśmy przez wiele krajów i okolic, więc widzieliśmy i doświadczyliśmy więcej, niż tysiąc innych. To też nie trudno nam zrozumieć twoją sprawę. Kto stale w domu siedzi, tego myśli obracają się w kole ograniczonem, a gdy mu się coś niezwykłego zdarzy, nie łatwo da sobie radę.
— Może to i słuszne. Ale oto przynoszą wam pożywienie. Jedzcie swobodnie! Skoro się posilicie, pomówimy jeszcze o naszej sprawie. Czy życzycie sobie, żeby konie nakarmić i napoić? Mam ładną kukurudzę, dobrze zmieloną.
— Prosimy uprzejmie. Każ także parobkom rozsiodłać i oblać je wodą. To je orzeźwi. Niosły nas tu aż z Edreneh i ani razu nie spoczęły uczciwie.
— Mam tu niedaleko za domem ładny staw, a w nim wodę jasną i czystą. Może pozwolisz, żeby parobcy je tam zapędzili?
— Owszem, wdzięczny im będę za to.
Był to widocznie mimo brudu, zalegającego dziedziniec, człowiek przedsiębiorczy i dobry, jak na tutejsze stosunki, rolnik. Sto funtów czyli 2220 koron, które mu ukradli, stanowiło zaledwie część ceny za przeszłoroczny zbiór tytoniu. Był więc zamożny. To, że założył staw dla hodowli ryb, dowodziło, iż umiał dobrze wyzyskać ziemię.
Żył też inaczej niż cała gromada tamecznych mieszkańców. O tem przekonałem się niebawem. Z tego też wywnioskowałem, że nie uważał nas za zwykłych podróżnych.
Jadło, przyniesione przez dwóch schludnie ubranych chłopców, składało się z kilku wielkich, dymiących, apetytnie wyglądających placków z jaj, do których podano moczone w occie i pieprzem przyprawiane melony, oraz inne świeże owoce. Potrawy leżały ku memu zdziwieniu na czystych, białych, fajansowych talerzach, tylko wielka misa na melony była wypalana z żółtej gliny.
Gospodarz przypatrzył się, czy chłopcy odpowiednio nas obsłużyli, a gdy podano już koszyczek z łyżkami, nożami i widelcami, wydał następujący rozkaz:
— Idźcie do pani i powiedzcie, żeby wam dała cztery serwety i tyleż ręczników. Mężowie, których gościmy, jeździli dużo po świecie i są ludźmi dostojnymi. W takim razie nie poskarżą się, że ich źle przyjął konakdżi Ibarek.
A zatem Ibarek nazywał się ten uważający człowiek, który posiadał nawet serwety! Zapowiadało się, że nam wszystko będzie smakować. Gospodarz oddalił się, żeby parobkom wydać wspomniane polecenia. Następnie przyniesiono nam serwety i ręczniki. Te drugie wydały mi się zbytecznymi, nie dostaje się ich nawet w pierwszorzędnych hotelach na Zachodzie.
Gdy rozdawałem serwety towarzyszom, bawił mnie w duszy widok ich spojrzeń, zwróconych na mnie pytająco. Nie wiedzieli, co począć z tem i czystemi, białemi rzeczami. Mały hadżi jedynie miał odwagę narazić się na wyśmianie z mojej strony i zapytał:
— Zihdi, co robić z temi chustkami? Na stole już leży wielki obrus.
— To też nie są obrusy.
— Maszallah, cud Boży! Czy to może chustki do nosa? Wszak nikt z nas nie ma kataru.
— I to nie. Te chustki podwiązuje się tak, jak wam to zaraz pokażę, aby potrawami nie poplamić ubrania.
— Allah akbar, Boże wielki! Ależ ci dostojni ludzie, to są z pewnością niezgrabiarze, skoro potrzebują osobnych zasłon, aby zanieść potrawy do ust i nie rozsypać po ubraniu. Ja nauczyłem się jadać porządnie, a bluza moja daremnie łakomiłaby się na ten smaczny sok z melonów.
Podwiązałem sobie umyślnie niezręcznie serwetę pod brodą. Ponieważ towarzysze naśladowali mnie dokładnie, przeto siedzieliśmy jak dzieci, którym mamusia wsuwa do ust gęstą kaszkę na mleku. Cieszyło mnie to niezmiernie.
Podczas jedzenia spostrzegłem, że konie za dom wyprowadzono. Gospodarz, jako rzetelny muzułmanin, uważał to widocznie za pewien rodzaj uprzejmości, że nas przy jedzeniu zostawił samych. Wszedł dopiero, gdyśmy już byli gotowi, kazał chłopcom zebrać ze stołu i przynieść nam miednicę, także fajansową. Teraz przyszła kolej na ręczniki.
Podczas mycia rąk szepnął Halef:
— Zihdi, czy nie masz strachu?
— Przed czem?
— Ile to będzie kosztować! To dobre jadło, to chłodne piwo, noże, widelce, łyżki, obrus, miednica, ręczniki i podbródki z białego płótna! W dodatku gotowała wszystko sama czeleba! Sądzę, że ten zacny gospodarz zażąda od nas tyle, ile wynosił rachunek prefekta policyi.
— Nie obawiaj się; jestem przekonany, że nic nie zapłacimy.
— Czy sądzisz, że gospodarz wpadnie na ten wspaniały i ludzki pomysł?
— Całkiem pewnie. Damy bakszysz tylko parobkom.
— Jeśli istotnie jest taki rozumny, to dziś, jutro i pojutrze poproszę przed spaniem proroka, żeby się wstawił za nim u anioła śmierci.
— Dlaczego tylko do pojutrza?
— Dość trzy razy. Do tego czasu poznamy innych ludzi, którzy nas dobrze ugoszczą i będą godni mojego wstawiennictwa.
Mały hadżi uśmiechał się z cicha chytrze, jak miał zwyczaj, ilekroć się okazał filutem.
Po umyciu rąk zaprosił nas gospodarz znowu do stołu. Chciał dzban napełnić na nowo, abyśmy jeszcze wypili. Odmówiłem jednak i odpowiedziałem:
— Ucieszyłbyś mnie, a z pewnością i siebie, gdybyś mi pokazał szafkę, z której ci ukradziono pieniądze. Czy zrobisz mi tę przyjemność?
— Dobrze; chodź za mną.
Halef udał się z nami. Wrodzony zmysł śledczy nie pozwolił mu zostać, jak tamtym dwom towarzyszom.
Gospodarz rozsunął tylko dwie cienkie plecione ściany i znaleźliśmy się przed drzwiami, prowadzącymi do jego sypialni. Była otwarta. Przekonałem się zaraz, że zapomocą rygla można było od wewnątrz zapobiec wtargnięciu kogoś niepowołanego.
Łóżek nie było. Dokoła ścian biegło tak zwane serir, nizkie podyum z tarcic, na którem leżały poduszki. Na tem sypiali domownicy, w lecie bez nakrycia, a w zimie przykryci kocami i futrami. Oczywiście nie zdejmowali ubrań do snu.
Ten zły zwyczaj mieszkańca Wschodu, ten brak prześcieradeł i niezmiernie rzadka zmiana bielizny, usposabiają go nie tylko do rozmaitych chorób, lecz ułatwiają i tworzą podstawę bytu dla dwóch gatunków krwiożerczych owadów, zwanych po łacinie „pulex i pediculus“.
Ściany były bielone. Zdobił je tylko jeden, tuż pod dachem umieszczony, napis w arabskim języku: „Snu sprawiedliwego strzegą anieli, zaś nad łożem niesprawiedliwego zawodzą wyrzuty swoje trwożne skargi“.
Komnata miała tylko jeden otwór okienny, a naprzeciw niego wisiała szafka.
— Tam leżały pieniądze — rzekł gospodarz, w skazując na nią. — Zamknąłem ją znów tak samo, jak była zamknięta wtedy, kiedy z niej wykradziono pieniądze.
— Otwórz-no ją!
Wyciągnął z kieszeni mały kluczyk i odemknął. Szafka była zupełnie próżna. Zbadawszy klucz i zamek, osądziłem, że nie był to zwyczajny fabryczny towar. Dowiedziałem się też, że sporządził je ślusarz z Ostromdży, a wedle mego zdania, nie dało się otworzyć zamku ani haczkiem, ani wytrychem.
Tem ciemniej przedstawiała się sprawa kradzieży i możliwość jej popełnienia.
— Czy wiesz pewnie, że szafkę rzeczywiście zamknąłeś? — spytałem.
— Tak, całkiem pewnie.
— Hm! Czy były w niej tylko pieniądze?
— Nie, także klejnoty mojej żony, oraz kilka drobiazgów srebrnych i złotych.
— Czy wszystko zginęło?
— Wszystko.
— To dowód, że złodzieje nie mieli czasu wybierać. Dopuszczono się tej kradzieży w nocy, więc hultaje nie mogli widzieć, co ma dla nich wartość, a co jej nie ma.
— O, dyadem mojej żony i łańcuch składały się przeważnie z wielkich i małych złotych, oraz drogocennych srebrnych monet. To spostrzegli złodzieje z pewnością mimo ciemności. Resztę tworzyły bransolety, szpilki i pierścienie, a to wszystko ma przecież wartość.
— Ale prowadzi także do wykrycia. Przezorny złodziej takich rzeczy nie zabiera. Jeśli ci dwaj ludzie zabrali te przedmioty, to dowiedli, że nie są włamywaczami ostrożnymi, ani zawodowymi. Musimy jednakowoż koniecznie dojść, jak otworzyli szafkę.
Chciałem ją dokładniej oglądnąć, ale mały hadż już to uczynił.
— Mam, zihdi! — rzekł. — Oto jest!
Wskazał na wnętrze. Pokazało się po zajrzeniu do środka, że tylna ściana lekko nie przystawała. Zbadałem, w jaki sposób szafka przytwierdzona była do ściany Nie było to zapomocą sztaby żelaznej uskutecznione, lecz cała skrzynka wisiała poprostu na gwoździu, z którego dała się zdjąć bardzo łatwo.
Zdjąłem ją i teraz i ujrzałem o wiele dokładniej niż przedtem, że otworzono ją przez odchylenie tylnej ściany. Widoczne były ślady silnej, odpornej, klingi sztyletu.
Części szafki spajały nie gwoździe, lecz sztuczne zacynkowanie. Oderwanie tylnej ścianki musiało więc bezwarunkowo wywołać znaczne trzeszczenie.
— Czy nie słyszeliście nic? — spytałem.
— Zupełnie nic.
— Musiało przecież trzeszczeć bardzo głośno. Chyba hałasowaliście bardzo?
— O, wcale nie. Byliśmy tak zajęci sztuczkami, że przeciwnie zachowywaliśmy się spokojnie i cicho. Może złodzieje nie otwierali drzwi od izby.
— Pewnie, że ich nie trzymali otworem. Zasunęli nawet rygiel zapewne, aby ich niespodzianie nie zaskoczono.
— W takim razie nie mogliśmy nic usłyszeć.
— A jednak! Tu izb nie przedzielają grube ściany, tylko plecionki. Odbijanie tylnej ścianki musielibyście byli usłyszeć. Przypuszczam, że hm!
Przystąpiłem do okna. Było duże na tyle, żeby się przez nie przecisnął niezbyt tęgi człowiek. Szafka była także tak mała, że złodzieje mogli ją sobie z łatwością podać, lub odebrać przez okno.
— Wyjdźcie-no ze mną! — rzekłem, opuszczając izbę.
Obeszliśmy razem dom.
— Czy już szukałeś pod oknem? — spytałem gospodarza.
— Nie. Jak mogłem wpaść na ten pomysł? Szafka wisiała w izbie. Tam popełniono kradzież; czegobym tu miał szukać?
— A może jednak nie będziemy szukać napróżno, jak się tobie to zdaje. Zobaczymy! Ale pozostawcie to mnie; nie zbliżajcie się zanadto do okna. Moglibyście zniszczyć mi ślady.
Ja podszedłem pod okno, a tamci stanęli nieco w tyle. Tuż pod murem rosła bujnie pokrzywa, podeptana wprost naprzeciw okna.
— Patrz! — rzekłem. — Widzisz, że ktoś tutaj przez okno przełaził.
— To chyba już dawniej. Może to był, który z moich chłopców.
— Nie, to nie był chłopiec, bo na miękkim gruncie widać odcisk dużego męskiego buta. Dawniej także się nie stało. Połamane łodygi pokrzywy są świeże i tylko liście powiędły. Połamano je najpóźniej wczoraj wieczorem. Ślady stóp także są świeże. Gdyby były dawne, musiałyby wysokie cienkie brzegi odcisków już wyschnąć.
— Skąd ty to tak wiesz! — rzekł gospodarz nader zdziwiony.
— Aby to wiedzieć, nie trzeba niczego więcej prócz oczu otwartych i odrobiny myślenia. Popatrz! Tu jest miejsce, na którem stała szafka. Z pewnością się zawalała, ale sprytni złodzieje obtarli ją.
— A skąd ci także o tem wiadomo?
— Stąd, że nie zauważyłem na szafce ani śladu błota; to przecież jest bardzo proste. Szukajmy dalej!
Śledziłem za dalszymi znakami po ziemi, ale napróżno. Dobyłem noża i zżąłem pokrzywę tuż przy ziemi. Odsunąwszy ją, przypatrzyłem się obnażonemu miejscu. Między uciętemi łodygami mogło coś leżeć. Przypuszczałem całkiem słusznie. Z dwu punktów zamigotało coś złotego. Podniosłem oba przedmioty. Była to cienka obrączka z turkusem i gruby kolczyk, niemal półtora cala średnicy. W owych okolicach noszą kobiety takie kolczyki.
— No, popatrz! — rzekłem do gospodarza.— Tu coś upadło drabowi. Znasz te pierścienie?
— Ach! Moja żona je miała. Czy nie widać drugiego kolczyka?
— Pomóż szukać!
Wszelki trud był daremny. Nie znalazło się nic więcej. Doszliśmy już tego, w jaki sposób kradzież wykonano. Zbóje bali się, żeby nie usłyszano hałasu; dlatego jeden z nich wylazł przez okno, aby podaną sobie szafkę otworzyć na dworze.
Resztę mogliśmy w domu omówić; dlatego chcieliśmy przejść do izby. Przedtem jednak poszliśmy na chwilę do koni.
Wyprowadzono je już ze stawu i posiodłano na nowo. Stały z przywiązanymi do głów workami i zajadały smaczną kukurudzę, gdzie mimo blizkości stawu nie było tyle much i bąków, co na brudnem podwórzu.
Zaledwie wstąpiliśmy do izby i zamierzaliśmy usiąść przy stole, ujrzeliśmy dwu jeźdźców, wjeżdżających na dziedziniec. Nie wyglądali zbyt pocześnie. Konie nie przedstawiały prawie żadnej wartości; były to widocznie bardzo zgonione stare szkapy, za które nikt nie dałby sześćdziesięciu koron. Obaj jeźdźcy przystawali do swych wierzchowców, tacy byli obdarci i podupadli.
— Dostajesz nowych gości — zauważył Halef.
— Nic mi nie zależy na takich gościach — odrzekł gospodarz. — Każę im odjechać. — Czy ci to wolno skoro masz zajazd?
— Któż mi może zabronić odprawić kogoś, kto mi się nie podoba?
Chciał wyjść, aby uskutecznić ten zamiar, ale wstrzymałem go za rękę.
— Stój! — rzekłem. — Przyjmij ich!
— Na co?
— Muszę się dowiedzieć, o czem będą mówili ci ludzie.
— Czyż znasz ich?
— Tak, ale oni nie powinni pod żadnym warunkiem wiedzieć, że my się tu znajdujemy. Dlatego też nie wolno im widzieć ani nas, ani naszych koni.
— Tego łatwo można u niknąć. Wejdziecie tylko do mojej sypialni i zatrzymacie się tam, dopóki nie odjadą.
— Niech ukryją się tylko moi towarzysze; ja chciałbym ich podsłuchać.
— Nie wiem wprawdzie, co przez to zamierzasz, ale podsłuchanie nie będzie trudne. Chodź tu, ja ciebie ukryję.
Zaprowadził mnie poza plecionkę. Do niej przytykało kilka wiązek obranej z kory wierzbiny, materyału, z którego sporządzano plecione ściany.
— Wleź za te wiązki — rzekł. — Tu wygodnie będziesz patrzał przez szpary w plecionce do izby. Obaj goście usiądą tak blizko ciebie, że usłyszysz ich słowa nawet, jeśliby nie rozmawiali zbyt głośno.
— Ale, gdyby zajrzeli, czy ich kto nie podsłuchuje?
— Nadam tym wiązkom takie położenie, że nie będzie można ciebie spostrzec.
— Dobrze! Muszę ci jednak powiedzieć, że wyruszę przed tymi dwoma jeźdźcami, udającymi się do Ostromdży. Ty pojedziesz razem ze mną!
— Ja? A to dlaczego?
— Aby złodziejom odebrać skradzione pieniądze.
— Czy oni są w Ostromdży?
— Mam wszelkie powody do tego przypuszczenia. Każ więc natychmiast siodłać i zaprowadzić swego konia do naszych, gdzie ich nikt zobaczyć nie zdoła. Skoro tu już dosyć się dowiem, wykradnę się do sypialni. Jeden z twoich parobków zaprowadzi nas do koni, przy których ty będziesz musiał już się znajdować. Teraz idź, zanim ci nadejdą.
To porozumienie było tylko dzięki temu możliwe, że przybysze wcale się nie śpieszyli z wejściem do gospody. Zsiedli powoli z koni, poczem udali się do bocznego budynku „aby zajrzeć, czy nie znajdą czego, coby z nimi pójść mogło“, jak się wyraził nasz gospodarz.
On się oddalił, ja zaś usadowiłem się wygodnie na ziemi poza wiązkami wierzbiny. Szpary w plecionce pozwalały objąć okiem całą izbę.
Wtem usłyszałem zbliżanie się kroków.
— Zihdi, gdzie ty jesteś? — odezwał się głos małego hadżego z tamtej strony wiązek.
— Tu siedzę. Czego chcesz? Co za nieostrożność z twej strony!
— Ba! Te draby jeszcze nie idą. Stoją w stajni i oglądają konie gospodarza. Powiedziałeś, że znasz ich. Czy to prawda?
— Oczywiście, że tak.
— No i kto oni?
— Czy nie poznajesz ich także?
— Nie, zihdi.
— Masz zresztą tak dobre oko! Czy nie zauważyłeś procy, wiszącej u pasa jednego z nich?
— Owszem.
— Kto taką nosił?
— Czy ja wiem?
— Powinienbyś wiedzieć. Przypomnij sobie gołębnik!
— O zihdi, staram się nie myśleć o nim. Ilekroć wspomnę to smutne miejsce, chcę prosić cię o kilka policzków.
— Wszak przypatrzyłeś się ludziom, którzy siedzieli w komorze pod nami.
— Na których potem spadł kot wraz z patykami, a tym kotem ja byłem! Tak, przypatrzyłem się dobrze tym ludziom.
— I obydwu obdartusom, którzy siedzieli na lewo pod ścianą? To byli bracia.
— Ach, zihdi, Teraz sobie przypominam. Jeden z nich miał taką procę. Czy sądzisz, że to oni? Zapamiętałem sobie całkiem dobrze ich twarze.
— Tak jest, to oni.
— O Allah! Oświadczyli wtedy, że udadzą się do Ostromdży, aby owym trzem opryszkom donieść, co się z nami stało, może nawet, że wysłano nas już do raju.
— To zamierzali. Otrzymali także polecenie od Manacha el Barsza i Baruda el Amazat.
— Więc nie dojechali jeszcze do Ostromdży, a ci trzej zbóje, których szukamy i którzy okradli teraz naszego gospodarza, myślą, że nie jesteśmy już na ich tropie. Zihdi, pozwól, że podam ci pewien bardzo dobry i bardzo rozumny wniosek!
— Jaki?
— Czy nie byłoby wskazanem zrobić nieszkodliwymi tych dwu, których chcesz teraz podsłuchać?
— Rozumie się, że to uczynimy.
— Ale jak?
— Namyślimy się nad tem.
— To już obmyślone.
— Przez ciebie? Jak zamierzasz postąpić?
— Zabiję ich cokolwiek.
— Nawet nie myśl o tem!
— O, zihdi, tylko troszeczkę! Oni i tak obudzą się zaraz w piekle. Tego przecież nie można nazwać zabójstwem!
— Daj mi spokój z takiemi propozycyami!
— Tak, zapominam czasem, że jesteś chrześcijanin. Gdyby zależało od ciebie, oddałbyś życie za twego najgorszego wroga. Te oba łotry postanowiły przecież narazić nas na największe niebezpieczeństwo. Skoro spotkają się z tamtymi trzema w Ostromdży, to bądź pewny, że zaczają się na nas i poślą każdemu z nas po jednej kuli, zanim zdołamy pomyśleć, że to w pewnych warunkach może zaszkodzić.
— Postaramy się właśnie o to, żeby ci dwaj tamtych trzech nie spotkali.
— Czy oszalałeś?
— Bynajmniej.
— A cóż?
— Myślę nie jak szalony, lecz całkiem roztropnie. Nie wiemy, jak wyśledzić tamtych trzech. Podsłuchaliśmy w gołębniku tylko to, że się zatrzymają w starej ruinie. Ale my nie znamy tej ruiny. Kto wie, czy nie jest bardzo trudno, albo wcale niemożliwem znaleźć kogoś, co się tam kryje.
— O, jam jest twój przyjaciel i stróż hadżi Halef Omar. Oczy moje sięgają aż do Egiptu, a mój nos jest jeszcze o wiele dłuższy. Przyjdzie mi łatwo wytropić tych ludzi.
— Jeszcze łatwiej stać się może i jest naw et bardzo prawdopodobnem, że oni ciebie spotkają, a wówczas nie zostawią ci czasu na odmówienie sury o śmierci. Nie, tym dwu nic teraz nie zrobimy, nie pokażemy im się wcale, ażebyśmy mogli potajemnie się udać za nimi i śledzić ich dobrze. Ci, którzy czyhają na naszą zgubę, będą właśnie naszymi przewodnikami, za których pomocą dostaniemy tam tych trzech w swe ręce.
— Allah! To myśl także niezła!
— Cieszy mnie bardzo, że to uznajesz! Ale teraz oddal się, ażeby cię nie zauważono. Niech jednak gospodarz poleci, żeby tych gości zatrzymano tu jak najdłużej po naszym odjeździe. Trzeba im tak dać jeść i pić, żeby długo tu pozostali. Zapłacę chętnie wszystko za nich. No, idź mu to powiedzieć!
— Tak, zihdi, znikam! Zdaje się, że ktoś nadchodzi.
Ostatnie słowa wymówił już cichym szeptem. Potem się wysunął, a po nim weszli owi dwaj nareszcie do izby.
Zastali ją oczywiście próżną. Osko i Omar oddalili się także już dawno, a gospodarz wstąpił, aby zabrać dzbanek od piwa.
Teraz mogłem się tym ludziom lepiej przypatrzyć, niż przedwczoraj wieczorem. Mieli twarze obwiesiów. Są ludzie, po których odrazu się widzi, czego się od nich można spodziewać. Oni należeli do tego pokroju. Ubrania ich były jak u ludzi najuboższych, a do tego obrzydliwie brudne i podarte, ale broń nosili tem lepszą i dobrze utrzymaną.
Jednemu z nich zwisała u pasa proca, drugi miał groźną niegdyś broń zbiegłych przed Turkami w lasy Serbów i Wołochów, hajduczy czakan z trzonkiem kręconym i obitym perlistą skórą rekina. Znałem tę broń tylko z opowiadania, widziałem okazy w zbiorach tu i ówdzie, ale nie byłem nigdy świadkiem ich użycia. Nie myślałem, że w niedalekiej przyszłości będę celem tych czakanów.
Nowi goście rozglądnęli się po izbie.
— Niema nikogo — mruknął procarz. — Czy sądzą, że nie zdołamy zapłacić za raki, które wypijemy?
— A czy musimy zaraz płacić? — zaśmiał się drugi. Czyż nie umknęliśmy w lasy? Czy nie posiadamy kopczy, której wszyscy się boją? Jeśli nie zechcemy dobrowolnie zapłacić, chciałbym zobaczyć tego, któremu przyszłoby na myśl zmusić nas do tego!
— Nie mów o tem. Ten Ibarek jest człowiekiem bogatym i ma wielu parobków i robotników, z którymi nie dalibyśmy sobie rady. Dla kilku łyków raki, nie będę się narażał na niebezpieczeństwo. Ale to złości, że wcale się tu o nas nie troszczą. Czy myślą może uważać nas za włóczęgów?
— A czy jesteśmy czem innem?
— Oczywiście, że czem innem. Jesteśmy bohaterami borów i gór; zadaniem naszem jest pomścić popełnione na nich bezprawia.
— Zwyczajni ludzie nazywają nas zbójami zamiast bohaterami, co mi jednak zupełnie obojętne. Może tylko dlatego niema w domu nikogo, że ci zacni ludzie stoją pod ścianami, aby nas podglądać przez szpary. Toby się dla nich źle skończyło. Zobaczmy!
Wyszli i zaczęli przesuwać się wzdłuż ścian wierzbinowych. Gdy doszli do ściany, poza którą ja siedziałem, rzekł jeden z nich:
— Tu za temi wiązkami może bardzo łatwo ktoś być. Trzeba pomacać. Nóż mam dość ostry.
Sposób wystąpienia tych ludzi tutaj wskazywał dokładnie, do jak ordynarnego należeli kalibru. Tacy sami po większej części są owi ludzie, którzy otaczają się nimbem przez to, że, jak brzmi określenie krajowe, „udają się w lasy“. Niewątpliwie są wśród nich tacy, których zawiść i prześladowanie zmusiły do ucieczki w góry, ale liczba ich jest znikomo mała w stosunku do mnóstwa tych, którzy z wrodzonej brutalności targają węzły, jakimi otoczyło wszystkich prawo boskie i ludzkie.
Rozbójnik dobył noża i pchnął nim kilka razy między poszczególne wiązki, ale szczęściem zanadto wysoko. Gdybym był nie wpadł na ten pomysł, żeby usiąść, trafiłby mnie był z pewnością.
Oczywiście i to jeszcze było pytaniem, czy istotnie byłbym miał ochotę stać spokojnie jako tarcza dla tego bohatera nożowca, Z pewnością nie byłbym czekał na pchnięcie. Jakkolwiek jednak byłbym się względem tych ludzi zachował, to w każdym razie byłbym się okrył hańbą, dając im się tam wytropić. Są rzeczy, na które można sobie pozwolić bez uszczerbku na honorze, ale nie należy dopuścić do tego, żeby o tem się dowiedziano. Do takich rzeczy zaliczam także podsłuchiwanie.
Powiada się powszechnie, że podsłuchiwanie przynosi hańbę, ale są położenia, w których staje się wprost obowiązkiem. Komu się nadarza sposobność podsłuchania zbrodniarzy i zapobieżenia w ten sposób zbrodni, ten robi się współwinnym, jeśli z fałszywego wstydu i ambicyi pomija taką sposobność. U mnie zaś odgrywał ponadto ważną rolę instynkt samozachowawczy.
— Niema nikogo — rzekł zadowolony. — I nie radziłbym nikomu! Wejdźmy!
Wrócili do izby i zawołali głośno na służbę. Wszedł gospodarz, pozdrowił ich i usprawiedliwiał się w uprzejmych słowach, że nie zjawił się zaraz.
— Przygotowywałem się właśnie do podróży — wyjaśnił im. — Dlatego musieliście czekać niestety.
— Dokąd wyjeżdżasz? — zapytał właściciel procy.
— Do Tekirlik.
Był zatem na tyle mądry, że podał kierunek wprost odwrotny. Jednak drab pytał dalej:
— Czego tam chcesz? Czy udajesz się tam w interesach.
— Nie; jadę dla własnej przyjemności. Co każecie sobie podać?
— Raki. Ale dużo! Pić nam się chce i chętnie zapłacimy.
Skoro ci ludzie wódką gasili pragnienie, to warto było zobaczyć ich gardła!
— Mówicie o zapłacie? — odrzekł z uśmiechem gospodarz. — Jesteście dziś moimi pierwszymi gośćmi, a ja mam zwyczaj dawać wszystko za darmo tym, którzy pierwsi są w dniu dzisiejszym.
— Co? Jakiż to dzisiaj dzień?
— Moje urodziny.
— W takim razie życzymy ci tysiąc lat życia. A zatem nie potrzebujemy płacić za to, co zjemy i wypijemy?
— Nie.
— Więc przynieś zaraz dzban raki. Napijesz się z nami.
— Nie mogę, bo muszę zaraz wyruszać. Chcę dzień dzisiejszy spędzić z krewnymi, którzy mieszkają w Tekirlik. Ale wszystko tu dla was zarządzę.
Oddalił się po gorzałkę.
— Ty — rzekł właściciel Czekana — dobrześmy trafili. Prawda?
— Rzeczywiście — odparł z zadowoleniem drugi — użyjemy tu sobie.
— Ten człowiek nie będzie narzekał na to, że źle obchodziliśmy jego urodziny, gdy wróciwszy, dowie się, cośmy zjedli i wypili.
Ucieszyło mnie to niezmiernie, że gospodarz wpadł na tak dobry pomysł zatrzymania ich tutaj. Przyniósł dzbanek, zdaniem mojem, dość wielki, aby zawartością jego spoić dziesięciu mężczyzn, postawił szklankę na stole i chciał nalać.
— Stój! — zawołał procarz. — To naczyńko dobre dla dzieci, my mężczyźni pijemy prosto z dzbanka. Należy używać tego do sytości, co daje Allah. Piję na pomyślność twoją i życzę ci wszystkiego, czego sam pragniesz.
Pociągnął porządnie dwa razy, odłożył dzbanek, potem popił jeszcze raz i przybrał taki wyraz twarzy, jak gdyby się uraczył nektarem. Towarzysz poszedł za jego przykładem i wypił również nie mniej od niego. Odjąwszy od ust naczynie, mlasnął językiem i rzekł, podsuwając dzbanek gospodarzowi:
— Napij się przyjacielu! Pokrzepienia, równego temu, nie znajdziesz na całej ziemi. Ale nie pij za dużo, żeby nam, jako twoim gościom, nie zostało się za mało.
Gospodarz zamaczał usta i odrzekł:
— Nie będzie wam za mało; możecie sobie ten dzbanek jeszcze raz kazać napełnić.
— Czy dadzą nam po twoim odjeździe?
— Tak. Poleciłem parobkowi, który was będzie obsługiwał, by nie żałował wam niczego, o ile tylko posiadam to, czego zażądacie.
— Wobec tego życzę ci dziesięć tysięcy lat zamiast tysiąca. Jesteś bardzo pobożnym i czcigodnym synem proroka i prowadzisz żywot, zasługujący na nagrodę. Zato ułoży cię kiedyś anioł śmierci na łonie Abrahama.

— Dziękuję wam! Teraz was żegnam, a wy zwracajcie się ze wszystkiem do parobka w czasie mej nieobecności.
— A gdzież on jest?
— Na dziedzińcu. W domu niema nikogo; wszyscy w polu, ale wrócą niebawem.
Powiedział to z chytrością, aby ukołysać ich czujność. Nie tylko mieli nie podejrzewać, że ich ktoś podsłuchuje, lecz nawet nabrać przekonania, że mogą rozmawiać swobodnie i głośno.
— A więc życzymy ci szczęśliwej podróży — rzekł właściciel topora. — Przedtem jednak chciałbym się jeszcze od ciebie o czemś dowiedzieć.
— O czem?
— Czy nie zajechali tu niedawno trzej ludzie, ale wiesz nie zwyczajni, lecz dostojni panowie.
— Hm! Do mnie wielu zajeżdża. Musicie mi tych trzech dokładnie opisać.
— To niepotrzebne. Wystarczy, gdy powiemy, na jakich koniach jechali. Były trzy siwki.
— Ach, prawda! Byli tu wczoraj wieczorem. O, to byli mężowie bardzo dostojni!
— Czy spali tutaj?
— Nie. Chcieli wprawdzie tutaj się przespać, ale zagraliśmy sobie, co potrwało aż do rana. Potem sądzili, że lepiej zaraz dalej pojechać.
— Czy powiedzieli, dokąd się udają?
— Tak.
— Czy do Ostromdży?
— O nie! Do Dojran.
— Ach tak! I pojechali tam?
— Naturalnie! Wszak sami tak oświadczyli. Skądżeby co innego przyszło im na myśl?
— Całkiem słusznie! A ty widziałeś, że pojechali na południe?
— Ja? — spytał zdumiony. — Chcąc to widzieć, byłbym musiał biec za nimi przez całą wieś. Co za powód miałbym do tego? Spytałem tylko tak ubocznie. Ale dalej! Czy nie wstąpili potem do ciebie jeszcze inni, przybywający z tej samej strony?
To pytanie odnosiło się oczywiście do mnie i do moich towarzyszy. Jak byłbym ja odpowiadał, to wiedziałem dokładnie, ale byłem także przekonany, że gospodarz powie co innego. Najłatwiej było zaprzeczyć zupełnie. Nie można było wprawdzie twierdzić, jakobyśmy wcale tędy nie przejeżdżali, bo jechaliśmy całkiem otwarcie przez leżące za nami miejscowości i widziało nas wielu ludzi. Ci obydwaj niewątpliwie dopytywali się także o nas i wiedzieli pewnie, że ich wyprzedzamy.
Najlepiej byłby gospodarz zrobił, przyznając, że byliśmy u niego. Jeśli zaś był bardzo przebiegły, to mógł powiedzieć, że pojechaliśmy za tamtymi trzema w kierunku Doiran. W ten sposób wywołałby w pytających przekonanie, że na razie na przeciąg kilku dni obawiać się nas nie należy. Ale, jak wspomniałem, nie posądzałem go o taką mądrość. Dlatego dalszy ciąg rozmowy sprawił mi bardzo miłą niespodziankę. Wbrew memu przypuszczeniu, dowiódł gospodarz, że potrafi być bardzo bystrym, bo odrzekł:
— Od wczoraj wieczorem nikt do mnie nie zajeżdżał. Wszak już na początku słyszeliście, że jesteście pierwszymi gośćmi.
— Hm! Ale ci, których mamy na myśli, przybyli na pewno do Dabili.
— To może przejechali, nie zatrzymując się wcale.
— Widocznie tak się stało. Przykro nam z tego powodu, bo pragnęliśmy bardzo ich dopędzić. Zależało nam wiele na tem, żeby z nimi pomówić.
— Czy to byli wasi znajomi?
— Tak, nawet blizcy przyjaciele.
— To musicie śpieszyć za nimi i niemożecie dłużej tutaj zabawić.
— Niestety! Uczcilibyśmy tak chętnie twoją gościnność, spożywając z przyjemnością twoje spotkamy jeszcze w Ostromdży tych czterech ludzi.
— Czteru ich było?
— Tak.
— Czy był między nimi jeden, który jechał na karym koniu szlachetnego pochodzenia?
— Tak, tak! Czy widziałeś go?
— Oczywiście. Miał także dwie strzelby zamiast jednej.
— To się zgadza, zgadza!
— Wśród nich znajdował się także mały człowieczek, któremu zamiast brody zwisało z twarzy dziesięć nitek.
— Całkiem słusznie! Ty ich widziałeś, ale gdzie, skoro nie byli u ciebie?
— Za bramą. Stałem tam z sąsiadem; chcieli u mnie się zatrzymać. Gdy się dowiedzieli, że jestem gospodarzem, zapytał mnie ten ciemnobrody, jadący na arabczyku, czy nie zajechali do mnie trzej ludzie, jadący na siwkach.
— Szeitan! Co na to odpowiedziałeś?
— Naturalnie, że prawdę.
— O biada!
— Dlaczego?
— Dla niczego! Wyrwało mi się tak tylko. Mów dalej!
— Zapytał mnie, kiedy ci trzej byli w mej gospodzie, jak długo bawili i dokąd się udali.
— Ach, doskonale! A ty jak im to objaśniłeś?
— Wszystko tak, jak tylko wiedziałem. Oświadczyłem więc, że poszukiwani przez niego skierowali się na południe ku Doiran. Czy nie powinienem był tego uczynić?
— O tak, tak! To było całkiem słuszne z twej strony. A co oni potem zrobili?
— Jeździec zauważył, że musi śpieszyć za tam tymi i dlatego nie zostanie u mnie na popas. Wypytywał się dokładnie o drogę do Doiran.
— I pojechał tą drogą.
— Tak. Odprowadziłem jego i towarzyszy aż za wieś i wytłumaczyłem im wszystko obszernie. Potem pognali cwałem ku Furkoi. To utwierdziło mię w przekonaniu, że się bardzo śpieszyli.
— A zatem wiesz całkiem pewnie, że pojechali na południe.
— Tak pewnie, jak ciebie tu widzę przed sobą.
— A nie na zachód do Ostromdży?
— Ani im przez myśl nie przeszło. Stałem tam jeszcze długo i patrzyłem za nimi, dopóki nie zniknęli za górą. Zachwyciłem się tak tym karym koniem, że nie mogłem odeń oczu oderwać.
— Tak, to koń wspaniały; naprawdę.
— Musicie więc teraz jechać także do Doiran, skoro chcecie porozumieć się z tymi czterema.
— Zapewne, ale nam już teraz nie pilno. Ponieważ tam się udali, wiemy, że zaczekają na nas w tej miejscowości.
— W takim razie cieszę się, że ich widziałem i z nimi mówiłem, bo nie byłbym wam mógł udzielić żadnych wiadomości. Ale mnie już czas w drogę. Nie bierzcie mi tego za złe, że nie zostaję dłużej z wami.
W przeciwieństwie do swego poprzedniego zachowania zapewnili go bardzo uprzejmie o swej wdzięczności i pożegnali się z nim, jak gdyby go darzyli pełną swoją życzliwością. Skoro tylko wyszedł gospodarz, uderzył procarz pięścią w stół i zawołał:
— Co za szczęście! Teraz pozbyliśmy się już tej obawy. Nie pojechali do Ostromdży.
— Tak, z tego powodu możemy się cieszyć. Jak to mądrze urządzili Manach el Barsza i Barud el Amazat, że wmówili w tego głupiego gospodarza, iż udają się do Doiran! Teraz tam pojechały te psy, które nas podsłuchały i będą szukać daremnie.
— Nie byłem jeszcze nigdy w Doiran, więc nie wiem, jak to daleko.
— Sądzę, że trzeba dobrze jechać siedm godzin. Te draby przyjadą tam dopiero wieczorem. Jutro będą się rozpytywać, przyczem się oczywiście dowiedzą, że ich wystrychnięto na dudków. Prędzej niż pojutrze nie należy ich się spodziewać w Ostromdży. Możemy więc tutaj jeść i pić, ile i dopóki nam się spodoba.
— Tak mnie to cieszy, jak gdyby dziś były moje urodziny. Ale czy też dzisiaj gospodarz powróci?
— Tego się nie spodziewaj nawet!
— Powinniśmy byli go spytać.
— Na co?
— Gdybym wiedział, że wróci dopiero jutro, to radziłbym tu dzień cały przepędzić. Jesteśmy przecież gośćmi i dostaniemy wszystkiego, czego zażądamy, nie płacąc ani para. Coś takiego należy wyzyskać wedle możności.
— Zbytecznie obawiasz się o to. Gospodarz zostanie tam pewnie do jutra.
— Tak ci się zdaje?
— Gdy się obchodzi urodziny, to główna uroczystość przypada zawsze na wieczór.
— To prawda.
— Zanim się skończy, zapadnie północ z pewnością. Czy przypuszczasz, że siądzie jeszcze na konia, żeby przez cztery długie godziny do domu jechać?
— Nie będzie miał do tego chyba ochoty.
— Może nietylko ochoty. Je się i pije, a picie na urodziny to przykra historya. Upije się człowiek bardzo łatwo i śpi potem do pół dnia.
Zdawało mi się, gdy to słyszałem, że jestem w państwie niemieckiem, gdzie mają panować podobne zapatrywania.
— Masz słuszność — przyznał drugi, pociągnąwszy potężny łyk z dzbana. — Gospodarz się upije, a jutro zaśpi. Przed południem nie będzie jeszcze w domu. Możemy więc tu sobie użyć i przez noc zostać. Ci przeklęci czterej nie są już niebezpieczni, nie pilno nam więc z jazdą do Ostromdży.
— Dobrze! Zostańmy zatem! Gdy pomyślę o nocy onegdajszej, gniewam się sam na siebie. Ten niewierny pies chrześcijański, który jeździ na karym, był w naszych rękach i pozwoliliśmy mu się wymknąć!
— Tak, to istotnie nie do darowania. Jedno pchnięcie nożem i byłby nieszkodliwy.
— Stało się wszystko tak nagle! Trudno się było opamiętać. Zaledwie znaleźli się między nami, a już w tej samej prawie chwili zniknęli.
— Ale jak oni weszli do gołębnika?
— Przez strych, na którym złożone jest siano.
— Ale skąd wiedzieli, że nas można stamtąd podsłuchać? Kto im wogóle doniósł, że mamy zebranie i że z ich powodu znajdujemy się w tej komorze?
— Dyabeł im to powiedział. Wszystkich tych giaurów dyabli biorą. Dlatego już za życia żyją z nimi w przyjaźni. Nikt inny im tego nie zdradził. Ale biada im, gdy przybędą do Ostromdży! Pójdą wszyscy czterej do piekła!
— Hm! Nas obu to wszystko właściwie nic nie obchodzi. Jesteśmy posłańcami i płacą nam za to.
— Ale ja jestem przyjacielem tego, który mi płaci i pomagam mu.
— Czy i morderstwem?
— Czemużby nie, skoro to pieniądze przynosi? Czyż to grzech zabić giaura?
— Nie, to naw et zasługa. Kto zabije chrześcijanina, postępuje o jeden stopień wyżej do siódmego nieba. To stara nauka, której ludzie nie chcą już słuchać niestety. Palce mnie świerzbią, żeby temu cudzoziemcowi wpakować kulę, gdy przybędzie do Ostromdży.
— Ja także gotów do tego.
— Pomyślno, co za korzyść wynikłaby dla nas z tego! Wynagrodzonoby nas bardzo dobrze, a ponadto wzięlibyśmy sobie wszystko, co on ma z sobą. Sam koń jego byłby już dla nas majątkiem. Koniuszy padyszacha zapłaciłby nam wielką sumę, gdybyśmy go przyprowadzili do Stambułu.
— Albo i nic!
— Oho!
— Zapytałby nas, skąd go mamy.
— Oczywiście odziedziczyliśmy.
— A gdzie rodowód konia, który chciałby każdy kupujący zobaczyć i sobie zatrzymać.
— On go niezawodnie ma przy sobie, więc wpadłby w nasze ręce. Boję się tylko, że to nie my posiądziemy tego wspaniałego ogiera.
— Czemu nie?
— Manach el Barsza i Barud el Amazat będą tacy mądrzy jak my.
— Hm! To słusznie. Ale możemy ich łatwo oszukać.
— Jak?
— Zamilczymy o tem, że obcy pojechał do Doiran. Powiemy im tylko, że umknął i że prawdopodobnie zwrócił się do... do jakiejkolwiek miejscowości, którą sobie jeszcze wymyślimy. Potem pojedziemy pojutrze ku Doiran i zaczaimy się na tych czterech drabów.
— To pyszna myśl. Zdaje mi się jednak, że Manach i Barud nie dadzą się oszukać.
— Chyba gdybyśmy się bardzo głupio zabrali do rzeczy.
— Kto wie wogóle, jak długo to potrwa, zanim ich odnajdziemy!
— Ani jednej godziny.
— A ja myślę przeciwnie. Wiemy tylko, że mamy przyjść do ruiny, ale tam możemy długo ich szukać.
— Czy zapomniałeś, że mamy się zwrócić do starego Mibareka?
— Wiem bardzo dobrze, ale po pierwsze: wątpliwem jest, czy jego zawiadomili dokładnie o swojem miejscu pobytu, a powtóre: nie znamy tego starego.
— Podobno nosi także kopczę, tajny znak naszego związku.
— To jeszcze nie powód, żeby mu zdradzać wszelkie tajemnice.
— Więc mamy tajne słowo, które nam podał Barud el Amazat i które pewnie powie staremu Mibarekowi. To będzie znak, że ma nas zawiadomić o miejscu pobytu ukrytych. Tak ich natychmiast znajdziemy. To mi żadnej troski nie sprawia. Pytanie tylko, czy zażądają od nas jakich dalszych usług.
— Tego odmówię. To przeszkodziłoby nam w zasadzce na cudzoziemca.
— Odmówić? To nie uchodzi. Musimy być posłuszni. Wszak wiesz, że opór karze się śmiercią.
— Skoro jest dowiedziony. Jeżeli jednak jestem chory, wówczas nie mogę spełnić rozkazów.
— Ach, chcesz udać chorego? Ja musiałbym to także uczynić, a to już wpadłoby w oko. Dlaczego mielibyśmy przypadkowo zachorować obydwaj?
— Na to także jest dobra wymówka. Spotkaliśmy się w drodze z tymi czterem a cudzoziemcami i zaatakowali nas.
— Hm! Zatem ranni?
— Tak. Ja sobie obwiążę głowę, a ty to samo zrobisz z ręką. Będziemy tak znużeni i wycieńczeni, że nie będą mogli żądać od nas żadnej usługi. — Popatrzno, gospodarz wyjeżdża przez bramę! Pij, żebyśmy się przekonali, czy parobek rzeczywiście znowu nam dzbanek napełni.
Pili i pili, dopóki ku memu zdumieniu, a nawet przerażeniu, rzeczywiście dzbanka nie wypróżnili. Następnie przystąpił jeden z nich do okna i zawołał na parobka. Ten zaraz oczywiście wszedł, bo otrzymał już od swego pana odpowiednie wskazówki.
Obaj goście dowiedzieli się teraz, że przyniesie im wszystkiego, czego tylko zechcą i kazali mu przedewszystkiem dzbanek znowu napełnić.
Dwoma takimi dzbanami raki możnaby spoić nosorożca, byłem więc przekonany, że popadną niebawem w stan, niekorzystny dla mego zamiaru podsłuchania ich tutaj.
I rzeczywiście usiedli w milczeniu obok siebie, gdy przyniesiono pełny dzbanek, patrzyli dziko przed siebie i popijali w krótkich odstępach. Poznałem, że się już nic od nich nie dowiem, postanowiłem więc oddalić się stąd.
Nie byłem zadowolony z tego wyniku. Cóż bo wskórałem? Usłyszałem, że Szut, tajemniczy dowódca tych, którzy się „w góry udali“, trzyma swoich poddanych w surowej karności i że na opornych nawet wyroki śmierci wydaje.
Oprócz tego wiedziałem już dokładnie, że Baruda el Amazat, Manacha el Barsza i zbiegłego z nimi z Adryanopola dozorcy więziennego należy szukać w ruinie w Ostromdży. Ale ruina mogła być bardzo obszerna. Może ci ludzie przebywali tam tylko w nocy, albo wogóle tylko o pewnym czasie.
Potem dowiedziałem się, że istnieje stary Mibarek, tak zwany święty, który wtajemniczonych, jeśli wykażą się znajomością umówionego słowa, zawiadamia, gdzie znajdują się owi trzej ludzie. Ale, kto był ten „święty“, zajmujący mimo swej świętości to stanowisko w związku zbrodniczym? Gdzie go znaleźć? Czy może także w ruinie? Jakiem to słowem należało wylegitymować się przed nim?
„Świętego“ spodziewałem się odszukać z łatwością; ale wydobyć od kogo hasło było rzeczą niezmiernie trudną, kto wie, czy wogóle możliwą. Chybaby napaść na starego z nienacka i wydrzeć mu tajemnicę w ten sposób.
W każdym razie nie wątpiłem, że ci dwaj pijacy wizbie, są dla mnie aż do jutra zupełnie nieszkodliwi. Wkrótce popili się pewnie tak, że postradali rozum. Może nie pomyśleli o tem, żeby zażądać jadła i zostali umieszczeni w jakim kącie, aby tam przespali swoje przepicie.
To było oczywiście dla nas bardzo korzystne, bo w takim razie nie ostrzeżono przed nami ściganych przez nas zbrodniarzy. Mogłem cały czas dziś od południa do jutra w południe — gdyż pierwej nie należało pijanych spodziewać się w Ostromdży — zużyć na szukanie zbiegów.
Teraz, kiedy nic już do podsłuchania nie było, leżąc, wysunąłem się po ziemi, niedosłyszalnie z poza wiązek i przesunąłem się do sypialni. Była zamknięta od wewnątrz. Gdy z lekka zapukałem, otworzył Halef, który tam siedział z towarzyszami i parobkiem.
— Musieliśmy oczywiście zaryglować, zihdi — tłómaczył po cichu. — Tym łotrom mogło wpaść na myśl, zaglądnąć, czy tu niema kogo.
— Całkiem słusznie. Gdzie domownicy?
— Pochowali się, bo gospodarz opowiadał, że wszyscy w polu.
— No to ruszajmy! Idź przodem i uważaj, żeby nas nie spostrzeżono.
Parobek, do którego zwróciłem to wezwanie, wypuścił nas, zamknął drzwi, klucz wyciągnął i poskoczył naprzód.
Drugi parobek, który gości obsługiwał, stał także już w pogotowiu. Poszedł do nich, aby rozmawiać z nimi głośno i zwrócić ich uwagę na siebie. W ten sposób udało nam się z łatwością wyjść z domu i dostać się na dziedziniec.
Stąd przeszliśmy szybko na tylną stronę domu, a parobek przeprowadził nas znaczną przestrzeń w pole, gdzie czekał już gospodarz z kilku parobkami i naszymi końmi.
— Nareszcie! — rzekł. — Tobie czas nie dłużył się chyba tak, jak mnie. Ale teraz ruszajmy! Wsiadajcie!
— Najpierw chciałbym zapłacić. Powiedz, ile jesteśmy winni?
— Wy mnie winni? — zaśmiał się. — Nic, zupełnie nic!
— Nie wolno nam tego przyjąć!
— A jednak! Byliście moimi gośćmi.
— Nie. Przybyliśmy nieproszeni do ciebie i żądaliśmy nawet wszystkiego, cośmy zjedli i wypili.
— Effendi, nie mów już więcej! Nie rób mi wstydu, nie przyjmując gościny. Skoro takim dwom opryszkom, jak tamci w izbie, daję darmo, czego ich serce zapragnie, to mogę chyba poprosić was, żebyście uważali to jako już zapłacone.
— Ale to właśnie, co oni otrzymali, także ja zamówiłem. Obiecałem nawet za to zapłacić.
— Panie, chcesz mnie rozgniewać? Chcesz mi odszukać moje pieniądze, a ja mam żądać od ciebie kilku nędznych piastrów za piwo i za dwa jaja? Tego stanowczo nie zrobię!
Byłbym się zaraz po pierwszem słowie nie sprzeciwiał i tylko z powodu H alefa nie uspokoiłem się odrazu. Chciałem widzieć twarz jego, po której ustawicznie coś drgało i przeciągało. Bał się może, że zapłacę na końcu i rzekł skwapliwie:
— Zihdi, wszak ty znasz Koran i wszelkie jego tłómaczenia. Czemu działasz przeciwko tym przez anioła Gabryela natchnionym naukom? Czy nie uważasz, że to bezbożność odtrącać rękę otwartą i szczodrą? Kto udziela jałmużny, daje ją Allahowi, a kto przyjęcia daru odmawia, obraża Allaha. Mam nadzieję, że zaraz pożałujesz oschłości swojego serca i oddasz cześć prorokowi. Wsiadaj na konia i nie troszcz się o piastry, których nikt nie chce!
Wypowiedział to tak poważnie i gorliwie zarazem, jak gdyby szło o śmierć i życie, o potępienie i zbawienie. Ustąpiłem, śmiejąc się i podałem tylko parobkom bakszysz. Była to drobnostka, ale wprawiła ich w taki zachwyt, że po kolei pocałowali mnie w rękę, czemu mimo wysiłku nie zdołałem przeszkodzić. Następnie odjechaliśmy z tego miejsca, najpierw trzymając się trochę wsi, poczem skręciliśmy na drogę, wiodącą do Ostromdży.
Jechaliśmy nią bardzo krótko. Potem, gdy już wieś była za nami, spytałem gospodarza:
— Czy ten, tak zwany gościniec, to jedyna droga do Ostromdży?
— Ta jest najprostsza. Są jeszcze inne drogi, ale zabiorą więcej czasu.
— Wyszukajmy sobie taką drogę! Chciałbym właśnie tej uniknąć.
— Dlaczego?
— Bo jutro, gdy przybędą za nami ci dwaj hultaje...
— Jutro? — przerwał gospodarz.
— Tak. Chcą tak długo zabawić u ciebie, bo wolno im nic nie płacić. Nie oczekują cię przed jutrem zrana, bo będziesz, ich zdaniem, w swoje urodziny pił tęgo.
— A łotry! Sprawię im niespodziankę i powiem że dziś niema moich urodzin.
— Tego chyba nie zrobisz!
— Tak? Czemu nie?
— Bo także w twoim interesie leży, żeby nie przybyli do Ostromdży przed jutrem w południe. Dowiesz się jeszcze o tem. Jadąc za nami, mogliby przypadkiem zmiarkować, że pojechaliśmy do Ostromdży, a nie do Doiran. To zniweczyłoby wszystkie moje plany.
— Dobrze! Skoro sobie życzysz, pojedziemy inaczej. Tu zaraz prowadzi droga na lewo przez pola i łąki. Pojedziemy tak, żebyśmy się dostali na gościniec w Kusturlu. Tam nas nikt nie zna.
Skręciliśmy zatem w bok. To, co drogą gospodarz nazwał, było raczej wszystkiem innem, niż drogą. Były znaki na ziemi, że tędy ludzie przechodzili czasami, ale drogi bitej nie było.
Na prawo i lewo ciągnęły się pola, uprawiane przeważnie tytoniem. Zobaczyłem także kilka małych, nędznych, plantacyi bawełny. Potem znowu był ugor, a w końcu las, przez który jechaliśmy, nie widząc drogi.
Milczeliśmy aż dotychczas, ale teraz nie mógł oberrzysta utrzymać dłużej na wodzy swej ciekawości. Zapytał tedy:
— Czy słyszałeś, o czem mówiłem z pijakami?
— Wszystko.
— Ich pytania i moje odpowiedzi?
— Nic nie uszło mojej uwagi.
— I jesteś ze mnie zadowolony?
— Zrobiłeś swoją rzecz wyśmienicie. Muszę cię istotnie pochwalić.
— Bardzo mnie to cieszy. Nie przyszło mi z łatwością zawsze w sedno utrafić.
— Wiem dobrze i dlatego podwójnie uradowałem się twoją bystrością. Dowiodłeś, żeś dzielny filut.
— Panie, jestem zachwycony, słysząc to z ust twoich.
— Tak? Czemu?
— Ponieważ jesteś uczonym, który wie wszystko od słońca aż do ziarnka piasku, i bohaterem, którego nikt jeszcze nie zdołał zwyciężyć. Znasz cesarzy i królów, którzy czczą ciebie i podróżujesz w cieniu padyszacha, z którym jadłeś z jednego talerza.
— Kto ci to powiedział?
— Ktoś, kto wie o tem.
Domyśliłem się odrazu, że mój zacny zresztą hadżi puścił się znowu na fanfaronadę. Nazywał siebie moim przyjacielem i obrońcą, a im dostojniejszym mnie przedstawiał, tem silniejszy odblask musiał paść ze mnie na niego. Jeden rzut oka za nim przekonał mnie, że zaraz z początku przemowy gospodarza, przeczuwając burzę, pozostał w tyle.
To, że gospodarz nie odpowiedział wprost na moje pytanie, dowodziło, że Halef zakazał mu siebie wymieniać.
— Któż to taki, kto wie to nawet, o czem ja sam nie mam pojęcia? — pytałem dalej.
— Nie wolno mi go wymienić.
— Dobrze! To ja go wymienię. Czy powiedział ci, jak się nazywa?
— Tak, effendi.
— To imię bardzo długie. Czy ten mały opryszek nie nazywa się przypadkiem hadżi Halef Omar i tak dalej?
— Effendi, nie pytaj mnie o to!
— A jednak muszę się spytać.
— Ależ ja musiałem mu przyrzec, że nie nazwę go po imieniu.
— Przyrzeczenia tego musisz dotrzymać. Po imieniu nie potrzebujesz go nazywać. Powiedz tylko: tak albo nie! Czy to był hadżi?
Wahał się jeszcze trochę w zakłopotaniu, ale gdy rzuciłem mu surowe spojrzenie, wykrztusił nareszcie:
— Tak, to on mi ciebie tak opisał.
— Muszę cię zatem zawiadomić, że to ogromny kłamca.
— Panie, mówisz to przez skromność!
— Nie. Mylisz się. Bynajmniej skromny nie jestem; możesz już stąd o tem wnosić, że zjadłem u ciebie wyborną jajecznicę i nic za nią nie zapłaciłem...
— Panie, bądź cicho! — wpadł mi w słowo.
— Nie, ja muszę mówić, aby naprawić błędy tego hadżego Halefa Omara. On wprost kłamał. Widziałem padyszacha, ale nie jadłem z nim z jednego talerza. Znam cesarzy i królów, tak, po imieniu, patrzyłem czasem na jednego z nich, lub drugiego, ale oni nie czczą mnie wcale; nie znają mnie nawet z nazwiska. Ja nie istnieję wprost dla nich.
Spoglądał na mnie z wyrazem, po którym poznałem, że daleko więcej wiary przykłada do blag Halefa, niż do mego otwartego wyznania.
— Co się zaś tyczy mej uczoności — mówiłem dalej — to także nie jest tak wielką. Wiem, zdaniem twojem wszystko od słońca począwszy, a na ziarnku piasku skończywszy? No tak, znam ziarnko piasku jak każdy człowiek, ale o słońcu nie wiadomo mi nic ponad to, że się ziemia dokoła niego obraca, jak daleko od niego, jaką ma objętość, ile waży przypuszczalnie, ile wynosi średnica, jak...
— Maszallah! Maszallah! — krzyknął głośno, spoglądając na mnie trwożliwie i odsuwając swojego konia od mego.
— Dlaczego krzyczysz? — spytałem.
— Ty to wszystko wiesz, co teraz wymieniłeś?
— Tak.
— Jak daleko od nas do słońca?
— Mniej więcej dwadzieścia milionów mil.
— I my się dokoła niego obracamy?
— Oczywiście!
— I wiesz także, jaka jego grubość?
— Tak.
— Nawet ile waży?
— W przybliżeniu. Milion cetnarów nie stanowi w tem żadnej różnicy.
Przybrał minę zupełnego przerażenia i wstrzymał konia.
— Panie — rzekł — byłem raz w Istambule i rozmawiałem tam z bardzo światłym derwiszem, który stykał się z wielu uczonymi innych krajów. On przysiągł mi na proroka i jego brodę, że słońce i gwiazdy nie są małe, lecz o wiele, wiele większe od ziemi. Wydają się tylko takiemi z powodu niezmiernej odległości. Przestraszyłem się, gdy to usłyszałem. Ty zaś twierdzisz, że znasz tę odległość i wiele innych rzeczy w dodatku! Czy znasz i księżyc?
— Rozumie się.
— I jak daleko do niego?
— Ośmdziesiąt sześć tysięcy tureckich agaczów.
— O Allah, wallah, fallah! Effendi, mnie strach zbiera przed tobą.
Wytrzeszczył na mnie oczy nieruchomo. Wtem nadjechał Halef, zatrzymał się koło nas i rzekł:
— O, mój zihdi posiada jeszcze więcej, o wiele więcej wiadomości. Wie, że są gwiazdy, których jeszcze nie widzimy, że już niema gwiazd, które jeszcze dostrzegamy w nocy. Sam mi to wyjaśnił, ale ja o tem zapomniałem, bo głowa moja za mała na tyle słońc i gwiazd.
— Czy to rzeczywiście jest prawda? — wykrzyknął głośno Turek.
— Tak; spytaj jego samego!
Na to opuścił oberżysta cugle na kolana, podniósł ręce do twarzy i trzymał je tak, że wszystkich dziesięć palców zwracało się przeciwko mnie. Tak robią ludzie na Wschodzie w celu obrony przeciwko złemu spojrzeniu i czarom.
— Nie! — zawołał. — Nie spytam go. Nie chcę nic wiedzieć, nie chcę się o nic więcej dowiadywać. Niech Allah chroni moją głowę od takich rzeczy i od liczb takich. Pękłaby jak stary moździerz, do którego nasypano za wiele prochu. Jedźmy dalej!
Wziął znowu cugle do ręki i popędzał konia mrucząc:
— I ty hadżego kłamcą nazywasz? On mi jeszcze za mało powiedział o tobie.
— Ibareku, to co teraz usłyszałeś odemnie, tego uczy się każde dziecko w mojej ojczyźnie.
— Maszallah! Dziękuję za taki kraj, w którym już dzieci muszą ważyć i mierzyć gwiazdy! Co za szczęście, że się tam nie urodziłem! Ten szewc, od którego nauczyłem się warzyć piwo, nic mi o tem nie wspominał i mądrze postąpił. Mówmy o czem innem! Przyznałem otwarcie, że pochwała twoja sprawia mi podwójną radość, ponieważ z ust twych pochodzi. Byłeś ze mnie zadowolony i to mi dodaje otuchy, że wrócą mi się moje pieniądze.
— Jeśli mnie nadzieja nie myli, to je odzyskasz.
— Nadzieja? Ty się tylko spodziewasz?
— Tak. A jakżeby?
— Ty nie spodziewasz się, lecz wiesz dokładnie.
— Mylisz się.
— Nie. Mogę na to przysiąc, że ty wiesz.
— Dopuściłbyś się krzywoprzysięstwa.
— Nie, effendi! Kto w pustyni, w lesie i w polu umie rozpoznawać ślady ludzi dawno zaginionych, przed tym nie jest także zakryte, gdzie się znajdują moje pieniądze.
Teraz rozgniewałem się naprawdę. Mały hadżi mógł mnie kiedy wprawić w najgorsze położenie swojem niepotrzebnem wychwalaniem.
— I to powiedział ci oczywiście Halef? — spytałem gospodarza.
Skinął głową potakująco.
Zwróciłem się do Halefa:
— Halefie, czemu w tyle zostajesz? Zbliż się tutaj!
— Co takiego, zihdi? — spytał uprzejmie, jak pies, który czuje, że go wołają po to, żeby go obić, a mimo to macha ogonem.
— Powinienbyś dostać harapem, tym ze skóry hipopotamiej, a wiesz za co?
— Zihdi, ty nigdy nie uderzysz swego wiernego Halefa. Jestem tego pewny!
— To właśnie nieszczęście, że sądzisz, jakobym ciebie nie mógł ukarać. Ale są jeszcze inne kary, nietylko baty. Będziesz pościł! Nic nie dostaniesz, gdy tymczasem my będziemy zajadali pieczone kurczęta!
Powiedziałem to bardzo groźnie i głosem gniewnym. Za drób pieczony gotów był Halef oddać życie! Mimo to odrzekł z uśmiechem:
— Zihdi, ty sam nie jadłbyś prędzej, a mnie dałbyś całą kurę.
— Milcz! Gdy nic nie pomoże, napędzę ciebie!
— Effendi, wiesz, że pobiegłbym jeszcze za tobą. Jestem sługą twoim. Cierpieliśmy razem i głód i pragnienie, pot nas oblewał i mróz nam doskwierał, śmialiśmy się razem i płakali — zihdi, dwu takich trudno rozłączyć.
Poczciwiec miał słuszność, Wiedział dobrze, co się działo we mnie po uderzeniu w tę strunę. Gniew mój natychmiast się uśmierzył.
— Ależ Halefie, nie powinieneś tak zmyślać.
— Zihdi, czy to było zmyślone? Nie wiedziałem o tem. Dlaczego się tak zaraz gniewasz za to, że powiedziałem, iż jadłeś z sułtanem z jednego talerza?
— Wszak to kłamstwo!
— Nie możesz tego twierdzić na pewne! Czy nie jadłeś w Stambule u kazi askeriego?
— Ale co to ma wspólnego z twoją blagą?
— Bardzo dużo. Czy sułtan nie bywa też czasem na obiedzie u kazi askeriego?
— Urzędowo nie.
— A więc prywatnie. Nie minąłem się zatem tak bardzo z prawdą. Ileż razy mógł sułtan dostać ten właśnie talerz, który tobie przedtem podano! Przekonywasz się zihdi, że twój wierny Halef wie całkiem dobrze, co mówi. Ale ty jesteś zupełnie podobny do trufli. Jest ona wielkim przysmakiem i drogo się za nią płaci, ale kryje się pod ziemią, aby o niej nie mówiono. Ja jeden znam ciebie dobrze; ale czytam znowu przyjazny wyraz na twojej twarzy; wiesz, ulżyło mi się na sercu, a moja wesołość już wróciła. Allah daje chmury i Allah daje blask słońca. Człowiek musi przyjąć, czego mu Allah użycza.
Oczywiście jaśniało mi oblicze. Ktoby zdołał zachować powagę wobec tak dowcipnego porównania z truflą. Musiałem się roześmiać, a Halef śmiał się także. Tak się za każdym razem kończyła burza spadająca nań z mojej strony.
Jechaliśmy dalej. Ze spojrzeń, rzucanych na mnie przez Turka i z tego, że wstrzymywał nieco swojego konia, wnioskowałem, iż miał dla mnie wielkie uszanowanie. Widocznie gotów był uważać mnie za cud świata.
Las wnet się skończył i jechaliśmy przez szeroki i płaski ugor, który dawał naszym koniom dużo wolnego pola. Ciekawość gospodarza znowu się obudziła.
— Effendi — zaczął — ja będę mógł dzisiaj jeszcze powrócić?
— Trudno będzie.
— Czemu?
— Bo chcesz zabrać z sobą pieniądze.
— Naturalnie.
— W takim razie dłużej będziesz musiał zabawić. Trzeba wprzód dostać w ręce tych łotrów, zanim odbierzemy im pieniądze.
— Ale ty wiesz, gdzie oni!
— Nie.
— Hadżi mię o tem zapewnił.
— Nie daj mu nic w siebie wmówić. Wiem tylko, że się kryją w Ostromdży, nic więcej. Będę musiał ich szukać.
— W takim razie zapytamy o nich.
— To byłoby daremne. Nie pokażą się chyba nikomu.
— Waih! Więc ich nie znajdziemy!
— Może jednak. Jestem na tropie.
— Czy tu na ziemi?
Poczciwiec słyszał od Halefa, że jestem zręczny w rozpoznawaniu śladów. Teraz myślał, że jest coś takiego przedemną na ziemi.
— Nie — odrzekłem i wskazałem na czoło. — Tu leży trop, za którym pójdę. Czy znasz dobrze Ostromdżę?
— Tak, przecież to miasto najbliższe.
— Czy jest tam góra?
— Nawet wysoka.
— A na niej ruina?
— Cała kupa gruzów.
— Z czego?
— Tego dobrze ludzie nie pamiętają. Bułgarzy twierdzą, że mieli tu niegdyś wielkie państwo i że w tym zamku mieszkał jeden z ich sławnych książąt. Później nadciągnęli wrogowie, którzy zamek zdobyli, a potem zburzyli.
— Zapewne Turcy?
— Tak przypuszczają niektórzy. Inni natomiast są zdania, że to Grecy.
— To nam wszystko jedno. Czy łatwo się dostać do ruiny?
— Bardzo łatwo.
— A nie zakazano tam wychodzić?
— O nie. Wolno każdemu, ale mimo to tylko niewielu odważa się na to.
— Dlaczego?
— Bo na górze czyhają złe duchy.
— Ach tak! No, to przypatrzymy się im!
— Eifendi, czy oszalałeś?
— Bynajmniej. Oddawna już tęskniłem za widokiem takiego ducha. Cieszę się teraz, że spełni się moje życzenie.
— Panie, daj temu spokój!
— Ba! Spróbuję jednak.
— Zważ, że za dnia ducha nie znajdziesz!
— Nie będę go też w dzień szukał.
— O Allah! Chcesz tam iść w nocy?
— Prawdopodobnie.
— To już nigdy na dół nie wrócisz. Duchy cię zgubią!
— Ciekaw jestem, jak się do tego zabiorą.
— Nie drwij, effendi! Złym duchom obojętne jest niestety, czy umiesz zmierzyć księżyc i słońce, jak i to, z którego jadłeś sułtańskiego talerza. Nie pytają wogóle o nic, lecz pochwycą cię za czuprynę i wykręcą ci twarz na plecy.
— Oho!
— Tak, tak! — rzekł, kiwając głową.
— Czy zdarzały się już takie wypadki.
— Kilkakrotnie!
— Na górze w ruinie?
— Tak. Znajdowano o świcie ludzi pomiędzy gruzami z twarzą, przekręconą ku plecom.
— Czy żyli jeszcze?
— Jakże możesz tak pytać? Komu twarz przekręcą do pleców, ten ma już kark złamany. Więc i tamci nie żyli.
— Ach tak! Mówiłeś o ludziach, a nie o trupach. Czy ich tu znano?
— Nie. To byli zawsze obcy. Raz tylko udał się tam mieszkaniec Ostromdży. Był to nowy kawas, który w duchy nie wierzył. Zatknął za pas nóż i pistolety i poszedł tam o zmroku. Spotkał go ten sam los, co owych nieszczęśliwych. Twarz miał czerwono-siną, a język zwieszał mu się z ust.
— Czy dawno się to stało?
— Niema jeszcze dwu lat. Ja sam widziałem tego zuchwałego człowieka.
— Jeszcze za życia?
— Tak, a potem jego zwłoki. To ci chciałem powiedzieć.
— Cieszy mnie to niezmiernie! Opisz mi jego zwłoki!
— Przedstawiały straszny widok!
— Czy to już cały opis, jakiego czekam od ciebie?
— Nie. Owinięto je w stary kaftan, znosząc z góry. Pojechałem rano do miasta, aby kupić tytoniowego nasienia i przybyłem właśnie wtedy, kiedy można było zobaczyć trupa.
— Chciałbym szczególnie wiedzieć, jak wyglądała jego szyja.
Okropnie!
— Opiszże! Czy były rany?
— Nie, ale wyraźne były ślady szponów, którymi go duchy pochwyciły.
— Hm! Czy te szpony wcisnęły się w szyję?
— Jak ty sobie dziwnie to wyobrażasz! Duchy na krew patrzeć nie mogą i ran nigdy nie zadają.Nie zadrasną nawet skóry. Strach mnie zbierał na widok trupa, ale mimoto dobrze się mu przypatrywałem, zarówno jak wielu innych.
— Jaki kształt miały te znaki po szponach?
— Jak długie, wązkie, krwią podbiegłe odciski; dwa z tyłu, a ośm z przodu.
— Myślałem to sobie.
— Czy widziałeś już kogo, zabitego przez duchy?
— Nigdy. U nas duchy nie mordują nikogo. Są spokojnej natury. Jest ich dwa gatunki: niespokojne duchy i lekkoduchy. Tylko pierwszy rodzaj może się stać niewygodnym. Drugi nic złego nie czyni.
— O jakże szczęśliwa jest twoja ojczyzna, że tylko takie duchy posiada! Nasze gorsze, o wiele gorsze! One zaraz kark skręcają człowiekowi i potem się umiera.
— Tak, wierzę mocno, że się umiera.
— Naturalnie! Dlatego proszę cię na Allaha, żebyś w nocy nie szedł na tę złą górę, bo musianoby cię znieść stamtąd jako trupa.
— No, namyślę się jeszcze.
— Tu niema się co namyślać. Gdy mnie pytają, czy chcę zginąć, czy zostać przy życiu, to nie mam się nad czem namyślać. Wybieram życie.
— Dobrze! I ja zostanę przy życiu!
— Tak, to słuszne! Lżej mi teraz na sercu. Napędziłeś mi wiele strachu.
— Więc nie mówmy już więcej o ruinie. Powiedz mi lepiej, czy jest w Ostromdży człowiek, który się zwie Mibarek!
— Oczywiście, że jest.
— Znasz go?
— Bardzo dobrze.
— Czy ja mógłbym go zobaczyć?
— Jeśli jest w domu. Każdemu wolno do niego przychodzić.
— Więc i ty byłeś u niego?
— Często. Zaniosłem mu niejednego piastra.
— Za co?
— Za lekarstwa.
— Ach, to on jest hekim?
— Także nie. To święty.
— Ależ święci nie handlują lekarstwami.
— Czemu nie? Kto mu zakaże? Nikt. Przeciwnie, wszyscy się cieszą, że istnieje stary Mibarek. Gdzie nie poradzi hekim, ani aptekarz, tam on pomoże z pewnością.
— A więc już i ciebie leczył?
— Nawet bardzo często, mnie, moich domowników i moje bydło.
— Jest więc lekarzem dla zwierząt i ludzi. To bardzo zajmujące.
— O, on sam jeszcze bardziej zajmujący.
— Jakto?
— Ma już przeszło pięćset lat.
— Czy się mam zlęknąć?
— Nie potrzebujesz się lękać. To wielka prawda.
— Ale ja temu nie wierzę.
— Nie zdradź się z tem przed nim, bo byłbyś zgubiony!
— Czy tak niebezpiecznie o nim mówić?
— Tak. On ma ducha, który lata wszędzie i podsłuchuje, co się mówi o starym Mibareku.
— To cudowne! Bardzo cudowne! Czy można tego ducha zobaczyć?
— Naturalnie! On go trzyma przy sobie. To bardzo wielki kruk, jak noc czarny.
— Hm! Czy jest także u niego duży, czarny kot?
— Istotnie. Skąd wiesz o tem?
— Przypuszczam. Czy byłeś także w komnacie, w której on swoje środki przyrządza?
— Tak. Ale skąd wiesz, że ma na to osobną komnatą?
— Tego także się domyślam. Czy nie widziałeś tam wypchanych ptaków?
— Tak.
— A węży?
— Także.
— A ropuchy w słoikach? A nietoperze, wiszące u stropu, widziałeś?
— Allah w’Allah! Tak, tak!
— A trupie czaszki i kości?
Za każdem mojem pytaniem malowało się na twarzy jego coraz to większe zdumienie.
— Panie! — zawołał wreszcie. — Czy ty znasz Mibareka?
— Nie.
— Ale wiesz całkiem dokładnie, jak u niego w domu urządzone.
— To pochodzi stąd, że widziałem już innych Mibareków.
— Czyż każdy Mibarek ma taką komnatę?
— Po większej części. Było już wielu takich, co żyli po kilkaset lat.
— A co do tego nie chcesz wierzyć?
— Nie, z pewnością nie.
— W takim razie tego nie pojmuję.
— Czy już długo przebywa u was ten człowiek?
— Nie, dopiero od sześciu lat.
— Tak, tak! Od kiedyż siedzą w ruinie złe duchy?
— O, zawsze, po wszystkie czasy.
— Czy zawsze kręciły ludziom karki?
— Nie. To zaczęło się dopiero od kilku lat.
— To szczególne! Czy nie znasz przypadkiem liczby lat. Byłoby mi to bardzo na rękę.
— Pierwszemu przekręcono głowę twarzą do pleców pewnemu Grekowi, który dzień przedtem był i u mnie z towarami. Nazajutrz rano leżał martwy pod ruiną. Od tego czasu upłynęło pięć do sześciu lat.
— A więc tyle właśnie, ile Mibarek mieszka w Ostromdży. Czy ten stary święty odznacza się jeszcze jakimi innymi przymiotami?
— Nie, prócz tego, że nie je, ani nie pije.
— A mimo to żyje?
— Powiada, że właśnie dzięki temu, że nic nie je, ani nie pije, dożył pięciuset lat. Allah nie je nigdy i dlatego jest wieczny. Mibarek nie miał też nigdy zębów, dlatego właśnie, że nie jadł nigdy.
— A może je utracił?
— Nie, nie! Kto go o to poprosi, temu pokazuje usta. W dziąsłach niema luki ani śladu zęba.
— Więc zaczynam wierzyć, że jest świętym.
— Jest nim, to pewne. Allah go miłuje i nadał mu władzę robienia się niewidzialnym.
— Rzeczywiście? To wcale osobliwa właściwość! A przedtem powiedziałeś, że Mibarek nie ma żadnych innych właściwości.
— Jeżeli przez to słowo takie dary rozumiesz, to ma kilka całkiem szczególnych właściwości.
— Może objaśniłbyś mi niektóre z nich?
— Nie przychodzi mi na myśl odrazu. O nim tyle można powiedzieć, że się aż w głowie kręci.
— Czy byłeś kiedy świadkiem tego, jak się niewidzialnym uczynił.
— Zdaje mi się!
— Opowiedz to!
— Wiedziałem, że syn mego sąsiada, naprzeciw mnie mieszkającego, był chory i że miał go odwiedzić Mibarek. Żona moja cierpiała na ostre bóle głowy, i chciała, żeby jej napisał amulet. Dlatego, kiedy spodziewano się przybycia Mibareka, stanąłem w bramie mego podwórza. Gdy nadszedł, zawołałem go po imieniu, ale on nie odpowiedział. Zawołałem powtórnie, a gdy znowu się nie odezwał, podszedłem przez drogę ku niemu, pozdrowiłem go i powiedziałem, że żona moja potrzebuje jego pomocy. Spojrzał na mnie bardzo groźnie i zapytał, za kogo go uważam. Gdy go nazwałem wielkim świętym, wyśmiał mnie, ale nie dał żadnej odpowiedzi i wszedł na dziedziniec sąsiada. Czekałem długo, długo, ale nie pokazał się więcej. Tylko kaleka Buzra, którego nie widziałem wcale wchodzącego, wyszedł, kulejąc na swoich dwu kulach. Gdy potem wstąpiłem do sąsiada i zapytałem o świętego, odpowiedział, że go tam wcale nie było. Przysiągłbym, że w moich oczach wszedł tam, a sąsiad przysiągł, że był u niego tylko kaleka. Stary Mibarek zniknął. Cóż ty na to, effendi?
— Najpierw nic.
— Czemu najpierw?
— Aby sobie sąd słuszny wyrobić, należałoby świętego przez dłuższy czas obserwować. Ale rzecz da się może wytłumaczyć całkiem poprostu.
— Jak, effendi?
— Święty wszedł do sąsiada przodem, a opuścił dom tyłem.
— Tego nie mógł dokazać. Dziedziniec leży z przodu, a za domem niema ogrodu, ani żadnego wyjścia. Brama, którą wszedł, była jedyną drogą powrotu.
— Może się ukrył.
— Gdzież? Domek sąsiada taki mały, że nie uszedłby uwagi innych nikt, kto chciałby się tam ukryć.
— W takim razie rzecz jest istotnie wysoce tajemnicza. Nie umiem jej wytłumaczyć.
— Można wytłumaczyć, ale tylko tak, jak ja wspomniałem poprzednio. Mibarek może się robić niewidzialnym. Nie wierzysz?
Cała historya była oczywiście oszustwem, ale czy miałem sprzeczać się z gospodarzem, wyposażonym wprawdzie wcale dobrze umysłowo, ale opętanym przesądami Wschodu? Może było nawet lepiej zostawić go z jego zapatrywaniami. Odrzekłem przeto:
— Kto nie myślał nad takiemi sprawami, ani ich nigdy nie widział, ten nie może ani potwierdzić tego, ani temu zaprzeczyć.
— Ale ja potwierdzam! — zauważył Halef, który przysłuchiwał się wszystkiemu, rzucając mi niejedno chytre spojrzenie.
— Ty? Więc wierzysz w to?
— Mocno.
— To mnie dziwi.
— Czemu, zihdi?
— Bo i ty, o ile wiem, nie poznałeś jeszcze nikogo, ktoby się umiał robić niewidzialnym.
— Ja? Nie poznałem? O jakże ty się mylisz!
— No i kiedyż to zawarłeś taką znajomość?
— Bardzo często. Ostatni raz nawet dzisiaj.
Przewidywałem, że zamierza znowu popełnić jakąś śmieszność. Zamilkłem więc. Ale Turek podniecił się natychmiast. Myślał, że dostanie dowód dla swego zabobonu i zapytał czemprędzej:
— Dzisiaj? Może po drodze?
— O nie!
— A zatem u mnie?
— Odgadłeś.
— Allah! U mnie miałby być ktoś, co tak prędko stał się niewidzialnym?
— Tak, u ciebie.
— Czy i ja go widziałem?
— Naturalnie.
— Czy jeden z tych dwu zbójów?
— Ani im się śniło.
— Któż taki?
— Placek z jaj. Widziałeś całkiem wyraźnie, że wlazł we mnie, a potem zniknął.
Gospodarz przybrał najpierw wyraz wielkiego zdumienia, potem rozczarowania, a w końcu nawet gniewu, i zawołał do małego:
— Hadżi, twierdzisz, że byłeś w Mekce, świętem mieście proroka?
— Tak jest w istocie.
— Nieprawda.
— Chcesz mnie obrazić?
— Nie, a jednak powiadam, że nieprawda.
— Spytaj mojego zihdi! On wie całkiem dobrze, bo był...
Rzuciłem nań ostrzegawcze spojrzenie: tak, że utknął w połowie zdania. Gospodarz jako mahometanin, nie powinien był wiedzieć, jaką mieliśmy przygodę w świętem miejscu mahometan.
— Jeżeli nawet effendi potrafi to udowodnić dziesięć razy — odrzekł Turek — mimo to nie uwierzę.
— Czemu nie?
— Bo pobożny hadżi nie zadrwiłby sobie z tak wiernego. Uważałem cię za dobrego i szczerego człowieka, a ty jesteś nicpoń, który myśli tylko o figlach.
— Posłuchaj, synu tej pięknej rzecznej doliny, czy wiesz, jak ja się nazywam?
— Przecież to już słyszałem!
— No, jak?
— Halef.
— To imię, którem pozwalam wołać siebie tylko zaufanym przyjaciołom. Dla innych nazywam się hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah. Zapamiętaj to sobie!
— Takiego długiego imienia nikt sobie nie zapamięta, przynajmniej ja nie.
— To dowodzi tylko, że umysł twój jest bardzo ograniczony, ale skoro słyszysz, jak słynne mam imię, to nauczysz się myśleć o mnie inaczej. Jestem pobożnym synem proroka, ale jestem tego przekonania, że życie nie składa się z samych ćwiczeń w modlitwie. Allah chce, żeby się dzieci jego radowały. Niema w tem grzechu zrobić sobie żart, który nikomu nie szkodzi. Skoro mnie z powodu takiego żartu nazywasz zaraz nicponiem, to jest to dla mnie zniewagą, którą właściwie tylko krwią można zmyć. Ponieważ jednak jesteś naszym gospodarzem i winniśmy ci wdzięczność, przeto tym razem połknę swój gniew i przebaczę ci.
Przedstawił to w sposób tak zabawny, że się gospodarz musiał roześmiać. Pojednanie nie dało długo na siebie czekać.
— Czy uważasz wiarę moją za śmieszną? — spytał mnie oberżysta.
— O nie! Czy człowiek wierzy w coś prawdziwego, czy też fałszywego, biorę poważnie i jedno i drugie. Może zobaczę starego Mibareka i wytworzę sobie potem zapatrywanie. Gdzie on mieszka właściwie?
— Na górze.
— Ach! Czy koło ruiny?
— Nie koło niej, lecz w niej samej.
— Toż to... tak, to mnie bardzo zajęło. Czemuż się tam wyprowadził?
— Aby złe duchy wypędzić.
— Ale mu się to niestety nie udało.
— O właśnie!
— Wszak pokazują się ciągle i przekręcają ludziom głowy twarzą do pleców.
— Tylko niektóre z nich. To duchy bardzo potężne. Nikt, nawet Mibarek nie zdoła ich odrazu zmusić do zniknięcia, zwłaszcza że jest tylko jedna noc w roku, w której można do duchów przystąpić.
— Która?
— Nie wiem. W każdą taką noc zwalczył stary jednego ducha; a zatem jednego na rok.
— To razem sześć.
— Tak. Jeśli je zechcesz zobaczyć, to ci pokażą.
— Ach, więc można je jeszcze widzieć?
— Oczywiście ich trupy.
— Więc duchy miały także i ciała?
— Tak, bo inaczej nie mogłyby się zjawiać śmiertelnikom! Zwykle są bez ciała, ale gdy się chcą pokazać, przyoblekają się w ciała i właśnie wtedy można je złapać, zatykając wszystkie otwory tak, że się wymknąć nie potrafią.
— To dla mnie coś nowego. Oglądnę sobie zwłoki tych sześciu duchów napewno.
— Ja cię zaprowadzę. Pójdę także na górę i do ruiny, skoro tego zażądasz, ale tylko za dnia. W nocy nikt mnie tam nie zaciągnie.
— Może nikt nie będzie od ciebie wymagał takiego bohaterstwa. Ale mam się jeszcze o coś innego spytać. Czy byłeś już kiedy w Radowicz?
— Tak, nawet bardzo często. Byłem i dalej.
— Czy znasz miejscowość Zbigancy?
— Byłem tam tylko raz przez jedną godzinę. To mała nora, leżąca pomiędzy dwoma rzekami.
— Znam te rzeki obydwie. To Bregalnica i Sletowska. Czy masz tam znajomych?
— Niewielu.
— A rzeźnika Czuraka znasz?
— Nie.
— To wielka szkoda!
— Czemu, effendi?
— Chciałem się o nim czegoś od ciebie dowiedzieć.
— Zapytamy o niego w Ostromdży. Znajdę już kogoś, co go zna.
— Zostaw to lepiej mnie. To pytanie musi być bardzo ostrożne. Nikomu nie wolno wiedzieć, że ja się nim zajmuję. Tam w górze, w okolicy Zbigancy, musi się znajdować miejsce, zwane chatą w parowie. Czy słyszałeś już tę nazwę?
— Coś mi tak.... ale nie mogę sobie przypomnieć.
— Więc niech tak będzie, jak gdybym cię wcale o to nie pytał.
— Czy łączy się z tem jaka tajemnica?
— W istocie.
— Patrz, więc i ty masz tajemnice! Jesteś tylko powściągliwy i nie zdradzasz się z niemi. Gdy zaś ja opowiadam o moich, to mnie wyśmiewasz, jak naprzykład dopiero co, kiedy mówiłem o Mibareku.
— Tam nie szło o tajemnicę, lecz o cuda najoczywistsze.
— O, takich cudów można więcej widzieć na nim. Jest naprzykład tak chudy, że, gdy chodzi, słychać chrzęst kości.
— Nie może być!
— Mówię prawdę. Każdy to słyszał.
— I ty także?
— Na własne uszy.
— Ciekaw jestem, czy i ja usłyszę ten chrzęst kości.
— Całkiem dokładnie, jeśli tylko będziesz uważał.
— Jak on się ubiera?
— Ma tylko trzy części ubrania. Stary szal, który zakłada jako pas na nagie ciało, stary szeroki kaftan z mnóstwem kieszeni i starą chustę na głowie.
— Nie nosi butów, ani sandałów?
— Nigdy, nawet w zimie.
— Więc nie jest widocznie przyjacielem zbytku w żadnym kierunku. Co to? Tu musi ktoś być.
Przybyliśmy w porosłą rzadkiemi zaroślami okolicę. Kary parsknął w ów dziwny sposób, który był dla mnie zawsze pewnym znakiem, że w pobliżu znajduje się człowiek obcy.
Zatrzymałem się i rozglądnąłem dokoła. Nikogo nie zauważyłem. Reszta towarzyszy stanęła także.
— Jedźmy dalej — rzekł Turek. — Co nas to obchodzi, że tu ktoś siedzi?
— Może nic, a może jednak coś. Przywykłem wiedzieć zawsze, kogo mam poza sobą.
— Chcesz może nawet szukać?
— Nie. Koń mój mi powie.
— Allah! Zapytasz go?
— Tak.
— I on odpowie?

— Jasno i wyraźnie.

W prawej ręce podniósł kulę i potrząsnął nią groźnie za nami.
— Jak oślica Balaama! Coza cud! A moim cudom nie chcecie wierzyć!

— To nie cud, bo kary nie da mi odpowiedzi w moim, lecz w swoim języku, jak to zaraz zobaczysz. Uważaj!
Rozmawialiśmy oczywiście pocichu. Podpędziłem konia naprzód o kilka kroków i posłuchał bez najmniejszego oporu. Na lewo poszedł też dobrowolnie, ale gdy zwróciłem go w prawo, parsknął znowu, zaczął strzyc uszyma i kręcić ogonem.
— Widzisz — rzekłem do gospodarza. — Tam ktoś jest po prawej stronie. Kary mi to powiedział. Popatrzę.

W przekonaniu, że zobaczę rabusia, wpędziłem karego w zarośla. Po kilku krokach ujrzałem człowieka, zwietrzonego przez konia. Miał na sobie ubiór i broń kawasa, leżał wygodnie na miękkiej trawie i gryzł cybuch. Po jego minie, pełnej zadowolenia z siebie, widać było, że żyje w najlepszej zgodzie z Bogiem, światem i samym sobą. Nawet tak niespodziane zjawienie się pięciu jeźdźców nie wyprowadziło go widocznie z równowagi. Wyrwaliśmy go pewnie z głębokiej drzemki.
— Allah z tobą! — pozdrowiłem go.
— I z wami! — odpowiedział.
Zauważył już resztę przybyłych za mną.
— Kim jesteś przyjacielu?
— Czyż tego nie widzisz?
— Kawasem?
— Tak, policyantem wielkorządcy, do którego świat cały należy. Niech mu Allah błogosławi!
— Słusznie! W takim razie i na ciebie spadnie cząstka błogosławieństwa.
— Ale skąpo! A i tej cząstki nawet nie wypłacają punktualnie.
— Gdzie służysz?
— W Ostromdży.
— Ilu tam masz kamratów?
— Jeszcze dziewięciu.
— To jest was dziesięciu kawasów. Czy macie dużo do czynienia?
— Bardzo wiele. Ludzkość jest niedobra. Czyny złych nie dadzą nam spocząć, ani usnąć. Biegamy po całych dniach i nocach, aby zbrodnie wykorzenić.
— Tak, zaskoczyliśmy cię właśnie podczas takiej bieganiny.
Ta ironia nie pozbawiła go zimnej krwi, bo odpowiedział na to:
— Biegłem tak, że aż się spociłem, ale tylko w myślach oczywiście. Myśli są szybsze od nóg ludzkich. Dlatego lepiej ich do tej pracy używać, aniżeli nóg. Tak nie umknie nam żaden złoczyńca.
— Znakomicie zapatrujesz się na swe powinności.
— Tak, biorę je zawsze poważnie, bo to mój obowiązek.
— Teraz właśnie biegłeś za kimś.
— Tak.
— Za kim to?
— Czy cię to co obchodzi?
— Nie.
— A dlaczego pytasz?
— Bo mi się podobasz i jesteś filozofem, od którego można się czegoś nauczyć.
— Ja nie wiem dobrze, kto to ten failozuf, ale nie wątpliwie widziałem go już gdzieś. Ze słów twoich wnioskuję z łatwością, że to człowiek niezwykły i mądry, bo powiadasz, że od niego można się czegoś nauczyć. Dlatego cieszy mnie to, że wyświadczasz mi zaszczyt, przyrównywając mnie do niego. Odznaczasz się układnymi obyczajami i miłem obejściem. Czy jesteś stąd?
— Nie.
— A skąd?
— Z dalekiego kraju, położonego na zachód.
— Ach, znam ten kraj; to Indye!
— Jesteś niepospolitym gieografem; ja myślałem że zachód leży w innym kierunku.
— Nie, zachód jest w Indyi. To jedyny kraj, gdzie może być zachód; zresztą nigdzie niema dlań miejsca. Skoro jednak stąd nie pochodzisz, to nakazuje mi mój obowiązek zapytać cię o paszport. Czy masz go?
— W kieszeni.
— Pokaż.
Ponieważ podczas tego wezwania pozostał spokojnie na swojem miejscu i dalej palił fajkę, odpowiedziałem:
— Nie przyjdziesz tutaj, by zobaczyć?
— Nie, to nie uchodzi.
— Czemu nie?
— Nie mogę narażać na szwank mej godności.
— Słusznie! Ale ja taksamo nie mogę narażać swojej.
— A więc pytanie, która z nich większa? Moja w każdym razie.
— Jakto?
— Po pierwsze jestem policyantem, a ty jesteś cudzoziemcem. Po drugie ojczyzna twoja leży na zupełnie fałszywym zachodzie, więc muszę przyjąć, że u was wszystko fałszywe, paszporty także. Aby fałszywy paszport oglądnąć, nie ruszę nawet palcem, a tem mniej siebie.
Musiałem się roześmiać.
— Jesteś urzędnik niezrównany — odrzekłem. — Zdanie twoje o powinnościach twego stanu jest tak znakomite, że możnaby pomyśleć, iż sam prorok ci je dyktował.
— Skoro tak sądzisz, to zsiądź z konia i wylegitymuj się przedemną.
Zsiadłem istotnie, wyjąłem srebrniaka i podając mu go, rzekłem:
— Oto mój paszport.
Przypatrzył się monecie, zdziwił się radośnie, wyjął teraz dopiero z ust fajkę i zawołał:
— Dziesięciopiastrówka, prawda?
— Przecież widzisz!
— To mi się jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło, nawet w Stambule. Panie, obyczaje twoje są jeszcze wytworniejsze, niż myślałem. Czy twoi towarzysze nie wylegitymują się także?
— Wszak to niepotrzebne.
— O ileż?
— Przypatrz się lepiej memu paszportowi! Wystawiony dla nas wszystkich.
— To nie dobrze. Padyszach powinien wydać rozkaz, żeby każdy obcy z osobna wykazywał się takim; paszportem.
— Może to później uczyni. A zatem byłeś w Istambule.
— Kilka lat.
— A od kiedy tu jesteś?
— Dopiero od dwu tygodni.
— To zrozumiałe, dlaczego nie znasz tego mego towarzysza, który pochodzi tu z okolicy. — Wskazałem przytem na gospodarza. — Widzisz więc, że nie wszyscy tu jesteśmy obcy. Czy pozwolisz nam dalej jechać?
Wbrew temu pytaniu miałem zamiar zostać tu jeszcze trochę. Odpowiedział, jak się spodziewałem:
— Bardzo chętnie, ale jeśli ci się podoba, możesz jeszcze chwilę zabawić. Chętnie rozmawiam z ludźmi, których zachowanie się mnie zachwyca.
— Ja niemniej cieszę się twojem. Czy wolno zapytać, za kim to tak w myślach śpieszyłeś?
— Zrobiłbym ci tę grzeczność, ale bardzo ciężko mi mówić.
— Nie uważam tego.
— O przecież! Gdy się tak pędzi w myślach, to pot występuje na człowieka, a w płucach brak oddechu. Czy nie masz czego na ochłodę mego rozpalonego języka?
Zrozumiałem go bardzo dobrze, ale spytałem:
— Czego używasz najchętniej?
— Zimnego kruszcu; na przykład trochę srebra To chłodzi doskonale.
— Jakiej wielkości?
— Tylko pięciopiastrówek.
— W takim razie mogę ugasić twe pragnienie z łatwością. Oto masz jedną.
Wyjąłem pięciopiastrówkę i podałem mu. Schował ją do kieszeni, zamiast przyłożyć do gorącego języka, i rzekł:
— Teraz mi łatwiej mówić, niż przedtem. To szczególna rzecz. Kto tego nie zna, ten nie zrozumie takiego położenia. Gdy się musi czekać na żołd miesiącami, to trudno żyć i mówić, zwłaszcza, gdy się musi tak jak ja skakać. Mam pochwycić nie jednego, lecz aż trzech zbrodniarzy.
— To wielkie wymaganie!
— Tak wielkie, że od rana już tutaj leżę i namyślam się, jak się mam zabrać do schwytania tych łotrów. Czy to nie straszne?
— Bardzo!
— Spodziewam się jednak, że w tych dniach wpadnę na dobry pomysł.
— Ale czy władza nie będzie przypuszczała, że już następujesz zbrodniarzom na pięty?
— Czynię to przecież!
— Tak, w myślach! Ale możnaby sądzić, że ścigasz ich także nogami.
— Nie, tego nikt rozumny nie pomyśli. Gdybym był biegł od rana bez wypoczynku, byłbym znużony i zziajany i nie złowiłbym mimoto przestępców. Lepiej zrobiłem, że się tu położyłem i zastanawiałem się nad tem, jak już daleko mogli ujść.
— Czyż nie wiesz, dokąd uciekli?
— Któż to może wiedzieć?
— Nie znasz nawet kierunku?
— Powiedziano, że się udali do Doiran, ale dla mądrego jasnem jest, że złoczyńcy nie zdradzili się z tem, dokąd zwrócą się po spełnieniu czynu.
— Masz zupełną słuszność. Czyż nie dano ci żadnych wskazówek?
— O tak. Jadą na siwkach i ukradli sto funtów, oraz rzeczy ze złota. Myślę właśnie nad tem, jak się zapomocą tych siwków i tych stu funtów będę mógł dobrać do tych opryszków.
Powiedział to z tak zabawną ironią, że omal głośno się nie roześmiałem. Pytałem dalej:
— A zatem twoi towarzysze zajmują się rozmyślaniem nad tymi siwkami?
— Ani nie myślą, bo nic o tem nie wiedzą.
— Czy prefekt policyi nie wtajemniczył ich w to?
— Nie.
— I nie wysłał nikogo za złodziejami?
— Nie.
— Ale powinien był to przecież zarządzić!
— Tak sądzisz? On jest wręcz innego zdania. Zawezwał mnie do siebie, ponieważ jestem jego najlepszym i najbystrzejszym tropicielem i dał mi sześć dni czasu do namysłu nad tą sprawą. Spodziewam się jednak, że prędzej będę z tem gotów. Dlatego udałem się w samotność i naradzam się w duchu sam z sobą poważnie. Moi kamraci nic się nie dowiedzieli, bo nic o tem wogóle wspominać nie wolno. Skoro złodzieje usłyszą, że ich ścigamy, będą zdzierać coraz dalej, a nam pozostanie szukanie.
— A jeśli do tego czasu wydadzą pieniądze?
— To taką będzie wola Allaha, a nikt rozumny nie będzie się temu sprzeciwiał.
Podczas całej tej rozmowy zauważyłem u gospodarza pewne rozdrażnienie. On był pewny, że cały istniejący aparat policyjny jest już w ruchu, aby mu dopomóc do odzyskania pieniędzy. Teraz przekonał się ku swojemu zdumieniu, że zawiadomiono tylko jednego kawasa, a i ten jeden otrzymał termin kilku dni, ale nie na złapanie złodziei, lecz do namysłu nad sprawą.
Tymczasem ten obrał sobie samotne miejsce na pobyt i prowadził osładzany cybuchem idyliczny żywot. Pędził, jak to sam wygodnie określił, w myślach za złodziejami.
Tego było okradzionemu za wiele. Chciał się kilka razy wmieszać do rozmowy, ale przeszkodziły mu w tem moje proszące spojrzenia i znaki. Teraz jednak nie mógł już dłużej zapanować nad gniewem. Zeskoczył z konia, przystąpił do leżącego wciąż jeszcze na ziemi i ssącego cybuch kawasa i krzyknął:
— Co ty mówisz? Allah chciał tego?
— Tak — odrzekł zapytany, nie przeczuwając niczego.
— Żeby zużyto pieniądze?
— Jeżeli znikną, to chciał tego.
— Tak! Pięknie! Wspaniale! To przepyszne! Czy wiesz, gdzie je ukradziono?
— Zdaje mi się, że w Dabili.
— Mnie się także tak zdaje. A u kogo?
— U człowieka, który się zwie Ibarek.
— Czy znasz go?
— Nie.
— A więc go poznaj!
— Naturalnie, gdy mu przyprowadzę złodziei.
— Nie! Zaraz, natychmiast go poznaj! Popatrz się na mnie! Kto ja jestem?
— To mi jest całkiem obojętne. A ciebie co ta sprawa obchodzi?
— Wiele, naw et bardzo wiele! Nazywam się Ibarek, jestem tym okradzionym!
— Ty? — spytał kawas zdumiony, nie ruszając się z miejsca.
— Tak, ja!
— To dobrze! To mnie cieszy! Mam ci powiedzieć coś bardzo ważnego.
— Cóż takiego?
— Nie chowaj na przyszłość pieniędzy tam, gdzie je mogą znaleźć złodzieje!
— Maszallah! Co to za człowiek! Effendi, co ty na to? Co mam zrobić?
To gniewne pytanie do mnie było zwrócone, ale ja nie umiałem na nie odpowiedzieć. Mały Halef oburzał się nie mało na zachowanie się i spokój kawasa. O ile o samą rzecz nie wiele dbał osobiście, o tyle zbyt choleryczny miał temperament, aby się temu przypatrywać spokojnie. Kręcił się już w siodle oddawna. Teraz jednak zeskoczył i odpowiedział za mnie:
— Co masz zrobić? Ja ci zaraz pokażę! Przystąpiwszy tuż do kawasa, krzyknął wściekle:
— Czy wiesz, jak się należy zachowywać wobec obcego dostojnego effendiego i jego towarzyszy?
— Wiem bardzo dobrze. Czemu do mnie tak ryczysz?
— Bo nie wiesz właśnie, dlatego mam zamiar nauczyć cię tego. W stań w tej chwili!
Powiedział to głosem rozkazującym. Organ bezpieczeństwa uśmiechnął się pogardliwie, potrząsnął głową i zapytał:
— Co mówisz, mały?
To była oczywiście największa zniewaga dla hadżego. Nie pozwolił się jeszcze nigdy nazwać małym bezkarnie.
— Co jestem? — spytał z wściekłością — Mały? Ja ci pokażę, jaki jestem wysoki i długi, gdy do tej wysokości dodam ten harap. Wstań, wstań, bo zaraz ci pomogę!
Wyrwał harap zza pasa.
Teraz zachwiała się równowaga kawasa. Usiadł, podniósł groźnie rękę i rzekł:
— Odłóż bat! Tego nie znoszę, karle!
— Co? I karłem jestem? O, ten karzeł udowodni ci zaraz, że znosisz bat całkiem dobrze. Masz — masz — masz — masz!
Zamachnął się, a za każdem „masz“ zlatywał harap ze świstem na plecy kawasa.
Biedak siedział jeszcze przez chwilę, zdrętwiały ze zdumienia nad zuchwalstwem hadżego. Potem zerwał się nagle, ryknął z wściekłości i rzucił się z zaciśniętemi pięściami na Halefa.
Stałem podczas tego spokojnie, oparty ręką o siodło. Kawas był silnym mężczyzną, ale nie myślałem śpieszyć hadżemu na pomoc. Zbyt dobrze go znałem. Skoro już sprawa dostała się w jego ręce, a raczej pod jego harap, musiał ją sam doprowadzić do końca. Dotknęłaby go boleśnie wszelka interwencya, nawet moja. Wiedziałem zaś na pewne, że mimo nizkiego wzrostu przewyższał kawasa znacznie siłą fizyczną i zręcznością.
Ten drugi chciał się wprawdzie rzucić na niego, ale zatoczył się wstecz zaraz po pierwszym kroku. Mały przyjął go krzyżowymi ciosami tak szybkimi, że harap utworzył jakby mur, przez który nieprzyjaciel nie mógł się dostać. Razy padały nań gęsto jak grad; na plecy, łopatki, ramiona, boki, biodra i nogi. Był niemal osnuty ruchami harapa, przyczem Halef wystrzegał się uderzeń w głowę.
Im mniej kawas się bronił, tem głośniejsze było jego wycie. W reszcie doszło do tego, że stał spokojnie, przyjmując ciosy bez ruchu i rycząc przytem jak tygrys.
— Tak! — zawołał wreszcie Halef, spuszczając harap. — Masz zapłatę za dobrą radę, którą dałeś okradzionemu. Jeżeli masz jeszcze trochę mądrości w mózgu, to powiedz nam, a zapłata zaraz nastąpi. A jeśli chcesz mnie jeszcze raz nazwać karłem, to zrób to wkrótce. Pozostaje mi właśnie trochę czasu do dalszego ciągu wypłaty.
Kawas milczał; wił się tylko z bolu, przyczem wzrok jego, pełen wściekłości, spoczywał na Halefie. Wydał z siebie tylko kilka nieartykułowanych tonów, potem zaczął, jak się zdaje, ubolewać nad obrazą wspomnianej przez siebie godności stanu. Wyprostował się i zawołał:
— Człowiecze, ty chyba jesteś szalony! Jak śmiesz bić kawasa wielkorządcy?
— Cicho bądź! Obiłbym tak samo i wielkorządcę, gdyby się odważył tak wobec nas się zachowywać. Czemże ty jesteś właściwie? Żołnierzem, policyantem, sługą każdego z poddanych. Poza tem nie jesteś niczem, zupełnie niczem!
Wyglądało tak, jak gdyby Halef poczuł znowu wielką ochotę wprawić harap w ruch. Ukarany nie chciał do tego dopuścić i odrzekł:
— Ciągłe obelgi! Ty mnie obrazić nie możesz. Nasza instrukcya nakazuje nam względność dla ludu...
— Jakiego ludu? — przerwał mu hadżi. — Czy my jesteśmy ludem?
— A czem?
— Czem? Czyś ty ślepy? Przypatrz się mnie! Czy nie widać po mnie, kim jestem?
— Ja nic nie widzę!
— W takim razie rzeczywiście jesteś ślepy i głupi. Powiem ci, kto jestem. Jam jest hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah! A jak tobie na imię?
— Nazywam się Selim.
— Selim! Nic więcej?
— Jakżeż mam się jeszcze nazywać? Selim wystarczy.
— Selim wystarczy! Tak, tobie oczywiście wystarczy, tobie, który jesteś kawasem i niczem więcej!
Trudno przypuścić, żeby policyant był wiedział o zwyczajach Arabów dodawania do swego imienia imion przodków. Im dłuższe takie imię, tem dumniejszy ten, który je nosi.
— Czy sądzisz, że kawas to już tak zupełnie nic? — zawołał.
— Milcz! — odparł mały. — Kawasowi, który się tylko Selim nazywa, nie wolno nic mówić. Popatrz, jacy tu ludzie stoją!
Wskazał na Omara i mówił dalej:
— To jest Omar Saban If el Habadżi, Ben Abu Muza Dżafar es Sofi Otalan Ibn Awicenna Ali Nafis Abu Merwan el Hegali!
Potem wskazał na Oskę i rzekł:
— A ten sławny wojownik nazywa się Osko Abd el Latif Mefari Ben Mohammed Hassan el Dżazeris Ibn Wahab Alfirat Biruni el Seirafi! Czy wiesz już?
Przemocą powstrzymywałem się od wybuchu głośnego śmiechu. Obaj wcale się tak nie nazywali, ale aby wzbudzić podziw u kawasa, wymienił mały hadżi mnóstwo imion i przodków, o których Osko, ani Omar przez całe swoje życie pojęcia nie mieli. A czynił to z taką powagą, arabskie imiona wypadały mu z ust z taką szybkością i wprawą, że policyant stał zupełnie oszołomiony, jak gdyby każde imię było kulą, która w niego trafiła.
— Odpowiedzże! — zawołał Halef, podniecony w wysokim stopniu. — Czy ci mowę odjęło, człowiecze, zadowolony z jednego imienia? Czyż nie masz żadnych więcej prócz tego i żadnych przodków? Jak się nazywał ojciec i dziadek twojego ojca? Czy nie dokonali żadnych czynów, czy byli zbrodniarzami i tchórzami, że wstydzisz się podać nam ich imiona? A może wcale się nie urodziłeś i wymknąłeś się tylko w pochmurny dzień z łapki na myszy? Spojrzyjno na nas! Tu stoją mężowie!
Kawas ciągle jeszcze nie wiedział, co ma odrzec właściwie. Zarzuty małego spadały nań jak gromy.
— Przypatrz się także temu! — rzekł Halef wskazując na gospodarza. — To nie Arab lecz Turek, a przecież nie nazywa się tylko Selim, lecz Ibarek el konakdży, Ibarek oberżysta. Jemu ukradziono sto funtów. A co możnaby ukraść tobie, który nie posiadasz nic oprócz imienia Selim?
— Oho! — zawołał wreszcie traktowany z taką pogardą kawas. — Ja też żebrakiem nie jestem, ja mam swój urząd i...
— Urząd! Cicho bądź ze swoim urzędem! Widzieliśmy, jak twój urząd należy pojmować. Zdaje się, że polega on na ustawicznem odpoczywaniu w trawie i wykradaniu Allahowi dni i tygodni. Ale ja was napędzę do pracy, próżniaki! Pójdę do prefekta i takiego mu naleję sadła za skórę, że będzie podrygiwał palcami u rąk i nóg! Spiesz natychmiast do miasta. Jeśli się za pół godziny nie stawisz u prefekta, każę cię utopić w najgłębszej wodzie, a ponad to zastrzelić z armaty. My teraz wyruszamy. Nie myśl, że ci na żarty wydaję ten rozkaz! Przekonasz się o tem jeszcze!
Kawasowi otworzyły się usta ze zdumienia.
— Co? — wybuchnął. — Ty mi rozkazujesz? Ty?
— Tak. Czy nie słyszysz?
— Czy masz do tego prawo?
— Coza pytanie! Oczywiście, że musisz mnie słuchać. Jesteś Selim Bezimienny, a jam jest hadżi Halef Omar, Ben hadżi Abul Abbas...
— Wstrzymaj się, wstrzymaj! — przerwał mu kawas, zatykając sobie uszy rękoma. — Twoje imię to wąż tak długi, że zachodzi obawa uduszenia przez niego. Tak, idę natychmiast do miasta, ale nie dlatego, że ty mi każesz, lecz aby cię przed prefektem oskarżyć. Obiłeś sługę wielkorządcy. Za to poniesiesz karę, jaka nikogo tu jeszcze nie spotkała.
Zabrał rzeczy z ziemi i zniknął w zaroślach. Czy bał się nowego wybuchu energii hadżego, czy też dyszał istotnie zemstą za wycierpianą chłostę? Chyba jedno i drugie.
— Ale goni! — rzekł Halef z zadowoleniem. — Jak się sprawiłem, zihdi?
Spojrzał na mnie, jakby oczekiwał pochwały. Tymczasem został skarcony dotkliwie:
— Źle, bardzo źle sobie postąpiłeś. Palnąłeś już niejedno głupstwo, ale dziś chyba największe!
— Zihdi, czy to na seryo?
— Zupełnie.
— Ależ on zasłużył na chłostę!
— A czy jej wymierzenie należało do ciebie?
— A od kogóż miał ją otrzymać?
— Od swego przełożonego.
— O Allah! Gdyby on go kazał oćwiczyć, to zasnęliby obaj z pewnością. Nie; kto chce działać, niech działa szybko! Ten człowiek leżał sobie przed nami, jakby był pradziadkiem wielkorządcy, którego muszą czcić wszyscy wierni i niewierni poddani. Ja przeszkodziłem mu w tej przyjemności.
— Nie pomyślawszy jednakże o skutkach.
— Jakież to mają być skutki? Jeżeli nas oskarży przed prefektem, to może się zdarzyć, że i ten poczuje mój harap.
— Halefie, już mi dość tego. Ten kawas zasłużył na skarcenie; to prawda; ale ty powinieneś był zaczekać na to, co ja zrobię. Nie wiemy, jakie grożą nam niebezpieczeństwa, to też było niepojętą wprost głupotą zadzierać się w dodatku z policyą. Szydziłem z tego człowieka, ty mogłeś uczynić to samo. Ty go natomiast obiłeś. Nie poleciłem ci tego, więc nie będę się troszczył o skutki. Nic mnie to nie obchodzi. Bacz, żebyś się z tego wydostał!
Wsiadłem na konia i pojechałem, a za mną towarzysze w milczeniu. Najniżej zwiesił Halef głowę. Wyjaśniało mu się coraz to bardziej, że nam dużo zaszkodził.
Turek, który miał najwięcej powodu do gniewu, jechał obok mnie, nie odzywając się ani słowem. Po chwili dopiero spytał:
— Effendi, czy następstwa mogą się istotnie okazać dla Halefa tak złemi?
— Oczywiście!
— Ale ty go wyratujesz?
— Ani myślę! — odrzekłem, ponieważ Halef słyszał moje słowa. — Stał się winnym oporu władzy i cielesnego uszkodzenia policyanta. Nie ocalę go, jeśli go pochwycą.
— Niech więc umyka!
— Niech robi, lub nie robi, co mu się podoba. Działał bez mego zezwolenia, jak mały chłopak, niezdolny przewidzieć skutków czynu. Niech więc spadną na niego. Ja mu nic nie pomogę.
Nie bez trudu wyraziłem się tak surowo. Bolało to mnie może bardziej, niż hadżego, ale uważałem za konieczne dać mu raz taką nauczkę.
Szedł ze mną wiernie przez wszystkie niebezpieczeństwa — i przez jakie niebezpieczeństwa! Ile razy postawił życie ze mną razem na szali! Porzucił ojczyznę, co więcej Hanneh, ten kwiat kobiet. Serce moje przepełnione było wdzięcznością dla niego, ale on zaczynał być nieostrożnym.
To, że udało nam się niejedno niebezpieczne przedsięwzięcie, że towarzyszyło nam szczęście i że wydobywaliśmy się zawsze z najgorszego położenia, to powiększało zbytnio jego ufność w siebie. Był podobny do małego, ale dzielnego pieska, który ma odwagę rzucić się najsilniejszemu brytanowi na gardło. Jedno kłapnięcie zębami tego olbrzyma zabiłoby go. A właśnie teraz zbliżaliśmy się do niebezpiecznego terytoryum Skipetarów.
W duchu cieszyłem się z tego, że tak dzielnie wytłukł leniwego policyanta. Oczywiście przygotowałem się na to, żeby oddalić od niego skutki tego zajścia, ale uważałem za stosowne przytłumić trochę jego zbytnią pochopność do czynu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.