Więzień (Geffroy, 1907)/CCXXXI-CCXL
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Więzień |
Wydawca | Polskie Towarzystwo Nakładowe |
Data wyd. | 1907 |
Druk | Drukarnia A. Rippera |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L'Enfermé |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Za pośrednictwem Ranca, Blanqui zdołał ogłosić w piśmie Gambetty „Republique française“ opis swej niewoli w forcie du Taureau, opis zresztą z wielkim taktem skreślony i jasnym poglądem na sytuacyę. W tem samem piśmie pojawiło się też sprawozdanie z procesu a wnet potem wspaniałe i pełne odwagi studyum Weissa.
Werdykt, z powodów formalnych zniesiono, proces wznowiono i dnia 29 kwietnia potwierdzono tenże sam werdykt. Blanqui wrócił znów do więzienia w Wersalu gdzie już przesiadywał w latach 1832 i 1833 z Raspailem i Bonniasem skazanymi podobnie, jak on w procecie piętnastu, w roku 1832. Blanqui zgłosił do trybunału najwyższego zażalenie nieważności, twierdząc, że rada wojenna nie była kompetentna do sądzenia go, ponieważ ustanowioną została na podstawie ustawy późniejszej od inkryminowanych faktów. Ale 6 lipca 1872 sprzeciw ten odrzucono. Była to ostatnia jeszcze nadzieja, teraz gdy zawiodła pozostawało jeno pogodzić się z losem.
Czas jakiś zdawało się, że zesłany zostanie do Nowej Kaledonii, ale lekarze sprzeciwili się temu i więzień wysłany został do głównego zakładu karnego w Clairvaux, w departamencie Aube, gdzie go zamknięto 17-go września.
Skazany dożywotnio Blanqui, osadzony został w starem opactwie z XII wieku, przerobionem na więzienie. Jest tu przeszło 140 więźniów zamkniętych za Komunę, a między nimi Lullier, Peyrouton i Fontaine. Reszta, to cała armia więźniów kryminalnych, przeszło 1500 mężczyzn i 600 kobiet. Zakład karny ma przeszło 4 kilometry murów, a mieści się w nim ludność liczna, zajęta wyrobem sukna, materyj jedwabnych, lnianych, bawełnianych, płótna, wyrobem rękawiczek, trzewików, sabotów, wypiekaniem bułek i gotowaniem. Straż składa się z 60 dozorców i oddziału 44 pułku piechoty liniowej.
Blanquiemu ledwo zdaleka dozwolono rzucić okiem na miejsce swego zamieszkania i umieszczono go całkiem osobno, w celi karnej w parterze budynku głównego, oddziale politycznych. Kaźń miała ledwo dwa i pół metra długości, a jeden metr jeno szerokości i bardzo wąskie, niby szczelina okno okratowane. Mało tam było bardzo powietrza i światła. Zazwyczaj nie dłużej tam przebywa więzień, jak parę dni, Blanqui przesiedział ośm miesięcy. Blisko niego siedział Fontaine, były zarządca domen czasu Komuny. Ale ani myśleć o porozumiewaniu się, nawet z siostrami widywać mu się nie zawsze, a z początku prawie wcale nie pozwolono. Tutaj to spędził zimę, po całych dniach, po całych wieczorach czytając i pisząc, dwa razy dnia jeno wychodząc na krótką przechadzkę. Gdy było bardzo zimno nie wstawał z łóżka i naciągał jeszcze na głowę czapkę, pisywał zaś przeważnie obrócony plecami do słońca.
Zła to była zima. Przypomniały mu się wszystkie cierpienia i dolegliwości fortu du Taurean, a także czuł uderzenia krwi do głowy. To go też nawet uratowało, bo gdy w lutym 1873 wysyłano wielką partyę skazańców do Nowej Kaledonii i chciano koniecznie włączyć do niej Blanquiego, trzech lekarzy sprzeciwiło się, stwierdziło u starca zwapnienie tętnic, częste zaburzenia w obiegu krwi, zaduszania i wszyscy razem oświadczyli, że zesłanie jest niemożebne, o ile świetny rząd nie chce dobić delikwenta.
Przez cały ten rok 1873 siły go opuszczały coraz bardziej i zdrowie się psuło. Całą wolą, wszystkim ostatnim wysiłkiem bronił się chorobie. Każdy zbliżający się atak, wedle swej wypróbowanej metody odpierał dyetą, a chwile lepsze obracał na czytanie i robienie notatek. Próbował też dowiadywać się, co słychać w świecie nauki z „Revue Scientifique“, a co w polityce z „La petite Presse“, które to pisma mu czytywać pozwolono, po długich i wytrwałych staraniach pani Barelliér i pani Antoine. Reszty musiał się domyśleć, a reszta ta była niezmiernie wielką.
Upadek Thiersa w maju 1873 nie przyniósł więźniowi żadnej ulgi, Mac Machon trzymał się zasad tychsamych dola jeńców Komuny pozostała tasama. Jaką była dla Blanquiego w tym czasie, dowiadujemy się z jednego listu pani Antoine: „W więzieniu tem — pisze ona — przez długie lata zbywało mu na wszystkiem. Nie mógł widywać nikogo, dopuszczono tylko najbliższych krewnych i to zawsze był obecny strażnik, a ani razu nie pozwolono porozmawiać z współwięźniami, którzy odsiadywali tam kary przeróżne w ciągu jego pobytu w Clairvaux. Biedny mój brat przebył kilka zim w celi bez pieca, mimo silnych mrozów, a nie pozwolono mi posłać mu żelaznego piecyka. Przeżyliśmy wiele trosk i obaw. Nagle rozeszła się wieść o jego śmierci. Przybiegłyśmy, pozwolono nam wejść bez zwykłych komedyj, ale okazało się na szczęście, że był to jeno atak, który niebawem minął. Wtedy to zdołałyśmy nareszcie wymusić, by mu pozwolono przysyłać konieczne pożywienie, niezbędne, by podtrzymać siły wyczerpane tylu cierpieniami i brakami całego życia...“
Zły stan Blanquiego skłonił nareszcie władze więzienne do wyznaczenia mu innego mieszkania. Został teraz zainstalowany w głębi trzeciego dziedzińca na piętrze, tuż nad kostnicą, skąd zawsze wychodziły pogrzeby, w jednej z obszernych sal infirmeryi, nie zmodyfikowanej skutkiem jego proźby, tak, że podczas niepogody mógł używać przechadzki, nie wychodząc z pokoju. Wielka to była w istocie sala, miała 15 metrów długości i siedem szerokości, oraz stosunkową wysokość czterech metrów. Ponieważ była narożną, więc pięć jej okien wychodziło na plac przechadzki, zaś trzy na ogród.
Poza placem widziało się poprzez mury więzienne pola, drogi, któremi krążyły ronty, gaiki, lasy, tu i owdzie błyskała wstęga rzeki Auby. Okolica nie była zdrowa, zimna tu panowały i ciągła wilgoć. Poza ogrodem położony był plac przechadzki więźniów, skazanych na samotne celki; przyprowadzano ich też po kolei i przechadzali się sam na sam. Tamto zażywał ruchu Blanqui w czas pogodny i wdychiwał świeży powiew idący od rzeki.
Mieszkał teraz w rogu ogromnej sali, miał łóżko żelazne, kilka krzeseł, fotel, stos drzewa, które sobie sam rąbał na ogień w kominku, który mu przysłały siostry. Miał teraz dosyć ubrania, bielizny, kilkanaście pudełek biszkoptów na półkach i wszędzie, gdzie się tylko dało, powbijał gwoździe i porozwieszał winogrona na witkach. Miał też teraz zawsze owoce, wedle pory roku gruszki, jabłka, cytryny, pomarańcze i figi, słowem wszystko, co mogły jeno przysłać siostry, które ustawicznie prosił. Miał prócz tego jarzyny, i sam je obierał, mył i gotował. Nosił zazwyczaj saboty, czapkę, lub kaszkiet i trykot na spodniach więziennych.
Stół niknął pod książkami. Widniały tam dykcyonarze najróżnorodniejsze, dużo podręczników matematycznych, algebraicznych, wiele książek przyrodniczych, historycznych i geograficznych, a wszystko były to dary sióstr. Blanqui prawie tak, jak o rodzynki i figi, dopominał się teraz o rozprawy wojskowe i karty sztabu generalnego, chciał mieć w głowie całą Europą, znać każdą drogą, każdy przesmyk, jakby miał do dyspozycy i olbrzymią armią i chciał podbić świat, przyswoiwszy sobie wiedzą wszystkich taktyków.
Życie mu teraz upływa wśród dróg, rzek, ścieżek, operuje ogromnemi masami ludzi, układa plany bitew, kreśli ich przebieg na wielkiej desce leżąc w łóżku lub siedząc przy stole, zawalonym papierami. Po marzeniach gwiezdnych przyszła znowu kolej na zdobywanie ziemi.
Jest ciągle samotny, żyje, jak pustelnik w rozpadlinie skalnej, jak anachoreta na pustyni. Samotność jest wrogiem jego największym. I właśnie w celu zwalczenia tego wroga domaga się w styczniu 1873 roku, by pani Antoine wystarała się dlań o pozwolenie czytania dziennika, choćby bezbarwnego, a także możność obcowania z innymi więźniami politycznymi. Tą samą samotność, wobec trzech lekarzy, którzy go badali w lutym 1873 roku, nazywał Blanqui źródłem całej swej choroby. Wiecznie jest sam, w kaźni, na przechadzce po placu pośród murów i w dodatku brak mu wszelki słowa drukowanego, coby mu przypomniało, że przecież żyje gdzieś, choć daleko naród myślący, czytający. Tak się skarżył wówczas. Podobnie także pisał w marcu tegoż roku, w liście do siostry:
„Nie mogą ci o niczem donieść. Ot żyją, a właściwie istnieją dalej w moim grobie. Tylko przez ciebie dostaje się tu trochę światła i ciepła. Bez tego noc by jeno panowała ciemna“.
Pozwolono na dziennik, ale nie chciano się zgodzić na widywanie z innymi politycznymi. Syna swego nie widywał Blanqui, zresztą nie miał syna. Młody Blanqui nie dowiadywał się o ojcu, żył sobie dostatnio i był naczelnikiem straży pożarnej w małem miasteczku Montreuil-aux-Lions.
Poza rzadkiemi z konieczności wizytami swych sióstr, Blanqui nie widywał nikogo prócz klucznika i czasem więźniów kryminalnych. Bardzo rzadko i tylko urzędowo zjawiał się dyrektor, lub lekarz. O jakże to odmienne od wesołego życia w więzieniu Św. Pelagii, gdzież ci ludzie, przy których wówczas, w 1861 roku czuł się młodym. Teraz musiał starczyć sam sobie, żyć z własnej myśli.
Tylko przy tak nadzwyczajnych zasobach, tak dziwnie bogatej inteligencyi mógł dożyć siedmdziesięciu lat i nie poddać się.
Ani myśleć tutaj o ucieczce. Trzebaby wydostać się naprzód z infirmeryi zawsze pełnej ludzi na parterze, potem minąć trzy dziedzińce, przejść troje drzwi, a gdyby i znalazł się wreszcie przy budynku dyrekcyjnym, byłoby jeszcze daleko do wolności, należałoby jeszcze minąć bramę i dopiero wówczas wpadłoby się w sam środek strażnicy wojskowej, poza którą leżał dopiera mur zewnętrzny, a za nim jeszcze dwie linie wart, ciągle zmienianych. Gdzież jesteś Cazavanie, towarzyszu ucieczki z Belle-Be-en-Mer i szpitalu Neckera? Cazavan zmarł. A gdzież obaj Levraudowie, Jaclard, wszyscy, którzy pomagali w r. 1865 i poczciwy Granger, który pojechał w r. 1871 szukać porwanego!! Jaclard i Granger byli na wygnaniu, jeden Levraud zmarł, drugiego by nawet nie dopuszczono do dawnego mistrza i komendanta. A wszyscy towarzysze lat dawniejszych? Poginęli gdzieś, rozprószyło ich życie, lub obezwładniło i tylko „dziadek“ samotny, co dnia mrze w grobie, gdzie go żywcem złożono.
W roku 1877 Blanqui czuł się najgorzej. Już pięć lat był zamknięty w Clairvaux, pięć razy już wróciły teżsame pory roku wśród ciszy i osamotnienia, pięć razy już chciwie na świat wysyłając oczy, widział jeno pobrzeże Auby zielone, to żółkniejące, okryte zeschłymi ziołami, lub wreszcie bielą śniegu zasnute. I nic nie słyszał tak długo, prócz pobrzęku karabinów, kroków żołnierzy i więźniów i musiał, by się nie oduczyć mówić, czytać głośno, mówić, wykładać samemu sobie. Z zewnątrz doszło go jeno jakieś spóźnione echo, ktoś gdzieś miał pono mówić, że zostanie ułaskawiony, albo wygnany. Ale któżby temu wierzył? Żaden z rządów w guście Mac Mahona nie zgodzi się ulżyć w czemkolwiek takiemu Blanquiemu, to też nie warto się nawet o to starać. W ciągu tych pięciu lat doszła go inna jeszcze pogłoska. Podobno wieść o złym stanie jego zdrowia doszła do ministra spraw wewnętrznych i tenże upoważniał odnośne władze, by go przeniosły do Château d’lf przy ujściu Rodanu.
Ta wieść poruszyła Blanquiego, ale zbudziła jeno jego podejrzliwość, wydało mu się, że go czeka nowy fort du Taureau, jakaś kazamata podziemna na skale wśród fal. Napisał tedy zaraz dnia 15 lutego 1877 do pani Antoine:
„Upoważnił... co za łaska? Nie roskazał, ale jak mówią, upoważnił. Jestto jakby połowiczne ułaskawienie, jakby pozwolenie, by przenieść chorego wprost na cmentarz i to w cela, by odzyskał zdrowie. Toteż martwi mnie to wszystko, myślę, że jestto może wygnanie. Przytem nie mam pojęcia, kto mógł prosić o tę rzekomą łaskę, o to wydalenie mnie ze świata cywilizowanego, rzucenie znów gdzieś, na jakąś skałę. Myślę, że ani ty, ani Zosia, ani nikt z rodziny... Proszę cię bardzo, spytaj w ministerstwie i proś o wyjaśnienie... Muszę wiedzieć, czego się mam spodziewać. Nie zwlekaj z odpowiedzią. Nagłe porwanie stąd byłoby mi nad wyraz przykre. Château d’lf! Co za romantyczna nazwa? Ale coś mi nie wygląda na pozorowaną amnestyę. Zresztą skądżeby? — I w końcu lakonicznie: — Zdrowie złe. Twój brat, Blanqui“.
Dnia 30 maja, tegoż roku tak pisze o sobie:
„Stan mój nie poprawia się wcale. Nie mogę ni jeść, ani też spać. Dławi mnie ciągle po całych nocach i serce tłucze się nieznośnie. Płuca też do niczego, równie, jak obieg krwi. Jestem ruiną. Jedynie jeszcze ryż z mlekiem jeść mogę. Gdybyście miały truskawki, to proś Zosi, niech przyśle. Dawniej dobrze mi robiły, dziś pewnie na nic się nie przydadzą. Bądź zdrowa“.
Nie przeszkodziło mu to jednak w miesiąc potem pisać 28 czerwca w sprawie, o którą go proszono:
„Nie napiszę artykułu o Sacharze do „Revue scientifiue, przedewszystkiem dlatego, że pewny jestem, iż pomysł zmiany klimatu, przedemną, musiało mieć wielu innych i pewnie o tem pisano, a powtóre dlatego, że znalazłem druzgocący argument, który niweczy sam pomysł takiego sztucznego nawodnienia pustyni. Morze to, miećby mogło jeno bardzo niewielką głębokość, może kilko metrową, a osady, ustawicznie zewsząd przynoszone kanałami i rzekami, ciągleby ją jeszcze zmniejszały, tak, że niebawem rzekome morze byłoby jeno ogromnem bagniskiem, którego wyziewy wytrułyby w krótkim czasie całą ludność pobrzeżną i zakaziłyby atmosferę Morza Śródziemnego. Cuchnący opar unosiłby się bezustanku w górę i każdy powiew z południa niósłby na północ chorobę i śmierć. Nie, dziękuję za morze sacharyjskie“.
W lipcu tegoż roku zbrakło mu sił. List jego z d. 8 tego miesiąca nie ma już zwykłego wyglądu, prostych wierszach, równych odstępów i alinei, pismo też drżące, złe, litery się kłócą ze sobą, a miejscami wprost przeczytać niepodobna. Oto, co mniej więcej pisze:
„Coraz mi gorzej. Musiałem leżeć. Był atak nowy i to gorszy od ostatniego, którego koniec widziała Zosia. Jeszcze nie minęło. Już teraz straciłem ufność. Za prędko wraca choroba. Chociaż od dziesięciu dni leżę, nogi jeszcze opuchnięte. Wstałem jeno do listu. Kładę się zaraz. Straszne są te dławienia i bezsenność. Bez oddechu niemal i pięć nocy nie zmrużywszy oka!... Ale wiesz... „Petite Presse“ donosi o mej śmierci i dementuje to w tymże samym numerze. Cóż za redakcya! Dwa kłamstwa naraz. Anim nie umarł, ani nie żyję. Pisz prędko“.
Nic dziwnego, że głoszono w Paryżu, iż zmarł. W Clairvaux spodziewano się tego z dnia na dzień. Lekarz więzienny stwierdził znaczne postępy, jakie zwapnienie tętnic uczyniło od miesiąca, a w dodatku dołączyła się teraz oedema serca i dolnych kończyn i wystąpiła silna albuminurya. Prócz tego: „Chory znajduje się w stanie wielkiej anemii, która pochodzi z niedostatecznego odżywiania się, do czego przyczynia się sam chory, usiłując dyetami zmniejszyć dotkliwe objawy bicia serca“.
To wszystko skłoniło dyrektora zakładu więziennego do obszernego raportu, który się kończy w ten sposób, że chociaż lekarz zakładowy nie twierdzi, że jest bardzo bliską śmierć Blanquiego, to jednak wcale jej nadejścia nagłego nie wyklucza i wyłania się kwestya domagania się rodziny wydania zwłok, w celu pochowania ich albo w Paryżu, albo w departamencie Alp nadmorskich, a w razie pogrzebu przyjść może do zawikłań, którychby pewnie należało uniknąć. Przeto podpisany prosi o informacye ze strony ministerstwa spraw wewnętrznych czy ma, w razie „zaszłej śmierci“ oddać zwłoki rodzinie, czy też odmówić i kazać pochować zwłoki na cmentarzu zakładowym.
Przez cały miesiąc waży się w ministerstwie, jak rozstrzygnąć ten problem, wreszcie nadchodzi pytyjska odpowiedź, że wprawdzie należy zwłoki wydać rodzinie, jeśli tego zażąda, ale trzeba przedsięwziąć środki ostrożności na czas transportu, a w Paryżu chować Blanquiego nie byłoby wcale wskazanem“. Ciekawe, jak zrozumiał to dyrektor.
Ale „dziadek“ miał duszę rogatą. Nie dał się i nawet począł przychodzić do siebie. Równocześnie zaś do samotni jego, w ciemność wpadł promień słońca, nadzieja wątła zamajaczyła, a blask jej oświecił białe włosy starca, jego steraną twarz, rozradował serce chore i umysł zawsze czujne, czekające jeno jakich takich warunków, by ożyć na nowo. A zanosi się właśnie na taką zmianę. To, czego Blanqui dokonać nie mógł ongiś, gdy był młodym męczennikiem wielkiej sprawy, czego nie zrobił, gdy był wolny i czynny, to się stało nagle teraz, gdy siedział ledwo w fotelu wybladły, drżący, opuszczony przez lekarzy, bliski grobu. Wybiła nakoniec godzina i 73 letni starzec, po 37 latach więzienia poruszył masy, niecił zapał samem brzmieniem swego nazwiska i jasnością niezmierną były teraz wszystkiem owe dwie sylaby, które do niedawna jeszcze oznaczały potwora, widmo rewolucyi i rzezi.
Wszystkie owe pogłoski o ułaskawieniu, wygnaniu starca nad grobem, śmiertelnie chorego, wreszcie wieść o śmierci, wszystko to trafiło do serca tłumów, które nie chciały nic wiedzieć o nim przedtem, gdy się za nie wydawał na męki. Przesadzili też wrogowie, i przesada zniweczyła siebie samą. Mimo wszystkie zarzucane mu błędy i winy, starzec cichy, niezłomny zaświadczył swem życiem, że go oczerniono. Poczęto dumać, jak też to ów „dziadek“ z tamtego wieku, jak może wyglądać ten anachoreta, tak bystro myślący, taki przytem współczesny i pełen nadziei na przyszłość. Nie wiedziano jednak jeszcze i małej cząstki z tego, co wiedzieć należało. Oczom ogółu przedstawiał się jeno więzień wieczysty, pełen odwagi, rzucający pioruny w oczy swym sędziom. Ale to nie cały Blanqui. Odzież jego myśli i czyny?
Ale w każdym razie przestaje on już być dla ogółu potworem, łaknącym krwi i rodzi się powoli myśl wydobycia z podziemi człowieka, który zda się był upatrzony przez los ofiarą, na którą złożono wszystkie winy i którą skazano za całe pokolenie, za cały ten wiek tak buntowniczy, tak skłonny do ruchawek.
Od pierwszych zaraz miesięcy roku 1878 poczęły się mnożyć przejawy tego uczucia i pojawiać takie żądania. Wszyscy omawiali srogość ministra Dufaura, który nie chciał wypuścić Blanquiego, a w marcu ktoś podjął myśl postawienia kandydatury Blanquiego w Marsylii. To był pierwszy zwiastun. Zaraz też w klubie przy rue d’Arras, gdzie tyle razy przemawiał został przez wszystkich obrany honorowym prezydentem. Niedługo potem obywatele marsylscy wnieśli petycyę o uwolnięnie Blanquiego do Grevyego, który zastąpił miejsce Mac Mahona. Na tem przeszedł kwiecień, nastał maj.
Dnia 7 lipca miały się odbyć w Paryżu, na lewym, brzegu w szóstej dzielnicy wybory do parlamentu. Dnia 16 maja grupa studentów i robotników na zgromadzeniu przy rue des Ecoles uchwaliła kandydaturę Blanquiego. Od tej chwili nieustannie odbywały się podobne zgromadzenia, a zwoływał je Stephan Pichon, główny zwolennik tej kandydatury.
To były cuda. Ale Blanqui zrobił cud największy. Wyzdrowiał. Za każdą wieścią, którą mu przynosiły listy, za każdą bytnością sióstr, ile razy znalazł wymyślanie na siebie samego w swem pisemku, zdawało się, że czerpie skądś nowe siły, że haustami pije nowe życie, starość gdzieś się podziewa, a rodzi zapał, wiara i chęć rozpoczęcia wszystkiego na nowo. Nie myśli, by rząd ustąpił, ale radością wzbiera mu serce na każde zawołanie z oddali, choćby najsłabsze. Dochodzą go okrzyki tłumów z Marsylii, Lyonu i Paryża i dają zdrowie, z dnia na dzień.
Zaraz z początkiem roku wchodzi na porządek dzienny kwestya uwolnienia Blanquiego przez plebiscyt. Pisma o zasadach rewolucyjnych i radykalnych zarówno w Paryżu, jak i na prowincyi podnoszą nareszcie głos. Przypominają sobie o nim dawniejsi znajomi. Sympatyczny dla więźnia ruch ogarnia młodzież roku 1879 podobnie, jak to miało miejsce w r. 1865, a w dzienniku „Revolution française“ codziennie jest memento poświęcone Blanquiemu. Gabryel Deville zwłaszcza rozwodzi się nad bezprawiem popełnionem w imię prawa. Na ręce Clemenceau wpływają petycye Marsylii, Tuluzy, Nizzy i Paryża, a siostry dokazują cudów. Z nieopisanym zapałem i ruchliwością prostują myłki kłócących się ze sobą o brata dzienników i stwierdzają w niezliczonych listach jak się sprawy miały w rzeczywistości, a czynią to wszystko z ogromną godnością i rezerwą wielką. Jakaś dama nieznana posyła do więzienia kwiaty, a jednocześnie dostaje Blanqui adres z Nizzy, opatrzony wieloma podpisami. Pisze tedy zaraz do siostry:
„Powiedz im wszystkim, jak głęboko wnikają mi w serce te słowa z mej ziem i ojczystej, gdzie spędziłem najsłodsze lata. Nie zapomniałem nigdy całkiem o tej ziem i przesiąkniętej promieniami słońca. Blask jakiś szedł stamtąd zawsze i dlatego może nie było nigdy całkiem ciemno w moim grobowcu.“
Z końcem marca uchwaloną została kandydatura Blanquiego w Bordeaux. Wybory odbyć się miały 6-go kwietnia. Pewien młody człowiek, Ernest Roche agitował za tem niezmordowanie, sypały się artykuły, wrzała polemika, zarządzono subskrypcyę, końca niem a zgromadzeń w całem Bordeaux. Z Genewy i Londynu nadesłali apele Rochefort i Vallès, Deville ogłosił broszurę wyświetlającą najważniejsze fakty z życia Blanquiego, Garibaldi napisał z Rzymu list, w którym poleca wyborcom: „bohatera i wojownika niestrudzonego o wolność ludzką“. Nareszcie nadchodzą wybory i po obliczeniu, 20 kwietnia Blanqui 6.800 głosami wybrany przeciw 5332 głosom, które otrzymał jego przeciwnik, Lavertujon. Tym razem, ci, za których szczęście Blanqui walczył przez całe życie uparcie, bez nagrody, zrozumieli go, powstali i ruszyli ku jego więzieniu, a od samego tententu idących mas pękły bramy, piorun padł z wyciągniętej pięści olbrzyma nim dotknęła krat, a z pośród gruzów Bastylli wyszedł białowłosy starzec, z dobrym, pełnym nadziei uśmiechem na twarzy, spokojny i skromny, jak zawsze.
Wybitną osobistością stał się teraz Blanqui. Reporterowie Figara i Timesa trafili jakoś do jego celi, a mnóstwo petycyj co dnia domagało się uwolnienia z więzienia nowego posła. Clemenceau zażądał tedy wypuszczenia go prowizorycznie na wolność, by mógł w Izbie uzyskać potwierdzenie swego wyboru i uzyskać zniesienie wyroku sądu wojennego, na podstawie którego utracił swe prawa obywatelskie. Inaczej wybór jego dokonany przez jednę z grup wyborczych byłby nie ważny. Izba jednak nie chciała go słuchać. Dnia 3 czerwca Clemenceau wstąpił na mównicę i bronił piękną, pełną śmiałości mową swego dawnego mistrza z roku 1862.
„Na bok usuwam — mówił — samą osobistość Blanquiego. Nie prosił on nikogo o litość, ma więc prawo żądać, by duma jego została uszanowaną. Ale twierdzą, że jeśli człowiek rozumny poświęcił idei sprawiedliwości całe życie i 40 lat za nią znosił katusze więzienia, to człowiek ów jest szlachetnym, a idea, choćby może nieco chimerycznie pojęta jest podziwu godną“.
Ale wszystko nie na wiele się zdało, ani tłumaczenie, że dzień 31 października był przejawem odruchowym, podyktowanym przez miłość ojczyzny, ani objaśnianie, że nielegalnym był wyrok sądu wojennego, bo tenże sąd nie mógł znać fakt zaszłych przed 13 marca, ani wreszcie wykazanie nielegalności kary deportacyi, której nie wolno było stosować do starca sześćdziesięcioletniego. Wszystko było daremne, Blanqui pozostał, jak był skazanym za 31 października, Izba tylko przychyliła się do unieważnienia wyroku. To się stało dnia 3 czerwca, dziesiątego zaś Blanqui został ułaskawiony na podstawie amnestyi ogólnej, dekretem prezydenta republiki.