Więzień (Geffroy, 1907)/CCIV-CCXXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Geffroy
Tytuł Więzień
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1907
Druk Drukarnia A. Rippera
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L'Enfermé
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CCIV.

Nastąpiło teraz coś nieludzkiego, co wstrętem przejąć każdego musi. Chorego starca wśród silnego mrozu prowadzą żandarmi do więzienia w Figeac i zamykają w izbie bez jednego stołka. Następują zwykłe ceremonie, przewracają mu kieszenie, zabierają pieniądze, scyzoryk. Nazajutrz prokurator zawiadamia go, że w Paryżu wybuchła rewolucya, a wojsko i rząd cofnęli się do Wersalu. Blanqui nie może temu uwierzyć, sądzi tylko, że go aresztowano na podstawie przypuszczenia jego związku z tą drobną, jak mniemał, ruchawką. Nie wiedział tedy czy będzie długo musiał siedzieć i zażądał zwykłych towarzyszy, książek.
Z Figeac przewieziono Blanquiego wnet i to w tajemnicy do więzienia w Cahors i kategorycznie odmówiono widzenia się z siostrą. Pozostawał tam przez resztę marca, kwiecień, aż do 22 maja i nietylko nie dopuszczono nikogo z rodziny, ale przecięto wszelką komunikacyę, nie mógł tedy ani dać znać co się z nim dzieje, ani też dostać wieści ze świata zewnętrznego. Nie wiedziała też siostra, w owym czasie nic o stanie jego zdrowia, nie wiedziała nawet czy żyje, a Blanqui może się uważał za opuszczonego przez najbliższych.

Przed oczyma jego ukazuje się jeno prokurator republiki z Cahors, prefekt departamentu Lot i naczelnik więzienia. Nie dopuszczono doń nawet prostego dozorcy, któregoby mógł sobie ująć. Ale też nie zjawił się kat, by wykonać to, co postanawiał „prawomocnie“ kodeks karny.

CCV.

W tym czasie, 28 marca, został Blanqui wybrany członkiem Komuny paryskiej w dzielnicy XVIII i XX, to jest w Belleville i Menilmontant, wraz z Tridonem, Eudesem, Vaillantem i Rancem, to jest tymi, którzy mniej lub bardziej uczestniczyli w jego polityce, a wreszcie wyszli z tych wyborów inni, dalsi, ledwie że znani Blanquiemu, ale zgrupowani pod nazwą blanquistów, Rigault, Duval, Ranvier, Ferré, Protot, Vallès, Grousset, Cournet i Mortier. Dalej: Flourens, Vermorel, Delescluze i Pyat, reprezentanci Międzynarodówki: Varlin, Theisz, Malon, Beslay i Lefrançais, wreszcie z innych grup Meline, Brelay, Tirard, Lefevre i Robinet, zaś w wyborach ściślejszych, dnia 16 kwietnia: Longuet, Rogeard i Trinquet.
Grousset i Mortier na pierwszem zaraz posiedzeniu, Rigault na drugiem domagali się, by Blanquiemu oddać honorowe przewodnictwo. Sprzeciwił się temu Delescluze, którego dawna nienawiść nie ustała i Cournet, zresztą zażądali, by coś pożyteczniejszego, coś realniejszego uczyniono dla więźnia.
Myśl ocalenia Blanquiego powziął Tridon i wezwał dnia 27 marca do Paryża Flotta. Gdy Fiotte przybył, dnia 6 kwietnia kilkunastu członków Komuny zaproponowało mu, by ruszył na poszukiwanie więźnia, ale objaśnił Tridon, że Granger już pojechał i że może lepiej rządowi wersalskiemu zaproponować wymianę Blanquiego za kilku zakładników trzymanych w la Roquette. W myśl tego, dnia 9 kwietnia Raoul Rigault z racyi swej dziwacznej godności, delegata exprefektury Paryża ułatwił Flottowi widzenie się z arcybiskupem Paryża, Darboyem. Obaj interlokutorzy porozumieli się cudownie i arcybiskup zgodził się napisać do Thiersa z propozycyą, by wymienił za Blanquiego siostrą arcybiskupa, wikaryusza generalnego, proboszcza dyecezyi św. Magdaleny, senatora Bonjeana i wreszcie jego samego. List był nazajutrz gotów i ułożono, że zawiezie go wikaryusz generalny Lagarde. Dnia 12 kwietnia, Flotte wyprowadził księdza z więzienia i wziął od niego słowo, że wróci, bez względu na to, jakąby była odpowiedź. Wikaryusz dał na tosamo już przedtem słowo arcybiskupowi w obecności Flotta.
Ale pertraktacye przeciągnęły się aż do 14 maja, to jest blisko miesiąc. Wikaryusz napisał jeno arcybiskupowi, że Thiers zwleka z odpowiedzią, a on cierpliwie czeka. Nareszcie 23 kwietnia, po 11 dniach arcybiskup zażądał od wikaryusza, by natychmiast wrócił do Paryża i więzienia, bez względu na stadyum, w jakiem się znajduje sprawa jemu powierzona, dziwił się zarazem zwłoce w odpowiedzi i nadmienił że kompromituje to więźniów i może mieć dla nich jak najgorsze skutki. List ten został doręczony adresatowi za pośrednictwem ambasadora Stanów Zjednoczonych Washburna ale miało to jeno ten skutek, że ksiądz Lagrande przestał pisywać i wbrew słowu pozostał w Wersalu.
Rozpoczęły się ponowne próby, w których udział brało wiele osób z niezmierną gorliwością, Cornuschi, nuncyusz papieski, ambasador angielski i delegat mera Londynu, nakoniec zacny Flotte udał się sam do Wersalu z listami od arcybiskupa i proboszcza św. Magdaleny. Flotte potem ogłosił rozmowę, którą miał z Thiersem dnia 13 maja. Thiers nie chciał wierzyć, by życiu arcybiskupa groziło niebezpieczeństwo i pytał Flotta czemu się tego obawia, a tenże przytoczył dokonane przez Vinoya potrójne morderstwo Duvala i dwu jego adjutantów, oraz rozstrzelanie 60 gwardzistów przez generała Galliffeta, Thiers zmienił temat rozmowy, dodając jeno, że prośbą podda uchwale rady i poprze ją, atoli wpływ jego jest bardzo mały. W zakończeniu rzekł: „Nie znam p. Blanquiego. Podobno jestto człowiek wielkiego rozumu, ale zarazem bardzo niebezpieczny i należy do skrajnego stronnictwa rewolucyjnego“.
Nazajutrz dnia 14 zawezwał Thiers Flotta o tej samej porze i oświadczył mu, że wymiana jest niemożliwą, bo oddać Blanquiego rewolucyi, to znaczyłoby tyle, co posłać jej w sukurs cały korpus armii, ale kazał powiedzieć arcybiskupowi, że sprawy mają się dziś, jutro całkiem inaczej ułożyć, a on nie zaniedba niczego, by go wyrwać z opresyi. Flotte zwrócił uwagą ministra, że w Mazas znajduje się jeszcze wielu innych zakładników, którychby Komuna oddała niewątpliwie za Blanquiego, ale odmówił. Na to rzekł Flotte:
„Więc dobrze. Czy zechcesz mi pan dać słowo, że podpiszesz roskaz uwolnienia Blanquiego wzamian za natychmiastowe dostawienie wszystkich 84 zakładników?“
Thiers odmówił raz jeszcze, a wobec tego Flotte musiał zrezygnować, wrócił tylko do Paryża i opowiedział interesowanym wszystko, a proboszcz, ksiądz Deguerry i arcybiskup rzekli: „Tak, ten człowiek nie ma odrobiny serca“.

CCVI.

Dnia 18 maja pozwolono Blanquiemu widzieć się w więzieniu z siostrą. Miało to być pożegnanie, ale więźniowi o tem nie powiedziano, 21 maja wczesnym rankiem zawieziono go na dworzec kolei, wsadzono do wagonu wraz z pięciu żandarmami i pojechał niewiadomo dokąd.
Minął Perigueux, przyjechał w południe do Coutras a o północy do Tours. Spostrzegł też, że z roskazu władz eskorta tai, że to właśnie jego wiozą, ale sekret wydał się przez służbę kolejową. Oskarżono nawet brygadyera żandarmeryi, że to powiedział kolejarzom, którzy, wedle własnych słów Blanquiego, podczas całej tej dziwnej podróży dawali mu dowody wielkiego współczucia.
Ale inaczej jeszcze było w Tours. Więzienny wagon odczepiony od pociągu pozostawiono w cieniu, na uboczu. Blanqui zauważył, że szef eskorty rozmawia z kilku jakiemiś ciemnemi postaciami. Nagle jakiś głos wezbrany szaloną złością ozwał się z ciemności: „Szubrawcy! Rozbójniki! Już ja wam go sprzątnę z przed nosa! Moja w tem głowa!“
Wagon przyczepiono teraz do innego pociągu, tym razem do pospiesznego i całą siłą pary Blanqui ruszył dalej. Nastąpiły krótkie postoje: Saumur, Angers, Nantes, Redon i Rennes, zewsząd o przejeździe donosił ministrowi wojny generał, lub prefekt. Pociąg przybył do Rennes w południe, ale nie zaraz miano ruszyć dalej, do Saint Brieuc. Prefekt miasta Rennes chcąc uniknąć możliwego podniecenia u demokratycznych robotników, umówił się z generałem i przewieziono karetą więzienną Blanquiego na małą stacyjkę w polu, gdzie mu padło czekać pociągu przechodzącego tędy około godziny czwartej. Czekał tak obok stacyi l’Hermitage do pół do szóstej, a wokoło niego utworzyło się zbiegowisko, wśród którego ukazali się dżentelmeni na koniach, z orderami papieskimi w butonierkach. Ogromnie ironicznie, ale bez słowa obejrzeli więźnia przez okno karetki, a Blanqui przeglądał się też tym dziwacznym figurom, prosto z farsy wyjętym. Pociąg stanął, Blanqui musiał wyjść i przejść środkiem ciekawskich.
Od tej pory, niemal na każdej stacyi natrafiano na demonstracye wrogie dla konwojowanego. Poza stacyą Rennes, chłopi krzyczeli za pociągiem: „Niech żyje król!“ i powiewali kapeluszami. W reszcie minięto Saint-Brieuc i zaczęła się teraz powolna, długa jazda z ciągłemi postojami po miasteczkach, drogami snuli się chłopi bretońscy prowadzący bydło i kobiety z koszykami. Blanqui na każdej stacyi wychylał się z okna, chwytając w piersi świeży powiew.
W Chatelandren, o zmierzchu zebrał się tłum groźny, ludzie poczęli się cisnąć z krzykami i pogróżkami, rzucając obelgi nieruchomemu starcowi, patrzącemu na nich przenikliwym wzrokiem. Pośród tłumu byli młodzi i starzy, musiał się też trafić zgrzybiały jaki starowina ubrany nie modnie w krótką, niebieską kamizelę, koszulę o szerokich, bufiastych rękawach, wielki kapelusz pończochy i saboty. Co to za dziwne było spotkanie, co za dziwny, bezsłowy dyalog. Oto człowiek przyziemny, oracz, zniszczony, blady, całkiem ogolony, z brodą jeno niesfornemi okrytą szczecinami, sztywny, jak suchy kłos co został na polu, a naprzeciw niego w ramie okna wagonu twarz blada, z której patrzą połyskliwie, oporne oczy buntownika. Twarz chłopa dziedzicznie głupia, ale oczy niewiarę wyrażają, podejrzliwe są, jakby spostrzegły wilka. Parę jeno słów paść mogło, Bretończyk waha się zawsze, nawet nie zaraz się decyduje bać czegoś, co mu zajdzie drogę, tępota jego przypomina głęboką zadumę filozofa.
Ale Blanqui szybciej myślał i musiał rzec w duchu do starca: „Cóż ty jesteś stare ruino ludzka? Oto poczciwina teraz, oczywiście, dawny wasal, który stał się elektorem, i nie zrzucił jarzma niewoli, uprawiający jak dawniej rolę i żujący taksamo w chacie, w głębi duszy zachowywując wiarę w swego dawnego pana i słowa kazania proboszcza. Nie wiesz kto ja jestem i nie dowiesz się nigdy może. A jednak dla ciebie odbyłem podróż w krainę złud, zostałem raniony przy rue aux Ours, brałem udział w walce w roku 1830, tyle lat życia zmamiłem w Mont-Saint-Michel, Belle-Ile, Corte, Św. Pelagii, przecierpiałem oblężenie Paryża, i teraz oto znów wiozą mnie gdzieś do więzienia, na śmierć może. Ty, zaś całe życie zadowalniałeś się ziemią, wilgotnem powietrzem, idącym do morza, byłeś wolny, prawie, że szczęśliwy.... tak.... tak.. ja byłem głupcem... Ale wnuki twoje, synowie może, czcić będą moją pamięć.

CCVII.

Plonaret, Plounérin, Plouigneau... oto szereg stacyi przed Morlaix, pociąg wreszcie przechodzi wiadukt, staje i oto na razie koniec podróży koleją. Jest godzina jednasta.
Ale teraz trzeba wsiąść do powozu, przejechać miasto, przybyć po nocy kawał drogi obstawionej domami, biegnącej wzdłuż brzegu morza. Nagle zjawia się łacha wody, niby zatoka, światła, a z ciemnej oddali dochodzi powiew słony. To Dourdu, czyli „Czarna woda“. Trzeba znów wysiąść, przedostać się do barki o wypukłych bokach, co stoi gotowa z przewoźnikiem i marynarzami. Blanqui zajął bez słowa miejsce i przez dwie godziny czuł rytmiczne kołysanie. Coraz większa szła fala, wypływano widocznie z zatoki i było coraz zimniej, ale jednocześnie wiatr ustał zupełnie. Nareszcie w dali ukazały się światła, z ciemni wyłoniła się w świtaniu skała, na niej zamajaczyły mury... to zamek du Taureau. Padło hasło, odpowiedział odzew i łódź przybiła do kamiennych schodów. Więzień wstąpił na most zwodzony, przeszedł sień, gdzie stało szeregiem 30 żołnierzy z bronią u nogi pod wodzą oficera, który dał znak więźniowi, by szedł za nim, wstąpił na kamienne schody i otworzył niskie drzwi. Znużony dwudniową podróżą chory starzec wszedł do ciemnej stancyi i spostrzegłszy w rogu łóżko, rzucił się na nie. Zapadły za nim drzwi ciężkie i zgrzytły zasuwy. Stało się to dnia 24 maja 1871 roku o godzinie trzeciej rano.

CCVIII.

Gdy nazajutrz otworzył oczy, ujrzał się we wstrętnej, mrocznej zawsze, brudnej stancyi, ale wiedział odrazu doskonale, gdzie się znajduje. Znał lepiej od wszystkich strażników historyę zamku, znał wszystkie niemal ścieżki kute w skale, wiedział czemu je tu wyżłobiono i kiedy.
Zamek wznosił się wśród morza na nagiej skale, o wyrazistych liniach, ostrych kątach i niezmiernie grubych murach, był starym fortem, jednym z wielu fortów, pobudowanych tu wokoło Morlaix dla obrony wybrzeży przeciw Anglikom i korsarzom. Była tu kasarnia dla żołnierzy i lochy na jeńców. Zamek zbudowali mieszczanie pobliskiego Morlaix, ale w roku 1642 zabrał im go król i przekształcił w roku 1660 na więzienie stanu. Był tutaj zamknięty w roku 1765 La Chalotais, generalny prokurator parlamentu, szpieg jezuicki i podobnie, jak Blanqui, nie mógł się zupełnie porozumiewać z nikim, wreszcie w roku 1795 przesiadywali tu ostatni montagnardzi, Romme, Sonbrany i Bourbotte. Są tu pomieszkania, jest studnia i zwodzony most, zamykający dostęp od północy. Przez szeroki przedsionek straszliwie zimny i wyłożony kwadrami granitu wychodziło się na wąskie, okrągłe podwórko, tam widniały schody oświetlone latarnią. Miały ośm stopni, potem musiało się skręcić w prawo i miało się przed sobą drzwi, koloru dawnej, zastygłej krwi. Następowały schody o 13 stopniach i jeszcze jedne drzwi, wiodące ostatecznie do celi Blanquiego. Był to dość obszerny pokój, miał 10 metrów długości, a 5 szerokości, ale sklepienie ciężkie i niskie czyniło go ponurym i ciemnym. Zimno wiało z każdego kąta, saletra wykwitała na murach, wieczny mrok tu panował, nigdy nie wpadł przez okno, zwrócone na morze, promień słońca, okno to okratowane wpuszcza jeno szarą poświatę, tak że w stancyi czuje się człowiek niby na dnie mętnej rzeki, a morza nawet wcale nie widać, jeno smutne, wilgotne podwórko, jakby wykopane w cielsku olbrzymiego budynku. Cały to widok. Czasem jeszcze przesunie się żołnierz z warty i szczęknie broń, czasem też dostrzeże więzień wśród kamieni wyrastającą nędzną stokroć, lub rumianek.
Jedyni dawni i stali mieszkańcy zamczyska, to armaty wielkiego kalibru, stare, pozieleniałe, leniwo drzemiące na niskich lawetach, wychylające się przez otwory kazamat parteru, ale pewnie nieużyteczne, tak przynajmniej wyglądają w swym bezładzie, zatopione w zielsku, co kryje ich paszcze bezmyślnie rozwarte i puste.
Pokój Blanquiego smutniejszy jeszcze, jak kaźń w Mont-Saint-Michel, bo tu z okna nie widać nic, a tam miało się chociaż rozłogi tundr i ławic piaszczystych, a porównywać go wprost trudno z celą na Belle-Ile, gdzie się czuło pod nogami ziemię, miało łąkę i zagon pod oknem. Tutaj ni skrawka morza, ni śladu zieleni, żadnych barw, bo i granit nie różowy, ni piaskowiec nie biały. Jakże różne mają barwy rzeczy w każdem więzieniu Blanquiego. Tu wszystko zdaje się twardsze i cięższe. Niema barw południowych, zawsze jest wieczór, barwy przygnębiającej, nietoperzej, pajęczej. Nawet kwiatek na podworcu nie śmie mieć barwy. Zanurzono starca w mrok, mrokom wydano na żer tę siłę skutą poprzód, szarość zjada nadzieję i ssie życie filozofa.

CCIX.

Nawet uwzględniwszy stosunki ówczesne i zgoła fałszywe mniemanie, jakie miano o Blanquim, nie można inaczej, jak niepojętym gwałtem nazwać takiego porwania chorego starca i wywiezienia go w nocy bez żadnego przesłuchania, ustalenia deliktu, wyroku. I pomyśleć tylko, że „sfery miarodajne“ były związane słowem że nie dopuszczą do prześladowań i szukania pomsty nad rewolucyonistami. Ażeby się komu innemu nie dostał zaszczyt takiego zadrwienia z wszelkiej sprawiedliwości, trzeba tutaj zapisać nazwiska kierowników ówczesnej polityki, którzy za ten gwałt ponoszą odpowiedzialność. Więc tedy wiedzieć należy, że Ernest Picard, minister spraw wewnętrznych, sybaryta i sceptyk zarazem i minister sprawiedliwości Dufaure, purytanin surowy podali sobie ręce do wspólnego dzieła, a minister wojny, Le Flô, którego posiadłość Nec’hoat położona jest nad rzeką Morlaix, niedaleko zamku, wraz z ministrem marynarki Pothuau przedsiębiorą wszystko, co potrzebne, by dopełnić porwania. Obok nich, z pośród przeżytków „Obrony narodowej“ musimy posadzić na ławie oskarżonych rozgoryczonego Juliusza Favre i słodziuchnego Juliusza Simona, a także naczelnego bandytę, Thiersa, człowieka bez skrupułów, osobnika, który, przedtem za parawanem Ludwika Filipa, a teraz bez obsłonek jest wyobrazicielem niskich interesów jednej klasy, klasy bogaczy, z pominięciem interesów istotnych całego narodu, indywiduum, które wywołało rewolucyę, a teraz nie dopuszcza, by wrócił istotny spokój, bo chce pochłonąć wszystkie korzyści i woli nawet wszystko stracić, jak w imię jakiej takiej sprawiedliwości oddać innym choćby mały kąsek. Ta kreatura uparta, ten okrutnik i chciwiec był sprawcą rozstrzeliwań niedawnych przy rue Transnonain i bombardowania Paryża. Nie zmienił się od czasu swej intryganckiej komedyi w roku 1830, owej polityki jałowego parlamentaryzmu tegoż czasu i lat 48, chłodnych obliczeń w 1849, jest dziś panem i jeśli mu się spodoba, to w wielkich rozmiarach powtórzy rok 1839, represyą obejmie kraj cały, urządzi hekatomby i upuści krwi, zwłaszcza masom robotniczym.
Człowiek, co tak opanował politykę, nie mógł nie znać Blanquiego. Mimo, że powiedział to Flottowi, miał go wciąż przed sobą, jako własną kontradykcyę, od pierwszych dni Restauracyi, którą obaj zwalczali od pierwszych dni lipcowej monarchii, gdzie wczorajsi sprzymierzeńcy ujrzeli się naraz rozdzieleni przepaścią.
Od tego czasu Blanqui był Thiersowi wrogiem, uosobieniem buntu, nie dającego się nigdy zdławić w zarodku, rewolty, co dziś zgnieciona, dziś jeszcze wyrasta wysoko ponad głowę płomienna, zamknięta w loch grobowy, niby upiór podnosi wieko trumny i wyłazi z kazamat Mont-Saint-Michel w dni gorące w r. 1848.
Ludzie podobni Thiersowi mogą nie mówić o takich jak Blanqui, udawać, że ich nie znają, pogardliwie odmawiać wdawania się z nimi w dyskusyę, ale wiedzą doskonale, co się w nich kryje, czego wyobrazicielem jest ich życie bezinteresowne, pełne poświęceń, strasznych tortur i mąk dusznych. Wiedzą, że tak się przejawia instynkt sprawiedliwości, posiadania równych praw dla wszystkich, że to jest płacz z kazamat społecznych, że to jest wielkie i potężne, choć tłum nie wie nawet, że tak jest i krzyżuje nawet nieraz proroki swoje. Człowieka takiego jak Thiers podtrzymuje syndykat wszystkich sił społecznych, takiego jak Blanqui nic. Stoi sam. I to jest jeszcze jeden więcej powód nienawiści.
Czemże byłby Thiers, gdyby nie wiedział o „Patrie on danger“, nie czytał „Ostatniego słowa“? I właśnie dlatego, że czytał, tem większą zapałał nienawiścią do jasnowidza, który patrzył w jego duszę i odkryć mógł czarne plany. Czyż sam sobie nie przeczy, czyż nie potwierdza, że się boi Blanquiego, mówiąc do Flotta, że wydać go rewolucyi to znaczyłoby wzmocnić ją całym korpusem wojska? Niema i szukać nie potrzeba innych powodów, dlaczego nie chciał wymiany, poświęcił arcybiskupa i wszystkich zakładników, kazał porwać Blanquiego, a potem wbrew ustawom, potajemnie uwiózł go i rzucił do ciemnicy zamku du Taureau.. Wszystko to tkwi w słowach, które wyrzekł natychmiast, przeczytawszy depeszę o udaniu się porwania, stojąc na progu sali posiedzeń komisyi. „Nareszcie mamy w rękach największego zbrodniarza“.

CCX.

Szczegółowo był zresztą obmyślany i mądrze, bardzo mądrze przeprowadzony plan wtrącenia Blanquiego do tej nory. Już dnia 3 maja generał dywizyi stacyonującej w Brest raportował ministrowi wojny, że wszystko jest gotowe na przyjęcie „ważnego więźnia politycznego“, że oddział wojska i oficer są najzupełniej pewni. Dnia 21 maja prefekt dystryktu nadmorskiego donosi swemu przełożonemu, ministrowi marynarki, że garnizon składa się z 25 ludzi i oficera, a kapitan sztabu generalnego z Brestu, osobiście wszystko zarządził i dopilnował wszystkiego.
Ale nastąpiła komplikacya. Oto nagle, dnia 19 maja pewnemu porucznikowi gwardyi, przydzielonemu do marynarki w porcie Morlaix, jakaś osobistość tajemnicza ofiarowała pięć tysięcy franków za porwanie i wydanie Blanquiego, który zresztą zamknięty był wówczas jeszcze w Cahors. Nie ulega kwestyi, że Komuna szukała sposobów, by przemocą osięgnąć to, czego po dobremu uzyskać się nie udało. Uchwalono kredyt 50.000 franków na ten cel po wyjeździe Grangera, ale niepodobieństwem było wybadać dokładnie, gdzie i kiedy wywieziono starca. Granger tedy napróżno kręcił się koło więzienia w Cahors.
Porucznik opowiedział wszystko i zdwojono środki ostrożności, a nawet podniesiono kwestyę, czy nie należałoby przy ujściu rzeki postawić jakiegoś statku eskadry dywizyjnej pobrzeży północnych „Moustique“ albo „Espiègle“. W istocie ministerstwo marynarki poleciło odkomenderować jeden z krążowników, dozorujących połowu i ustawić go naprzeciw portu na kotwicy, równocześnie zaś ze służby cłowej sformowano oddział strażników, patrolujący wzdłuż brzegów rzeki i w ujściu samem, a nawet jakby chciano rzecz doprowadzić do absurdu i ośmieszyć rząd, w wilię przybycia Blanquiego przeniesiono nagle oddział przysłany napowrót do Brestu, desygnując jednocześnie inny na jego miejsce. Stało się to w przypuszczeniu, że tam ci żołnierze mogą być przekupieni.

CCXI.

Nazajutrz w stancyi zamyślonego Blanquiego zjawił się komendant fortu i powiadomił go, jakie właśnie otrzymał telegraficznie od ministra wojny polecenia. Oto, za najmniejszem, dostrzeżonem usiłowaniem ucieczki miano strzelać, a w razie prób czynionych przez osoby inne w celu odbicia więźnia, miał zostać natychmiast rozstrzelany i trup jeno mógł zostać wydany przybywającym z odsieczą. Na to Blanqui, przygnębiony tym piekielnym gwałtem, jakiego się na nim dopuszczono odpowiedział oficerowi szorstko:
„Myślę, że pan wiesz, iż postępowanie takie hańbę przynosi naszym czasom, a zresztą nim się wyda trupa, więźnia, może tymczasem cała załoga i jej komendant zamienić się w trupy“.
Na to odparł oficer: „Wiem o tem mój panie“.
I przekonał się rychło Blanqui, że czyny odpowiadają słowom. Po skończonem czytaniu rozporządzeń ministeryalnych kazał oficer więźniowi, by się udał za nim, zstąpił ze schodów i minął dwoje drzwi. U drugich czekało nań dwu żołnierzy z obnażonemi szablami, którzy wzięli więźnia między siebie, poprowadzili znów schodami w górę, minęli je, przebyli inne jeszcze schody i znaleźli się wreszcie na platformie.
Można stąd było objąć ogromny kawał morza, wzburzonego morza, barwy seledynowej. Pogoda była niepewna w ten ciepły dzień majowy, fale szły żwawo i rozbijały się u skalistych brzegów, w dali widniały latarnie morskie i okręt z flagą francuską wprost przystani. Taras otaczała baryera, z poza której wychylało ku górze, jakby mierząc w przelatujące jaskółki, swe paszcze ośm armat. Były to stare, forteczne kolubryny, zdobne herbami Bretanii, osadzone na lawetach, dozwalających obracać je na wszystkie strony. Blanqui mimowoli natężył słuch, jakby czekając jakiegoś bratniego głosu z oddali. Ale jeno morze huczało, i zaszemrała kropla deszczu, który nagle padać zaczął. Starzec wciągnął w pierś powietrze i doznał zawrotu głowy. Znów wysłał wzrok i słuch w oddalę, ale dojrzał jeno chmury na nieboskłonie, na prawo przylądek Primel i pobrzeże Plougasnou, na lewo Roscoff i kończyste wieżyce Saint-Pol-de-Leon. Chcąc widzieć coś bliżej położonego, jeszcze w obrębie fortu, zbliżył się do parapetu, ale zatrzymał go dozorca i rzekł:
— „Nie wolno patrzyć na morze!“
Dalej tedy chodził po tarasie tam i napowrót od żołnierza do dozorcy i klucznika. Taką przechadzkę odbywał każdego dnia rano i wieczór przez trzy kwadranse.
Sam opisał ceremoniał towarzyszący niezmiennie każdemu takiemu spacerowi.
O naznaczonej godzinie straż u wejścia stawała pod bronią i podnoszono most zwodzony. Łoskot starego żelaziwa oznajmiał więźniowi, że nadeszła pora. U ostatniego stopnia schodów spotykał żołnierza z obnażoną szablą, a na tarasie drugiego z karabinem. Dozorca i klucznik zawsze byli też obecni. Po powrocie jego do kaźni wszyscy się rozchodzili, pozostawiając jeno żołnierza z nabitym karabinem pod oknem kaźni, i z takim samym łoskotem opadał znów most zwodzony, głosząc całemu światu, że bez katastrofy i pomyślnie dla załogi fortu minęła pora przechadzki 70-cioletniego starca.
A o tę katastrofę wcale nie było trudno.
Wystarczało jeno, by straszliwy starzec, trzymający się ledwo na nogach, jednem uderzeniem pięści zabił na tarasie żołnierza, dozorcę i klucznika, zeszedł po schodach, u drzwi swej celi zamordował żołnierza, stojącego na warcie z obnażoną szablą w dłoni, a ośm schodów niżej wartownika z karabinem pod oknami kaźni, dalej już z wielką łatwością przedostał się przez sień, kuchnię i kantynę, pokonywując, cały personal, który się tam zwykle tłoczył, wyłamał drzwi dzielące tę sień od strażnicy, wymordował ośmiu ludzi pogotowia, własnoręcznie spuścił most zwodzony, rzucił się w morze i wpław dostał się na wybrzeża Bretanii wśród gradu kul pozostałych piętnastu ludzi załogi, dziewięciu z pośród trzydziestu, zdatnych do użytku kolubryn z tarasu górnego i ognia okrętu, stojącego w porcie. Jako narzędzia dla wykonania tych wszystkich okropnych czynów więzień posiadał własne pięści i rządowe saboty, w które go ustrojono.

Blanqui nie podjął walki, poznawszy, że każdy, najmniejszy r ch będzie pozorem pozbycia się go, widząc, że wszyscy czekają jeno na to. Pozostał tedy spokojenym, skupił w sobie całą wolę, wytężył wzrok i słuch śledząc każdy krok swych stróżów. I okazało się to bardzo wskazanem, pewnego bowiem dnia żołnierz z pod okna palnął doń z karabinu w przywidzeniu, że się wychyla przez kratę. Blanqui mógł przypuszczać, że była to jeno niezręczność, ale nabył przy tej okazyi pewności, że broń jest zawsze nabita i pogróżki śmierci wcale nie są daremne.

CCXII.

Ponad wszystko jednak dręczył więźnia hałas, zgiełk bezustanny, przerywający sen, myśli, nie dający żyć poprostu. Od pierwszego zaraz dnia zauważył Blanqui, że cela jego posiadała taką dziwną akustykę, iż dolatywał tu i to wzmocniony, niby w tubie, każdy odgłos. Co pół godziny luzowano wartę pod jego oknem z okropnym wrzaskiem hasła i odzewu, to samo się działo ze strażnikiem na tarasie górnym, tylko w dodatku jeszcze chodzono po schodach, jakby każdy z uczestników tego piekielnego sabatu ważył po tysiąc kilo. Przez całą noc dudniły ronty oficerskie, podoficerskie, wrzeszczały patrole, a Blanqui, śpiący przy otwartem oknie, zrywał się co chwila.
Pierwsza jeno noc minęła spokojnie, po nadejściu instrukcyj ministra rozpoczęły się ryki nieludzkie, jakby żołnierzom nakazano umyślnie ćwiczenie siły płuc. A w dzień było gorzej jeszcze może. Kantyniarka miała bardzo silny głos i pretensye muzykalne, a zgoła nic słuchu, więc godzinami wydawała wycie godne gromady wilków, bezustannie z piersi jej wydobywały się ostre świsty i zgrzyty, przenikające mury granitowe, aż cały fort drżał w posadach. Dobroduszny jej mąż, rodzaj głuchego i ślepego safanduły, uważał za stosowne wtórować magnifice, a dzieci naturalnie uzupełniały piekielny koncert. Śpiew jest ponoś, podobnie jak ziew anie, zaraźliwy. Tem się tłumaczy, że muzyczna pasy a napadała kilka razy na dzień także żołnierzy i rozlegała się dziwna kakofonia, bo każdy z dwudziestu pięciu obrońców ojczyzny śpiewał co innego. Gdy któremuś wyschło w gardle, walił pięścią w drzwi albo w najbliższy stół dając takt. Cały ten straszliwy hałas wpadał tu i odbijał się o półkoliste sklepienie celi, a biedny więzień po całych godzinach palcami zatykał uszy, by nie oszaleć, lub nie dostać conajmniej zapalenia mózgu. Wystarał się nawet o wosk i zatykał nim uszy, ale po trzech dniach nastąpiło podrażnienie muszli ucha i musiał zaprzestać.
Gdy zjawił się komendant fortu, rzekł mu Blanqui:
— „Zamknięty zostałem w grobowcu, więc mi się należy cisza grobu conajmniej“.
— „Nie mogę zakazać śpiewać ludziom znudzonym“ — odparł oficer.
— „W żadnem więzieniu nie byłby tolerowany podobny skandal. Wszędzie w aresztach, cytadelach, więzieniach panuje spokój, powinno też być cicho w tej waszej bastyli“.
— „Nie jestto bastyla, ani więzienie, jest to kasarnia“.
— „Tak? Ależ kasarnia nie bywa miejscem pobytu więźniów politycznych, żelaznych masek, którym nie wolno do nikogo słowa przemówić. Jestem tutaj i nietylko mnie nie wolno rozmawiać z nikim, ale i mówić także nie wolno nikomu do mnie.“
— „Tak, pan jesteś rodzajem żelaznej maski“.
— „Oczywiście, ale nie jest to wcale kasarnia. Podwórze i kurytarze nie są co nocy pełne patroli, rontów, strażników, wykrzykujących na cały głos hasła. W kasarni mogą ludzie spać. Pańska rzekomo kasarnia jest fortem średniowiecznym, bastylą Ludwika XIV, i zarazem obecnie pierwszą próbką nawrotu do dawnych, dobrych czasów i rządów. Jestto widome wyszydzanie wszelkich ustaw. Nie panuje tu żaden regulamin, wszystko świadczy o aroganckiej przemocy, jak czasu niedawnej monarchii. Porwano mnie w nocy, bez wiadomości sędziego, bez wyroku, od ośmiu miesięcy nie widziałem ni cywilnego, ni wojskowego urzędnika, jestem ofiarą prostych opryszków.“
— „ Sytuacya pańska, mojem zdaniem, jest bardzo jasna. Jesteś pan jeńcem wojennym. Uważam pana za jeńca i odpowiednio traktuję.
— „Cóż za omyłka! Nie jestem jeńcem, nie pochwycono mnie czasu wojny, jestem politycznym skazańcem, bez świadków i posłuchania, zaocznym wyrokiem ściganym. Ale jeśli tak jest, jak pan mówisz, to przyznaj, że żadnego jeszcze jeńca wojennego w czasach naszych nie trzymano dniem i nocą w kazamacie, na murach której saletra wykwita, nie pozbawiono wszelkich stosunków ze światem, nie broniono mu oddychać swobodnie i nie mówiono mu: za pierwszą próbą wyzwolenia zostaniesz rozstrzelany i obrońcy dostaną jeno t e zwłoki. Tak mój panie. Tak. Pańska bastylla jestto próbka bastyl, jakie teraz znów pocznie się budować za nowych rządów“.

CCXIII.

Został w samej rzeczy „maską żelazną“. Nikt w okolicy, mówiąc o nim, nie wymieniał nazwiska. Nazywają go wszyscy „więzień zamczyska“. Taksamo zwie go lekarz z Morlaix, z okazyi przesyłania dlań lekarstw z miasta.
„Ordynacya lekarska Dra Lacardachère dla więźnia zamczyska“ Taksamo zwą go rybacy w rozmowie z kilku letnikami, którzy tu przybyli użyć kąpieli morskich i spędzić porę ciepłą w jednej z pobrzeżnych wiosek. Czasem kobiety idące na przechadzkę od strony Saint Pol, lub Karantec, zatrzymują się zdziwione. Z tarasu widać ich woalki szafirowe i zielone. Ale nie z ciekawości, nie wolno im zbliżyć się do fortecy. Czasem wsiadają do łódki, wskazują palcami czarne mury na skale, widać, że pytają przewoźnika, kto jest ten człowiek stojący na tarasie pośród żołnierzy. Możnaby usłyszeć szmer rozmowy, lekkie okrzyki towarzyszące kołysaniu się łódki. Przez perspektywę marynarską możnaby dojrzeć zdziwione i wyrażające litość twarze, i obojętność przewoźnika, który z gestami rąk opowiada jako rzecz intratną historyę mąk więzionego starca. Jaskółki to są morskie, co ledwo musnąwszy fale skrzydłami, uciekają szybko, skąd przybyły.
Nie wolno tu wylądować, rzecz prosta, ale nie wolno nawet zbliżyć się na doniosłość głosu. Łodzie rybackie otrzymały nakaz mijania z daleka tej skalistej wyspy. Całymi dniami, często także w nocy słychać z tarasu jak żołnierze krzyczą na sterników przemykających za blisko. Czasem słychać szczęk karabina i plusk wioseł uciekającego co tchu rybaka. Wszystko ucieka od groźnej skały, od człowieka wyklętego, a za powrotem do domu ostrożnie, oglądając się i cichym głosem każdy mówi o tym potworze rewolucyi, którego strzec musi cała załoga i w dodatku okręt wojenny, dzikim szatańskim demonie, zamkniętym między niebem a ziemią, którego lepiej, by nikt nie widział, nie znał wcale.

CCXIV.

Rano i wieczór podczas przechadzek więzień spoglądał na uwijające się w dali łódki rybaków z Dourdu, Primel, Pempoul i Roscoff. Czasem, gdy wiatr był pomyślny, słyszał słowa komendy, skrzyp masztów i steru. Natężał słuch, te głosy dalekie chwytając, a oni rozmawiali o tem, po czemu będą się sprzedawać jakie gatunki ryb, śmiali się, albo wolno, miarowo śpiewali. Patrzył pogodnym wzrokiem za tymi prostymi, szczęśliwymi ludźmi, a i oni musieli widzieć jego białą głowę pomiędzy szablami żołnierzy.
Rybacy ci, to ludzie tej samej rasy, niemal nawet tacy sami, jak wieśniacy spotkani na stacyach od Rennes do Gruingamp i Morlaix. Taksamo są nieświadomymi niewolnikami, ofiarami fatalizmu przyrody i stosunków społecznych, o których nic nie wiedzą. A z pozoru tak są wolni. Polityk pracuje dla tych ludzi, ale nie pyta, czy tego chcą. A może rybak taki oto jest zadowolony ze swego losu, nie pragnie niczego więcej i nawet bez grozy lufy karabinowej z nieufnością, pospiesznie oddaliłby się od miejsca, gdzie przebywa ponury geniusz czynu, co chce zmienić losy ludzkie, bez ich woli.
Więc może lepiej było żyć jako ci rybacy?
Więc może trzeba było nie rzucać się w ten czyn, nie rozpoczynać pod złą wróżbą podróży, nie nocować też w karczmie niepokoju tyle, tyle razy. Może szkoda tak strasznych wysiłków, bo rezultat niepewny.
Nie! Nie! Mijają chwile zwątpienia. Nikną myśli czarne, wywołane tak jasnem, tak barwnem zjawiskiem rybak a bretońskiego na morzu, człowiek co w piersiach nosi religię czynu, zbiera się w sobie, rad nawet tym wątpliwościom bo one mu świadczą, że jest istotą wyższą nad fatalistyczną rezygnacyę ogółu, że mógł i może wybierać drogi swego życia.

CCXV.

Szuka kryjówki przed życiem, chce ujść brutalizmowi rzeczy zewnętrznych, zasadzek wrogów, grożących śmiercią, chce żyć bez wielkich trosk i smutków. I znalazł. Pewne to schronienie, zamczysko niezdobyte, pewne i żaden wróg stamtąd nie wygoni. Cóż że zły jest los? A siła woli, a duch, który wszystkiem włada, gdy władnie sobą? Blanquiemu nie trudno było posunąć się po tej drodze tak daleko jak trzeba, by dotrzeć do zamczyska, na wyżyny, kędy nie dosięga fala zła i wszelkie namiętności tylko podnóże gryzą wściekłe, a bezsilne. Wszędzie można go znaleźć, nie leży nigdzie, a Blanqui go odkrył wśród grożących niebezpieczeństw, wilczych dołów zawiści, na skrawku ziemi jałowej, gdzie żyć trzeba z tymi, co ciało skuli w kajdany, a nie wiedzą, że duch co dnia i co nocy szybuje daleko i cuda czyni.

CCXVI.

Czasu tej nowej niewoli, wśród codziennego życia i dorywczych przechadzek w towarzystwie żołnierzy zbrojnych, Blanqui miał wiele sposobności przyjrzeć się morzu, którego tylko zadziwiło, gdy przebywał w Mont-Saint-Michel. Pojął je teraz. Zrozumiał, że jestto wieczny buntownik, wiekuisty więzień. Złości się czasem i pieni, czasem obłudnie spokojne i ciche. Jakże świat podobny do cytadeli! I morze musi spełniać codzienne zadanie, ciągłą pracę przymusową. Jestto katorga, jak każda inna, toteż ciągle ma na pogotowiu wybuch gniewu, w pieśni fal skryta ciągle groźba.
Co dnia rozpoczyna się na nowo ta sama bitwa, morze rzuca się wściekle na skałę, skała odbija falę i piana jeno, niby krew, spada. Słychać wyraźnie trzask salw, grzmot dział. Odzywają się echa walki ulicznej, wichr je niesie. Oto słychać spadające kamienie, jakby odłamki bruka z barykady. Ciągle tosamo, a ciągle nowy epizod. I tu, podobnie jak w zbuntowanem mieście ciągle... wszystko poczyna się na nowo, zrazu pewne zwycięstwo i nagle... klęska... A jednak morze musi pochłonąć twarde głazy.
Blanqui wpatrywał się w morze w godzinach przechadzki, a potem, zwolna, podniósł głowę i posłał wzrok w przestrzeń, na niebo często szare, okryte chmurami deszczowemi, ale rozległe, ogromne, czasem przesiąkło światłem i okrwawione zachodem słońca. Począł pojmować, że morze łączą jakieś bliskie stosunki z firmamentem, z ruchami ciał niebieskich i zajął się badaniem atmosfery, kształtów chmur. Przenikliwość i pamięć towarzyszyły mu stale, przeto bez książek mógł się oddać obserwacyi, rozmyślaniom i obliczeniom. Tylko taki był samotny. Nie miał się z kim podzielić wrażeniami.

CCXVII.

Teraz co wieczora pisuje. Podczas rannych godzin, kiedy dozorcy mniemają, że cały oddany jest chodzeniu, oddychaniu, po zaduchu swej celi, świeżem powietrzem, wypracowuje Blanqui plan pracy na cały dzień, wieczór zaś podczas przechadzki porządkuje i kontroluje swe całodzienne spostrzeżenia.
W miarę zbliżania się jesieni mrok nadchodzi prędzej i widowisko, które go zaciekawiło staje się coraz to wspanialsze, ale też i coraz bardziej tajemnicze. W miarę wpatrywania, coraz przepaścistszem zdaje się niebo, coraz bardziej przejrzyste muślinowe mgły tkwiące daleko w przestrzeni.
Gdy jeno po zachodzie pobledną fioletowe światła, na niebie zjawiają się gwiazdy złote, blado srebrne, szafirowe, zielone i różowe. Zjawia się spokojna, łagodna twarz księżyca i wszystko co się kryło w cieniu odzyskuje swe kontury.
Więzień kąpie się, przez krótkie chwile przechadzki w tej cudnej jasności, niknie mu świat cały z przed oczu i trzeba mu kilka razy przypominać, ze już czas wracać, żołnierze muszą go trącać lekko w ramię. Wyjść trzeba na brzeg czarny z tej topieli wynurzyć się z oceanu zachwytu, zejść po paśmie drogi mlecznej do głębokiej studni, do otworu schodów w tarasie, wpełznąć napowrót w skałę, chlupnąć znów w bagno ciemnicy.
Obmierzła ta studnia. Widać jeno drżących kilka ziół przez okno, za ziołami łyszczą się brutalne i głupie równocześnie armaty z otwartemi gębami bez zębów, dalej widać też wycinek prostolinijny nieba. Ale co to za niebo. Już to nie ocean bezdenny, już to nie wieczność przestrzeni, ale oto zwyczajna kałuża, w której duszą się i marnieją tylko gwiazdy. Stosownie do pory roku różne konstelacye i planety przesuwają się przez tę sadzawkę, wieczyście młoda Wenus nudzi się tu, wloką się ciężko wielka i mała niedźwiedzica. Wóz ledwo że się przesunie i Syryusz promienną swą gloryę daremnie degraduje błyszcząc nie tam gdzie mu przystoi. Spadła gwiazda, deszcz gwiazd pada, a za chwilę robi się jasno, cicho, pogodnie. To poczciwina księżyc, póty szukał i próbował, aż jowialną swą gębę wsadził w mały wykrawek nieba widny z nory starca.

CCXVIII.

Zupełna przemiana nastąpiła w stosunku Blanquiego do świata zewnętrznego. Astronoma, uczonego i poetę nie wiele obchodzą teraz przykrości i szykany ludzi, których on zda się nie spostrzegać wcale. Od końca czerwca, do września szuka on formuły naukowej, ścisłej dla swych rojeń. A przedmiot jego badań jest ten sam co prastarych Hindusów, Chińczyków, Egipcyan i Chaldejczyków. Szuka tego, za czem szukali Thales, Pytagoras, Ptolomeusz, Kopernik, Tycho-Brahe, Keppler, Galileusz, Descartes, Newton, Euler, Herschel, Kant i Laplace. Ku tym ludziom wzlata myślą, ku tym duszym wielkim zatopionym w pracy, wśród czterech ścian więziennej celi, pracowni, czy obserwatoryum. Tylko Blanqui nie posiadał żadnego instrumentu, żadnego przyrządu dla sprawdzenia swych marzeń, które zawarł w pracy pt.: „Eternité par les astres“.
Takie to myśli przyszły mu w obliczu paszcz armatnich, nabitych karabinów, łyskliwych, nagich szabel i sformułować je zdołał bez książek, tabel pomocniczych, na podstawie jeno spojrzeń wysłanych na niebo czasu czasu przechadzek po tarasie zamkowym.
Wyszedł z pojęcia nieskończoności wszechświata, udokumentowanego niemożliwością wyobrażenia sobie granic przestrzeni. Pewność tę utwierdza w nim jeszcze przekonanie, że jeśli nieskończoność jest nie do pojęcia, to skończoność, tem mniej się da wyobrazić, a choć jak wszystko, co ważne dla człowieka nie da się problem ten rozstrzygnąć, sformułowanie takie jest jedynie możliwe. Być może, że kędyś, w przestrzeni istnieją inteligencye, którym rozwiązanie zagadki nie jest tajemnicą. Tak się pociesza, nie kryjąc zazdrości.
Taksamo rzecz się ma co do nieskończoności czasu. Niepodobieństwo innego pojęcia, musi się wziąć za prawo faktyczne. Przeto przyjąć musimy, że wieczyście był cały wszechświat i wszystkie jego drobiny najmniejsze, zawsze istniał w nim ruch, ciepło, światło i elektryczność. Jestto skonstatowanie faktów, jakie mają miejsce czasu naszego przemijającego istnienia, ale na nich opiera Blanqui to, co zwie swoją teoryą astronomiczną.

CCXIX.

Stwierdza jeszcze, nim wzniesie się w bezmiary przestrzeni, że pojęcie nieskończoności będzie poniekąd zrozumiałe jeśli wyjdziemy z pojęcia nieokreśloności, wyobrazimy sobie ilości ciągle dodawane do ilości bez oznaczonego terminu, ciągle z tem, żeśmy nie zaczęli jeszcze.
Blanqui zwraca teraz oczy na firmament, stara się zmierzyć jego głąb, widzi słońce, stara się określić jego stosunek do gwiazd drogi mlecznej, dalej jeszcze mgławice, widne jeno przez teleskopy i wspomina, że najbliższe gwiazdy stałe są od nas odległe mniej więcej na siedm tysięcy miliardów mil.
I cały ten niezmierny kompleks ciał utworzony jest z jednolitej materyi, jak to wykazała analiza spektralna. Sześćdziesiąt cztery ciał prostych znano w chwili, kiedy pisał Blanqui, dziś ich znamy więcej i wiemy, że nie wszystkie pierwiastki ziemskie odnaleziono w widmie gwiazd stałych, ale to co wiedziano za czasów Blanquiego wystarczało. Wiedziano, że w całej przestrzeni dostrzegalnej istnieją tesame główne składniki, wodór wszędzie z tlenem tworzy wodę, że takie, a takie były warunki tworzenia się mórz, znów inne różnych pokładów geologicznych i że życie zwierzęce i roślinne pojawiło się stosunkowo późno dopiero.
Blanqui przechodzi to wszystko pokrótce, piąty zaś rozdział poświęca dorywczej krytyce kosmogonicznej hypotezy Kanta i Laplaca. Mowa tam też o tajemniczem pochodzeniu i drogach komet, bo właśnie one stanowią główny szkopuł, o który się cała ta teorya rozbija. Blanqui mówi, że Laplace, nie mogąc w żaden sposób komet zmieścić w swoim systemie, wygnał je z niego, każąc im wędrować od jednej gwiazdy do drugiej. I to mu daje okazyę do humorystycznych wycieczek pod adresem genialnego astronoma.
Potem wyraża zdziwienie, że dopuszczono się tylu błędów odnośnie do tych ciał właśnie i ze swej strony daje teoryę tych utworów, tak zmiennych, twierdząc, że są identyczne ze światłem zodyakalnem. Mówi:
„Masy komet uwięzione w sferze przyciągania ziemi podobnie jak i innych ciał niebieskich skutkiem rotacyi gromadzą się na równiku i tworzą owe pasma świetlne zapalające się w promieniach słońca nim jego wschód ujrzymy i po zachodzie. Te masy przejrzyste, bardzo subtelne, tak, że przez nie widać najmniejszą gwiazdkę zajmują przestrzenie ogromne, począwszy od równika, gdzie jest centr i punkt kulminacyjny zarówno co do masy jak i blasku, aż poza strefy tropikalne, a prawdopodobnie, aż po oba bieguny, gdzie stopniowo zmniejszają się ilościowo i gasną.

CCXX.

Drugą rzeczą, która nie mieści się w teoryi Laplaca jest pochodzenie mgławic. Blanqui nie miesza ich z kometami, które wedle niego są jeno masami lotnej materyi oświetlonemi promieniem słońca, podczas gdy mgławica jestto przyszła gwiazda, ośrodek siły, światła, ciężaru i ciepła. Ale zachodzi pytanie, jak się tworzy mgławica, skąd się bierze ciepło, które ją ożywia, zrazu czyni rzadką, a potem kondensuje w słońce otoczone planetami? Teorya grawitacyi daje ledwo część wyjaśnienia. Siła przyciągania usiłuje zbliżyć do siebie wszystkie ciała niebieskie, siła odśrodkowa stara odepchnąć po stycznej obrotu w przestrzeń. Bez odśrodkowej ziemia spadłaby na słońce, bez przyciągania wyleciałaby z orbity swojej.
Z dwu tych sprzeczności wynika równowaga, prawo wszechświatowe. Blanqui nie nazywa rzeczy tymi słowy, ale przedstawia ją samą, szuka poza ciepłem źródła światotwórczego i znajduje go w ruchu. W miejsce, rezygnującej z objaśnienia przyczyn pierwszych teoryi stawia teoryę ruchu tworzącego się z ustawicznej gry grawitacyi i siły centryfugalnej i można z wywodów jego wyciągnąć wniosek, że stawia obok nieskończoności przestrzeni i wieczystości czasu, także nieśmiertelność ruchu w jednym rzędzie.
„Ustawicznie — mówi Blanqui — patrzymy na rozpadanie się wszystkiego i zmartwychwstawanie“. Nie widzi on więc porządku stałego i niezmiennego w wszechświecie, jest i tu rewolucyonistą, ale wśród chaosu chce na dany okres trwania zaprowadzać konieczny ład. Materyę widzi w ciągłem syntetyzowaniu nowych związków i rozpadaniu się dawnych na pierwiastki:
„Wszystkie jej postaci skromne, czy olbrzymie są przejściowe i ulegają śmierci. Gwiazdy rodzą się, jaśnieją, gasną i tysiące tysięcy lat potem może jeszcze plączą się niby grobowce pośród żywych. Ileż miliardów tych zlodowaciałych trupów snuje się tak po ciemku czekając godziny swego rozbicia, w której jednocześnie zmartwychwstaną. Albowiem, mimo, że zdają się na wieki zamarłe, ożyją i choć długą była noc, rozpłomienieją znów w jednej chwili jak od piorunu....“
I mówi o niezmiernych tłumach gwiazd zmarłych, co się potrącają wzajem po ciemni i tłoczy się to wszystko w przestrzeni, jak na niezmierzonem pobojowisku miliardy nieskończone mil rozległem, a jednak ani na sekundę nie przestają działać prawa natury, masy stałe zamieniają się w gazowe i ulegają znów grawitacyi, mgławice wirują koło własnych osi, tworzą się centra nowe, światy odżywają i znów giną, a materyi nie przybywa, ani nie zbraknie nigdy. Blanqui opowiada dzieje materyi, która nie mogła wyjść z nicości i mgławic, na których istnienie składały się ogromne wieki.

CCXXI.

Czytając to wnikamy, zda się, w bezmiary czasu, wśród których rozgrywają się te ogromne dramaty, opowiedziane w ciągu minuty. A czas ten nie da się w nieskończoności nawet odnaleść, jest niczem, podobnie jak gwiazda w całokształcie gwiazd jest nicością. Śmierć i odnowa są jednocześnie niezliczone i ciągłe, a zarazem niezmiernie rzadkie, zależnie od tego, czy patrzymy we wszechświat, czy w mały jego fragment. Dowodem niech nam będzie zwykły aerolit, który w przelocie przez naszą atmosferę zapala się i rozpryskuje na miazgę. Tak samo z ruchu przeistoczonego w ciepło powstać mogły słońca. Pojmiemy to, gdy uświadomimy sobie zjawisko wspomniane jako przykład prawa ogólnego, a ciągłość i stałe następstwo takich faktów jako warunki samego życia.
To ustawiczne mieszanie się ze sobą ciał różnych stanowi nawet warunek zaobserwowanej jednolitości składu chemicznego wszechświata. Tensam fenomen musi wytworzyć tesame czy stosunkowe warunki ciepła, światła i gęstości w centralnych gwiazdach i całej hierarchii planet.
A oto dylemat: „Albo wieczne zmartwychwstawanie gwiazd, albo śmierć wszechświata“. Wreszcie konkluzja:
„Wszystkie ciała niebieskie bez wyjątku mają wspólne pochodzenie, rozgorzały przez zderzenie“.

CCXXII.

Marząc w ten sposób, obliczając i wnioskując Blanqui odbył przechadzkę po przestrzeniach gwiaździstych.
Łatwo pojąć z jakim pośpiechem gorączkowym, radością zmierzał do końca. Jest to, jakby chwytanie idej upewnianie się, że w istocie zdobycze poczynił. Świadomie ciągle się powtarza, streszcza, opisuje proces rozumowania, kondensuje się w jasnych wyrazach, pragnie, by wszystko było pewne, dobrze pojęte i dopiero potem wszystkiem buduje śmiałą fąntazyę naukową, na kilku kartkach daje swe pojęcie świata, mówi o analizie i syntezie kosmosu.
„Natura — reasumuje — posiada jako materyał ledwo sto ciał prostych i warsztat ogromny, (to jest układ gwiazdoplanetarny. Te ciała proste mogą dać liczbę niezmiernie, przeraźliwie wielką kombinacyj, ale zawsze tylko liczbę określoną, ograniczoną. Tymczasem trzeba zapełnić nieskończoność. Warunki same tworzenia się tych połączeń i jednolitość metody ograniczają także liczbę, choćby bardzo wielką była, tych związków oryginalnych, czyli raczej typowych, a dopiero powtórzenia wielokrotne, mogą zapełnić przestrzeń“.
Blanqni w dalszym ciągu badania jednolitości słońca i planet wspomina o przyczynach, dlaczego różnią się pomiędzy sobą planety różnych systemów. Przyczyną są różnej wielkości mgławice i różnorakość zderzeń. Mówi też, że podobieństwa pochodzą z tejże samej formacyi, mechanizmu i dowiedzionej przez spectrom tożsamości chemicznej. Wszystkie ciała stałe, pomieszane przez zderzenia i zamienione w płynnolotną masę, rozdzielają się na nowo przez kondensacyę i układają się wedle praw ciężkości.
„Stąd, odnośnie do zawartości ciał prostych, a nawet odnośnie do mas, tendencya do podobieństwa pomiędzy planetami tegosamego stopnia różnych systematów słonecznych“.
Teraz bezmiary mogą się zaludniać. Wszystko ma prawo do nieskończoności planeta, jednodniówka, czy człowiek.
„Sam w sobie, człowiek jest efemerydą, a tylko przez glob, którego jest dzieckiem ma swój udział nieskończoności w czasie i przestrzeni. Każden z naszych sobowtórów jest synem ziemi, będącej znów sobowtórem ziemi przez nas zamieszkałej. Jesteśmy jednem z powieleń. Ziemia-odbitka zawiera wszystko co było na oryginale, więc każde indywiduum z rodziną, domem i wszystkiemi wydarzeniami jego życia. Są to duplikaty naszego globu wierne, bez żadnego braku“.

Oto jaką jest hypoteza Blanquiego. Przyjmuje on kombinacyę ciał prostych, którą jest nasza ziemia i uważa ją za jednostkę w całej ilości kombinacyj typowych, która z konieczności nabiera cech nieskończoności skutkiem powtarzań, powieleń takichsamych kombinacyj typowych, pełniących bezkreśną przestrzeń.

CCXXIII.

Przypuszcza przytem wielką różnorodność, a to przez prostą jeno analogiczność owych miliardów ziem, co mają, jak nasza, atmosferę, morza, teren warstwowany, florę, faunę, ludzi itp., dopuszczającą odmiany niezliczone, bo nie wymagającą podobieństwa ścisłego. To są też kombinacye typowe.
W końcu przyjmuje też podobieństwa ścisłe, ale przy jednoczesnem zdwojeniu, wreszcie inne jeszcze, o różnych trwaniach.
„Oto — mówi — jakiś egzemplarz czegoś, np. człowiek lub rzecz. Ma on, podobne, jak kamień, drzewo, strumień, zwierzę, zdarzenie lub cokolwiekbądź innego swe miejsce, swą chwilę i swoje duplikaty. Ziemia-odbitka istnieje w ogromnej ilości egzemplarzy, ale taka naprzykład, jaką była do dziś, do tej chwili, bo jutro ludzie i przypadki mogą pójść inną drogą, wejść w to, co dziś nam jest nieznanem. Każdej sekundy może począć się zdwojenie, rozejdą się drogi, ta, którą się pójdzie i ta, którą się pójść mogło. W każdym jednak razie droga, którą mają się toczyć losy planety, aż do ostatniego dnia jej istnienia, przebieżoną już była miliardy razy, jestto już jeno kopia, odbitka, której oryginał istniał gdzieś przed miliardami wieków “.
Blanqui przystępuje potem do problemu przeznaczenia ludzkiego.
„Same wypadki — mówi — nie stwarzają odmian ludzkich. Któryż z ludzi nie znalazł się raz choćby na punkcie, skąd mógł pójść w dwie strony. Ta, do której się obróci plecami, przy tejże samej indywidualności wiodłaby go w życie zgoła inne, niż ta, którą idzie. Jedna wiedzie do nędzy, wstydu, hańby, niewoli, druga by zawiodła do sławy i wolności. Ta kobieta piękna, szczęście, tam fnrya, rospacz. Ale, czy człowiek wybierze po długim namyśle, czy na oślep na jednę z nich wstąpi, nie ujdzie przeznaczeniu, fatalizmowi. Ale na fatalizm niema miejsca w nieskończoności, bo ona nie zna wyboru, konieczności dwu alternatyw, mając dość miejsca na wszystko. Istnieje ziemia, na której człowiek idzie drogą, którą pogardził jego sobowtór na drugiej odbitce. Zrazu życie jego płynie na dwu ziemiach jednako, potem inaczej na każdym globie, potem się dwoi po raz drugi, trzeci, setny, miliardowy raz, człowiek tedy posiada sobowtóry dokładne i ogromne ilości waryantów tychże, które powielają i reprezentują zawsze jego osobę, ale biorą na siebie tylko część jego przeznaczenia, losu. Wszystkiem, czemby człowiek mógł był być tu na ziemi, a nie był z jakichkolwiek powodów, tem jest on gdzieś w przestrzeni. Prócz tego a tego życia całego, jakie jest od urodzin do grobu, czyli tych żyć na mnóstwie ziem, przeżywa się jeszcze wiele odmiennych wydań i waryantów, tychże samych w gruncie rzeczy żyć na miliardach innych odbitek ziem takichsamych, lub odmiennych.
Blanqui czerpie przykłady z historyi, mówi o Anglikach, co przegrywają pod Waterloo, bo generał Grouchy przybywa na czas, o Napoleonie pobitym pod Marengo i tak dalej, a także na zarzut spodziewany, że takie mnóstwo podobnych do siebie ziem muszą tłok czynić w przestrzeni — odpowiada: „Nie! Nie! Niema tam wcale tłoku — ziemie te, jednę od drugiej dzielą ogromne przestrzenie, chociaż liczymy jena miliardy, to znaczy nie możemy już wcale zliczyć“.
W ten sposób, jak widzimy, idąc jaknajdalej w fantazyę, nie zatraca pojęcia nieskończoności. Z upodobaniem po kilka razy wraca do tego samego, zbacza, kończy i znów zaczyna na nowo. Widzi Pompejnsza pobitego pod Farsalą, Cezara zasztyletowanego we wszystkich senatach, wszystkich Rzymów... Niepodobna bowiem, wedle niego, z gwiazdy na gwiazdę przesyłać sobie przestróg. „Ach — mówi — gdyby to można życie swe przeżyć, pomógłszy sobie tu i ówdzie radą sobowtóra ostrzegającego z głębin przestrzeni niezmierzonych, o ileżby życie było mądrzejsze i szczęśliwsze!...“
„Wszystko to — dodaje — mimo żartów traktuję całkiem seryo. Nie idzie o kształty takie, jak antilew, antitygrys, ni o oczy na końcu ogona, idzie o matematykę i fakty pozytywne. Wiem, że natura nie wytwarzała w ciągłem istnieniu wszechświata wiernych kopij naszej ziemi marnej, ani nawet układów naszego słońca. Wiem, że musi się tu przyjąć odmiany, na jakie tylko pozwala rachunek prawdopodobieństwa. Nawet gdyby tych kombinacyj zbrakło, prostem jest, że nieskończoną ilość razy mogą się powtórzyć jako odbitki wierne, albo znów skombinowane...“
Przeto mimo wszystkich wpływów postronnych, wszystkich odmian i właściwości osobniczych spostrzeganych zjawisk, nasuwa się przypuszczenie, że każda kombinacya swoista cech ogólnych i osobowych, każda taka jednostka „musi się powtarzać miliardy razy, oile wyobrazić sobie chcemy przestrzeń zaludnioną...“
A miliardować możemy bez skrupułów, nieskończoność bowiem zawsze jeszcze będzie pusta i pożądać będzie miliardów nowych.

CCXXIV.

Blanqui dochodzi do konkluzyi swej fantazyi, reasumuje się raz jeszcze, mnożą się u niego obrazy, obraźnia jego nie zna granic, tworzy dla każdego z ludzi wieczystą egzystencyę od nie-początku świata, aż do nie-końca jego trwającą, to jest do zawsze, do zawsze, bierze jednostkę w każdej sekundzie jej istnienia i powiela, stereotypuje nieskończoną ilość razy w przestrzeni. „Próżnobyśmy — mówi — cofali się ku źródłom rzeki wieków, by znaleść chwilę, gdy nie istniało istnienie. Świat nie zaczynał się wcale, jakże więc człowiek mógł się począć w czasie?“
Na ostatnich stronicach mówi Blanqui o sobie samym:
„To co piszę w tej chwili w kazamacie fortu du Taureau, piszę i pisał będę przez wieki, piórem, siedząc przy stole, ubrany... wogóle w zupełnie tych samych warunkach”. W ten sposób na milionach i miliardach globów, przez wszystkie chwile całego istnienia kreśli dzieje swego życia w kaźniach, których liczbie nie masz końca i w całym kosmosie, równie jak na ziemi jest więźniem, którego siłę i myśl zamknięto w grobowiec kamienny.

CCXXV.

Widocznie przywiązał się do swej pracy, trudno mu się z nią rozstać. Pisze: „Postęp już dokonany na innych gwiazdach, urodzonych przed naszą erą nie jest dostępnym nam, ludziom tego czasokresu. Zostajemy niewolnikami chwili i miejsca, które nam przeznaczyły losy wśród powodzi bytów... Jesteśmy... ludzie wieku XIX... godzina naszego pojawienia ustanowiona, ważna zawsze, toteż powracamy ciągle ci sami, co najwyżej z nadzieją waryantów szczęśliwych, które nastąpić mogą w kolejach życia. Niewiele obietnic, nie wielka pociecha! Trudno, nie szukałem własnego zadowolenia ale prawdy nie daję tu, ani objawień, ani proroctwa, jestto jeno dedukcya z danych analizy spektralnej i kosmogonii Laplaca. Oba te odkrycia czynią nas więc śmiertelnymi. Jestże to dobra nowina? Jeśli tak, skorzystajmy z niej. A może to tylko mistyfikacya? W takim razie musimy się zdać na łaskę i niełaskę. Ale, pytam, nie jestże to wielką pociechą móc przypuścić, że się obcuje ciągle, na miliardach ziem z ukochanymi, których tu, na naszej już niema... “
W ostatnich wierszach Blanqui formułuje prawo ogólne, a słowa jego brzmią energicznie i pięknie:

„Całe życie naszej planety, jakie było od jej urodzenia i jakie będzie już do śmierci, dzień po dniu, z wszystkimi szczegółami, wraz z całą masą zbrodni i nieszczęść, powtarza się na miliardach gwiazd bratnich. To zaś, co nazywamy postępem, jest przywiązane do każdej gwiazdy z osobna i ginie wraz nią. Wszędzie i zawsze na pobojowisku ziemi tensam dramat, na tej samej ciasnej scenie odgrywa hałaśliwa, pewna swej wielkości ludzkość, mniemająca, że jest wszechświatem, żyjąca w więzieniu, którego jeno ścian nie widzi, staczająca się z dniem każdym bardziej w przepaść nicości wraz z globem, unoszącym w przestrzeni całą jej pychę, butę i nicość jednocześnie. Tosamo zło i nicość, tensam bezruch w ruchu na wszystkich innych, nieznanych gwiazdach. Wszechświat się powtarza bez końca i niecierpliwi, by coraz to nowe stwarzać kombinacye, na niezmierzonym całunie wieczności, tesame wciąż wracają obrazy“.

CCXXVI.

Skończył. Raz jeszcze dokonał trudnego dzieła wydobycia się z przemocy ludzkiej i schronienia w cytadelę własnego ja. Nie domyślali się patrzący, jaki dramat rozgrywał się w duszy uległego, milczącego więźnia, co posłusznie szedł za klucznikiem, dozorcą i żołnierzami pod wilgotnem sklepieniem, schodami czarnymi na taras, lub też wracał, by zanurzyć się na nowo w ciemń kazamaty, w której jeno błyskała zaraz potem lampa, jak mała gwiazdka. Przed nim leżały białe kartki, biegało po nich pióro, kreśląc drobnem, wyrazistem pismem słowa, od których ożywało dokoła wszystko, wpadało w ruch wirowy, potrącało się, marło, rozpłomieniało i zmartwychwstawało. Starzec pośród czarnej, strasznej nocy, szczęku karabinów i zgiełku tajemnic przeżywał godziny rajskie.

Niepewny, jaki los go czeka, starał się ocalić ze siebie co mógł. Niewiadomo, co z nim uczynić spodoba się ludziom. Może tego jeszcze wieczora, tej nocy, zostanie rozstrzelany na dziedzińcu fortecznym, albo flizach tarasu, na mocy roskazów, które mu odczytano. Wystarczy gest jeden, głos jakiś, wołający z oddali i padnie, a gwiazdy podumają nad zwłokami i obleją je srebrzystą kaskadą światła. Więc trzeba ocalić przynajmniej myśli. Niech zbójcy wiedzą przynajmniej kogo zabili. A jeśli się uda wymknąć z tej pułapki, praca da mu chlubne świadectwo. Może obronią go przed opinią i radą wojenną wiedza, wymowa i poezya. W ten sposób broni się, pragnie ocalić i jeśli w życiu jego nieskazitelnem jest jaki dokument Taschereau, to jest nim bezwątpienia „Eternite par les astres“.

CCXXVII.

Trzykrotne więzienie Blanquiego zaznacza trzy okresy w jego umysłowem życiu. Nigdy cały nie był w niewoli, duchem wylatał poza kraty, wysoko, tam, skąd nie widać i szczytów wież cytadeli, na wyżyny się unosił marzeń o nieskończoności. Ale za każdym razem był odmienny.
W Mont Saint-Michel jestto przywódca stronnictwa, toczy bój o sprawy społeczne, otaczają go ludzie współcześni, rodacy, cały jest oddany polityce.
Na Belle-Ile en Mer, spogląda poza fakty dzisiejsze, w tonie historyi, ponad głowy zjawisk wpatruje się w rzeczy nieznane. Bada ziemię.
We forcie du Taureau unosi się ponad wszystko co wzrok ćmić może, opuszcza mały błotnisty glob ziemski, rzuca się śmiałym ruchem w bezdenną przestrzeń, spogląda w tonie wszechświata.

CCXXVIII.

Napisawszy ostatnie słowo, szuka Blanqui innego zajęcia i przygotowuje się do przepędzenia zimy na skale ponurej, wśród huraganów i deszczów. Nadeszły już długie wieczory, światła zapalają wcześnie, a latarnia morska, niby olbrzymia nocna lampa rzuca w wilgotną, mętną atmosferę mdłe połyski. O jej szyby obija się skrzydłami, dziobem, szponami ptactwo morskie. Czasem w oszołomieniu spuszcza się nawet w ciemną głąb podwórza, na dnie którego za szybą połyskuje lampa Blanquiego i chwieje się smutny cień więźnia. Ale nie są to jaskółki, co zataczają misterne łuki w powietrzu i zdają zachwycać własną zręcznością, to ptaki białe, szare, oczy ich rozszerzone, chciwe, dzikie, a dzióby otwarte, ostre, krzywe, gotowe kąsać, szarpać i pić krew.
A dalej, nim zmierzch zapadnie widać lufy armat starych bateryi dolnej, przy deszczu błyszczą one jasno, a krople dudniące po ich spiżu — wydzwaniają donośne melodye jakieś bez końca.
Fale tłuką o skały, piana tryska w górę, morze się złości i ryczy.
Deszcz pada tłumiąc monotonią swą tamte dzikie pogłosy.
Gdy się uciszy trochę, słychać śmiechy żołnierzy na strażnicy.
Więzień jest sam, skończył pracę, złożył pióro.... Ach jakże daleko teraz odeń młodość, owa wycieczka z Nizzy do Bordighery, gdzie te palmy, stojące u drogi, kąpiące się w słońcu... gdzie to wszystko?

CCXXIX.

Tymczasem nadeszła pora opuszczenia fortu, dnia 12 grudnia przyszedł roskaz przeniesienia. I Blanqui, po 5 miesiącach i 18 dniach pobytu, odchodzi o tej samej porze co przybył, po północy, w podobnej nawet do tamtej łódce. Wśród rzęsistego deszczu posuwają się w górę rzeki, łódka niema pokładu, ni nakrycia. Starzec przemoknięty, drżący wsiąść musi do powozu i jechać do „Morlaix“, stamtąd zaś znów koleją do Wersalu, gdzie nie przebrawszy się nawet, przybywa o trzeciej rano drugiego dnia. Ze stacyi w Wersalu, do więzienia przy rue Saint Pierre musi mimo zmęczenia i zimna iść piechotą. Tam to dopiero pozwolono mu przez kraty, w obecności klucznika porozmawiać z siostrami i stamtąd też wysłał do Akademii Umiejętności pracę o świetle zodyakalnem, tam też przesiedział aż do swego procesu, który odbył się 15 lutego 1872. Tegożsamego tygodnia wyszła w książce: „Eternite par les astres“, a jednocześnie długi ustęp z niej w Revue scientifique.

CCXXX.

Autor pracy astronomicznej, historyk czasów oblężenia Paryża i redaktor „Patrie en danger“ zasiadł w Wersalu na ławie oskarżonych w obliczu rady wojennej. Ale ani prezydujący pułkownik, ani komendant prowadzący śledztwo, ani żaden z oficerów mających głosować za werdyktem nie znali i znać nie mieli nigdy człowieka, którego im sądzić padło. Patrzyli nań, jako na owego legendarnego Blanquiego, recydywistę buntownika, djabła podbechtującego do wojny domowej, wilka wściekłego, potwora.
Publiczności było dużo. Wojskowi, deputowani, dziennikarze, monarchiści, kobiety z wszystkich krain świata i historyograf całej tej ludzkiej menażeryi, Dumas młodszy. Blanqui wszedłszy, nawet nie rzucił okiem na ten tłum cały. Był blady, grobowo blady, zdawało się, że to trup, któremu jeno nieprzysłonięto oczu powiekami. Ale oczy protestowały przeciw temu, błyszczały wnętrznym blaskiem, wołały, że żyją, że chcą żyć wbrew wszystkim i wszystkiemu.
Poczęły się wstępne pytania:
— Niech oskarżony powstanie. Jak się pan nazywasz?
— Ludwik, August Blanqui.
— Wiek?
— Sześćdziesiąt siedm lat.
— Gdzie pan mieszkasz?
— Od dawna nigdzie dobrowolnie, a przez całe niemal życie w więzieniu.
— Zajęcie pańskie?
— Literat.
Szło o występki popełnione dnia 31 października. Całe postępowanie mogło być zamknięte zeznaniem uczciwego człowieka, jakim był Dorian, który poświadczył honorem ten fakt, że istniała pomiędzy członkami rządu, nie wyłączając Favra a przywódcami rewolty umowa, mocą której żaden z uczestników ruchawki nie miał być z tego powodu ścigany sądownie. Były prefekt policyi Edmund Adam potwierdził w zupełności zeznania Doriana. Ale rada wojenna przeszła nad tem wszystkiem do porządku i wolała się kierować insynuacyami, zastrzeżeniami, przypuszczeniami innych świadków, miast prawdą zeznaną przez tego jednego.
Oskarżenie komisarza republiki było zdumiewające, objęło równocześnie z wypadkami 31 października, także zajścia 4 września, i ze względu, że 31 października nie było jeszcze rządu legalnego domagało się skazania Blanquiego w imię autorytetu cesarza, a to tem więcej, że oskarżony mógł też brać udział w Komunie. Wbrew energicznemu protestowi Blanquiego przeciw barbarzyństwu dekretu o zakładnikach, to niezwykłe oskarżenie twierdzi, że Blanqni, jako członek Komuny mógł być zamieszany w karygodne czyny. Uwierzono oskarżeniu, a nie adwokatowi, Jerzemu Le Chevalier, który skreślił pokrótce cały czysty, pełen poświęcenia żywot klienta, z przekonaniem podnosząc jego czysto republikańskie przekonania, czego dowodem najlepszym artykuły „Patrie en danger“, z których żaden nie został podyktowany namiętnością, albo wyrachowaniem i wreszcie scharakteryzował rewoltę 31 października jako manifestacyę, a nie zamach, przeszedłszy poszczególne fakty i wspomniawszy umowę tolerancyjną.
Nakoniec podniósł się Blanqui i przemówił:
„Nie mam nic do dodania do słów mego obrońcy, zależy mi jeno na stwierdzeniu, że nie za występki rzekome 31 października stawiono mnie tutaj. To jest drobiazg. Jestem tutaj przedstawicielem republiki, włóczonej za włosy po sądach przez monarchię, bo monarchicznym nawskroś jest ten trybunał. Pan komisarz-oskarzyciel rzucił tu klątwę na wielką Rewolucyę 1789 roku, rewolucye lat 1830, 1848 i wreszcie rewolucyę 4 września. Jestem, wedle jego własnych słów, sądzony przez ustawy monarchii, sprzeczne z duchem ustaw narodu wolnego i oto czasów schyłku republiki, co się stacza w grób, sądzi mnie już dziś imperator“.
Został naturalnie skazany na deportacyę w cytadeli, lub fortecy i utratę praw obywatelskich.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Geffroy i tłumacza: Franciszek Mirandola.