Więzień (Geffroy, 1907)/CLXIV-CCIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Więzień |
Wydawca | Polskie Towarzystwo Nakładowe |
Data wyd. | 1907 |
Druk | Drukarnia A. Rippera |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L'Enfermé |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rząd, który wyszedł z rewolucyi 4 września był napół rewolucyjny, a to dlatego, że był samozwańczy i z tego tytułu naprzód już był w posiadaniu pewnej części władzy, jaką mu w całej pełni miał nadać plebiscyt. Deputowani paryscy, z których się rząd ten składał milcząco podjęli się ciężkiego zdania organizacyi bytu narodowego i stawienia czoła niebezpieczeństwu. To im przyznano, to stało się faktem nietylko skutkiem oklasków ludności paryskiej, bo ludność ta cieszyła się przedewszystkiem z upadku cesarstwa, ale także i to głównie przez milczące przyzwolenie tych czynników, które reprezentowały jeszcze rząd doby minionej, a więc przez brak protestu ze strony „Izby wyższej“, które to ciało prawodawcze po trzech posiedzeniach rozpadało się, stwierdziwszy jeno, że rządu właściwego wcale niema.
Wszędy ukazywały się twarze nowe, więc i delegaci tymczasowi, desygnowani byli jeno na dziś, na czas najgorszy, w celu obrony Francyi przed najściem wroga. Innej misyi nie mieli i gdy oświadczyli, że tej niezmiernie ciężkiej sprawy się podejmują, odrazu uzyskali wszelkie prawa, najszerszy kredyt moralny, geniusz history i pospiesznie na jej karty wpisał nazwiska „obrońców ojczyzny“ czegoby w innych warunkach, żadną miarą nie uczynił. W ten sposób u steru znaleźli się: Juliusz Favre, Garnier-Pagès, Crémieux, Glais-Bizoin Arago, dalej z lewicy: Ferry, Pelletan, Picard i Simon, następnie człek potężny, który żądzą czynu natchnąćby był w stanie starych, niedowierzających i zobojętniałych, Gambetta i wreszcie Rochefort, aby się coś i rewolucyonistom dostało.
Generał Trochu, mianowany przez cesarza dnia 17 sierpnia naczelnikiem sił zbrojnych Paryża nie stracił i teraz swego stanowiska i został prezydentem rządu obrony narodowej, a to dla swych talentów wojskowych, których się w nim doszukiwano, z powodu owego „nie“, które wypowiedział w dniu, kiedy Francyę przemieniano w cesarstwo na podstawie uchwały plebiscytu, z powodu krytykowania ciągłego i głośnego organizacyi armii cesarskiej, no i wreszcie dlatego, że niedawno, jak przystało człowiekowi uczciwemu oparł się pokusom, któremi go wabił do siebie Napoleon III. Wszystko powyż wymienione nie wystarczało, generał Trochu dał się zawsze powodować okolicznościami, popełnił mnóstwo błędów, a co główne, sprzeniewierzył się własnemu sumieniu i obciążył je bardzo godząc się na dalsze prowadzenie wojny, choć nie widział żadnej możebności zwycięstwa. Republice nie przysłużył się wiele, zawsze powątpiewał wahał się i wreszcie biernie współdziałał w tem, co sam zwał „bohaterskiem szaleństwem“. Nie był to dowódca armii na polu bitwy. W pierwszych dniach doradzał jeno pokój, a roznamiętniony, wojowniczy i naiwny Paryż z czasu rewolucyi wrześniowej usłyszawszy głos jego, wziął go i postawił na naczelnem stanowisku, oczekując niezmiernej energii i potęgi dyktatorskiej w tej wojnie na śmierć i życie, od człowieka, który dać mógł jeno frazesy i jakiś mistycyzm dziwaczny i niejasny. Toteż od pierwszych zaraz dni obrona stała się dorywczą i słabą, a generał rozmyślał nad problemem jaką misyę społeczną ma spełnić on, rewolucya i Prusacy. Była to poprostu omyłka, na placówkę gdzie się roskazuje, dostał się człowiek, który powinien był jeno słuchać.
Od pierwszych zaraz dni nowej ery skupiło się koło Blanquiego wszystko, co przedtem jeno sympatyzowało z nim i zaraz objawiła się rzecz dziwna dla wielu. Rozeszła się i utrwaliła pogłoska, że Blanqui bezustannie udaje i nigdy nie jest szczerym. Tak sądzić mogą tylko ci, którzy nie mieli nigdy sposobności zetknąć się z nim osobiście. Tylko obcujący z nim co dnia mogli sobie wyrobić zdanie słuszne, a tych właśnie teraz Blanqui zadziwił. Wielu z nich wprost nie zrozumiało co się dzieje, znali dobrze surowy wyrok Blanquiego odnośnie do wartości intelektualnej i moralnej wszystkich niemal tych ludzi dziś stanowiących rząd i oczekiwali, że jeśli już nie zwalczał ich będzie teraz, to conajmniej zachowa się wobec nich ozięble i pogardliwie. Tymczasem Blanqui zaklinał swych stronników, by wymazali z serc wszelkie urazy, by oczy utkwili jeno w dziele, które ma być dokonane wspólnemi siłami. A dzieło to nie dopuszczało, by wśród współpracujących istniały kwasy, zastrzeżenia, niezgoda, trzeba było odrzucić wszystko, wziąć się do rzeczy szczerem sercem i żwawo. Zdumienie wielu wielbicieli Blanquiego pochodziło stąd, że nie znali swego mistrza. W zgoła innem świetle przedstawiała go legenda zarówno zwolennikom jak i przeciwnikom, wedle owego podania był to konspirator-maniak, uparty i w najwyższym stopniu zdenerwowany, rzucający się w każdą awanturę bez celu i planu, rewolucyi przynoszący jeno swą gigantyczną, a zawsze ku zniszczeniu skierowaną wolę. Tak o Blanquim już sądzono aż do jego śmierci. Innym Blanquiego nie widziano, a może tylko widzieć nie chciano i przemocą zamykano oczy, bo dziś nawet, gdy się go jeno oświetli faktami z życia i zapyta o tajemnicę jego istoty, wyłania się z omroki, mimo oddali czasu, taki jasny, taki zrozumiały.
To prawda, że odnośnie do środków, jakich używał przejawiały się jego południowe pochodzenie i włoska krew, ale w gruncie rzeczy był to typowy Francuz, z kultury i wiedzy XVIII wieku czerpiący swe myśli i uczucia, wrażliwy na ideał wolności, prawdziwy, jasno uświadomiony obywatel. Nie sięgajmy nawet do tego, iż matka jego pochodziła z Pikardyi. Sam fakt aneksyi ojczyzny ojca w roku 1792 był symbolem, że rodzina Blanquich oddaje się Francyi. Blanqui był szermierzem praw ogólno-ludzkich, ale we Francyi widział bojowniczkę o te ideały. Bez zastrzeżeń cały jej się oddał, wżył w jej tradycye i podporządkował im całe swoje życie. Nic odtąd nie miało odgrywać roli z jego spraw osobistych, nawet socyalno-polityczne postulaty odsunął na potem, teraz szło o istnienie Francyi. Pamiętając o tem, nie zdziwimy się, że zaraz w początkach oblężenia miasta Blanqui okazuje się w całej postaci, podnosi się z nicości, w którą rzucić go usiłowali oszczercy, wstaje gorejący zapałem, niecierpliwy, jasnowidzący, czasem szalejący z rospaczy, a zawsze miłość ojczyzny żyje w jego duszy, połyskuje w oczach pali go i trawi.
Dowodów szukać na to nie trzeba. Mnóstwo ich w działach jego, słowach codziennie wypowiadanych wreszcie w każdym czynie. Niema chyba dokumentów bardziej autentycznych. Robi się]koło Blanquiego jasno, tak jasno, że rysy jego ducha geniusz historyi pochwyci i przekaże potomnym pokoleniom.
Gdy jeno mógł, począł Blanqui zaraz działać publicznie. Założył pismo „Patrie en danger “ i otworzył klub. Pierwszy numer ukazał się 7 września, tymczasowo zaś, redakcya mieściła się przy rue des Ecoles 1. 34. Wyszło tam cztery numery, piąty, już podpisany przez Blanquiego, jako naczelnego redaktora wyszedł już z redakcyi, mieszczącej się na stałe przy rue d’Aboukir 1. 78. Klub obradował w café des Halles przy rue St. Denis 1. 20. Trzeba przeczytać wszystkie 89 numerów pisma i protokoły posiedzeń klubu, chcąc poznać, jakiem było postępowanie Blanquiego przez ciąg wojny francusko-pruskiej i oblężenia Paryża. Przejawia się tam w całej pełni entuzyastyczna jego dusza, jasnym konturem określają obywatelskie przymioty.
Zapowiedzią publiczną pojawienia się pisma był plakat, w którym podpisani oświadczają, iż iść nie będą przeciw rządowi tymczasowemu, ale przeciwnie popierać go. Deklaracyę tę, napisaną przez Blanquiego, podpisało dziewiętnaście osób: Balseng, Blanqui, Breuillé, Brideau, Caria, Eudes, Flotte, Gois, Granger, Lacambre, Ed. Levraud, Leonce Levraud, Pilhes, Regnard, Sourd, Tridon, Verlet, E. Villeneuve, H. Villeneuve, wśród nich zaś, jak widzimy kilku „zbrodniarzy“ i „buntowników“ z dzielnicy la Villette. W dekiaracyi owej jest powiedziane krótko, że wobliczu nieprzyjaciela nie wolno rozpadać się na stronnictwa, że rząd powstały dnia 4 września jest wyobrazicielem myśli republikańskiej i ducha narodowego, to zaś wystarcza, by na bok odłożyć wszelką opozycyę, wszelkie spory. Główna i jedyna rzecz teraz, to ratowanie ojczyzny. Jest jeden jeno wróg, to jest Prusy i jego sprzymierzeniec, to jest reprezentant dynastyi obalonej, któryby chciał opanować Paryż zapomocą pruskich bagnetów. Afisz kończy się słowami: „Przekleństwo temu, ktoby w strasznych czasach obecnych na pierwszym planie stawić się ośmielił osobiste uprzedzenia, niechęci, lub interesy. Podpisani, odkładając na później wszelkie odmienne zapatrywania, oświadczają swą gotowość popierać rząd tymczasowy z całą energią i całą szczerością, nie kładąc żadnych warunków, nie czyniąc zastrzeżeń, jeno wyrażając pewność, że mimo wszystko nie dopuści do upadku republiki i raczej w gruzy powali miasto i pochowa pod nimi jego mieszkańców, jak miałby podpisać kapitulacyę, równającą się najwyższej hańbie i zagładzie państwa“.
Nie podobna było sformułować jaśniej sytuacyi, dać lepszego hasła. Człowiek samotny streszcza myśli ogółu, ale ten ogół nie spostrzega tego nawet. Samotnika otacza szeroki pierścień obojętności i niewiary i kroczy on dalej sam przez tę pustkę, bo taki już jego los.
Nazajutrz ukazuje się numer „La patrie en danger, zawierający tekst deklaracyi i zaraz poniżej artykuł Blanquiego „Obrona Paryża“. Autor bez wstępu rozpatrywać poczyna fakty, kreśli sytuacyę, jak a dziś istnieje po tylu klęskach, szczegółowo opisuje ruch naprzód wojsk pruskich i dochodzi do wniosku, że Paryż równie nie jest nie do zdobycia, jak nie była niezwyciężoną armia francuska.
W artykule czuć drżenie serca, gorące pragnienie, by go wszyscy usłyszeli i pojęli, zdania jego krótkie i świadczą, iż nie cierpi deklamacyj, rozwodzeń się szerokich, słów wielu, w których mnóstwie zazwyczaj skrywa się miłość własna. Idzie mu o broń i męstwo. Z nadzwyczajną, niepojętą wprost jasnością, starzec ten, któremu życie upłynęło w więzieniu, nad książkami i atlasami jeno, ocenia sytuacyę i gdy mówi o sztuce wojennej widać ze słów jego, że pilnie śledził tok wojen ostatnich i badał szczegółowo teren bojów najbliższej przyszłości. Podobnie, jak w zakresie kwestyj politycznych miał Blanqui dużo wspólnych cech z Machiavellim i Richelieum, posiadał w kwestyach wojskowych dar pochwycenia jednocześnie ogółu spraw i wszystkich oddzielnych faktów, przymiot niezmiernie rzadki, toteż nie dziwi mnie wcale, iż zwolennicy jego twierdzili, że powinienby był zostać generałem, bo to było jego powołaniem.
W wyż przywiedzionym artykule wykazuje, że Prusacy znali wszystkie okopy, rowy, fortyfikacye, cytadele francuskie, cały teren cal po calu przestudyowali i wreszcie określa dwie możliwości strategiczne w najbliższym czasie: albo nieprzyjaciel, zakreśliwszy łuk, po cięciwie dostanie się wprost pod mury, albo zamknie koło na wielką stosunkowo odległość, odetnie dowóz żywności i ogłodzi stolicę i przedmieścia.
W dalszym ciągu wspomina też Blanqui na jakiem terenie odbędzie się walka rozstrzygająca, wskazuje na przestrzeń 13 kilometrową pozbawioną wszelkich szańców i wałów obronnych, leżącą pomiędzy fortem de la Briche i Mont-Valérien, opisuje jak nieprzyjaciel skrywszy się za Asnières może rozpocząć swe operacye, potem przejść wioskę, Sekwanę, i z całym spokojem, bez strzału iść przez Clichy, aż do samego miasta. Nie na tem koniec, miejsc nie bronionych jest więcej, a mianowicie cała przestrzeń między Villeneuve-la-Garenne i Courbevoie, i druga między Mont Valèrien, a fortem Issy. Dalej twierdzi Blanqui, że same nawet forty są za słabe, by obronić Paryż przed zbombardowaniem, że armaty pruskie rozstawione na przestrzeni od Maison do Clamart mogą zasypać granatami cały brzeg lewy i część prawego, i wreszcie że potwory te ziejące ogniem, wysyłające pociski na odległość 10 kilometrów mogą zniszczyć wszystko począwszy od Villejuif, aż po bulwar Montmartre.
Wyłuszczywszy zło, które istnieje i zło, którego się obawiać można, wskazuje autor środki obrony, a więc przedewszystkiem możliwie szybką inspekcyę i wzmocnienie fortów, natychmiastową akcyę koło budowy i odnowy kontraproszów, obsadzenie odnośnych miejsc artyleryą, wskazuje na konieczność posiadania półmilionowej conajmniej armii i wzywa całą ludność męską, wszystkich od 16 do 60 lat liczących, by się zgłosili, rząd zaś ze swej strony powinien, jego zdaniem, ściągnąć z całej pobliskiej prowincyi, więc departamentu Sekwany głównie, całą armię ruchomą, wszystkie jakie się jeno da pułki, nawet marynarzy. Również niezbędnem jest zgromadzenie broni z wszystkich arsenałów, i zarządzenie, by bezustannie odlewano nowe armaty, robiono mitrajlezy, karabiny, kupowano, co się tylko da w Anglii i Ameryce dla uzbrojenia całego kraju.
„Niech strzały alarmowe — pisze w zakończeniu — głoszą, iż klęska grozi ojczyźnie. Niechaj się dowiedzą wszyscy, że oto rozpocznie się konanie, o ile wola zbiorowa i męstwo nie zmuszą śmierci do odwrotu i nie pomogą Francyi zmartwychwstać!“
Nie dosyć tego. Odwróćmy kartkę biednego dziś, pożółkłego, wyczytanego numeru. Oto nowy artykuł podpisany: B1. Autor przewiduje tu, że bombardowanie nastąpi i omawia środki ochronne. Na stronie trzeciej, znajdujemy wreszcie trzeci artykuł pt.: „Gdyby Paryż zdobyto“ i w nim powiada Blanqui, że w tym ostatnim wypadku rząd powinienby opuścić stolicę i ulokowawszy się w miejscowości bezpiecznej dalej prowadzić wojnę.
„Gdy nieprzyjaciel ogarnie stolicę — pisze Blanqui — spyta zapewne o warunki kapitulacyi. Odpowiedzią naszą powinna być komenda: Pal! Taką odpowiedzią musi zahuczyć kraj cały“. Blanqui domaga się, by rząd uprzedzając tę ewentualność ogłosił dekret, mocą którego zdrajcą ogłoszonym zostaje, pozbawionym czci i skazanym na śmierć każdy, ktoby z rąk rządu ustanowionego przez wroga w stolicy przyjął jakąkolwiek misyę, podjął się dlań jakiejś czynności, posłuchał w najdrobniejszej sprawie roskazu, lub spełnił, co nakazywaćby mogło nowe prawo.
Wieczór, tegoż dnia, po napisaniu trzech artykułów Blanqui prezydował w klubie café des Halles i swym zwyczajnym, donośnym, wyrazistym głosem, wymownie, a bez hałasu, nie natrętnie, a tak, że natychmiast w sali cisza grobowa, powtarza to wszystko, co napisał, podkreślając konieczność uzbrojenia całego ludu. Ludzie, którzy mieli sposobność widzieć go tego wieczora czynili nieraz wzmiankę o wyrazie jego twarzy, w chwili gdy Lulliers przedstawiając go zgromadzonym nazwał go „czcigodnym patryarchą rewolucyi“. Wówczas oczy Blanquiego rozbłysły ogniem takiej młodości, wyjrzała przez nie tak gorąca dusza, że w owej chwili bezsprzecznie najmłodszym był w całej tej wielkiej sali.
I tak było co dnia. Pismo stało wiernie przy brzmieniu deklaracyi. Na pierwszem miejscu zawsze kładziono nowiny wojenne, starając się jednocześnie nie przerażać publiczności, i nie taić przed nią niczego. Potem następywał zwykle artykuł Blanquiego, zestawienie zaszłych wydarzeń, oświetlenie ich i wezwanie do czynu, a wszystko przepojone jasnowidztwem przedziwnem, przeczute, w słowach zaś naglących drżenie obawy, jakby strach, by głos jego nie przepadł bez echa, nie zatracił się, nie zmarnowały usiłowania.
Blanqui, od pierwszego dnia pisze się na pamiętne słowa Juliusza Favra, ministra spraw zagranicznych zawarte w odezwie do Francuzów żyjących na obczyźnie:
„Nie damy sobie wydrzeć ni stopy naszego terytoryum ojczystego, wziąć ni kamienia jednego z murów fortec naszych. Hańbiący pokój, równałby się wyplenieniu nas w krótkim czasie ze ziemi. Straciwszy forty, cofniemy się w szańce i zasieki, wyparci stamtąd, staniemy na barykadach. Paryż może się trzymać przez trzy miesiące i zwyciężyć, gdyby jednak padł, porwie się do boju Francya cała i pomści go. Rozgorzeje nowa, straszna walka i nieprzyjaciel zginąć w niej musi!“
Godzi się na to Blanqui, dodaje jeno do słów: „ni stopy naszego terytoryurn ojczystego... ni kamienia jednego z murów fortecznych...“ jeszcze jedno, mianowicie: „....ni centima kontrybucji wojennej“. Pokój bez wszelkich warunków, albo wojna do ostatniego tchu. Oto cała jego polityka i polityka jego pisma. Współpracownicy Blanquiego, Tridon, Levraud, Regnard, Granger, Verlet i inni dostosowują się do jego życzeń, od pierwszego zaraz dnia zmuszają się do milczenia, ilekroć czują, że stają w sprzeczności z poglądami swymi i samego stronnictwa. Blanqui nie narzuca im swej woli, ale przykład jego działa i rada wystarcza w zupełności. Na dziś tedy wszyscy odkładają sprawy społeczne na potem, łącząc się ku wspólnej obronie ojczyzny.
Tu jest nareszcie Blanqui na swojem miejscu. Co wieczora wstępuje na trybunę klubową, a co rana na drugą, siadając pisać artykuł. Teraz nareszcie wolno mu mówić, mówi tedy i to nieporównanie. Ze słów jego biją potoki światła, wyładować teraz może całą swą wiedzę historyczną, przyrodniczą, filozofię, których zapasy gromadził przez lata milczenia i męki. Kaskady światła i akordy muzyczne obejmują słuchaczy zachwyconych i oniemiałych.
Jak wszystkie wielkie osobniki, widzi rzeczy dalekie i przyszłe. Z konieczności całą uwagę zwraca, zda się, na chwilę obecną, lepiej niż ktokolwiek inny zdaje sobie sprawę z tego, iż się rozgrywa straszliwy dramat, że dzieje Europy nie znają niczego podobnego, że trzeba się decydować szybko i wszystkie moce rzucić na punkt zagrożony, a jednak wysiłek ten nie przeszkadza mu patrzyć prosto w twarz sfinksową przeznaczenia, które mówi mu głosem tajemnym, że wszystko co jest, paść musi, że ciągle powstawać muszą nowe umysły i nowe sumienia. Drugi jego artykuł zawiera ustępy najszlachetniejsze i najśmielsze jakie zostały w ogóle napisane przez człowieka w chwili grożącego niebezpieczeństwa. Artykuł nosi tytuł „Braterstwo“ i jest naglącem, gorączkowem wezwaniem pod broń całej męskiej ludności, bez względu na różnice etyczne nawet. Zna on potęgę uniformu, zna też siłę zrzeszenia, i wierzy, że w wielkich chwilach, nawet w wydziedziczonych i wyklętych, nawet w szkodnikach społecznych, zrodzić się mogą imperatywy wyższe, które sprawią, iż ludzie ci być mogą męczennikami najszczytniejszych ideałów, bohaterami białymi jak lilie. Domaga się tedy dla tych co winni, bo nieszczęśliwi i biedni prawa uczynienia próby i pała nadzieją, że ten najwyższy akt dobroci ocuci i na dobrą skieruje drogę dusze omamione złem, uczyni ze zbrodniarzy ludzi nowych, ludzi czystych, ludzi wdzięcznych, bo uratowanych. Przytacza Blangui także dowody, wskazuje na rok 1793, kiedy to galernicy tulońscy obdarzeni wolnością i bronią, wydarli płomieniom całą flotę francuską, a w mieście opuszczonem nie zdarzył się ani jeden wypadek kradzieży. Może w tej chwili zamajaczyli mu przed oczyma duszy owi złodzieje więzienia św. Pelagii, których nauczył czytać, może być, że ich widział, z ogromnym optymizmem i entuzyazmem żądając, by republika rozkuła łańcuchy krwawiące ręce zbrodniarzy, by z jej woli w sercach nieszczęśliwych powstały z martwych radość i nadzieja, a wraz z nimi urodzi się niezawodnie poczucie solidarności, miłości ojczyzny i wszystkie ockną się dobre instynkty. Domaga się mocy i sprawiedliwości, a wszędzie i na każdem miejscu podkreśla swą myśl przewodnią: „Nie zapominajmy, że może jutro już poczniemy walczyć nie w obronie rządu, nie w obronie interesów kasty jakiejś, lub stronnictwa, nawet nie za honor, zasady, ideje, ale poczniemy poprostu wydzierać sobie z wrogiem rospacznie to, co jest życiem samem, to, bez czego oddychać nie można, to co stanowi samą istotę człowieka w najwyższej jej manifestacyi, poczniemy walczyć o istnienie naszej ojczyzny!“.
I kończy:
A w cóż obrócimy się jutro, gdy Francya przestanie istnieć?
Blanqui nie przestaje pisywać ni na chwilę swych artykułów o obronie Paryża. Ale słowa jego są jena wyrazem tego co czuje ludność. Jest tłumaczem jej uczuć, to co pisze powtarzają grupy ludzi na ulicach, takie toczą się wieczorami rozmowy w pomieszkaniach. Nigdy nie było może większej harmonii między osobnikiem a tłumem, ale tłumy nie znają człowieka opatrznościowego. Dzieli ich przepaść milczenia, niema możności żadnego porozumienia. Słowa te, któreby mogły porwać i porwały niewątpliwie całą ogromną masę ludności stolicy nie dochodzą do niej. Ledwo gdzieniegdzie oddziaływują poza ciasnem kołem adeptów i zwolenników mistrza, choć i tak wszędzie jednają ochotników. Prócz powodów, o których była wyżej mowa, powodów które wynikały z fałszywego mniemania o Blanquim, z dywergencyi między jego właściwą istotą, a tem, co o nim mówiono, prócz tego wszystkiego co nagromadziło na ścieżce jego życie głupota i nienawiść była jeszcze inna przeszkoda nie dozwalająca rozgłosu temu, co pisał owego tragicznego roku. Pisał płomieniami tak palącemi i tak głęboko, że dziś czytać nie można nie odczuwając ich żaru jasności i proroczego uniesienia.
Ale brak temu zalet literackich, niema tam efektów, niema retoryki, obrazów, kontrastowań ani też odrobiny romantyzmu. Ani śladu pompatyczności, nie powiewają pióropusze o jaskrawych barwach, niema nawet zwykłego pochlebstwa, jakie prosta grzeczność nakazuje tu i owdzie wetknąć.
Jestto namiętność czystego rozumu, jasna i naga. Z każdego wiersza bije siła, ale siła to miarkowana logiką, zjawia się oburzenie obywatela ale nie przychodzi do wybuchu, któryby zwrócił uwagę przechodniów, miarowego, opartego na faktach wykładu nic, nie przerywa, jestto raczej wszystko szkicem historycznym, jak satyrą aktualną. Blanqui nigdy nie lubił zajmować się ludźmi, wolał same rzeczy. Oczerniony tylekroć, nienawidzony przez całe niemal życie, stąpa pośrodku falangi wrogów i oszczerców, miotających obelgi i zda się, że ich nie widzi, tych jeno co mu zastępują drogę, pogardliwym odsuwa, zimnym gestem. Widzi całokształt zjawisk, na podstawie „dziś“, odgaduje czem będzie „jutro“, a drży na myśl jak strasznym będzie rezultat ostateczny, wynik końcowy, który z każdą chwilą, z dniem każdym się zbliża. To mu jest rzeczą najważniejszą, reszta niczem.
Wszyscy tedy, którzy czytali artykuły jego byli wprost zachwyceni, ale autor nie porwał za sobą owych tłumów skazanych na głód, owych wszystkich, chcących tego samego co on, nie dopuszczających do siebie wprost myśli o upadku miasta i poddaniu wrogom stolicy. Wśród rozgwaru i zgiełku miasta broniącego się od zagłady, głos Blanquiego jest jako głos wołającego na puszczy. Usłyszanym będzie później, po niewczasie, żywszym coraz będzie się stawał w miarę upływających lat, aż wreszcie przyznają się doń wnukowie tych, co wyciągali ongiś ręce, wołając o pomoc nadaremnie, i dowiedzieć się nie mieli wcale, lub zapóźno, jaki obrońca stał krok od nich.
W tym okresie życia Blanquiego możemy tedy śledzić go z dnia na dzień, słuchać co mówi z trybuny klubowej i czytać co pisze w każdym numerze swojego dziennika. Teraz nareszcie przyszedł czas mówienia temu, który całe niemal swe życie odcięty był od ludzi i skazany na milczenie... Możemy też oznaczyć datę i godzinę, której z ust jego w tym czasie uleciało każde słowo, określić porę każdego postępku i poruszenia się.
Dnia 7 września w café des Halles, na jednem z posiedzeń, w obecności Lulliera i Flourensa, Blanqni stawia na porządku dziennym kwestyę rozdziału między ludność broni i rozwija obszernie ten temat. Dnia następnego wraca do tegoż samego w artykule wstępnym, omawia niedostateczność obecnego uzbrojenia, gorszy się, że arsenały puste, artylerya zdekompletowana, bezczynne fabryki broni i warsztaty, ale jednocześnie nagli, by w istniejących już fabrykach, natychmiast począć przerabiać stare karabiny na nowe, produkować nowe chassepoty, mitrajlezy i armaty, następnie raz jeszcze zwraca uwagę na to, że forty, pobudowane przez Ludwika Filipa służyć mogą jedynie do zbombardowania Paryża, ale nigdy do obrony miasta, dalej kładzie nacisk na bezmyślnie założoną linię szańców, których akcyę niemal całkiem udaremniają wioski, leżące pomiędzy miastem, a fortami, powtarza, że cała część wschodnia pozbawiona jest wszelkiej fortyfikacyi, co pewnie miało zdawna tę przyczynę, że niema z tej strony przedmieść, roboczą ludnością zapełnionych, którą to ludność natchnąć było trzeba należnym szacunkiem dla „władzy i w zakończeniu nalega na to, by linię bojową wysunięto koniecznie na trzy kilomytry conajmniej przed forty.
Nazajutrz klub uchwalił obradować w permanencyi ukonstytuował się odpowiednio, Blanqui pozostał prezesem, Regnarda i Levrauda obrano assesorami, zaś Tridon, Granger, Caria, Verlet, Eudes i Brideau wysłani zostali do innych podobnych miejsc zebrań ludowych by złączyć w jedno siły rozprószone po najróżniejszych dzielnicach Paryża. Zaraz też Blanqui przystępuje do kwestyi obrony i omawia problem szczegółowo, a więc zastanawia się nad fabrykacyą broni, kompletowaniem parku artylerzyckiego, rozpytuje Lulliera w jakim stanie znajdują się forty, zwierza się ze swych przeczuć odnośnie do ostatecznego wyniku sprawy, twierdzi mianowicie, że Prusacy nie wkroczą, ale będą się starali spalić miasto, ulica po ulicy. W artykule zaś wstępnym dnia następnego, traktującym o gwardyi narodowej stara się oznaczyć jak licznemi będzie najlepiej porobić oddziały, ze względu na łatwość uruchomienia i daje cały szczegółowy plan organizacyjny oparty na zasadzie batalionów po pięciuset ludzi.
Nazajutrz, dnia 10 września nadchodzą wieści, że nieprzyjaciel oddalony jest o trzy dni drogi od stolicy, zjawiają się też równocześnie pogłoski o rokowaniach pokojowych. Nikt naturalnie jeszcze nie myśli o ustąpieniu jakiegoś terytoryum, ale wielu czuje już zmęczenie i pragnąc końca, w pieniądzach upatruje najprostsze załatwienie sprawy. Blanqui nie chce o tem słyszeć, upatruje hańbę w tym okupie proponowanym wrogowi, a zarazem źródło wielkiej nędzy dla mas ludności, gdy pięć miliardów zacięży na kraju i tak wyczerpanym ekonomicznie. Artykuł wspomina tak niedawne deklamacye i przysięgi umierania na barykadach. „Jeśli śmierć dosięgnąć może — mówi Blanqui — jeno na barykadzie, to zdaje mi się, że większość pożyje długo, a Prusaków czekać będziemy do samego dnia sądu ostatecznego“. Dalej cytuje daty z bombardowania Strasburga. W Paryżu, nawet z poza fortów, nieprzyjaciel może razić dzielnice zewnątrz położone, gdy wziętym zostanie choćby jeden fort, granaty donosić będą do samego śródmieścia nieomal, gdy wreszcie przerwa w szańcach nastąpi w jednem tylko miejscu, pocznie się dzieło zagłady zupełnej, lunie deszcz pocisków miasto zapali się od szrapneli i nie będzie mowy o niczem prócz śmierci i zniszczenia zupełnego. Na myśl takiego nieszczęścia, takiego starcia z powierzchni ziemi tyluwiekowej stolicy świata rospacz wzbiera w serca Blanquiego i z pod pióra wyrywają mu się słowa:
„Sława Paryża stała się źródłem jego zagłady, ci ludzie chcą zgasić to źródło światła, bijące na Europą całą, ideje, co się tu rodzą, unicestwić. Hordy wieku poraz drugi ruszyły się ze swych leżysk i zalewają Galię, chcą pochłonąć współczesną cywilizacyę, jak po chłonęły jej prababką kulturą grecko-rzymską. Czyż nikt nie słyszy dzikich okrzyków: „Śmierć rasie latyńskiej!“ Tak wołają, bo chcą, by Berlin stał się świętym grodem przyszłości, źródliskiem światła bijącego na Europą całą. Zniknąć ze ziemi musi Paryż, ten samozwańczy, do głębi zepsuty Babylon, owa pierwsza prostytutka świata! Oto idzie wysłannik Boga, z mieczem ognistym i Biblią w dłoniach. Zbliża się koniec, zbliża się sąd. Czyż nie jest wyraźnym znak, którym Bóg naznaczył rasą germańską na przodowniczką ludzkości w najbliższej przyszłości? Oto każdy Niemiec jest o trzy całe wyższy od Francuza. Oto znak. Brońmy się! Idzie dzicz łącząca okrucieństwo Odyna, z żarłocznością Molocha. Idzie czerniawa straszna na miasto nasze, rospetała się barbarya wandalska i semicka. Brońmy się, nie licząc na pomoc niczyją!“
Prorokuje klęską, jeśli armia ograniczy się jeno do odporu, dowodzi, iż koniecznością jest przesunąć linią bojową dużo dalej, na równie Saint-Denis i Asnières na wyżyny Sannois i Meudon, odgaduje, ze atak pierwszy skieruje się na wschodnią połać miasta a że paryska załoga i forty zwrócone mają oczy i działa na południe, więc wojska pruskie przejdą Sekwaną powyżej Paryża i lasami pójdą na Meudon, stamtąd zaś będą się starały przerwać, prostą w tem miejscu, linią szańców na przestrzeni od Point-du-Jour, aż do Port Dauphinè i gdy się rozpocznie bombardowanie, pociski pójdą na dzielnicę XV, Grenelle i Vaugirard, oraz południową część dzielnicy XVI. Druga część armii przejść może Sekwanę koło Epinay, posunąć się ku Gennevilliers i Asnières i przez Vesinet, Montenon, Houilles i Sannois pójść do ataku od strony południowej. Blanqui przypomina, jaką drogą szli Prusacy w roku 1815 i zwraca uwagę, że należałoby na tej drodze jednocześnie uniemożliwić przejście wrogowi i stworzyć przesmyki komunikacyjne dla własnych oddziałów.
Dnia następnego kończy Blanqui swoje exposé i odpowiada tym, którzy z ufnością, będącą już ślepotą tylko, mówią, że Paryża zbombardować nie można. Dowodzi jasno, co zresztą wiedzą teraz już wszyscy, że baterye pruskie, ustawione poza linią fortów południowych, muszą zniszczyć dzielnicę XIII, XIV i XV, a działa operujące od zachodu, poślą większość pocisków na dzielnicę XVIII i XIX. To się stanie zaraz w chwili pierwszej, gdyby przerwano linię szańców, bomby z wszystkich armat i kule wszystkich mitrajlez zasypią część miasta położoną między Sekwaną, wielkimi bulwarami, ulicami Gaillon, Saint Roch i rue du Temple, reszta zaś stolicy tylko w trzech czwartych zniszczoną być może.
Jest rzeczą konieczną wyjawić tę całą prawdę w celu usunięcia słabych i bezużytecznych, by pozbyć się z miasta 100.000 kobiet, które się tu schroniły.
Blanqui w dalszym ciągu powraca do owych robót ziemnych na linii spodziewanego przejścia pod Meudon, które jest kluczem całej sytuacyi, kluczem, który otworzy bramy Paryża, a także omawia planowaną bitwę w odległości mili od linii fortów, bitwę, w której by wzięło udział pół miliona pospolitego ruszenia. „Paryż — mówi — w ten sposób usłyszy huk armat, ale nie ujrzy ni jednego pocisku“.
Ciągle też bez przestanku nawoływa do przerwania pustej gadaniny, domaga się ścisłych danych co do ilości ludzi, zasobów amunicyi, nie zapomina o niczem, troska się tem, że arsenały nie są dostatecznie osłonięte, zaklina, by bezzwłocznie kazano wysłać do Paryża materyał artylerzycki, broń, prochy, znajdujące się w miejscach otwartych, bez żadnej obrony. Aż do znużenia powtarza Blanqui ciągle to samo, udowadnia po raz dziesiąty jedno, jest on prorokiem jakoby, który widzi zagładę miasta i z zaciekłością ogromną chce je ocalić.
Znamiennem dla usposobienia Blanquiego w owym czasie jest odpowiedź jego na wniosek któregoś z członków klubu, który usiłował wprowadzić na porządek dzienny obrad kwestyę, czy nie dobrzeby było fabrykacyę broni uczynić komunistyczną, dopuścić każdego do warstatów. Blanqui odpowiedział na to, że gdyby nie było w pobliżu sąsiadów z za Renu, możnaby jeszcze dyskutować nad tem, ale w dzisiejszej sytuacyi nie jest to wcale kwestya indywidualizmu, komunizmu, ani kolektywizmu, ale kwestya poprostu życia i śmierci. Nie ulega wątpliwości, że po wprowadzeniu daleko idących reform siła oporu byłaby wzrosła stokrotnie, ale trzeba się wmyśleć w sytuacyę, nie zapominać, że państwu całemu groziła ruina, a wszystkiemu temu stawić miał czoło rząd republikański, ustanowiony w chwili samej katastrofy. Trzeba było tedy przedewszystkiem popierać ten rząd, ufać, że posłucha rad, że energia jego wzrastać będzie w miarę niebezpieczeństw, „Czyż pewni być możemy, — woła Blanqui — że jutro będziemy jeszcze mieli ojczyznę?“
Nazajutrz rano jasnowidzący ukazuje skrawek najbliższej przyszłości. W dwudziestu wierszach na czele artykułu kreśli dzieje oblężeń Paryża, potem zaś oświadcza, że przeczuł plany wroga, odparł podstęp. Odnosi się do zapowiedzi Prusaków, że otoczą Paryż w odległości dziesięciu mil od szańców. Blanqui uważa, iż nieprzyjaciel umyślił:
„Zamaskować Paryż, jakby niezbyt ważny punkt operacyjny armią okupacyjną, zbyt małą do oblęgania, ale dostateczną liczebnie, by udawać to oblęganie, przecinać linie komunikacyjne, wzbraniać wywozu i dowozu itp., z resztą zaś wojsk przejść Francyę we wszelkich kierunkach, kilku korpusom nakazać niszczyć lub zdobywać wszelkie budynki i instalacye wojskowe, zwyciężać, lub rozpraszać opór, w samych początkach udaremniać wszelkie próby pospolitego ruszenia ludności cywilnej, a także wszelkie ruchy załóg miast mniejszych, wogóle łamać, druzgotać wszystko, niweczyć administracyę, porządek, słowem pogrążyć kraj w nicości, a potem go zająć.
Blanquiego przeszywa na tę myśl ból straszny. Wykazuje, że nieprzyjaciel może przyjść pod mury bez strzału, nie napotkawszy nawet na gościńcach oporu, choć drogo powinien opłacić pozycye takie, jak Chelles, Montfermeil i Livry. „Smutne to — woła Blanqui — w fortach czekać nieprzyjaciela“. Także nie dowierza misyi dyplomatycznej Thiersa, oburzają go te negocyacye u dworów obcych. Woła: „W jakąż przepaść stoczyć nam się padnie!“
Dnia 13-go września w klubie zwalcza konszachty w celu uzyskania pokoju. Nie dowierza bezinteresownej interwencyi głów koronowanych, a w rannym artykule daje wyraz tej obawie i podejrzeniom. Z jednej strony nagromadzono wiele materyału wojennego, szczękają szable, snują się tłumy żołnierzy, ale gdy się zwróci oczy na naczelnych, wodzów, przenika badacza dreszcz i przychodzi mu do głowy, czy też to wszystko, ten zgiełk, nie jest przypadkiem jeno pozorem, jeno czemś, co uczynić „wypada“. Blanqui odgaduje, iż wre walka, że się ścierają dwie wole, dwie chęci, że to będzie, co wyniknie ze starcia się poświęcenia i egoizmu. Patrzy na Europę, chciwie wyczekującą upadku Francyi i zaklina lud, by liczył jeno na siebie i nie zdradzał swej słabości, domagając się od obcych pomocy, której i tak nie uzyska.
Coraz szybszem tempem rozwija się dramat, a jednocześnie widocznem się staje, że Blanqui postanowił przeforsować swe ideje, wziąć na swe barki część pracy, ale też zyskać znaczny wpływ. Przez dwa dni, by rozwiać powątpiewania, wykazać jasno do czego zmierza i czego pragnie, opowiada szczegółowo w klubie dzieje ruchawki w la Villette. W tymże samym czasie Blanqui odnalazł Clemenceau, który został merem dzielnicy Montmartru i uzyskał, jako człowiek energiczny, znaczną popularność. Weteran rewolucyi postanawia skorzystać z tego i staje do wyborów na szefa batalionów w dzielnicy, gdzie przyjaciel jego ma wpływ. Ogromne to zgromadzenie wyborcze, złożone z 15 tysięcy gwardzistów, odbyło się w wielkiej jakiejś sali przy rue Clignancourt, a większość nic nigdy nie słyszała, ani nie wiedziała o kandydacie. Widocznem jest tedy zdziwienie na widok tej białej głowy, wszystkich zdumiewa słaby głos, tego, zda się, widma gdzieś z zakamarków historyi wypełzłego i trzeba dopiero przemowy prezydującego zgromadzeniu szefa, by go obrano, trzeba dopiero opowiadać, jaką tradycyę rewolucyjną ma za sobą kandydat, jaka w nim jest utajona siła. Ale też po tej interwencyi Blanqui zostaje przez aklamacyę z entuzyazmem wybrany komendantem 169 batalionu, a nazajutrz już ma odznaki mu przynależne, kepi z galonem na głowie i szablę przy boku.
W takim stroju znajduje się dnia 15 września w klubie w sali Faviera w Belle-Ile u samych bram rozgorączkowanego przedmieścia. I tu znowu oświadcza, że chce z wszystkich sił popierać rząd, prowadzi też dysputę z artykułem „Sièclu“, chce bronić miasta do ostatniego tchu, ale mówi, że nie będzie wszystkiego pomijał milczeniem, bo sprzyjałoby to jeno pozornej, powierzchownej akcyi obronnej, przeciwnie, jak z roli jego wypada, będzie sygnalizował każdy błąd, przewidywał każde niepowodzenie i naglił do czynu ospałych.
Ostatnie dni września, począwszy od osaczenia stolicy schodzą Blanquiemu na tych usiłowaniach, na próbach ciągłych, by dać się poznać, zmusić sfery decydujące, by go usłuchano i zrozumiano. Wieczorem tylko spoczywa trochę w mieszkaniu Sourda, ale zrywa się zaraz szybo i wychodzi. Od samego ranka chwyta wieści, zajmuje się sprawami swego batalionu, jest w ciągłym ruchu na przestrzeni od wałów miejskich do merostwa Montmartre i stąd do ratusza i składów broni i mundurów, potem wieczorem, przed jedzeniem pracuje w redakcyi, po jedzeniu w klubie, przy rue d’Arras, lub w sali Faviera. Już niema klubu „la Patrie en danger“, Blanqui zmuszony został do coraz rzadszego ukazywania się po klubach wogóle, ale nie przestaje w codziennym artykule wstępnym bić w dzwon alarmu i radby, by dźwięki te słyszeli wszyscy, poprzez zgiełk uliczny i grzmot dział pruskich, których ciągły już teraz huk stał się zwyczajnym każdemu odgłosem Paryża.
Dnia 19 września Blanqui zadaje sobie zasadniczej wagi pytanie: „Czy obrona ojczyzny jest dosyć energiczną?“ A odpowiedź brzmi przecząco. Odtąd dzień każdy przynosił będzie dowody, a każdy taki dowód Blanqui pokaże społeczeństwu w oświetleniu swego rozpłomienionego zapałem słowa. I tak tegoż samego 19 września protestuje przeciw dekretowi naznaczającemu wybory municypalne na 25 września, a wybory do Izby na 2 października. Cóż to za wybory pośród ruin, spustoszenia, wśród zgiełku walki. Blanqui widzi ocalenie jeno w działalności energicznej, nieskrępowanej dyktatora wojennego. Paryż musi okrzyknąć nim kogoś i powierzyć mu całą władzę. Dnia 22 wzbiera w jego duszy groza zbliżającego się pogromu ostatecznego, toteż wybucha słowami rospaczy: „Już i wytrzymać nie sposób! Lada chwila musi paść cios ostatni. Jakże żyć w śmiertelnej groźby pełnej sprzeczności, jakże patrzeć na „rząd obrony narodowej“, który bronić się nie chce wcale“! Czuje że wszyscy dygnitarze z ratusza pożądają jednego tylko, to jest pokoju, że odpowiedzialny za obronę generał nie wierzy w tę obronę, a wszystkie podkopy szańce pod i dokoła miasta to czyste zabawki i pozory jeno, dla oka. Wszystko to obejmuje Blanqui jednym rzutem oka i pyta, bardzo powściągliwie jeszcze: „Czy pewność porażki dobrze usposabia do walki?“
Jako komendant batalionu stara się w armii to przeprowadzić, o czem pisze w dzienniku i o to dnia 21 września pięćdziesięciu komendantów chce złożyć w ratuszu adres opatrzony 72 podpisami, w którym komendanci batalionów gwardyi narodowej domagają się odsunięcia terminu wyborów i energicznej walki do upadłego. Ale nie dopuszczają ich do gmachu rządowego, wchodzi sam Blanqui, oddaje adres Julinszowi Ferryemu, wyjaśnia mu w kilku słowach co myśli o sytuacyi i pyta jaką ofiarą rząd chce okupić pokój. Ferry odpowiedział na to, że zapłatę oznaczy 7 i pół miliona głosów plebiscytu, zresztą odłożył rozmowę dłuższą do jutra. Więc tedy 21 września zjawiają się szefowie batalionów w ratuszu, a przyjmują ich Garnier-Pagès, Picard, Ferry, i Rochefort. Blanqui nie mogąc się doczekać żadnej wy raźnej konkluzyi tej rozmowy formułuje ją w ten sposób w swym dzienniku: „Nadzieja kupienia sobie pokoju, zwalnia od jakiejś poważniejszej akcyi obronnej. Nikt zajęty traktatami nie myśli o walce. Gdyby od 17 dni rząd nie handryczył się, ale myślał o zgromadzeniu chassepotów, byłby dalej posunął dzieło pokoju, jak przez ciągłe apele do obcych, ciągłe żebraniny u mocarstw ościennych“.
Zarzucono naturalnie zaraz Blanquiemu, że sieje niezgodę i nienawiść, zamiast powołać go do rządu obrony narodowej. Ale nie na tem koniec, zapanowało wzburzenie, po jakiejś uwadze, która im się nie spodobała, zjawili się oficerowie gwardyi narodowej i bez upoważnienia przyaresztowali sekretarza redakcyi, korektora i dwu funkcyonaryuszy „La Patrie en danger“. W ratuszu, polecono ich natychmiast uwolnić, ale zawsze wydarzenie to pozwalało się przekonać jak zirytowani byli przeciwnicy, jak gwałtowni i można było odtąd spodziewać się co dnia, że pobici w dyskusyi chwycą się zbrojnej siły, że nie oglądając się na środki zapragną zakneblować Blanquiemu usta. Udało się to też na przeciąg trzech dni. „La Patrie en danger“ przestała nagle wychodzić. Stało się to, po ogłoszeniu najrozumniejszego w świecie artykułu, pt.: „Konieczność obrony“ gdzie Blanqui domaga się spisania środków żywności i podzielenia ich na porcye, gdzie także wykazuje konieczność komunalizmu co uważano dotąd za utopię, a dziś stało się faktem tak naglącym, że życia sobie inaczej wyobrazić nie podobna. Dziennik wychodzić przestaje, bo drukarz domaga się zasiłku, a pieniędzy niema. Nigdy dotąd, ni Blanqui, ni jego przyjaciele nie troszczyli się o sprzedaż, nigdy nie żądali rachunków, drukarz robił co chciał i był zawsze zadowolony. Dziwnie to wszystko jakoś wyglądało.
Ale Blanqui ani myślał się poddać i przyjaciele jego też nie utracili wiary w jego słowa, w konieczność interwencyi. Niedość, że zawsze korzystali z przepysznych artykułów wstępnych i byli pilnymi czytelnikami wykładów o obronie improwizowanych przez tego stratega, który swe studye odbywał w więzieniu, ale jeszcze ponadto co dnia słuchiwali go i podziwiali, gdy mówił to, czego nie mógł napisać, gdy wykazywał wszystkie słabe strony planu Moltkego, planu ściśle dorywczego, opartego na prostej empiryi, który jeno dlatego wydaje się wielkim, że z drugiej strony Trochu popełnia jeden nonsens po drogim. Dygnitarzom wojskowym dziwnem się wydać musiało i nieprawdopodobnem, by oto tak nagle przejawił się w Blanquim geniusz strategiczny i oile wogóle zwracali nań uwagę to bez względu na stopień wszyscy z góry do dołu musieli z politowaniem patrzeć na „cywila“, który się wtrącał i twierdził, iż zna się na sztuce, której oni byli uznanymi, patentowanymi przedstawicielami. Ale wśród przyjaciół Blanquiego nieustanny panował zachwyt, a zarazem gorycz i złość na widok, że ta gorączka, że ten talent i zapał marnieje i nie może w żaden sposób ogarnąć i natchnąć całego miasta. Toteż mowy niema o tem, by redaktor naczelny „la Patrie en danger“ utracił wszelki kontakt z ludnością, by nie miano się przekonywać w stolicy co dnia, z każdego artykułu, że oto żyje człowiek pełen genialnych pomysłów i gotów do działania.
Po trzech dniach, pierwszego października dzięki wspólnym wysiłkom przyjaciół, dziennik na nowo się ukazuje. Jestto coprawda tylko jedna kartka, ale formatu dużego i kosztuje 10 centimów.
„Kwestya życia i śmierci!“, — tak napisał Blanqui u wierzchu pierwszego artykułu, wziąwszy znów po trzech dniach pióro do ręki. Pierwsze to jego odezwanie się w tonie pogróżki.
„Oszczerstwo rozwielmożniło się, jak w roku 48 — pisze. — Wiemy co to znaczy, to wstęp, to pierwszy stopień na szafot to przygrywka proskrypcyj masowych. A co słychać z obroną miasta? Jedno kłamstwo, jedna obłuda. Paryż nigdy, ani przez chwilę naprawdę bronionym nie był, nie jest i nie będzie. Prusaków uważna rząd za lekarstwo zbawienne przeciw „demagogii“. Ale „demagogia“ stanie do walki i nie da się zdławić, niech to odnośne osoby przyjmą do wiadomości. „Demagogia“ będzie broniła ojczyzny, choćby przyszło iść na pięści z wrogiem. Tak, po wyciu roskoszy wsteczników, po tem, że reakcya zaczyna pokazywać zęby poznaliśmy bliskość niebezpieczeństwa, wiemy jak sprawy stoją, a dla zdrajców ojczyzny mamy szubienice“.
Artykuł wstępny, zatytułowany: „Dyktatura wojskowa“ zwraca się już wprost przeciw generałowi Trochu. Jest tam cały plik dowodów stwierdzających, że ten Bretończyk to klerykał, zwolennik monarchii i kościoła, niezdatny do czynu, pochopny do płytkiej polityki na gębę, że wzbrania się z powodu swych konserwatywnych przekonań użyć do boju 250.000 ochotników z przedmieść i nie chce im wydać broni, słowem całe oskarżenie, a w zakończeniu jest ustęp, będący rodzajem wyroku: „Ważne i doniosłe zdarzenie wysoko wznoszą ludzi wielkich druzgoczą małych“.
Wtem rozchodzi się wieść o wzięciu Toul i Strasburga, znaczy to, że ośmdziesiąt tysięcy ludzi wraz z działami stawią się niedługo jako wzmocnienie kolumn oblęgających Paryż. A z prowincyi ni śladu wieści. Artykuł komentujący te fakty wskazuje na rząd obrony narodowej, jako główną przeszkodę obrony: „Od dnia czwartego września — pisze Blanqui — bezustannie ją udaremnia, zarówno przez swą działalność polityczną, jakoteż administracyjną i wojskową. Rząd nas gubi, a tu wołają: „Trzymajcie go, wiedzie nas do przepaści. Inni krzyczą: „Idźmy za nim“. Tak, trzeba wyjść z chaosu. Pierwszym aktem obrony winno być usunięcie tego, co tę obronę czyni niemożliwą.
Dnia 6 października pojawia się artykuł p. t.: „Przygotowania do zdrady“. Jestto krótki zarys sytuacyi, mowa tam o ciągłej tęsknocie za pokojem, bez względu na straty, o tem, że Juliusz Favre bez upoważnienia poleciał lizać buty Bismarka, byle tylko zasięgnąć języka jakie byłyby warunki, wreszcie znajduje się wzmianka o trzymaniu w tajemnicy przez dwa tygodnie wieści o kapitulacyi Toul i Strasburga, jakoteż zatajaniu sprawozdań z sytuacyi na prowincyi.
W numerze z 7 października czytamy pt.: „Sytuacya“ zestawienie nagich, a wymownych faktów, a więc pozostawienie w portach wschodnich artyleryi morskiej i wielkich mas materyału artylerzyckiego, zawieszenie fabrykacyi dział przeznaczonych na prowincyę, począwszy od 4 października, wreszcie niezakupienie z Anglii karabinów Remingtona, chociaż zamówiwszy na czas można było mieć do chwili odcięcia stolicy przeszło trzysta tysięcy sztuk.
Blanqui traci na rząd nadzieję wszelką i postanowiwszy szukać ratunku gdzieindziej, godzi się teraz na rychłe wybory, choć myśl tę zwalczał 22 września w klubie przy rue d’Arras, przeciwko wywodom Longueta.
„Oczywistość“ — pisze 8 października — zaprzeczyła wszystkim złudom. Już się niema co wahać. Przejawy wściekłości i oszczerstwa są znakiem, po którem poznajemy, co czynić, by znaleść ocalenie“.
Dnia 5 października Gustaw Flourens, szef 63 batalionu Belleville, ponadto noszący specyalny tytuł majora szańców objawił śmiało swe zdanie w ratuszu, krytykował w rozmowie z Dorianem fabrykacyę armat, potępił wobec generała Trochu opieszałą obronę i w końcu złożył swą rangę. Uważano go, rozumie się za niespełna rozumu, a conajmniej człow ieka bardzo egzaltowanego. Był nim w istocie, ale sytuacya wymagała właśnie takich zapaleńców pełnych szlachetnych porywów. Niestety poglądów Flourensa nie uwzględniono. A szkoda, bo mógł się był porozumieć z człowiekiem tak mądrym i tak praktycznym jak Dorian. Rząd tymczasowy, był zobowiązanym wobec groźnej sytuacyi nie odpychać żadnej siły, więc, w miarę zdolności Flourens, a przedewszystkiem Blanqui powinien był od pierwszego dnia być powołanym do rady i kierownictwa. Ale któż go znał?
W trzy dni po manifestacyi Flourensa, nazajutrz po odjeździe balonem Gambetty nowy krok został uczyniony, nowy wysiłek, by uzyskać coś od rządu. Komendanci batalionów w otoczeniu tłumów bez broni gromadzą się i domagają się wyborów municypalnych. Ale u wejścia stoi w szyku bojowym oddział gwardyi ruchomej, a przed nim batalion gwardyi narodowej. Wejść dozwolono ledwo trzem delegatom i to jeno po to, by usłyszeli z ust Juliusza Ferryego, że rząd nie wdaje się wcale w dysputy, a manifestanci mają się rozejść, w przeciwnym razie...... Nie pozostawało nic innego, jak odejść. Nazajutrz, dawszy krótki opis zajścia, Blanqui ogłosił jednocześnie artykuł p. t.: „Z łaski bożej“. Mówi on tam o członkach rządu, ludziach, którym się dostała w ręce władza, mówi o klątwie posiadania władzy i tychsamych wadach, które dziedziczą po sobie najróżniejsze rządy. Tak, wszyscy „stojący u steru“ uważają za arogantów tych, którzy się ważą podawać w wątpliwość ich świeżą dostojność „z bożej łaski“ i lud zowią niewdzięcznym, jeśli nie pada plackiem. Blanqui z zupełną słusznością kończy ironicznie:
„A przecież ten niewdzięczny lud nie ma żadnych obowiązków, co więcej nic go nie łączy z indywiduami jakieby tam były w górze. Ma prawo robić to co uzna za dobre i pomocne w swych interesach, a obojętne mu są jakieś fumy i konwenanse zarozumialców „u steru“.
Bierze ich sobie lud poprostu, gdy mu potrzebni, odprawia, gdy nie mogą sprostać wymogom danej chwili. Ktoś, kto dziś oddał prawdziwą przysługę, jutro okazać się może niebezpiecznym, ale nie ma prawa gadać o niewdzięczności ludu, gdy pakuje swe manatki. Przeciwnie, obywatel, choćby na przeciąg dnia jednego zaszczycony zaufaniem ogółu przestaje już być atomem w szarym tłumie, i choć w odstawce, do końca życia pozostaje „mężem konsularnym“. To aż zbyt wiele honoru, a z powyższego chyba wynika jasno, jak śmiesznem jest, chcieć mandat otrzymany od ludu, uczynić własnością prywatną i przekazywać ją swym spadkobiercom.
Dziś jasno widzimy w jaki sposób i co wypaczyła zdrowy sąd o rzeczach ludności paryskiej. Lud chciał koniecznie bronić się. Dowodzi tego ofiarność, z jaką znosił czteromiesięczne oblężenie z wszystkiemi jego okropnościami. Wierzył, że komendant wojsk, którego ustanowił, będzie bronił miasta, świadczyło o tem samo jego nazwisko będące synonimem zwycięstwa. Stąd wynikło, że lud ten za podejrzanych uważał wszystkich co widzieli jasno jaką będzie przyszłość tych, którzy to mówili zbyt wcześnie, usiłowali zerwać z wodzem przeniewierczym i właśnie pod hasłem tejże obrony i w imię jej, za wrogów i szerzy cieli niezgody miano teraz najgorliwszych jej rzeczników. Dlatego to stało się, że dnia 8-go października bataliony gwardyi rozpędzając z przed ratusza demonstrantów przezywają ich rozbójnikami, łupieżcami, złodziejami, szpiegami pruskimi i krzyczą: „Precz z Blanquim!“ Zupełnie taksamo krzyczano w roku 48. Blanqui stwierdza tylko chłodno w swem piśmie, że obelżywemi wyrazami obrzucano obywateli, których całą winą jest, że życie oddali na usługi republiki, ironicznie wspomina o przezwiskach: „szerzyciele niezgody“, „szpiegowie i sprzymierzeńcy pruscy“ i notuje je poprostu jako zbrodnie dokonane na ludziach winnych co najwyżej zbytniego zapału i rospaczy. Przewiduje zresztą, że wszystko to wiedzie do kapitulacyi. Nie długo nastąpi radość ogromna, kuchnie rozbłysną żarem niezmiernym, oślepiająco białe obrusy okryją stoły biesiadne i ogłodzony Paryż rzuci się do jedzenia. Ha, trudno, niedźwięczną jest walka z żołądkiem ludzkim i przegrać ją zawsze musi chudy, ascetyczny fantasta.
Nie czekano nawet chwili niedalekiej, w której się spełnić miało jego proroctwo, ale już od dawna, a zwłaszcza po ogłoszeniu wspomnianego artykułu systematycznie wydzierano mu z rąk nawet te środki działania, które wywalczył sobie. Z jego własnych artykułów dowiedziawszy się, jakiemi przeróżnemi szykanami można obalić i obezwładnić człowieka, stosują doń „sfery miarodajne“ szereg prześladowań. Nie dostawał niczego, albo nie dostawał na czas, żołnierzom swoim, dopiero po wszystkich mógł dać broń, przyrządy, ubranie, trzewiki, toteż niezadowolenie wzrastało z dnia na dzień, a wrogowie umieli je wykorzystać. Niezadługo komendant ma opinię niedołęgi, albo człowieka złej woli. Tak się rzeczy mają w 169 batalionie, aż 15 października bomba pęka. Zjawia się deputacya oficerów i gwardzistów i zeznaje że komendant batalionu Blanqui jest szerzycielem demonstracyj, że wszyscy czują wstręt do jego przekonań politycznych, a za niedostateczne uważają jego wiadomości w zakresie spraw wojskowych. I natychmiast Trochu w rozkazie dziennym podnosi ten fakt groźnej rozterki i nieporządków, rozwiązuje kadry oficerskie i zarządza nowe wybory. Daremnie Blanqui przysięgał że pierwszym faktem rozterki i nieporządków w jego oddziale jest właśnie afera 15 października, że nigdy słowo propagandy politycznej nie padło z jego ust wobec żołnierzy. Mógł jeszcze dodać, że dla miłości tegoż batalionu usunął nawet polityczno-społeczne artykuły ze szpalt „La Patrie en danger“, z czego mu zarzut czynili jego przyjaciele i nakładcy i nieraz podnosili, że zbyt się stara o to, by mu nie zrobiono wymówki, że nie nałamuje się dostatecznie do funkcyj prostego sierżanta instruktora. Wszystko na nic. W tydzień potem miały odbyć się wybory, a Blanquiego kepi z galonem miał wdziać na głowę któryś z byłych jego oficerów.
Powiedziano tedy, że dotąd nie będzie więc miał swej szabli, że pozostanie mu jeno pióro. Ale tem piórem teraz wojuje Blanqui, jak nigdy przedtem. Czyni cuda, niewyczerpany jest, wymowny. W chwili gdy intrygi się tworzą przeciw niemu w batalionie kreśli apoteozę rasy z której pochodzi i idei, której służy. Widzi, że zalew się zbliża barbarzyński, patrzy na ziemię francuską, gdzie się rozgrywają losy postępu i zastoju, dostojeństwa i służalczości ludzkiej, gdzie rozstrzyga się pytanie kto zwycięży, rasa romańska, czy germańska. I Blanqui pisze, coraz bardziej unosząc się:
„Teutoni przekroczyli Ren i raz jeszcze zagrażają cywilizacyi. Zadrżały ludy południa posłyszawszy dudnienie kroków tych gromad okrutników, co się zerwali z lasów północy i idą, pod jarzmo królów swych i władyków ugiąć dumne kark i ludów nad morzem śródziemnem rozsiadłych“.
„Italia przysyła na pomoc jednego ze swych najszlachetniejszych przedstawicieli, osłonięta ścianą Pirenejów wstrząsa się w posadach Hiszpania, świat cały zadrżał na widok tej walki o życie, jaką idea braterstwa ludzkiego toczy z brutalnym i dzikim najeźdźcą.
„Już przyszli, już depcą nasze urodzajne niwy, ci ludzie o płaskich nogach, rękach, niby u małp długich, ludzie, co uzurpują sobie przywilej stanowienia najwyższego typu ludzkości, a są i zawsze byli jeno jej nieszczęściem, ludzie ci idą, by cofnąć nas tysiąc lat wstecz zepchnąć kulturę naszą w omroczne mgły Bałtyku“!
„Do broni! Do broni więc wielki szczepie ludzki, któremu przeznaczenie i wysiłek wieków udzieliło postaci pięknej, wykwintnej, w duszy którego zakwitły wszystkie myśli, porywy szlachetne wielkie i ideały, będące zaszczytem człowieczeństwa. Do broni! Na walkę straszną, trud was czeka ogromny, wyplenić musicie z naszej gleby zielsko bestyalskich hord, usunąć posiew zła i ciemności, wytrzebić dzikie małpoludy zelandzkie, które oto rozsiadły się ze zwierzęcym chichotem na ruinach cywilizacyi“.
W artykułach następnych Blanqui komentuje wieści z prowincyi i nieruchomość armii nieprzyjacielskiej, która w zupełnym spokoju czeka, aż się skończą zapasy żywności w stolicy. To nie ulega już dziś kwestyi, chcą wziąć Paryż głodem. I teraz Blanqui jest pierwszym, który spostrzegł i ogłosił ten pewny fortel wojenny wroga. Także wyraża obawę, czy Gambetta nie uwiózł ze sobą balonem z Paryża choroby, trapiącej rząd tymczasowy, to jest niepewności, strachu przed ludem i skłonności do reakcyi. W tym wypadku Garibaldi zostanie obsaczony przez kler i będzie już tylko nazwiskiem, pięknie brzmiącem w historyi, a rewolncya wyda się wszystkim rzeczą podejrzaną, wrogą może nawet.
Cisami, którzy aklamują republikę, niecierpią jej, radziby obalić i naprzód już ciągną zyski z tej roboty wsteczniczej, Blanqui też pisze:
„Nie znam większej na świecie męki nad widok tej strasznej obłudy. Zaprawdę zbyt ciężkiem jest dla jednego pokolenia patrzyć na to dwa razy w ciągu niespełna 25 lat. Kaci, nawet w tesame słowa zamykają swój program. O czyż będzie można kiedy zmierzyć przepastne głębie złości i głupoty ludzkiej?!“
I teraz już, gdy pierwsze, najcenniejsze dwa tygodnie minęły na szacherkach, a drugie dwa na wahaniu, Blanqui przestaje wierzyć, by Paryż mógł odnieść zwycięstwo. Jest jak dawniej uosobieniem czynu energii, rzecznikiem oporu, ale nikt go nie słucha, sfery miarodajne nie mają odwagi pójść za głosem owego zagorzałego demokraty i rzucić cały Paryż na wroga. Generał Trochu świadomie i celowo nie chce więcej wojska ponad 40.000 gwardyi narodowej i z tą siłą urządza szereg wycieczek, które, wedle Blanquiego wiodą prosto do ogłodzenia, i kapitulacyi, rozkawałkowania Alzacyi i Lotaryngii i przywrócenia władzy królewskiej.
W tym okresie, jasnowidzący publicysta traci wiarę w powodzenie, i to właśnie skutek tego swego daru przewidywania. Ale rozumuje i teraz na podstawie faktów. Widzi, że nie sprowadzono do miasta broni, że nie przerabiają starych strzelb na nowe z dostatecznym pośpiechem, że opieszale idzie odlewanie dział, że wszystkiego jest 50 dział lekkich dla całej gwardyi narodowej i że na pół miliona gwardzistów, ruchomych i liniowców, z których składa się załoga, ledwo 160.000 ludzi ma dostateczne uzbrojenie. Dodaje jednak, że przy wielkim wysiłku energii możnaby w ciągu trzech tygodni mieć 1200 armat, sformować 30.000 artyleryi i produkować dziennie 10.000 karabinów. Ale zdaje sobie też sprawę z tego, że sfery wojskowe pominą milczeniem wszystkie owe rady „cywila*. Szkoda, że jeszcze i tego nie widział Blanqui, co było faktem niezbitym dla generała Trochu, że w owej chwili armia nieprzyjacielska, oblęgająca Paryż, liczyła niespełna 160.000 ludzi i że zwycięska walka, przerwanie na jednym punkcie pierścienia głodowego, mogło zadecydować o wszystkiem, przywrócić komunikacyę z resztą kraju przywrócić stolicy możność oddychania i jasność. Historycy najumiarkowańsi i najbardziej ugodowo nastrojeni odnośnie do tego faktu wypowiedzieli się później równie kategorycznie i potępiająco, jak to uczynił, tejże samej chwili, zaraz tegosamego dnia, Blanqui w swej „La Patrie en danger“.
Generał Trochu ciągle dyskutował, pisał, a tymczasem, bez końca powtarzały się utarczki zgoła niepotrzebne i wycieczki bez planu i konsekwencyi, bez dawania posiłków oddziałom już zaplątanym w bitwę.
I tak dnia 21 października około 7000 ludzi podzielonych na trzy kolumny wraz z prawie równej siły rezerwą udaje się przez Buzenval ku Malmaison, i niepokoją póty nieprzyjaciela, aż tenże uciekać poczyna w panicznym strachu. Ale Niemcy mieli posiłki i mogli w decydującej chwili posłać je na punkt zagrożony, podczas gdy zostawieni samym sobie Francuzi musieli się szybko cofać po zwycięskim ataku.
Wydarzenie z wioską Bourget mogło zaniepokoić najbardziej pobłażliwych. Miejscowość tę, 28 października, w pierwszym ataku zajęło trzystu franktireurów, potem oparłszy się o gwardyę ruchomą i narodową. Ale dnia 30 października odbili ją Niemcy. Więc przez ciąg dwu dni, pod samemi niemal bramami stolicy, garść ludzi czekała na pomoc, wojsko, armaty, czekała daremnie, a tymczasem otoczono ją i wycięto w pień po bohaterskiej obronie, z za węgłów domów, okien i dachów. Nazajutrz Trochu wyrażał się o tych gigantycznych trzechdniowych zapasach, jak o przykrym wypadku i dosłownie oświadczył, że wieś Bourget nie leży w terytoryum objętem obroną, a jej zajęcie jest rzeczą niezmiernie małej wagi.
Do tego dołączyła się kapitulacya Metzu. Gdy wiadomość tę posłyszano od Feliksa Pyata, wierzyć jej zrazu nie chciano. Spalono jego pismo „Combat“ i nawet w urzędowym „Officiel’u “ przedstawiono go za agenta wrogów. Ale było to prawdą i dnia 30 października afisz Juliusza Favra oznajmił jednocześnie powrót Thiersa, propozycyę zawieszenia broni, z którą wystąpiły cztery wielkie neutralne państwa, zwołanie Zgromadzenia narodowego i wreszcie poddanie Metzu przez Bazaina.
Więc po sześciotygodniowem oblężeniu nie było nic do roboty innego, jak stwierdzić bezczynność gen. Trochu, zły stan uzbrojenia, powolność robót wszelkich, pojawienie się w rządzie daleko wcześniejsze idei zawieszenia broni, jak obrony i w rezultacie obawa, że po Metzu przyjdzie kolej na Paryż.
Tym razem podniosły się głosy oburzenia, dyskusye, poczęły odzywać się okrzyki czytających afisz, ulica zawrzała gniewem. Były to zwiastuny burzy.
Dnia 31 października merowie zjawili się w ratuszu i gabinecie mera Paryża, Stefana Arago i zdali mu sprawę ze stanu rzeczy, prosząc o radę jakąś, by uspokoić umysły i to natychmiast. Przyszli po raz pierwszy o 10-tej, zjawili się ponownie o 1-szej. Wszyscy wyrażali obawę, że przedmieścia rzucą się na ratusz, wszyscy oświadczali zgodnie, że nieuniknionem jest rozpisanie wyborów municypalnych, poddanie pod sąd sprawy ze wsią Bourget i ukaranie winnych, a wreszcie sformowanie bezzwłoczne batalionów liniowych i wydanie wrogom walnej bitwy. Mer Paryża i jego doradcy poszli przedłożyć to wszystko rządowi zebranemu w sąsiedniej sali. Czas naglił. Wrzawa rosła z każdą chwilą, tłumy mogły się porwać do powstania.
Było już nawet zapóźno. Podczas gdy roztrząsano punkt po punkcie żądania merów, masy ludności nadciągnęły, wyłamały drzwi i zalały ratusz.
Czem były te tłumy, długo rozważać nie trzeba. Nie ulega kwestyi, iż było to pogotowie przejawionej nagle rewolucyi społecznej. Nazwiska przywódców, ton artykułów dziennikarskich, dawno żywione, dziś głośno wyrażone pragnienia, wszystko świadczy aż nadto wyraźnie, że bojowników tych wydała klasa, całkiem różna od klas panujących, że szło im o nowy, inny zgoła porządek społeczny, że wszyscy kipieli gorączką i sił mieli dość, by swe żądania przeprowadzić natychmiast. To prawda. Ale myślę, i w tem zgodzą się ze mną wszyscy historycy, że w tej chwili, wszystkie uczucia i myśli tych mas tłumiło i opanowało jedno uczucie, uczucie niewoli, konieczności walki i obrony Paryża, że skutkiem całkiem naturalnych przyczyn, najzacieklejszym rowolucyonistom teraz nie szło o właściwe, rewolucyjne cele, ale o wojnę odporną dla ocalenia narodu.
Co to był za impet! Co za zapał! Pamiętam, jakby wczoraj. Byłem dzieckiem, żyłem ciągle na ulicy w owe czasy, rano i wieczór, ciągle spragniony, ciągle ciekawy czerpałem z tej krynicy wrażenie zmienne jak chmury na niebie. Chciałem widzieć i słyszeć wszystko, czytywałem niezliczone afisze, co godzinę niemal odświeżane, słuchałem zażartych dysput osób zbijających się w gromadki na każdym rogu ulicy, na placach, drogach, wszędy. Pamiętam, niebo było zawsze szare, chmurami nisko wiszącemi okryte, deszcz groził ciągle, powietrzem wstrząsał huk armat. Ludzie czytali dzienniki, chwytali je chciwie, wydzierali nieraz roznosicielom, wykrzykującym tytuły, oblęgali kioski i księgarnie.
Ileż to razy, czytając wieczór w domu pisane dzieje tych czasów, przed oczyma mam teżsame dzieje przeżyte osobiście. Słyszę wówczas te okrzyki, słowa, huk dział, widzę płachty dzienników, twarze przerażone i zagniewane, cały ten tłum wznoszący twarze ku ołowianemu niebu. Zdaje mi się wówczas, a zdawać się też musiało niechybnie współczesnym, że znikły oddalę czasu i że cudem jakimś przenosi się człowiek w ową epokę gdy był „Terror“ i „Ojczyzna w niebezpieczeństwie“ kiedy się działy cuda obrony narodowej. Zdało się iż się muszą powtórzyć w latach siedmdziesiątych. Fantazjowałem tak wówczas, pozwalałem sobie na taki zbytek i jeno ciosy przeznaczenia, ciągłe zjawy oczywistości twardej mąciły marzenia o czynie.
Pamiętam więcej jeszcze przejawów życia ulicy. Były to długie, niezmiernie długie postoje, wielkie oczekiwania, na które każdy wówczas, doprawdy nie wiadomo czemu, był skazany. Na porcyę chleba i mięsa długo, bardzo długo trzeba się było czaić u drzwi rzeźni, piekarni, czasem w mroczną, zimną noc, czasem przed świtem. Stały tak dzieci, stały kobiety pokornie, cicho, a przecież to im najbardziej dawał się we znaki niedostatek, ta tragedya, której winne było łajdactwo, czy głupota rządowców, najbardziej było to ich tragedyą, największymi byli nędzarzam i, bo maryonetkam i w rękach ludzi, co nic nie czuli, co jak trupy były poruszane siłą pychy i chciwości.
A wszyscy, wszyscy ci nieruchom i pod sklepami i ci gestykulujący po bulwarach, wszyscy mówili jedno, wszyscy żywili jedną nadzieję, wieczyście, w kółko powtarzaną, że rząd nie ustąpi, że tak będą co dnia, przez tygodnie i miesiące wystawać tutaj wszyscy, byle dostać kawałek lichej koniny i suchara wojskowego, że póty będą inni walczyć, aż armia prowincyonalna się zgromadzi, przebije przez pierścień oblężniczy i wraz z załogą Paryża rozprószy wojska niemieckie. To był temat ulubiony i niewyczerpany wszystkich, a oczy połyskiwały, gdy to mówiono. To samo przekonanie mieli wszyscy, mężczyźni, kobiety i dzieci. Wszyscy wołali z pasyą na różne tony: Nie poddamy się!
Ktokolwiek pamięta te czasy musi mieć pełne uszy i pełną duszę tego okrzyku, więc też dziwić nie powinniśmy, że wieczorem, dnia 31 października ruszył do ratusza pochód ogromny i płynął przez godziny całe ulicami. Byli tam mężczyźni, kobiety, dzieci, szczękała broń, grzmiały głosy, tętniły przyspieszone kroki po oślizłym od deszczu trotoarze. Tłum parł naprzód, a wszystkie serca rozpierało jedno jeno pragnienie: Ocalić Paryż!
I widzę plac przed ratuszem zalany czarnym tłumem, nie zapomnę nigdy tego wieczora ciepłego, tego deszczu, tych świateł, bijących o szyby i korowodu nieustannego batalionów. Pamiętam też dotąd, jakie drżenie przebiegło, jakie falowanie te masy zbrojne, gdy około szóstej rozeszła się wieść, że Blanqui wszedł do wnętrza, zajął ratusz i wydaje roskazy. Wróciły zda się czasy 1848 roku. To samo nazwisko śmiałka co 22 lata wstecz i tłum ten sam, tą samą ożywiony nadzieją, wiedziony tymże instynktem walczenia ze złem. Ale o ileż piękniejszą od wszelkiej „historyi“ była ta rzeczywistość, o ileż bardziej chwytała za serce, jak najlepsza książka, ileż mieściło się w niej niepewności, jaka moc owego nieznanego, skrytego w ciemni, w dali tajemniczej, skąd ciągle dochodził odgłos walki.
Blanqui istotnie wkroczył do ratusza, gdy go jeno poinformowano, co się stało. Nie było nic prostszego jak dzień 31 października. Ogromna masa ludności, rozgorączkowana, oszalała od złych wieści, wściekła na bezmyślność rządu, przyszła instynktem wiedziona do ratusza, bez wszelkich projektów, bez żądań nawet sformułowanych naprzód. Wiele pisano o tem, co się stało stać mogło tego dnia, a wszystkie, najróżniejsze opowieści i wrażenie godzą się na jedno, że na placu ratuszowym panowało zamieszanie, niepewność i napięcie oczekiwania. Jest to fakt najważniejszy.
Bataliony szły jeden po drugim, żołnierze nieśli karabiny lufami na dół, nad ich głowami powiewały chorągwie z napisem: Precz z pokojem! Niech żyje Komuna! Pospolite ruszenie! Przed ratuszem zarówno, jak pod oknami komendanta naczelnego w Luvrze, rozbrzmiewały okrzyki: Precz Trochu! Niech żyje Komuna! Broni! Tymczasem roztrząsa rząd życzenie merów, przemawia Trochu, Juliusz Simom, Garnier-Pages i Rochefort. Nagle tłum ogarnia salę rady municypalnej ponad dziedzińcem Ludwika XIV., w której obradują merowie, i jednocześnie salę rządową, położoną na rogu ratusza od place de Grève i quai de Gesvres. Otoczeni masą ludzi wchodzą do sali merów Delescluze i Pyat, a Flourens na czele czterystu tyralierów wkracza wprost do sali rządowej.
Tymczasem mer Paryża wraz z czterema doradcami przechodzą salę du Trône chcąc przedłożyć rządowi rezultat obrad. Natykają się na napastników, ale przeciskają się przez ich szeregi, i ostatecznie rząd przystaje na ogłoszenie wyborów municypalnych, a Stefan Arago oznajmia to tłumowi odczytując żądania merów i decyzyę rządu z wysokości schodów, a potem z okna. W sali rządowej Rochefort wchodzi na stół i ogłasza tosamo, ale źle zostaje przyjęty i schodzi na dół. Od tej chwili każdy, kto sądzi, że ma coś powiedzieć wchodzi na ten stół, wokoło którego siedzą: Trochu, Juliusz Favre, Juliusz Simon, Juliusz Ferry, Emanuel Arago, Garnier-Pagès i Dorian. Pierwszy przemawia Lefrançais i oznajmia, że rząd upadł. Potem Flourens w butach wojskowych, ozdobiony galonami, odczytuje nazwiska członków nowego rządu, czyli raczej komitetu prowizorycznego, mającego zarządzić wybory komunalne. Tłum aklamuje, lub krzyczy: Nie! Lista, która utrzymała się ostatecznie jest następująca: Dorian, Flourens, Mottu, Wiktor Hugo, Ludwik Blanc, Delescluze, Blanqui, Avrial, Raspail, Ledru-Rollin, Feliks Pyat, Millière, Ranvier i Rochefort. Na Rocheforta nie wszyscy się zgodzili odrazu, nazwisko zaś Doriana tłum sam kazał wpisać.
Teraz dopiero począł się nieporządek, dorywcze, przypadkowe zgoła odruchy i objawy gniewu niehamowanego już. Flourens złożył nowy rząd, ale go nie mógł przeprowadzić. Należało to dopiero uczynić. Nie wszyscy zamianowani przez ten improwizowany plebiscyt byli obecni. Blanqui pozbawiony swego batalionu nie poszedł na ratusz. Dowiedziawszy się o pół do szóstej, że wszedł w skład nowego rządu prowizorycznego, o szóstej już stawił się w ratuszu, przecisnął się z najwyższym wysiłkiem przez tłumy i niewiadomo w jaki sposób dotarł aż do biura prefektury dep. Sekwany, oddzielonego od sali rządowej przedsionkiem i klatką schodową. Przedsionek ten i schody odegrały ważną rolę w wydarzeniach 31 października, tam bowiem mogły dostać się z łatwością i opanować dowolnie bataliony, które nadeszły z pomocą rządowi obalonemu. Flourens kazał zająć salę, gdzie się znajdował wraz generałem Trochu i jego kolegami i roskazał tyralierom pilnować wejścia. W ten sposób izolował rewolucję przez siebie, jak sądził wywołaną, odcinał ją, ale właśnie powinien był zająć schody i przedsionek, bo tam właśnie wpakował się 106 batalion przedmieścia St. Germain, oddany gen. Trochu z duszą i ciałem.
Blanquiego poznali natychmiast przyjaciele i znajomi i dowiedział się też niezwłocznie o wszystkiem, co uczynił Flourens. Właśnie chciał się z nim zobaczyć i przejść przedsionek, gdy u drzwi natknął się na wartę 106 batalionu i musiał cofnąć się. Spostrzegł zaraz niebezpieczeństwo, trudności wielkie, pospieszył tedy zrobić, co się dało.
Wrócił tedy cicho i spokojnie do sali i tam mimo ponurych myśli, tłoczących się, wspomniał nasamprzód o nieprzyjacielu. Należało zapobiedz, by nie doszły doń wieści o zamieszkach i przesileniu w mieście, pierwszym tedy roskazem, wydanym przez niego jest, by zamknięto wszystkie wyjścia, przecięto wszelką komunikacyę, drugim zaś rozesłanie gońców do komendantów fortów z wieścią o tem co się stało i surowym nakazem zdwojenia czujności. Gdy to uczynił i sztafety ruszyły we wszystkich kierunkach, Blanqui pomyślał o ochronie ratusza i wysłał do dwudziestu mniej więcej naczelników batalionów roskaz, by zgromadzili swe wojska i przybyli niezwłocznie, batalionom zaś czekającym na placu polecił natychmiast wkroczyć do środka, wyparłszy naprzód żołnierzy 106 batalionu. Jeden z nich prócz tego zająć miał prefekturę policyi. Merów powiadomiono, jakoteż wyznaczono dla kilku, trzech, czy czterech dzielnic nowych.
Tymczasem w sali sąsiedniej wybuchł spodziewany konflikt. Batalion 106 wdarł się do sali zajętej już przez Flourensa, komendant Ibos wszedł na stół obok Flourensa i zagadywał go, a jego ludzie uprowadzili gen. Trochu, za którym wymknęli się Ferry i Emanuel Arago. Oszukany Flourens resztę członków wtłoczył we framugę okna i otoczył strażą tyralierów. Działo się to około godziny siódmej, a rewolucya, zamiast wzrastać, malała. Millière przybył, pełen zapału i zdecydowany działać rewolucyjnie, ale przyszedł sam, nie zebrał swego batalionu, zaś bataliony z placu poszły do domu. Po ogłoszeniu nowego rządu myślano, że się wszystko skończyło. Około północy niezawodnie odejdą też dwie kompanie, rozłożone we wnętrzu ratusza. Deszcz pada, tłum zgłodniał, każdy rad wracać do domu, zaś o tem co się stanie doniosą i tak pisma poranne.
W chwili, gdy się podniosła wrzawa przy okazyi uprowadzenia gen. Trochu, Blanqui powziął ponownie zamiar widzenia się z Flourensem. Tymczasem zdołał wyjść do przedsionka pełnego krzyczących, gestykulujących ludzi, rzucił się naprzód i dotarł do drzwi przeciwległych. Ale tam znów tyralierzy Flourensa zastąpili mu drogę. Kazano im nie puszczać, więc nie chcą robić dla nikogo wyjątków. Odepchnęli go raz i drugi, nareszcie zdołał doprowadzić do tego, że go wysłuchali i pojęli, poszedł i chciał wrócić z Flourensem do biura prefekta, by wytknąć jakiś plan akcyi i wyjaśnić sytuacyę.
Ale w drodze powrotnej trzeba było przejść znowu niebezpieczny przedsionek, gdzie kto wie, co kogo mogło spotkać. Rozległy się nagle okrzyki: „To już nie batalion, lecz inny z St. Germain, 17-ty. Gwardzistów teraz dużo, wszyscy podnieceni i gotowi do bitki z tyralierami. Jeden z nich poznał Blanquiego i oznajmił to innym. W jednej chwili porwali go od boku Flourensa, w kilkunastu rzucili się na niego, chwycili, przycisnęli jakimś stołem i poczęli dławić. Tyralierzy znów porwali się do obrony i powstała jedna wielka kupa ciał, pod którą znikł starzec. Ale gwardziści zwyciężyli, pochwycili swą ofiarę i wyrzucili z przedsionka na schody. Tam upadł Blanqui zdyszany, pół omdlały, ale zaraz przyszli mu z pomocą inni gwardziści 17 batalionu i zamiast dobić, zaprowadzili do ławki i posadzili, by mógł przyjść do siebie. Przez chwilę siedział nieruchomy, potem odzyskawszy oddech, pomyślał pewnie, że bardzo trudno jest zostać zrozumianym, że na nic się nie zda silić się, nieść ludziom dorobek nauki, filozofii, zużywać mózg, poświęcać życie. I oni chcą tego samego co on niewątpliwie, większość przynajmniej energicznie domaga się uporczywej obrony, zwycięstwa Paryża i Francyi. Pragnie tego z równym zapałem, a większą jasnością i przeczuciem. A jednak ludzie ci traktują go jak wroga, miotają nań obelgi, biją go. Oto niewiele brakło, by go nie zabili, niezdolni wznieść się ponad swe interesy klasowe, aż do idei miłości ojczyzny, tej miłości, której rzecznikiem jest ten starzec.
Nic mu się nie stało, ale został uwięziony. Dano mu szklankę wody, w otoczeniu gwardzistów z bagnetami na karabinach sprowadzono go po schodach i powiedziono kurytarzem ku wejściu na ulicę. Ale tam stali znów na straży tyralierzy Flourensa i rzucili się bronić Blanquiego. Olbrzymi gwardzista, który go prowadził, chwycił za gardło tyraliera i cisnął o ścianę. Nagle rozległ się strzał, wypalił karabin, szczęściem w powietrze i odrazu z jednej strony gwardziści, z drugiej tyralierzy poczęli się cofać, a Blanqui, pozostawszy sam pomiędzy nimi, podniósł głos i zaklinał obie strony, by nie wszczynali bójek i nie rozlewali krwi bratniej. Usłuchano go, wszystko się wyjaśniło i Blanqui pod eskorta wróciwszy do sali obrad, zajął swe miejsce.
Znalazł się więc Blanqui za stołem obok Flourensa, Délescluza, Millièra, Ranviera i Mottu. Poczęli obradować. Sytuacya przedstawiała się mniej więcej tak:
Członków dawnego rządu, którzy nie wymknęli się z gen. Trochu, przytrzymano pod strażą. Manifestacye w całem mieście ustały. Ni jeden batalion przedmiejski się już więcej nie pokazał, a te, które przyszły przedtem, wróciły do domów. Plac de Grève, przed chwilą pusty, począł od niedawna, ale stale napełniać się tłumami. Ulicami Rivoli i przez skwery poczęły napływać bataliony gen. Trochu i niebawem otoczyły ratusz. Ferry znalazł się pod drzwiami sali St. Jean na czele batalionu 106, z którym powrócił odprowadzony Trochu do domu. Niedługo, przewidzieć było łatwo, — gwardya, będąca wewnątrz połączy się z batalionami na placu i ratusz zostanie odbity. Trzeba było robić wobec tego, co się dało.
Dorian obrany pośrednikiem zgodził się na wybory do municypium na dzień następny, to jest wtorek, zaś na wybór nowego rządu tymczasowego we środę. Délescluze postawił wniosek, by przyjąć to do wiadomości i oczekiwać rezultatu wyborów. Blanqui odczytał odezwę do ludności paryskiej, zawierającą oświadczenie, że ruch w dniu 31 października miał na celu jeno spowodowanie energicznej obrony i walki z wrogiem, a dał władzę w rękę komitetu, który tę władzę zatrzyma aż do chwili stwierdzenia wyniku wyborów. Było to sformułowanie wniosku Délescluza i po przyjęciu odezwy wszyscy sześciu poszli wręczyć ją Dorianowi, z którym też zawarli formalną konwencyę co do wyborów municypalnych, dalej co do ponownego wyboru obecnych członków komisyi, rozdzielenia pokojowego partyj, któreby mogły począć ze sobą bójkę, a w końcu postanowiono, że z racyi wydarzeń dnia tego nie nastąpią żadne prześladowania, żadne nie zostaną użyte represalia.
Godzą się na to w zupełności Juliusz Favre, Simon, Garnier-Pagès i Tamisiér, generał gwardyi narodowej, a nawet w oświadczeniu późniejszem Doriana przed komisyą wyborczą powiedziano, że to członkowie rządu zaproponowali, by wybory odbyły się dnia następnego i postanowili poddać listę członków próbie plebiscytu. Juliusz Ferry stał ciągle pod drzwiami sali St. Jean. Jako parlamentarze udali się doń Dorian i Délescluze. Ferry przez uchylone drzwi oświadczył, że godzi się na wszystko, że należy zapytać lud o jego wolę, a władzę w ten sposób usankcyonować. Zgodził się też na ewakuacyę. Potem zamknął drzwi i pozostał tam jeszcze przez dwie godziny, czekając ostatecznej odpowiedzi Dèlescluza.
Po wszystkich tych próbach zgody i ostatecznej umowie, wiążącej w stopniu wystarczającym obie strony, zjawiła się siła zbrojna. W chwili, gdy wszyscy chcieli już wychodzić, wpadł batalion gwardyi ruchomej departamentu Finistère pod wodzą komendanta de Legge i batalion dep. Indry z kapitanem Dauvergne na czele. Dostali się tu dwoma podziemnemi przejściami, które łączyły kasarnię Laban z ratuszem. Nastała chwila groźnej ciszy, wśród czarnej masy wojska połyskały karabiny, wystarczył jeden znak, jeden gest dowódcy, a posypałyby się strzały. Naprzeciw wojska stali Flourens, Dorian, Blanqui, Délescluze, Millière, a w kurytarzu za ich plecami zbrojni gwardziści. Mało co brakło, by popłynęła krew. Szczęściem na wezwanie Doriana zbliżył się oficer i powiadomiony o wszystkiem, zgodził się czekać. Tymczasem bretońscy piechury zajęli parter i schody, berichońscy pierwsze piętro i salę du Trône, zaś Karol Ferry otworzył drzwi Juliuszowi Ferryemu, który kroczywszy z gwardzistami pułków 14, 17 i 106, poszedł prosto do sali posiedzeń rządu, wyłamał drzwi i uwolnił swych kolegów. Groźny konflikt pomiędzy tyalierami Flourensa, a przybyłymi świeżo gwardzistami został zażegnany dzięki słowności generała Tamisier, który obiecał był, że w szyscy wyjdą stąd razem. Podał rękę Blanquiemu i wraz z Flourensem wyszli, a za nimi ci wszyscy, co niedawno zajęli zbrojną ręką ratusz. Przez pół godziny pochód snuł się środkiem zgromadzonych na placu żołnierzy gwardyi ruchomej i narodowej. Stało się to o godzinie czwartej nad ranem, ciemno było całkiem, padał rzęsisty, zimny deszcz jesienny.
Rząd kilkugodzinny, proklamowany w ratuszu tego wieczora, obradujący przez część nocy, która mogła stać się tragiczną, a była jeno chaotyczną, nie był w stanie przedłużyć w żaden sposób swego istnienia. Nie miał żadnego związku z ludnością, żadnego oparcia, toteż z nieubłaganą koniecznością umrzeć musiał na zanik sił.
Żaden z członków tego rządu nie miał za sobą całego Paryża, ani Flourens, prosty komendant wojsk, ani Délescluze z wpływami dość ograniczonymi, ni Blanqui, jednym wcale nieznany, zapoznawany przez innych, o opinii wypaczonej, potwornej wprost. A siły rewolucyjne nie rozpętały się do tego stopnia, by im dać w rękę przygodną dyktaturę. Nietylko nie skupiono się dokoła nich w ratuszu, ale ich poprostu opuszczono, gwardya im sprzyjająca wróciła zwolna do koszar, rozprószyła się po domach. Nie byliby zostali poparci dłużej jak przez jeden dzień, to jest dzień wyborów, z których wyszliby niezawodnie co do jednego wszyscy byli członkowie rządu obrony narodowej. Mamy wszelkie prawo wykluczyć nawet samą możność wojny domowej w obliczu wroga. Wszyscy ludzie najsprzeczniejszych poglądów mówiąc o dniu 31 października godzą się na tym punkcie. Jest pewnem, że pierwszą myślą i postanowieniem napastników było nie używać broni.
Podobnie też i Trochu i Ferry odzyskawszy wolność nie uciekli się do przemocy. Trochu poszedł na kolacyę, a Ferry wszedł do wnętrza po gwardyi ruchomej, to jest gdy mu drzwi otwarto. Najoczywiściej w święcie zwlekano i to umyślnie. Istniała tajna jakaś umowa stron obu, milczące postanowienie nie dopuścić do starcia wśród całego tego chaosu. Obu stronom przynosi to zaszczyt nie mały.
Ponad wszystko, silniejszym się okazał instynkt patryotyczny i zachowawczy wobec toczącej się wojny, toteż najbardziej zdecydowani obalić rząd dotychczasowy nie myśleli działać rewolucyjnie. Było to co prawda sprzeczne samo w sobie. Zdawano się przeto na wypadki, na to co wyniknie z aktu woli zbiorowej, licząc na dziś, na napływ ludności, zaś na jutro na legalne środki wyborcze. Ale ludność nie objawiła dość wyraźnie swej woli.
Było niezmiernie łatwo potem przedrwiwać ludzi, którzy skrytykowawszy naprzód akcyę obronną rządu, potem nie potrafili się nawet utrzymać na zdobytem stanowisku kierowników. Toteż pozwolono sobie na różne żarty i ordynarne porównania. Łatwo jednak zrozumieć że ludzie wyniesieni jakimś ruchem na pewną wysokość, gdy ruch ten ustanie i zmieni się upaść muszą niechybnie. Trzeba przypływu żeby statek wypłynął na pełne morze. Toteż wszystkie wysiłki Blanquiego były daremne. Widział sytuacyę, potrafił znaleść metodę postępowania, wydać roskazy, ale nie mógł sprawić, by cały Paryż równie jasno jak on zdał sobie sprawę z rzeczy i, by rewolucya wybuchła w oznaczonym czasie. Silna jego wyobraźnia, stwierdziwszy stan rzeczywisty, stworzyła fantazyę czynu, projekcyę jego, brakło jeno sił, któreby tchnęły życie w marzenie. W podobnych okolicznościach historycznych powtarza się zawsze, że o ile żołnierze wydać ze siebie mogą wodza, sam wódz nie może potęgą woli wywieść armii z nicości. Paryż, teraz już zaniepokojony, co będzie z obroną, na poły jednak wierzył generałowi Trochu, bo tenże ciągle mówił: Nie poddam się! Był bierny. Przeczył, a to znacznie łatwiejsze. Blanqui, który twierdził, że zachodzi obawa złego, był czynny i zdecydowany, pozostał przeto, czem był przez całe życie, wodzem bez armii, chociaż wodzem był niezaprzeczenie. I wiedziano o tem. „Rewolucya — powiedział Ludwik Fiaux — wiedziała, że ma swego Richelieugo“.
Dnia 31 października skorzystała jedno opinia Blanquiego. Do potwornego portretu jego przybył szczegół nowy. Zmyślono, a znaleźli się półgłówki, którzy temu dali wiarę, że Blanqui skorzystał z kilku chwil swej władzy w ten sposób, iż wysłał do ministerstwa finansów dwu posłańców z bonem na 15 milionów franków.
Dnia 1 listopada, na afiszu Doriana, Schoelchera i Stefana Arago, donoszącym o wyborach municypalnych został nalepiony drugi, afisz Juliusza Favra, z oznajmieniem, że wybory zostają odłożone i że ludność Paryża dnia 3 listopada głosowaniem przez: Tak... lub Nie, zadecyduje czy wybory wogóle w najbliższym czasie są potrzebne. Było to sprzeniewierzenie się danemu słowu, co więcej cofnięcie samej decyzyi rządu powziętej przed zajęciem ratusza, na wniosek merów dwudziestu dzielnic, nie zaś cofnięcie, jak mówił Juliusz Favre wymuszonej od trzymanych pod strażą członków rządu.
Głosowano tedy, ale formuła pytania została raz jeszcze zmieniona w kierunku czysto plebiscytarnym. Ludność odpowiadała na pytanie, czy chce utrzymać przy sterze państwa rząd obrony narodowej. Tak... odpowiedziało 321.373, nie... 53.585, głosowanie w armii dało 236.623 tak...., a 9.050 nie. Wybory municypalne odbyły się w sobotę.
Nie dotrzymano naturalnie także drugiego punktu umowy zawartej w ratuszu, rozpuszczono całą policyę za tymi, którzy 31 października brali czynny udział w opisanych usiłowaniach obalenia rządu. Zostali przytrzymani Vermorel, Lefrançais, Vésinier i Tibaldi. Zaaresztowano też, ale puszczono niebawem Ranviera, Jaclarda Tridona i Bauera. Za Blanquim śledzono, ale nie utracił wolności. Prefekt policyi Edmund Adam podał się do dymisyi. Tamisier złożył dowództwo nad gwardyą narodową i został zastąpiony przez Thomasa.
Blanqui zamieszkał u Leoncyusza Levraud, który nigdy nie bywał w domu, gdyż spełniał funkcye chirurga przy batalionie gwardyi ruchomej, w okolicy Avron stacyonowanego. Nowy lokator przedstawił się właścicielce mieszkania przy rue Clauzel za krewnego Levrauda, który musiał opuścić swój dom zbombardowany przez nieprzyjaciół. Drugim lokatorem był tu przyjaciel Levrauda, doktor Cholet. Blanqui tedy zapada znów w ciemń, cicho koło niego, choć cały Paryż drży z obawy i cierpi nędzę. Przeznaczeniem jego było już widać przeżywać w strząsające sceny, doznawać wrażeń okropnych, być świadkiem dramatów, a bezpośrednio potem zapadać w ciszę i samotność. Obezwładniony, w ciszy tej odnajdywał swobodę myśli, stawał się sobą samym na nowo. Zwyciężony, powstawał tem silniejszy, tem odporniejszy na całą złą wolę, na całą obojętność świata.
Mieszkanie Levrauda, to jakby nowa kaźń więzienna, ale zawsze jest tu towarzysz niedoli... można chodzić po pokojach, mieć kontakt z ludźmi i ich twórczością przez książki, których pełno w pracowni. Zresztą Blanqui nie przestaje i stąd działać, co dnia „La Patrie en danger“ drukuje jego artykuł wstępny.
W artykułach z tego czasu poddał Blanqui surowej krytyce wiarołomność rządu, milczenie Doriana, zmianę przekonań Favra. Wogóle radzi w piśmie swym głosować.... Nie!, wysławia stronnictwo rewolucyjne za powściągliwość przez co uniknięto wojny domowej, a gdy odbyło się już głosowanie pociesza się, że nie cała ludność tak sądzi, bo młodzieży głosowanie nie przysługuje, a najlepsi z pośród dorosłych byli na szańcach. Ale zdawał sobie sprawę z tego, że cyfry zrobią swoje, że bliskie już rozwiązanie, pokój i klęska, że niema rady na zaślepienie mas.
„Zaślepienie to — woła — jest dziś jeszcze straszniejsze, bo mu towarzyszy egoizm! Paryż musi ponieść klęskę, bo mu się zachciewa wrócić do wygodnego trybu życia, smakołyków, radości przeróżnych i rozrywek. Już ma dość tego, nie chce być dłużej Strassburgiem, ma obrzydzenie do szczurów zamiast pasztetów tam podawanych. Dość postu! Trwa zadługo.... Niech żyje karnawał! Głosujcie tedy sybaryci za „obroną narodową“ której spieszno oddać miasto Prusakom. Dostaniecie wówczas mięsa z tucznych niemieckich wołów, piwa dowoli, stroje berlińskie do sklepów i prostytutki niemieckie do lupanarów. „Obrona narodowa“ nie zrobiła nic, nie zajmowała się produkcyą przyrządów niebezpiecznych, armat, karabinów, przeciwnie starała się o miłe, wygodne pokój i ciszę. Więc niech żyją... mięso, pokój, frykasy, bale, muzyka, berlińskie kobietki! Precz z republiką, Alzacyą, Lotaryngią! Cóż nam choćby cała Francya? Dziś Bismark górą i „Obrona narodowa*! Zprusaczejemy może.... to i cóż? Ale nie będziemy wystawać godzinami u drzwi rzeźników, a wózki z mlekiem dojeżdżać będą pod same drzwi mieszkań naszych! Mleko! Ojczyznę dać warto za szklankę mleka! A gałganów, którzy wam go bronią.... pod mur! Otwórzmy drzwi szeroko! I cóż że wejdzie niemi hańba?
Nie umiera się od hańby... o nie!
Przeciwnie, z hańby zwykli ludzie tyć... Tak mówi poeta i dobrze mówi....
Potem opisuje jak przyjdzie klęska ostatnia. Bezlitośnie, brutalnie rozdziera ranę, sięga aż do dna, by wykazać, że pod samą wojną z Niemcami kryje się konflikt inny, bój wre o posiadanie i burżuazya chętnie przystanie na każdego, kto jej tylko zapewni przewagę ekonomiczną i prawo gnębienia nieposiadających.
Mówiąc o tych co uciekli do miasta ze wsi powiada, że chłop woli swój ogród, jak Francyę. „Ale — dodaje — czyż można im z tego czynić zarzut, gdy się nie uczyniło nic, by ich wykształcić na ludzi.....“ Wszystko w oczach jego teraz jest zwiastunem klęski, wszystko symptomem śmiertelnym narodu chorego, konającego, którego ostatnie chwile napawają giełdę taką radością, że wita śmierć haussą piętnastofrankową.
„Bo choć ojczyzna skona — mówi z goryczą — giełda nie podda się!“
Sama teraz już gorycz, sama żałoba przemawia. Czeka Blanqui ze drżeniem kapitulacyi i rozpasania się najgorszej reakcyi.
„I pomyśleć — pisze — 11 listopada, że ci ludzie ni na chwilę nie wierzyli w możliwość obrony, że przez, dwa miesiące zabawiali się w ten niecny sposób, na to jeno, by się radować władzą, by być rządem! Ach... Doprawdy pęka serce, gdy się pomyśli, że ten brak wiary, ta obojętność wobec pewnej klęski wywołały, zaniedbanie wszelkich usiłowań obronnych i może będą jedyną jej przyczyną, gdy przeciwnie na czas poczynione przygotowania zapewniłyby zwycięstwo. Założyli ręce, osądzili, że nie warto nic robić. A teraz jeno patrzyć, jak przez głupotę, egoizm i płytką ambicyę kilku marnych kreatur, zginie Francya z karty Europy.
W numerze z 13 listopada, w artykule p. t.: „Co zrobił rząd“ zestawia w ten sposób destrukcyjną jego działalność: „Dziś jest Paryż zdenerwowany, wyczerpany, niepewny i zmęczony, choć od 4 września do 31 października pragnął gorąco i konsekwentnie bronić się. Tego ostatniego dnia uczynił rzut potężny, mógł się nazajutrz zbudzić niezmożonym, ale właśnie nazajutrz rozpoczęło się konanie. Mamy już zawieszenie broni, niedługo pokój będzie i rzeczywiście rząd będzie wyrazem woli ludu. Tak Paryż się przemienił z bohatera w egoistę i temu winien rząd. Gdy obejmował ster państwa, była ufność, nadzieja, zapał, ale ponieważ wśród członków jego nie było ni wiary ni woli, kultywowano tosamo w Indzie i oto teraz panuje niepokój, zwątpienie, obojętność i przygnębienie.
I zwraca się do Paryża samego i mówi doń szczerze, prosto, bez frazesów i omówień łagodzących i pochlebnych. Czyni go odpowiedzialnym za wszystko.
Następny artykuł nosi tytuł: „Lud składa koronę“. Jest w nim tosamo, jeno jeszcze jaśniej powiedziane. Blanqui przeczy prowincyi zalanej Prusakami przyznanego jej prawa rozstrzygania o Francyi, „głosowania pod ostrzem szabli“, odmawia także tego prawa Paryżowi „wpół umarłemu z głodu, drżącą ręką mogącemu jeno podpisać akt hańby i rozdarcia ojczyzny“. Blanqui jaśnieje tu gloryą wielką, nieugięty jest, odważny. Stary buntownik, wśród katastrofy i ogólnego rozprzężenia jest uosobieniem cnót obywatelskich, cnót narodowych. Posłuchajmy co mówi:
„Temu przystoi władza, ten jest jej legalnym dzierżycielem dziś, kto się chce bronić. Nabój karabinowy, oto jedyna karta wyborcza. Póki wróg nie opuścił granic, wszelka inna jest nieważna. Departamenty zalane wojskami i zagrożone najściem bliskiem, głosu nie mają. Brak im warunków stanowienia o losie kraju. Miasto oblężone, jak długo walczy reprezentuje naród i reprezentuje go lepiej, jak wszelki rząd. Rozdziera swój mandat, kapitulując. Gdyby prowincya się poddała, póki będzie bronił się jeszcze Paryż, Francya istnieć będzie. Jeśli padnie, a prowincya powstanie, na nią przejdzie prawo reprezentantki narodu. Republika, rząd prawny i faktyczny, to bataliony walczące o niepodległość. Całe zgromadzenie narodowe układające warunki pokoju z najeźdźcą, co zajął cały kraj, to zgraja buntowników, których ma prawo kazać wystrzelać jedno miasto, jedna prowincya walcząca o wolność....,“
Upierał się ciągle przy obronie i dalszym boju mimo wszystko.
Dnia 15 listopada powrócił do organizacyi gwardyi narodowej, do owego, popełnionego z samego początku błędu. Dlaczego to z całej zdrowej, zdatnej do broni ludności Paryża nie utworzono armii obrończej, dlaczego nie podzielono istniejącej choćby gwardyi na ściśle określone jednostki, bataliony, pułki, brygady, dywizye i legiony, zamiast tworzyć same bataliony po 1500 ludzi, co stanowiło masę nieruchomą, z trudem jeno dającą się kierować, którą trzeba było dzielić ilekroć miało się naprawdę użyć gwardyi do boju.
W artykule z 16 odpowiada na proklamcyę Trochu, twierdzącą, że wypadki dnia 31 października przeszkodziły w obradach nad zawieszeniem broni. To samo myśli Blanqui, ale określa to inaczej, zaznaczając, że w dniu tym ponieśli klęskę rewolucjoniści ludzie pełni zapału, chcący walczyć do upadłego. Sama ta zresztą proklamacya generała zawiera wyznanie. Oświadcza tam Trochu, że nigdy nie wierzył w możliwość zwycięskiej obrony stolicy. „Dlaczegóż tedy wziął na siebie tę obronę?“ — pyta całkiem słusznie Blanqui.
W artykule z 19 pod tytułem: „Precz z parlamentem“ kreśli Blanqui dzieje parlamentaryzmu. Znajdujemy tam bardzo śmiałe osądzenie „zgromadzeń narodowych“, rewolucyi, „Izb“, Ludwika Filipa, i zgromadzeń lat 1848 i 1851. „Cóż to jest, takie zgromadzenie narodowych wysłańców? — pyta — Blanqui. — Czy obradują ludzie najwyższych cnót, talentu, wielkiego poświęcenia, inteligencyi, wybrańcy, to znaczy najlepsi z całej ludzkości, albo choćby narodu? Niestety nie. Od wieku niemal, w różnej formie egzystowało 15 do 20 próbek tego rodzaju, ale mogę zaświadczyć, że były to zawsze zbiorowiska nicości i drapieżnych egoistów w których prym wiodły jednostki, mające silniejsze od innych gardła, często zręczniejsze, najczęściej przewrotniejsze, reszta szła za nimi jak barany i jeszcze radowała się z tego niewiadomo czemu. W dniach burzy i spustoszenia, gdy ojczyzna chwieje się w postawach egoizm owych zer przejawia się strachem przed katastrofą przedewszystkiem, a potem interesem. Nie mówię o kilku szlachetnych, zabłąkanych wśród tej bandy opryszków. Przeznaczeniem ich patrzyć bezsilnie na to co się dzieje. Czy rzucam może oszczerstwa? Każdemu dostępne są źródła skąd czerpię, więc może zbadać te pamiątki 75-letniego czasokresu, dzieje „Senatu“ i „Ciała prawodawczego“ lat 1814 i 1870, „Izby deputowanych“ lat 1830 i 1848, „Konstytuanty“ i „ Legislatywy“ za drugiej republiki“.
Wedle Blanquiego jedynem „Zgromadzeniem narodowem“ byłoby w Paryżu posiedzenie zgromadzenia złożonego z 500.000 mieszkańców zdatnych do broni, a tematem obrad mogłaby być teraz jedynie wojna. Prowincya powinnaby zwołać drugie tyle i takich samych delegatów... Prawdziwych obywateli szukać dziś jeno w szeregach, i o takich jeno idzie. Wszelka inna gadanina reszty, jest pustą i daremną komedyą.
Następnego dnia mówi o plebiscycie i wychowaniu ludu i doprawdy ani fanatyzmu, ani hipokryzyi wróg największy by nie znalazł w jego słowach:
„Republikanów — pisze Blanqui — już przed 22 laty drogo kosztowało, a będzie, obawiam się jeszcze drożej, stosowanie w praktyce tej metody idealnej może w przyszłości, ale wręcz niebezpiecznej dzisiaj. Lud jest takim jakim go wychowano i odpłaca tą samą miarką jakiej używano w stosunkach z niem. Żywiony głupstwem, będzie głupi, a żądać od niego mądrości, znaczy tyle, co spodziewać się, że wierzba wyda gruszki. Głosowanie powszechne, plebiscyt powstały w wielkich miastach, specyalnie w Paryżu, w czasie kiedy sądzono, że wszystko kończy się u rogatek, a reszta Francyi to jeno szereg miniatur stolicy. Tymczasem, jakże dziwne, iż nie spostrzeżono tego, przejaw poglądów politycznych ludu będzie zawsze odzwierciedleniem idej, któremi go pojono i po 20 latach despotyzmu, niewoli, systematycznego brutalizowania, skrutynium da plon wedle posiewu, jaki rzucono w mózgi i serca. Tak się stało w roku 1848 i 1849 skutkiem naiwnego zaślepienia demokratów. Chcieli koniecznie zbierać republiki w polu zasianem monarchiami i ku niezmiernemu swemu zdumieniu, w śpichrzu znaleźli, aż trzy, do dowolnego wyboru, odmiany tej, zgoła nieoczekiwanej rośliny. Zanim wyrosnąć może pszenica na roli zachwaszczonej od lat szeregu, musi się napracować dobrze pług i brony, przewrócić trzeba kilka razy skiby, wykorzenić zło, inaczej posiew będzie stracony. Po rewolucyi lutowej powinno było nastąpić kilka lat przygotowanie intelektualnego, a dopiero potem możnaby było zabierać się do plebiscytu. Naród pozyskuje się ideą wielką, nigdy siłą. Powszechne głosowanie jest naszem najwyższem dobrem, jedynym środkiem sprawowania uczciwej polityki ludowej, toteż kaleczyć go i nadużywać nie wolno. Byłoby to świętokradztwem. Że mam słuszność niech świadczą fakta. Plebiscyt, który powinienby był już od lat piętnastu zmienić postać świata, usunąć wszelką krzywdę i głupotę, wzamian za krótką zwłokę, zastosowany natychmiast, w zbyt dawnych czasach zabił nieledwie naród francuski i dobije go napewno, jeśli nadużycie powtórzy się naprzykład jutro“.
Po tym artykule nieporównanej piękności nastąpił 21 listopada drugi podobny pt.: „Włóczęgi“. Bierze tym razem Blanqui w obronę biedaków, chce uchronić od prześladowań ludzi nieszczęśliwych, którzy wychodzą poza szańce w poszukiwaniu za drzewem na opał, albo jarzynami. Wzięli to, co i tak było porzucone przez właścicieli. Ale połamali parkany, spustoszyli pola. Okropność! Zamach na własność! Nieszczęście! „A czemuż to, czy może ze strachu nie poszliście tam sami dokonać zbioru bohaterscy obrońcy własności“? — pyta Blanqui! Niewątpliwie właściciele porzucili stoły, ławki, kapustę i marchew, bo się bali. Tak jest, przykrą była rozłąka, ale trudno... lepsze życie, jak najdelikatniejsze ziemniaki z trybulką. Ale w braku właścicieli, któż bronił władzom wynieść meble z domów opuszczonych, zebrać co było w polu? Czyż brakło koni i ludzi? A tu naraz podczas oblężenia, gdy głód przyciska, w imię ideału św. własności zabrania się tknąć przeróżnych użytecznych rzeczy, przeznaczonych i tak na zagładę, gdy zabranie ich nikomu krzywdą być nie może, a wielu ludziom głód zaspokoić. O nie! Raczej śmierć, jak naruszenie cudzej własności!“
I Blanqui opowiada, że włóczęgi odpowiedzieli na te morały dzikimi krzykami. Przez cały dzień mężczyźni, kobiety i dzieci zbierali wśród deszczu, na zimnie drzewo pod gradem kul pruskich, a gdy się obładowani zjawili u bram, kazano im wszystko rzucić. Złożyli więc jak kazano, ale podpalili i tańczyli wokoło, wrzeszcząc: „No to dobrze, nikt nie będzie miał“. Inni sprzedali swe zbiory Prusakom. Blanquiego fakty te osmucają i oburzają. „Biada ci o społeczności bez serca — woła — co zabijasz w ludzie poczucie solidarności i poświęcenia, a siejesz złość i zemstę. Nikt nie będzie miał! Jestto formuła pomsty, wytępienia, eksterminacyi, a panoszy się tam, gdzie żył instynkt braterstwa. Jakoż stać się mogło, by ludzie nam podobni mogli taką powziąć nienawiść, taką, powiedzmy, pogardę ku ojczyźnie, że poszli sprzedawać wrogowi to, co miało podsycić ogniska rodzinne? Ten epizod pozostanie najstraszniejszym ze wszystkich, w jakie obfitują dzieje oblężenia. Co dnia wylewa się z przedmieść szara fala ludności idącej na żerowisko, ogryzającej kaczany kapusty wśród syku kul niemieckich. Nikogo nie dotknęła większa nędza i sroższy ból moralny. Ci paryasi noszą najcięższą żałobę po ojczyźnie“.
Widzimy, jakiem echem odbijają się smutki oblężenia w duszy samotnika. Ostatnie dni listopada dodały do publicznej, jeszcze żałobę prywatną, zmarła bowiem jedna z siostrzenic Blanquiego, Marya Barellier.
Ciągle, bez wytchnienia Blanqui pisze, oświadcza iż zgadza się z Gambettą, który potępiał „zgromadzenie“ w obliczu wroga, przedstawia, jak pruski „Monitor“ zbeszcześcił ruch 31 października, bada postępowanie Bazaina, powraca do kwestyi bezsilności paryskiej gwardyi narodowej, raz jeszcze protestuje przeciw rzucaniu oszczerstw na tych, co się upierają przy obronie. Dalej roztacza obraz stolicy. Tak wielka jest, tak potężna, a przecież z rezygnacyą uległa woli, bezrozumnemu nakazowi jakiegoś tam generała najoczywiściej niezdolnego do obrony i poprostu tchórza. Blanqui nieszczędzi ironii, chłosty, klątw na wet i tak formułuje surowy swój wyrok: „Paryż na ślepo powierzył swą obronę człowiekowi, który oświadczył, iż jest ona niemożliwą. Paryż utracił rozum i wolę. Paryż abdykuje.Wobec tego los jego będzie losem ludów abdykujących ze swych praw, popadnie w hańbę i ruinę“.
W końcu Blanqui wykazuje, że źle osądzono Gambettę, domyśla się bowiem, że ten uporczywie chcący się bronić człowiek, podobnie jak i on sam opętany jest przez miłość ojczyzny, na nowo daje się unieść nadziei wobec wycieczki z 29 listopada, przejścia przez Marnę, bitwy pod Champigny i nie traci ducha nawet po odwrocie, który uważa za konieczny ze względu na Paryż. A ciągle i zawsze radzi występować zaczepnie. Nawet odbicie Orleanu przez Prusaków nie pogrąża go w rospaczy i twierdzi, że, byle co dnia słyszała huk dział stolicy, prowincya zerwie się z letargu i pospieszy z pomocą.
I nagle milknie Blanqui. Mimo wysiłków przyjaciół, mimo takiej wytrwałości, takiej wymowy, talentu, patryotyzmu. Nie podobna utrzymać małego pisemka.
Blanqui tedy zapada znowu, i to całkiem już, w ciemń i głuszę. Przez ciąg trzech miesięcy słyszano co dnia głos jego, dowiadywano się, co myśli człowiek, zawsze skrywany do najgłębszych kazamat, odcinany od świata murami i drzwiami kutymi fortec. W najtragiczniejszych chwilach wszyscy mogli się przekonać, ile w nim zasobów wiedzy, ile wiary dziecięcej czeka, by ojczyzna rzekła: Chodź i poświęć mi!
Teraz wszystko skończone. Ale odejść mu tak dać nie można, nie przytoczywszy świadectwa pewnego człowieka, nie będącego wcale jego przyjacielem, ale posiadającego umysł jasny, czyste sumienie, człowieka, który go widział w zawierusze owych czasów, słyszał jego słowa i czytał artykuły w samej chwili pojawienia się. Jest to krótkie wspomnienie, napisane później przez wybitnego uczonego I. J. Weissa, które stanowi epilog artykułów „La Patrie en danger“. Jest jasne, piękne przez swą szczerość, prawdę i biją odeń płomienie odwagi.
Weiss nie wiedział o Blanquim wszystkiego, jakże jednak wiele odgadł! Zaczyna od wyrażenia swego zdumienia, że cała gromada błaznów przez 50 lat wiodła Francyę od jednej katastrofy do drugiej, z upadku w upadek. Wymienia, surowo potępiając wszystkich, którzy podejmowali z kolei wielką odpowiedzialność i nosili dźwięczne tytuły. Wszystko to „mężowie stanu“, politycy, Blanqui zaś był prostym literatem.
„A jednak — mówi Weiss — wszyscy prawdziwi mistrze polityki, wszyscy, którzy znali jej prawa przyrodzone i umieli z nich korzystać, którzy ją, niejako podnieśli do rzędu nauk ścisłych, jak Tucydydes, Guichardin, Machiavelli, Richelieu, Henryk Rohan i najgłębszy, a jednocześnie najsprawniejszy ze wszystkich kardynał de Retz, Die wzbranialiby się uznać tego szczególniejszego „literata“, jeśli nie równym sobie, to przynajmniej pokrewnym i obdarzonym zdolnościami, tylko urodzonym w warunkach, które zdolności tych nie pozwoliły rozwinąć“.
„Znam Blanquiego jeno osobiście, nic więcej o nim nie wiem. Cały dla mnie jest zawarty między 4 września, a 8 grudnia 1870 roku. Widziałem go na mównicy klubowej, czytałem w powyższym czasie to co napisał, widziałem każdy numer pisemka na lichym drukowanego papierze, którego mimo to utrzymać nie był w stanie, mimo, że wydawał je wraz z przyjaciółmi, poświęcając wszystko. Widziałem ową „La Patrie en danger“, nie mogącą z braku abonentów ni nabywców wychodzić dłużej jak trzy miesiące i jestem może jedynym, poza wydawcami i przyjaciółmi Blanquiego, który to pamięta. Znam tedy jeno Blanquiego z czasów oblężenia, klubu w cafè des Halles i „Patrie en danger“. O nim tedy jeno mówić mogę“.
„Klub mieścił się w małej salce pierwszego piętra ponad kawiarnią. Był to klub nieliczny, panowały w nim powaga i skupienie. Wyobraźmy sobie wnętrze Komedyi Francuskiej w dzień, kiedy grają Korneilla albo Racina, i porównajmy audytoryum to z tłumem, napełniającym cyrk, w którym linoskoczki wykonywują niebezpieczne sztuki łamane. Otóż taka zachodziła różnica, takie dokładnie odnosiło się wrażenie, wchodząc do klubu rewolucyjnego Blanquiego w porównaniu do wrażenia, jakie dawały oba najmodniejsze kluby partyi „ładu i porządku“, klub Foliès-Bergère i klub w sali Valentina. Była to jakby świątynia, poświęcona kultowi czystemu, konspiracyi klasycznej, której podwoje wprawdzie dla wszystkich stały otworem, ale wchodzić ochotę mieć mogli jeno adepci.
„Naprzód odbywał się ponury korowód pognębionych. Zjawiali się co wieczora u trybuny i niezmiennie jedni opowiadali o spisku możnych przeciwko ludowi, inni o nadużyciach swych własnych przełożonych, ten o swym szefie biura gadał, tamten o administracyi kolei żelaznych. Gdy się to wreszcie skończyło, kapłan świątyni powstawał z miejsca i pod pozorem reasumpcyi krzywd klienta swego, ludu, które to krzywdy wszyscy słyszeli dopiero z ust tuzina najmniej natrętnych a głupich i żądnych pomsty oskarżycieli, dawał obraz sytuacyi, rzucał gromy w gmach niewoli, pychy i obłudy“.
„Powierzchowność Blanquiego zawsze była wytworna, ubrany był bez zarzutu, rysy miał delikatne, wyraz spokojny i łagodny, czasem tylko przelatywała mu dzika, ponura błyskawica przez oczy małe, przenikliwe, ale w stanie normalnym dobrotliwe. Mówił z zastanowieniem, poufale i bardzo jasno, głos jego nie miał w sobie nic deklamatorskiego. Nawet Thiers mógłby się z nim, pod tym zresztą jeno względem mierzyć. W wywodach jego wszystko było sprawiedliwe i bardzo logiczne. Obok mnie siadywał zazwyczaj w klubie des Hailes jeden z młodszych współpracowników „Journal des Debats“, człowiek zasad, jak i ja sam zresztą, konserwatywnych, bardzo zdolny, nad wiek rozumny i zwracający przez to uwagę na siebie. Ileż to razy słyszałem, jak wzdychał głęboko w chwilach, gdy Blanqui opowiadał o oblężeniu, wykazywał błędy rządu, rzeczy i zarządzenia najniezbędniejsze, które jednak pominięto. „Ach, jakież to słuszne!“ Jakąże ten człowiek ma racyę — mawiał. — Jakaż szkoda, że to Blanqui!“ Byłem tego samego zdania, mówiłem tosamo, tylko nie wzdychałem. Prawda jest cenna, bez względu na to, skąd płynie“.
„Nazajutrz brałem do ręki pismo! Ach, nie było tam wczorajszych słów jasnych, ale zimnych i powściągliwych. Ogień z tego buchał i szła od tego łuna. Co za potęga! Co za szczery i rozdzierający serce żal za ojczyzną. Jakie odczucie każdej rany, każdej klęski. A także jakiż gniew, jakie wspaniałe uniesienie, jaka chłosta niedołęstwa panującego i ohydnej pychy, co zagapiona w siebie samą, pozwalała staczać się stolicy w przepaść zatraty! Tak pisał ów człowiek w sześćdziesiątym piątym lub może późniejszym wieku, po 15 czy 20 latach więzienia, wyobraźnia jego musiała być już wówczas spętana, zmysły przygasłe, ciało wyczerpane i umysł znużony. Jakże musiał pisać za młodu!“
„Ale nie same to były jeno okrzyki, wyładowanie napięcia nerwowego. Każdy z nich był zarazem argumentem, był wybuchem, a zarazem pełnym siły i logiki wprost geometrycznej, sądem o rzeczy. Gdzież to Corneille uczył się sztuki wojennej? — wykrzyknął wielki Kondeusz po pierwszem przedstawieniu „Sartoriusa“. Blanqui, przypuszczam, podobnie jak i Corneille, nie uczył się jej wcale, ale posiadając niezwyczajny zmysł polityczny, w czasie od 4 września do 9 listopada, to jest póki był jeszcze czas po temu, dał, nawet w kwestyach wojskowych wszystkie przestrogi, których gdyby posłuchano, miasto byłoby ocalało niewątpliwie. Przeczuł i przepowiedział na długo przed oblężeniem katastrofę i wszystkie jej przyczyny i okoliczności towarzyszące...“
„Polityka dla Blanquiego słodką nie była. Niech mi tu będzie wolno użyć porównania, które nie jest tak elegijne, jak się wydaje. Była ona dlań poniekąd jak Celimena dla Alcesty. Z początku, oddając się bez zastrzeżeń na jej usługi, na pierwszej z brzegu barykadzie, myślał, że jest szlachetną, hojną, lojalną i skłonną do przejawów życzliwości i sympatyi, przekonał się jednak, że przeciwnie cechą jej niewdzięczność, fałsz, przewrotność, egoizm i co najgorsza, prostactwo i brutalność. Zabrała mu całe życie, szczęście i sławę nawet, a nie dała nic prócz pognębienia, klęsk szeregu, męczarń fizycznych i moralnych, pamięci potwora i obrzydzenia u większości. Nie można bez bolesnego wrażenia czytać, co o tem sam pisze w roku 1848.
„Doprawdy trudno przypuszczać, by tyle cierpień i tak długich, tyle zawodów, rozczarowań i zwątpień nie miały wpłynąć ujemnie na stan zdrowia tego potężnego umysłu. Pomyśleć tylko co przeszedł: Miał jasną, pewną świadomość, że jest pierwszym wśród swego stronnictwa, a poświęcił wszystko sprawie rewolucji. Oddał jej uciechy młodości, prace i studya wieku dojrzalszego, majątek, wolność, honor, ukochaną kobietę. W więzieniu przemyśliwał tylko o niej, na wygnaniu, wśród długich wędrówek jako zbieg, w głębi czarnych jam, gdzie go wtrącono, ciągle rozważał, jakie są prawa rządzące polityką i jak może rząd działać na pewne. A badał to wszystko, by zastosować zaraz w dzień zwycięstwa rewolucyi. I przyszła upragniona rewolucja odniosła tryumf, monarchia legła na gruzach swej niemocy, a los zlecił świeżej tryumfatorce, by uwolniła ojczyznę od najazdu, ocaliła ojczyznę od hańbiącej kapitulacyi. Tak się stało i oto ujrzał Blanqui, jak kierownictwo republiki, której ziszczeniu oddał życie całe, przesunęło się w ręce „lokajów króla przeistoczonych w świetne motyle republikańskie“.
I w dodatku ludzie ci byli miernotami, niedołęgami, nie wierzyli w ojczyznę, mieli, znali środka ocalenia, a nie zastosowali ich wcale. To widział Blanqui i miał świadomość, że nie jest niczem, podczas gdy Juliusz Favre i generał Trochu są wszystkiem, a są po to, by zgubić wszystko, słuchając frenetycznych oklasków owej demokracyi, na której się wszyscy tak oszukali, tej głupiej, bezsensownej hałastry demagogów, z której sądzono, że wykwitną nowe siły zdolne rządzić. I cóż miał za pociechę z tego, że wołał co dnia, że krzyczał tłumom niesłuchającym go, że są same wielkim władcą, a nie ci, których codzienna apoteoza okrywa hańbą cały naród? Nareszcie pewnego dnia nie mógł się nawet wypowiedzieć, a to dlatego, że nie miał za co kupić kawałka papieru, na którymby można wydrukować, co myśli... Teraz pozostawało już tylko umrzeć, i to bez celu, potrzeby i pożytku... zginąć wraz z ginącą ojczyzną. Ach! jeśli naprawdę istnieje piekło, to pewnie potępieńcy mają tam życie podobne do życia Blanquiego“.
Po zniknięciu dziennika, po przymusowem zamilknięciu Blanqui stał się jeno jednostką w tłumie, równie bezsilną, jak ci wszyscy czekający hasła do czynu w niepokoju, w gniewie, czy też rezygnacyi i bezwładzie. Ale o ileż cierpi bardziej on, który losu tego przyjąć nie jest w stanie bez męki, który ma całą świadomość swego bólu, czuje każde ukłucie. Myśl jego rozpaczliwie czynna, ciągle maluje okropności jutra, odgaduje je, widzi, jak krok po kroku, cicho zwolna, ale bez przerwy kroczy śmierć. Paryż okryty całunem śniegu, zdrętwiały leży w grobie, nadchodzi wieczysty sen, z którego niemasz przebudzenia. Wokoło miasta-umrzyka huczą działa niemieckie i działa fortów, a to dudnienie monotonne, od którego drży zimowe powietrze, to głęboki bas organu, co zabrzmi lada chwila akordami: Requiem... I odbędzie się pogrzeb. Ogromne te zwłoki, cały lud paryski leży niby w trumnie w dolinie Sekwany, pod całunem ołowianego, przeraźnie smutnego nieba. Odbędzie się pogrzeb w oczach uradowanej Europy. Już niedługo.
Wojska wróciły z Champigny i już nie ponawiano wysiłków. Gwardya narodowa zabawiała się już jeno mustrą po swych dzielnicach, obrotami w prawo i lewo godnemi dzieci. Niektórzy jeno na ochotnika szli na warty, a ten i ów śmielszy puszczał się nawet na terytoryum zagrożone, służbę nocną, na forpoczty. Miasto zasypiało teraz wśród coraz silniejszych mrozów, a w powietrze wzbijały się balony, gołębie, a często gęsto śmignął też kartacz z piekielnym chichotem. Pod koniec grudnia wzięto się do bombardowania fortów, a z początkiem stycznia przyszła kolej na miasto. Poczęła się historya opowiedziana w szeregu artykułów. I rozwijała się z przedziwną dokładnością, całkiem wedle słów Blanquiego.
Nastąpiło wprawdzie małe intermezzo, Delescluze, wówczas mer XIX dzielnicy, postawił wniosek dymisyonowania generała Trochu, Thomasa, Le Flô i ustanowienia najwyższej rady obronnej, ale miało jeno ten skutek, że Delescluze musiał się sam podać do dymisyi.
Pojawił się też afisz wysłańców 20 dzielnic domagający się akcyi energicznej. Na afisz ten odpowiedział Trochu: „Nic nie wytrąci broni z dłoni naszych!.. Odwagi, ufności miłości ojczyzny jeno więcej! Gubernator Paryża nie otworzy bram miasta“.
Nadszedł dzień 6 stycznia. Miała nastąpić zbrojna wycieczka, a raczej jej pozory. Wszyscy historycy godzą się, że takim pozorem walki była bitwa pod Buzenval 19 stycznia. Towarzyszyły jej, jak zawsze przeróżne wypadki, jak, opóźnienie wojsk, brak posiłków, artyleryi, a epilogiem jej było wystawienie w trumnach pozabijanych żołnierzy gwardyi narodowej w kostnicy na Père-Lachaise. Na widok ten osmutnieli zrezygnowani jeszcze bardziej, ale też gniewem zawrzały serca wielu. Trochu podał się do dymisyi złożył godność głównodowodzącego obroną Paryża. W ten sposób to rozumiał obietnicę, że on nie otworzy bram miasta. Fakt ten jeden świadczy dostatecznie czem był Trochu, ów „gubernator wojenny obrony Paryża“, co śmiał brać na siebie obronę, wprost planując sobie z góry, że doprowadzi do klęski, przysposabiając ją przez opieszałe postępowanie, okryte hypokryzyą, godną istotnie wychowańca Kościoła.
Doprowadził do końca swe dzieło hańbiącej bezczynności i komendę miasta, zostającego w położeniu zupełnie zdesperowanem zostawił generałowi Vinoy, który prędzej jeszcze nim mógł zdążyć do obozu pruskiego, rzucił się na „stronnictwa wywrotowe“ i rzucił obrońcom ojczyzny piekielną prowokacyę. I naturalnie przyklaśnięto mu, bo u większości łatwo było wywołać takie konwulsye na tle bezładu codziennego. Flourensa zamknięto w Mazas, a po klubach zawrzało. Co gorętsi rzucili się też zaraz iść pod ratusz.
Wypadki dnia 22 stycznia poczynają się pojawieniem się na pustym dotąd placu gwardzistów. Pierwsi stają tu około pół do drugiej po południu, potem jawi się oddział na skwerze, inny w ulicy Rivoli, a do ratusza wchodzi deputacya pod wodzą Tony Revillona. Przyjmuje ją zastępca mera paryskiego, Grustaw Chaudey. Delegaci wyrażają życzenie, by rząd dymisyonował, i został zastąpiony Komuną. Potem wracają skąd przyszli, to jest do kawiarni gwardyi narodowej, na rogu ulicy Rivoli u tegoż placu. Znajduje się tam Blanqui wraz ze swymi przyjaciółmi i inni pobici w dniu 31 października. Niechcą oni dziś brać udziału w tym ruchu, który uważają za spóźniony i daremny, ale drżą na myśl, co się też stać może.
Do ratusza wkracza druga deputacya pod wodzą młodego porucznika gwardyi narodowej, który sprzecza się żywo z Chaudeyem na temat obrony stolicy, a potem wychodzi i ma mowę do tłumów, które natychmiast utworzyły się z przechodniów, kobiet, dzieci, plac rozbrzmiewa okrzykami, szmerem rozmów, płaczem, to znów pokrzykami gniewu, skargami. W ten to tłum zgiełkliwy zanurzają się przy odgłosie bębnów gwardziści pułku 101, którzy przybyli z lewego brzegu i 207 z Batignolles i wydostają się przy rue du Temple, gdzie się ustawiają w szereg, naprzeciw ratusza i oddziału gwardyi ruchomej umieszczonego pomiędzy wejściem, a kratą. I oto nagle poczyna się dziki, straszny dramat, jakby na dany znak, jakby strony wojujące umówiły się co do miejsca i czasu spotkania. Pada strzał, niewiadomo kto strzelił, ale następują dalsze, jeden z oficerów gwardyi ruchomej za kratą dostaje postrzał, a żołnierze tejże gwardyi znajdującej się w sali pierwszego piętra dają z okien salwę i oczyszczają plac.
Tłum bezbronny rzuca się do ucieczki, powstaje zgiełk, zamięszanie mnóstwo osób pada, zda się, że tyle trupów, lub conajmniej rannych, ale nie, wszyscy szybko się zrywają z ziemi i uciekają z dzikim wrzaskiem.
Znowu salwa, potem strzały bezładne. To strzela gwardya narodowa, która cofnęła się na avenue Victoria, na rogu placu i rue Rivoli i ukryła po domach. Przez chwilę plac pusty, tylko zabitych kilku leży i ranni czynią wysiłki, by powstać. Na rogu placu, przed kawiarnią gwardyi jeden jedyny człowiek, szczupły, mały. W mgle zimowej i dymie strzałów mało kto dostrzegł Blanquiego, który z rospaczą w duszy przybiegł tu, by widzieć, by się przekonać, że to możliwe, Blanqui z oczami wlepionemi w place de Grève, kędy przeszło tchnienie śmierci, a potem w okno ratusza, skąd padła błyskawica.
A w ciszy strasznej, panującej na pobojowisku, w pierwszym tym akcie wojny domowej, rozlega się grzmot jednostajny armat nieprzyjacielskich, bombardujących miasto.
Wszystko nie trwało długo. Gwardzistów przy avenue Victoria zaszedł z tyłu Vinoy i zmusił do złożenia broni. Ruchoma gwardya wyszła. Dowódca powstańców, Sapia został zabity, drugi dowódca Rigault, także, a oblęgający cofnęli się zostawiając pięć trupów na placu, ośmnastu rannych, i dwunastu jeńców. We wnętrzu ratusza, jeden zabity, dwu rannych. Wieczór kluby pozamykano, zawieszono pisma rewolucyjne, przeszło sto osób aresztowano, a wśród nich ani jednego niemal uczestnika, ni nawet widza.
Delescluza, który nie brał żadnego udziału w rozruchach podobnie jak i Blanqui, wtrącono do więzienia w Vincennes.
Najstraszniejszy to dzień w całym okresie oblężenia, tego dnia oblęgani mordowali się wzajem. W obliczu wroga dopuszczono się zbrodni wojny domowej. Ale ci, na których sumienie to spada, dopuścili się tej ohydy przez szał patryotyczny, przez wściekłość, że grozi klęska, a nic się nie robi. Trzeba im to przyznać. Nazajutrz w proklamacyi rządu oskarżeni zostali o służenie sprawie nieprzyjaciół, a jednak jeno chęć wygnania tych nieprzyjaciół z granic ojczyzny, jeno rospacz, że to się nie dzieje pchnęła ich do okropnego czynu. Ale, jak wszystkie nieudałe zamachy rewolucyjne, obrzucono też błotem dzień 22 stycznia. Co więcej powiedziano, że same nawet intencye i plany powstańców, były zbrodnicze. Oszczercy milkną jeno wobec zwycięskiej rewolucyi, co więcej, po zwycięstwie osiągają różne godności. Tak się dzieje.
W tydzień potem Paryż kapitulował. Dzień przedtem posłano Dorian a do Belleville, by ułagodził Flourensa i Milléra i skłonił ich do ugięcia głowy przed koniecznością. „Officiel“ ogłosił rezultat pertraktacyj pokojowych. Ale w nocy z 27 na 28 stycznia Paryż się ocknął, po przedmieściach zaczął się rozjarzać gniew święty, spostrzeżono, że dusza ojczyzny ulatuje, że znicz ojczysty rzuca błyski ostatnie. Kobiety poczęły wołać strasznymi głosy. Stały się w jednej chwili jasnowidzące.
Pluły w oczy mężom, braciom i synom nie całkiem pewnym co czynić. Kazały im brać karabiny i iść.
Na wieść o tem, co się stało Gambetta usiłował opierać się rządowi, udowadniał, że wojna i obrona, teraz jeszcze są możliwe, chciał też od wyborów usunąć wszystkich byłych funkcyonaryuszy i oficjalnych kandydatów cesarstwa. Podobnie jak Blanqui przyzywał on teraz rewolucyę, chciał ją wywołać, bo ona jeno mogła jeszcze zbawić ojczyznę i republikę.
Nie wywdzięczył się Paryż Blanquiemu za jego cywilną odwagę i nieposkromiony zapał. Stolica, której tak był upornym obrońcą nie obdarzyła go mandatem, chód chciał w przyszłem ciele prawodawczem dalej bronić idei walki i głosić wiarę swą niezachwianą w gotowość oporu mas, jeśliby ojczyzna wysiłku tego ostatecznego zażądała. Odmówiono mu zaszczytu spełnienia tego ciężkiego obowiązku, nie było dlań miejsca na liście zestawionej przez różne kluby.
I tym razem zawiść i nieświadomość zrobiły swoje.
Gdy Flotte oznajmił mu, że nawet komitet de la Corderie, mimo nalegań Edwarda Vaillanta nie zgodził się nań, smutek zalał oblicze, a łzy napełniły oczy starca, który płakał jeno, gdy zmarła Amelia-Zuzanna, a potem żegnając matkę.
I oto znowu, gdy jeno zatętnił nowem życiem Paryż owej smutnej zimy, Blanqui mimo, że pozbawiony dziennika, trybuny, chwyta za pióro i stylem swych artykułów w „la Patrie en danger“, krótko, wymownie, gienialnemi wprost pociągnięciami streszcza okres historyi dopieroco zamkniętej. Jest to afisz, sprzedawany po ulicach po pięć centimów, a nosi tytuł: „Ostatnie słowo“.
Jest to arcydzieło zamknięte w ośmiu kolumnach druku, konieczne, logiczne zamknięcie kart kreślonych podczas oblężenia od października do grudnia. W „la Patrie en danger“ Blanqui przepowiadał, co nastąpić musi, kreślił fazy rozwoju i oblężenia, teraz w „Ostatniem słowie“ streszczając to, co się stało, powiada, co byłoby mogło nastąpić.
Na bok odrzuca wszelkie lamenty, całą retorykę, nie przytacza dowodów głupoty ludzkiej, przedajności, nieszczęść, nawet fatalizmu. Fatalizm uznał za prawo normujące stosunki materyalne wszechświata, nie mające jednak zastosowania do duszy ludzkiej. Przez całe życie nie uronił ni strzępką swej woli, myśli jego nic nie zaćmiło, przeto nie chce przyznać, że podlega także przeznaczeniu, które nosi w sobie i za los, jaki go spotka, czyni odpowiedzialną ludzkość samą. Błędem jego to, że nie uznaje żadnych stopni tej odpowiedzialności, ale jest to błąd, mający swe źródło w szlachetnem oburzeniu na indolencyę, jest to apel do dumy człowieczej. Narzędzia przeznaczenia są różne, raz mniej, to znowu bardziej uświadomione. Nie można jednako traktować takiego Trochu, Favra i Simona, obskurnego mieszczucha, bojącego się o swą skórę, winnego tyle tylko, że pojąć nie mógł o co idzie. Blanqui sam udowodnił, że w odpowiedzialności istnieje stopniowanie.
Oddziela miasto samo, od września gotowe do walki, od ludzi beustannie udaremniających wszelką akcyę.
„Wierzyć w niemożliwość przeprowadzenia jakiejś rzeczy, a mimo to podejmować się jej jest oczywistem szaleństwem — mówi — ale jeśli idzie o ojczyznę, leżącą na śmiertelnej pościeli, a wolno jest zrzucić z swych bark ów obowiązek, to podejmowanie się go jest zdradą“.
I Blanqui szczegółowo dowodzi, że dnia 4 września, mimo depresyi moralnej, mimo klęsk sierpniowych, sprawa nie była przegraną. „Nie winna naszych klęsk wcale konieczność transcendentalna, jak plecie co dnia cała prasa, ale winni generałowie! — mówi dalej. Błąd ów militarny najcięższy popełniono podczas szesnastu dni, między proklamacyą republiki, a przybyciem wojsk niemieckich pod mury Paryża. Od sposobu użycia tych dwu tygodni zależały losy wojny. Gwarancyą powodzenia był Paryż sam, ze swymi fortami, szańcami i węzłem centralnym wszystkich linij kolejowych. Kwestyą do rozstrzygnięcia było to obliczenie statystyczne i zarządzenie transportów.
Blanqui oblicza, że po wliczeniu 200.000 zbiegów z okolicy, stolica liczyła dwa miliony dusz. Trzeba było wysłać w okolice bezpieczne dwa miliony kobiet i dzieci, a zastąpić je milionem młodych ludzi z prowincyi. Prócz tego trzeba było zaprowiantować się na przeciąg sześciu miesięcy. Tyle wszystkiego.
„Ostatnie słowo“ kreśli właśnie, coby w takim razie nastąpiło. Znajdujemy tam szczegółowe obliczenie plonów w Beauce nietkniętych palcem, które można było przewieść szybko nie młócone, a które w miesiąc później ogromnie się przydały Prusakom. Zboża wszelkiego rodzaju z całej okolicy w obrębie mil trzydziestu można było, po zostawieniu pewnych ilości na siew i na konieczną potrzebę tych, co pozostali przy roli, w szybkiem tempie zamknąć w magazynach Paryża. Departamenty zachodnie i centralne byłyby dostarczyły wołów, owiec, tak, że łatwo było zdwoić ilość bydła w stolicy. W ten sam sposób, z zupełną pewnością dało się zmagazynować około 60.000 prosiąt, zabitych i zasolonych, a zwolna, wedle zbywającego czasu można było skompletować zasoby jajami, masłem, jarzynami, rybami, serem, oliwą i t. d. Nic chyba łatwiejszego, jak zemleć w Paryżu zboże, a w grudniu byłoby chleba podostatkiem, za wiele może nawet.
„Ale cóż — mówi — w rządzie było wielu adwokatów, a ci nie są obowiązani wiedzieć, że chleb się robi z mąki, a mąkę ze zboża“.
Wymiana ludności pomiędzy Paryżem a prowincyą obliczona jest z matematyczną ścisłością. Przedewszystkiem niech idą z miasta ochotnicy i to na koszt własny, przyczem nie trzeba namawiać, ani wstrzymywać uciekających, którzy są o wiele bardziej niebezpieczni w obliczu wroga jak pomocni. Potem należy przystąpić do zarządzenia przymusowej emigracyi. Jest to rzecz smutna, Blanqui zdaje sobie z tego sprawę, ale jako naturalną przyjmuje tę ofiarę dla dobra ojczyzny. Oblicza, że jest 600.000 dzieci poniżej lat szesnastu, 200.000 matek, 130.000 kobiet powyżej lat pięćdziesięciu pięciu, a 70.000 mężczyzn powyżej siedmdziesiątki. To stanowi okrągło milion, który ma się rozmieścić po departamentach całkiem bezpiecznych, u mieszkańców, którym państwo zapłaci za pomieszczenie i utrzymanie emigrantów. Po wyjeździe tych ludzi, do 555.000 żołnierzy gwardyi narodowej paryskiej, skompletowanej mężczyznami zdatnymi do boju w latach od 16 do 50, dodać należy 400.000, popisowych z obu klas asenterunkowych w latach od 18 do 19, potem 300.000 gwardyi ruchomej, 100.000 wysłużonych żołnierzy od 25 do 35 lat stanu wolnego, wdowców, bezdzietnych itp., 100.00 ludzi armii Sedanu i Metzu, w reszcie około 1000 piechoty okrętowej, marynarzy, puszkarzy, sterników i na koniec 100.000 ludzi garnizonów rozprószonych po całem terytoryum. Utworzy to wszystko armię milionową, która zastąpi w stolicy dzieci, kobiety i starców. Odliczywszy nawet popisowych od 18 do 19 lat i gwardyę ruchomą od cyfry gwardyi narodowej, Paryż sam dostarczy 500.000 ludzi, tak, że armia wojenna bez wątpienia wynosić będzie 1.500.000 ludzi. Naturalnie równa się to odsłonięciu prowincyi, ale zarazem jest jedyną formułą dania oporu i dania możności walki zaczepnej, koniecznej dla wygnania nieprzyjaciół z kraju. Zresztą Niemcy sami musieli się koncentrować, nie było ich tyle, by jednocześnie ogarnąć kraj cały.
Następnie zwraca się do sposobu przewozu. Nie chce zostawić ni jednego, możliwego zarzutu bez odpowiedzi. Wylicza wolne linie i wchodzi w szczegóły rozkładu jazdy pociągów, przyjmując co 24 godzin po 72 pociągów, po 1500 emigrantów każdy. Trzy dni wystarczają do wywiezienia. Wszędzie po stacyach mają czekać urzędnicy i natychmiast rozkwaterowywać emigrantów po miastach i wsiach, podobnie, jak się kwateruje wojska podczas wojny, lub ćwiczeń. Jednocześnie odbędzie się imigracya popisowych, gwardyi ruchomej, wogóle żołnierzy, bo koleje mają być oddane do dyspozycyi państwa. „W ten sposób — snuje dalej Blanqui swe marzenie, które mogło stać się rzeczywistością — w całej Francyi nastałby celowy, rozumny ruch, jedni wyjeżdżaliby ze stolicy, inni spieszyli ku jej obronie, a dobrzy obywatele i sprawni urzędnicy ułatwialiby wszystko, organizowali partye i kierowali niemi.
Teraz szłoby znowu o broń dla tego mnóstwa. Nie wiadomo, ile w dniu 4 września było wogóle do dyspozycyi chassepotów. Bez względu jednak na to powinno się było wydać roskaz wszystkim arsenałom, by wysłały do Paryża wszystkie karabiny starego i nowego typu, prochy, amunicyę, armaty okrętowe wraz z amunicyą, wogóle całą broń. Jednocześnie koniecznem było ściągnąć do miasta wszystkich możliwych robotników, od 25 do 50 lat wieku, robotników zwłaszcza z fabryk broni rządowych i odlewarń w St. Etiénne, Chatelierault, Ruelle i Indret wraz z narzędziami do fabrykacyi chassepotów, dalej robotników z kuźni i odlewarń w Nièvre, mechaników z Creusot a także wielkie ilości żelaza, stali, bronzu, miedzi, mosiądzu, ołowiu, saletry i siarki. Potem powinny ruszyć pociągi z węglem z kopalń Loary, Aveyronu, Gard, Anzin i Lille. Możnaby ponadto spróbować sprowadzić belgijski węgiel z Mons i Charleroi, dla Lille i Paryża, a z Newcastle dla Hawru. Dalej trzeba zakupić nafty, oliwy do palenia. Niech też statki węglowe i pociągi z drzewem idą z Morvanne, przez Jonne i Saonę. Trzeba zakupić pospiesznie w Anglii pewną ilość karabinów Snidersa i Remingtona i zacząć fabrykacyę armat dalekonośnych.
Następuje kwestya pieniężna. Blanqui nie zapomina o niczem, lista jego obejmuje wszystkie środki żywności, potem zaś oblicza koszta przeprowadzki dwu milionów osób, transportu żywności, materyałów, miliona karabinów szybkostrzelnych wraz z nabojami, sześciu tysięcy dział z prowincyi z amunicyą, płacę za utrzymanie emigrantów, licząc 1 fr. 50 dziennie za dorosłego, a 50 centimów od dziecka, no i wreszcie dochodzi do sumy 996 milionów. Zaokrągla to na miliard, zgodzić się chętnie gotów na dwa miliardy i pyta co lepsze, czy za zwycięstwo zapłacić dwa, czy za hańbę, wedle recepty rządu dziesięć miliardów i szmat ogromny kraju.
Ale zatrzymuje się przy tej cyfrze na chwilę jeno i dalej odtwarza historyę fantastyczną obrony Paryża. Puszcza więc w ruch fabryki, robi chassepoty, odlewa działa, wzmacnia fortyflikacye, klasyfikuje i organizuje wojsko, formuje kadry i przetwarza masę zbrojną w ruchome i bitne oddziały. W kilka dniach wszystko jest w porządku, wznoszą się reduty i zasieki w Garches, Meudon, Clamart, Thiais, Montmesly, Chelles, Montfermeil i Livry. Oczyma duszy widzi nastroszone kolczastemi płotami i zaporami drogi do Choisy, Villeneuve-Saint-George, Butte-Pinson, obwarowane wyżyny Sannois, równię Gonesse nie do przebycia z powodu rowów, raduje się, że nieprzyjaciel nie będzie w stanie dostać się do Chatillon, przejść Sekwanę pod Choissy, Villeneuve-Saint-George, nawet Corbeille i woła z uniesieniem, że teraz już nawet sam dyabeł nie opasze miasta, ani w promieniu mili, ani dziesięciu i dwudziestu, nie mogąc się rozpościerać bez końca. „I cóż teraz mogą zrobić Niemcy?“ — pyta Blanqui. Mogą jeno wędrować tam i napowrót po Francyi, nie spotkawszy żołnierza, zajmować i znów opuszczać i tak puste miasta, z ludnością bezbronną, albo obejmować w posiadanie forty bez garnizonu i artyleryi.
A tymczasem armia francuska zamknięta w stolicy będzie miała czas się zorganizować, bo teraz już nie pod murami miasta będzie się załatwiać rachunek... o nie! Wojsko pójdzie spytać pludrów, po co tu wogóle przyszli, a w razie niedostatecznej odpowiedzi.....
Niestety! Bez końca śnić nie można, to też i Blanqui spojrzyć musiał w twarz rzeczywistości. Smutny to był widok, a raczej szereg obrazów: Paryż, liczący na prowincyę, udana obrona, bombardowanie, spóźniona formacya wojsk prowincyonalnych, choć mogła być w stolicy pierwszych zaraz dni, potem epilog, otwarcie bram, dowody niezbite, że losy Francyi rozstrzygały się w Paryżu, zdanie całego kraju na łaskę po kapitulacyi, wydanie wrogowi armii wschodniej z bronią w ręku i w końcu wybory narzucone z nakazu Bismarka, co jego niewolnicy, członkowie rządu wykonać musieli.
Oskarżeniem o zdradę stanu i zamach na całość i istnienie ojczyzny kończy swoje „Ostatnie słowo“ rewolucyonista, występujący tu w roli krytyka spraw wojskowych, generała i administratora, zagorzały patryota, historyk-wizyoner i świadek naoczny okropności oblężenia Paryża.
Dnia 12 lutego, kiedy rozpowszechniono „Ostatnie słowo“, Blanqui z Tridonem udał się do Bordeaux, spotkał tam Ranca i usłyszał wiele szczegółów z wojny na prowincyi. A więc dzieje Clichanta, rzuconego ku Szwajcaryi z armią wschodnią, skutkiem wyjęcia jej z pod zawieszenia broni, bezsilności Faidherba, stosunków generała Chanzy z rządem zwyciężonym i wiele innych rzeczy. Osmuciło to jeszcze bardziej Blanquiego i był teraz przekonany, że przepadła Francya i republika. O ostatnich wypadkach i upokorzeniach Paryża wieści doszły go tutaj. Więc tedy nie widział na własne oczy jak w nocy, z 26 na 27 lutego, 50.000 gwardzistów wyszło na Pola Elizejskie witać Prusaków, nie widział tez, jak armia niemiecka zajęła nazajutrz jednę dzielnicę.
Dnia 9 marca rada wojenna sądziła zaocznie Blanquiego za udział w ruchawce dnia 31 października. Dwa tygodnie przedtem, 23 lutego załatwiono się z partyą winowajców, nazajutrz z drugą, ale dla Blanquiego Flourensa, Edmunda Levrauda i Cyrylla przeznaczono dzień osobny. Był to także rodzaj odznaczenia. Wyrok brzmiał mniej więcej tak:
Augusta Ludwika Blanquiego, literata, zamieszkałego w Paryżu, rue du Temple, u Cleraya skazuje się na karę śmierci, za zamach na rząd, który dnia 31 października właściwie jeszcze nie istniał, bo władza jego była usankcyonowana ledwo 3 listopada i to jeno umową, którą złamano, bo rozpoczęto wbrew danemu słowu ścigać i prześladować ludzi oddanych ojczyźnie. Na śmierć! Dziwne, ze oficerowie zasądzający na śmierć Blanquiego nie znaleźli dlań żadnych nawet łagodzących okoliczności.
Jedyną i wyłączną myślą Blanquiego od 4 września 1870 była wojna. Po klęsce nawet nie mógł wyzbyć się przypuszczenia, że zbudzi się i stanie do obrony prowincya. Nie pomyślał tylko, że mimo, że ludność miasta uzbrojona, roznamiętniona i objawia tą gorączką nadmiar energii, jakiego w nieudałej obronie wyładować nie mogła, nastąpią teraz straszne represalia. Wydawało się iż przyjść musi do starcia między tłumem paryskim republikańskim, rozdrażnionym wypadkami, a „Zgromadzeniem“, co rozsiadło się w Wersalu prowokująco monarchiczne z Thiersem, jako szefem władzy wykonawczej na czele, człowiekiem zdecydowanym „zaprowadzić ład i porządek“, a jednocześnie zatwierdzić definitywnie pokój. Paryż miał być ofiarą złożoną na ołtarzu nowej równowagi europejskiej. Ale kto ma dać hasło do poczęcia rozprawy, jakie to będzie hasło, z jakiego padnie powodu i w jakich okolicznościach, nie wiedział nikt. Przeciwnicy mierzyli się oczyma, besztali się po pismach, rysowali wzajem na siebie karykatury, a gorączka onej zimy rosła ciągle i rosła, aż zapałał nią wszystek Paryż.
Zapewne Blanqui przewidywał co z nieubłaganą nastąpić musi koniecznością, ale nie mieszał się do niczego. Ci, którzy mieli sposobność widzieć go w tym czasie, po nieudałych wyborach i wyroku śmierci opowiadali, że opanowała go w zupełności rospacz z powodu klęski Francyi, a zwycięstwa Niemiec. Wedle niego, nie było już nadziei nawet w przyszłość, dającej się przewidzieć, nadziei w jakąś zmianę, w rewolucyę. Klęska wyjałowiła całe, długie jutro.
Obok cierpień moralnych, czuł zresztą jeszcze wielkie zmęczenie i choroba wnet zawładnęła delikatnym organizmem, kierowanym do niedawna jeszcze gigantyczną wolą. Blanqui pragnął teraz już jeno schroniska, przytułku, gdzieby w ciszy mógł odzyskać sił trochę. W pierwszych tedy dniach marca wyjechał do Loulie, koło Bretenoux w departamencie Lot, do doktora Lacambra, który w międzyczasie ożenił się z jego siostrzenicą i właśnie w dzień przyjazdu Blanquiego wyruszył z żoną w podróż po Hiszpanii. Starzec tedy został sam z siostrą swą, panią Barellier. Potrzebował też jej starań. Ledwo wysiadł z wozu pocztowego, musiał się zaraz położyć, wystąpiło bowiem silne, ostre bronchitis.
W łóżku więc został 17 marca na roskaz rządu aresztowany dzięki staraniom prokuratora z Figeac. Teraz miał dostać zapłatę za niezmierny rozum i czyste, najlepsze zamiary, jakich dowody dawał w ciągu całego oblężenia Paryża.
- ↑ Wielkie spostrzeżenia mają jakąś dziwną trwałość, choćby były wytworem bardzo przelotnych konjunktur społeczno politycznych. Słowa Blanquiego dziś piętnują z równą siłą polską tzw. „demokracyę narodową«. Przyp. tłum.