Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział XXXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
D‘Artagnan, ochłonąwszy z pierwszego zdziwienia, odczytał po raz drugi bilecik Athosa.
— To coś dziwnego — rzekł — aby król kazał mnie wzywać.
— Dlaczego nie chcesz pan przypuścić, że król odczuwa brak takiego, jak ty, sługi?...
— O!... o!... — wykrzyknął stary wojak, uśmiechając się półgębkiem — co mi tam prawisz, mości Raulu. Gdyby król mnie żałował, nie puściłby mnie od siebie. Nie... nie... widzę ja w tem coś lepszego, lub może gorszego, jeżeli chcesz.
— Coś gorszego!... Co takiego, panie kawalerze?...
— Jesteś młody, ufny, godny podziwu... Jakżebym chciał być jeszcze na twojem miejscu. Mieć lat dwadzieścia cztery, czoło gładkie, a pod niem mózg, niczem nie zaprzątnięty, tylko kobietą, miłością lub chęciami... O!... Raulu!... dopóki nie dostąpisz uśmiechów królewskich i zwierzeń królowych, dopóki nie przeżyjesz dwóch kardynałów, jednego tygrysa, a drugiego z lisią naturą; dopóki... Lecz na co te wszystkie głupstwa?... Musimy się rozstać, Raulu!...
— Jak dziwnie przemawiasz; do mnie, panie!... Czemu tyle powagi na twojem obliczu!...
— E!... bo tu idzie o rzecz... Słuchaj mnie: mam ci dać ważne zlecenie.
— Słucham cię, panie d‘Artagnanie.
— Zawiadomisz twojego ojca o moim wyjeździe.
— Odjeżdżasz?...
— Pardieu!... Powiesz mu, że udałem się do Anglji i zamieszkałem tam w swojem zaciszu.
— W Anglji, ty panie!... A rozkaz królewski?...
— Coraz naiwniejszym mi się wydajesz: wyobrażasz sobie, że tak po prostu pójdę do Luwru i zdam się na łaskę tego ukoronowanego wilczęcia.
— Wilczę!... Król?... Ależ, panie kawalerze, oszalałeś chyba.
— Przeciwnie, nigdy jeszcze nie byłem przy równie zdrowych zmysłach. Więc ty nie wiesz, co chce ze mną zrobić ten godny synalek Ludwika Sprawiedliwego?... Mordioux, tu chodzi o politykę... Chce poprostu zapakować mnie do Bastylji, nic więcej.
— A to za co?... — zawołał wystraszony Raul.
— Za to, co kiedyś w Blois mu powiedziałem... Uniosłem się; nie zapomniał tego.
— Co mu powiedziałeś, panie?
— Że jest mazgaj, ladaco, niedołęga.
— A! mój Boże!... — jęknął Raul — czy to podobna, aby takie słowa wyszły z twoich ust?
— Być może, iż nie co do litery odtwarzam moją przemowę, lecz daję ci ją we właściwem jej znaczeniu.
— W takim razie król byłby cię zaraz kazał aresztować!
— Komu! Wszak to ja dowodziłem muszkieterami; mnieby więc należało rozkazać, abym sam się zaprowadził do więzienia; naturalnie byłbym nie przystał na to nigdy; sam sobiebym się oparł... Zresztą, czmychnąłem do Anglji... już po d‘Artagnanie... Dziś zaś kardynał jakby już nie żył: wiedzą, że jestem w Paryżu; przyłapali mnie.
— To kardynał był pańskim protektorem?
— Kardynał mnie znał; wiedział o niektórych moich sprawkach; ja o jego także wiedziałem... ocenialiśmy się wzajemnie... A wreszcie, duszę swoję djabłu oddając, mógł poradzić Annie Austrjackiej, aby mnie osadziła w bezpiecznem miejscu. Ruszaj więc do ojca, opowiedz mu rzecz całą, i bywaj zdrów!
— Drogi panie d‘Artagnan — zawołał wzruszony Raul, wyjrzawszy oknem, — nawet nie możesz uciekać.
— A to dlaczego?
— Bo tam na dole czeka na ciebie oficer od szwajcarów.
— Cóż stąd?
— Zaaresztuje cię!
D‘Artagnan wybuchnął homerycznym śmiechem.
— O! wiem ja dobrze, panie, iż stawisz mu opór, pokonasz go nawet, pewny jestem, że zwycięsko wyjdziesz z tej walki, ale to nazywa się buntem, a sam będąc oficerem, wiesz, co to karność wojskowa.
— Djabelski dzieciak! jak to wychowane, jakie to logiczne!... — mruknął d‘Artagnan.
— Przyznajesz mi pan słuszność, nieprawdaż?
— Rozumie się. Lecz zamiast wyjść na ulicę, gdzie ten gamoń oczekuje na mnie, wymknę się drzwiami od tyłu. Konia mam w stajni; dobry koń; padnie pode mną ze zmęczenia, mniejsza z tem, środki moje pozwalają mi na to, niech pada jeden po drugim, bylem się w ciągu jedenastu godzin dostał do Boulogne; znam ja drogę... Jednę rzecz tylko powiedz swemu ojcu.
— Jaką?
— To jest... że to, o czem on wie dobrze, umieszczone jest u Plancheta, z wyjątkiem piątego, i że...
— Lecz zastanów się, drogi panie d‘Artagnan; jeżeli uciekniesz, dwie rzeczy powiedzą.
— Jakie, mój drogi chłopcze?
— Pierwsza, że się boisz.
— Kto to może powiedzieć?
— Najpierw sam król.
— Zapewne! to... prawdę powie. Boję się.
— Druga, że czujesz się winnym.
— Winnym, czego?
— Zbrodni, którą podoba się im przypisać panu.
— I to prawda... Radzisz mi zatem iść i dać się zamknąć w Bastylji?
— Sam pan de la Fere tak jak ja panuby poradził.
— Pardieu, wiem ja o tem dobrze!... — rzekł, zamyślając się d‘Artagnan — masz słuszność, nie będę uciekał. Lecz jeżeli wrzucą mnie do Bastylji?
— Wydostaniemy pana z niej — rzekł Raul cicho i spokojnie.
— Mordioux!... — zawołał d‘Artagnan, ujmując go za rękę — szlachetnie odezwałeś się, Raulu — Athos przemawia przez ciebie. Niech się dzieje, co chce! Idę! Nie zapomnij moich ostatnich słów.
— Z wyjątkiem piątego — powtórzył Raul.
— Tak, śliczny z ciebie chłopak, chcę więc, abyś do tych ostatnich jeszcze coś dodał.
— Mów, panie.
— Oto, jeśli nie wydostaniecie mnie z Bastylji i mam tam umierać... o! ani myśleć inaczej... a będzie ze mnie więzień i nieznośny, chociaż niezgorszym byłem człowiekiem... w takim razie, tobie zostawiam trzy piąte, a czwartą część ojcu twojemu.
— Kawalerze!
— Mordioux! Każ tylko odprawić za mnie kilka mszy, od reszty cię zwalniam.
To rzekłszy, zdjął z gwoździa temblak, przypasał szpadę, wziął kapelusz z nowiutkiem piórem i wyciągnął rękę do Raula, który rzucił mu się w objęcia.
Znalazłszy się w sklepie, powiódł okiem po chłopcach sklepowych, przypatrujących się całej tej scenie z dumą i pewnym rodzajem niepokoju; następnie, zanurzywszy rękę w pace, pełnej korynckich rodzynków, poszedł prosto do oficera, który z filozoficznym spokojem oczekiwał na niego przed drzwiami sklepu.
— Znam te rysy!... To ty, pan Fridisch — wesoło zawołał muszkieter. — E! e! przyjaciół naszych aresztujemy?
— Aresztować!... — jednogłośnie powtórzyli chłopcy.
— To był ja — odparł szwajcar. — Zień topra, pan d‘Artagnan.
— Mamże ci oddać szpadę? Uprzedzam, że długa i ciężka. Pozostaw mi ją chociaż do Luwru; kompletnie głupieję, gdy na ulicy nie mam przy boku szpady, a ty głupszym byłbyś jeszcze, mając ich dwie.
— Król nic nie powiedziała — odparł szwajcar — zatrzymaj pan swoja szpada.
— To bardzo ładnie ze strony króla, ani słowa! Ruszajmy więc.
Pan Fridisch nie był zbytecznie rozmowny, d‘Artagnan znów zanadto wielki natłok myśli miał w głowie, aby przerywać milczenie. Niedaleko było od sklepu Plancheta do Luwru; w dziesięć minut przebyli te drogę.
Noc już zapadła zupełna.
Pan Fridisch chciał wejść przez furtkę.
— Nie tędy — odezwał się d‘Artagnan — za wiele czasu stracimy; idźmy bocznemi schodami.
Szwajcar wykonał zlecenie d‘Artagnana i zaprowadził go do przedpokoju, poprzedzającego gabinet Ludwika XIV-go.
Przybywszy tam, ukłonił się swemu więźniowi i słowa nie rzekłszy, powrócił na stanowisko. Tyle nawet czasu nie pozostało d‘Artagnanowi, aby zadać sobie pytanie, czemu nie odebrano mu szpady, gdy otworzyły się drzwi gabinetu i pokojowiec zawołał:
— Pan d‘Artagnan!
Muszkieter przybrał postawę uroczystą i wszedł z okiem śmiałem, pogodnem czołem i wąsem wysztywnionym.
W tejże chwili Ludwik XIV-ty zwrócił się ku niemu.
— Jesteś tu, panie d‘Artagnan?... — rzekł.
D‘Artagnan, naśladując ruch króla, odpowiedział:
— Jestem, Najjaśniejszy Panie.
— Dobrze: zechciej poczekać, niech skończę dodawanie.
D‘Artagnan, ukłoniwszy się, milczał.
— Dość grzecznie — pomyślał — niema co mówić.
Ludwik gwałtownie coś przekreślił piórem i ze złością odrzucił od siebie.
— Dalej, złość się dla podniecenia — myślał dalej muszkieter — dogodzisz mi bardzo... i ja też, onego czasu, w Blois, nie sięgnąłem jeszcze do dna mojego worka.
Powstał Ludwik, ręką przesunął po czole, a zatrzymując się następnie wprost d‘Artagnana, wpatrzył się w niego wzrokiem, rozkazującym i dobrotliwym zarazem.
— Czego on chce ode mnie, ciekawym? niechże już raz skończy — mówił sobie w duchu muszkieter.
— Panie, wiesz zapewne, że pan kardynał umarł?
— Przypuszczałem, Najjaśniejszy Panie.
— Z tego wynika, że wiesz, iż jestem panem u siebie?
— Rzecz ta nie ze śmiercią kardynała się rozpoczęła, Najjaśniejszy Panie; kto chce, zawsze jest u siebie panem.
— Tak, lecz czy przypominasz sobie to wszystko, coś mi powiedział w Blois?
— Otóż masz — pomyślał d‘Artagnan — nie omyliłem się. Ha! tem lepiej! to znaczy, że mam jeszcze delikatny węch.
— Nie odpowiadasz mi?... — zagadnął Ludwik.
— Najjaśniejszy Panie, zdaje mi się iż przypominam sobie...
— Zdaje ci się tylko?
— To dawno już temu.
— No... jeżeli ty zapomniałeś, to ja za to pamiętam, ja. Powiedziałeś mi wtedy; słuchaj uważnie.
— O! Najjaśniejszy Panie, słucham jak najuważniej, gdyż prawdopodobnie rozmowa weźmie obrót, bardzo dla mnie zajmujący.
Ludwik raz jeszcze popatrzył na muszkietera. Ten zaś pogładził ręką pióro u kapelusza, następnie wąsy, i czekał nieustraszony.
Ludwik XIV-ty ciągnął dalej:
— Porzuciłeś pan moją służbę, po wypowiedzeniu mi całej prawdy?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Czyli oświadczywszy mi wszystko, coś uważał za prawdziwe o moim sposobie myślenia i postępowania. Zacząłeś od tego, iż od lat trzydziestu czterech służysz mojej rodzinie i czujesz się zmęczonym.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, powiedziałem to.
— Wyznałeś następnie, iż zmęczenie owo było pretekstem, a rzeczywista przyczyna — niezadowolenie.
— Niezadowolony byłem, istotnie; lecz, o ile wiem, niezadowolenie to niczem się nie zdradziło, i jeżeli to mówiłem, jako człowiek, czujący godność własną, głośno przed Waszą Królewską Mością, wobec nikogo innego nawet myśli takiej nie miałem.
— Nie tłómacz się, d‘Artagnanie, i słuchaj mnie dalej. Gdyś mi wyrzucał niezadowolenie swoje, w odpowiedzi otrzymałeś obietnicę; powiedziałem ci: „Zaczekaj“. Wszak prawda?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, prawda, jak to, co ci mówiłem.
— Odpowiedziałeś mi: „Później? Nie przystaję; natychmiast, zgoda!...“ Mówię ci, nie tłómacz się... To było bardzo naturalne; lecz byłeś bez miłosierdzia dla swego panującego, panie d‘Artagnan.
— Najjaśniejszy Panie... miłosierdzie!... dla króla!... od biednego żołnierza!
— Rozumiesz mnie doskonale; wiesz dobrze, iż potrzebowałem go; i o tem także wiesz, że nie byłem panem; że miałem nadzieję dopiero na przyszłość. Gdy tedy mówiłem o tej przyszłości, odpowiedziałeś mi: „Proszę o uwolnienie... natychmiast!...“
D‘Artagnan zagryzł wąsa.
— Prawda — mruknął.
— Nie schlebiałeś mi, gdym był w niedoli — dodał Ludwik XIV-ty.
— Tak — odezwał się d‘Artagnan, z godnością podnosząc głowę — nie schlebiałem ci, królu, w niedoli, ale nie zdradziłem cię bynajmniej. Dla fraszki przelewałem moją krew, jak pies u drzwi twoich czuwałem, wiedząc, że ani chleba, ani kości mi nawet nie rzucą. Ubogim będąc, niczego nie żądałem, oprócz uwolnienia, o którem Wasza Królewska Mość mówi.
— Wiem o tem, że jesteś uczciwym człowiekiem; lecz ja byłem młodzieńcem i obowiązkiem twoim było oszczędzać mnie... Co miałeś do zarzucenia królowi?... że Karola II-go zostawił bez pomocy?... wszystko powiedzmy... że nie miał zamiaru poślubić panny Mancini?
Mówiąc to, król utkwił badawcze spojrzenie w muszkieterze.
— A! a!... — mówił w duchu d‘Artagnan — nietylko pamięta, lecz zgaduje... Djablo!
— Sąd twój — kończył Ludwik XIV-ty — dotykał króla i człowieka zarazem... A bezsilność tę... gdyż uważałeś to za słabość moją...
D‘Artagnan milczał.
— Wyrzucałeś mi także uległość względem nieboszczyka pana kardynała; a czyż nie on mnie wychował, podtrzymywał?... wynosząc się i sam w siłę wzrastając, wiem o tem dobrze. Lecz koniec końców skutki dobrodziejstwa pozostały. Kochałżebyś mnie więcej, jako niewdzięcznika i samoluba?... czy służyłbyś mi lepiej?
— Najjaśniejszy Panie...
— Nie mówmy już o tem: za wiele żalu dla ciebie, a dla mnie przykrości.
D‘Artagnan nie został przekonany.
Młody król, przybierając ton wyższości, nie posuwał sprawy.
— Zastanowiłeś się już?... — podjął król.
— Nad czem, Najjaśniejszy Panie?... — układnie zapytał d‘Artagnan.
— Ależ nad tem, co ci powiedziałem.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, zapewne...
— I nie korzystasz ze sposobności odwołania słów swoich?
— Najjaśniejszy Panie...
— Wahasz się, jak widzę...
— Nie pojmuję dokładnie, co Wasza Królewska Mość raczy mi mówić.
Ludwik zmarszczył brwi.
— Zechciej mi wybaczyć, Najjaśniejszy Panie, osobliwie tępą mam głowę... wiele rzeczy trudny ma dostęp do niej; co prawda jednak, że skoro raz już się tam dostaną, pozostają na zawsze.
— Tak, zdaje mi się, że masz dobrą pamięć.
— Prawie taką, jak Wasza Królewska Mość.
— Śpiesz się zatem z daniem mi stanowczej odpowiedzi... Czas mój jest drogi. Czem się zajmujesz od czasu swego uwolnienia?
— Moim losem, Najjaśniejszy Panie.
— Odpowiedź ostra, panie d‘Artagnan.
— Wasza Królewska Mość źle ją sobie tłomaczy, bezwątpienia. Dla króla mam tylko najgłębszy szacunek, a gdybym uchybił grzeczności, może to tłomaczyć się długiem nawyknieniem do obozu i koszar. Za wysoko Wasza Królewska Mość stoi nade inną, aby obrażać się słówkiem, które w najniewinniejszej myśli wyrwie się żołnierzowi.
— Wiem o tem, iż pan dokazałeś w Anglji świetnego czynu, przykro mi tylko, iż uchybiłeś swemu przyrzeczeniu.
— Ja?... — wykrzyknął d‘Artagnan.
— Bezwątpienia... Dałeś mi słowo, że nie będziesz służył żadnemu innemu panującemu, porzuciwszy służbę u mnie... Gdy tymczasem pracowałeś na rzecz Karola II-go przez cudowne porwanie pana Moncka.
— Wybacz mi, Najjaśniejszy Panie, pracowałem tylko dla siebie.
— I powiodło ci się?
— Jak wojownikom z XV-go wieku napady i inne hazardowne wyprawy.
— Co nazywasz powodzeniem? majątek?
— Sto tysięcy talarów, które posiadam, Najjaśniejszy Panie: i to w jednym tygodniu, czyli trzy razy więcej, niż posiadałem w ciągu lat pięćdziesięciu.
— Piękna suma... zdaje mi się, iż masz nielada dążności?
— Ja, Najjaśniejszy Panie? Czwarta część tego skarbem mi się zdawała, i zaręczam, iż powiększać go nie myślę.
— A! zamierzasz pozostać bezczynnym?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Porzucić szpadę?
— To się już stało.
— To niepodobna, panie d‘Artagnan — stanowczo rzekł Ludwik.
— Ale, Najjaśniejszy Panie...
— Co takiego?
— Dlaczego?
— Bo ja tego nie chcę!... — wymówił młody król głosem tak poważnym i stanowczym, aż d‘Artagnan drgnął zdziwiony i prawie zaniepokojony.
— Czy pozwoli mi Wasza Królewska Mość dać słówko odpowiedzi?... — zapytał.
— Mów.
— Postanowienie to powziąłem, będąc ubogim i obdartym.
— Zgoda. Cóż dalej?
— Dziś tedy, gdy własnym przemysłem zdobyłem sobie dobrobyt, Wasza Królewska Mość miałby pozbawić mnie wolności, skazywać mnie?... na coś lepszego zasłużyłem.
— Kto ci pozwolił, mój panie, zgłębiać moje zamiary i liczyć się ze mną?... — gniewnie odparł Ludwik — kto ci powiedział, co ja zrobię i co ty sam robić będziesz?
— Najjaśniejszy Panie — z całym spokojem odparł muszkieter — jak widzę, otwartość w rozmowie nie jest już na porządku dziennym, jak onego czasu, gdyśmy rozmawiali w Blois.
— Nie, panie, wszystko uległo zmianie.
— Najserdeczniej ci tego winszuję, Najjaśniejszy Panie, ale...
— Ty w to nie wierzysz?
— Wielkim mężem stanu nie jestem, jednakże mam pewny rzut oka w sprawach tego rodzaju; nigdy mnie on nie myli; nie tak się zapatruję na nie, jak Wasza Królewska Mość. Skończyły się rządy Mazariniego, lecz zaczyna się panowanie finansistów. Oni mają pieniądze: Wasza Królewska Mość musisz nieczęsto spotykać się z niemi. Ciężko to dla człowieka, liczącego na niepodległość, żyć ściśniętemu w szponach tych zgłodniałych wilków.
W tejże chwili ktoś poskrobał do drzwi gabinetu, król z dumą podniósł głowę.
— Przepraszam cię, panie d‘Artagnan — rzekł — to pan Colbert przychodzi do mnie z raportem. Wejdź pan, panie Colbert.
D‘Artagnan usunął się na stronę. Colbert wszedł ze zwojem papierów w ręku i przystąpił prosto do króla.
Samo się przez się rozumie, że Gaskończyk nie pominął sposobności rzucenia bystrego i szybko orientującego się spojrzenia na nową postać, która się ukazała.
— Spełnione zostało już dochodzenie?... — zapytał król Colberta.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— I cóż powiadają sędziowie śledczy?
— Powiadają, iż obwinieni zasłużyli na konfiskatę majątku i śmierć.
— A! a!... — wykrzyknął król ze spokojem w twarzy, spoglądając z pod oka na d‘Artagnana. — A twoje zdanie w tym względzie, panie Colbert?... — zapytał.
Colbert także spojrzał na d‘Artagnana. Krępująca obecność jego mówić mu nie dozwalała.
Zrozumiał to Ludwik XIV-ty.
— Swobodnie, panie Colbert — rzekł — to pan d‘Artagnan, — czy go nie poznajesz?
Dwaj ci ludzie obrzucili się wzajemnie wzrokiem, d‘Artagnan okiem śmiałem i błyszczącem; Colbert zaś napół przysłoniętem i zamglonem.
Jawna nieustraszoność jednego drugiemu nie podobała się mocno, podstępna przezorność finansisty nie przypadła do smaku żołnierzowi.
— A! a! to pan, któremu się tak powiodło w Anglji — odezwał się Colbert.
I lekko skłonił się d‘Artagnanowi.
— A! a!... — rzekł Gaskończyk — to pan, który szwajcarom oberżnął srebro z galonów... Chwalebna oszczędność!
I złożył mu ukłon głęboki.
Finansista sądził, iż zmiesza muszkietera; tymczasem muszkieter nawskoś przeszył finansistę.
— Panie d‘Artagnan — począł król, nie zwracając uwagi na wszystkie te odcienia, które w najdrobniejszym nawet szczególe nie uszłyby oka Mazariniego — chodzi tu o poborców podatkowych, którzy mnie okradli, podpiszę więc na nich wyrok śmierci.
D‘Artagnan zadrżał.
— O! o!... — wydarło mu się z piersi.
— Co mówisz?
— Nic, Najjaśniejszy Panie; sprawy te nie do mnie należą.
Król ujął już pióro i zbliżał je do papieru.
— Najjaśniejszy Panie — odezwał się Colbert półgłosem — uprzedzam Waszą Królewską Mość, że jeżeli przykład jest potrzebny, przykład ten jednak może pociągnąć za sobą niejakie trudności w wykonaniu.
— Co mówisz?... — rzekł król.
— Nie ukrywaj tego przed sobą, Najjaśniejszy Panie, iż zaczepić poborców znaczy to samo, co dotknąć spraw głównego nadzoru finansów. Dwaj ci nieszczęśliwi przestępcy, o których tu idzie, są osobistymi przyjaciółmi potężnej figury i w dzień egzekucji, którą zresztą możnaby spełnić cichaczem w Chatelet, bezwątpienia, wybuchną rozruchy.
Zarumienił się Ludwik i spojrzał na d‘Artagnana, który zlekka zagryzał wąsa, z nieznacznym uśmiechem politowania dla finansisty, jako też i dla króla, tak długo słuchającego jego mowy.
Wtedy Ludwik chwycił za pióro i ruchem tak nagłym, że ręka mu aż zadrżała, położył dwa podpisy u dołu papierów, podanych mu przez Colberta; następnie spojrzawszy mu oko w oko:
— Panie Colbert — rzekł — gdy będziesz rozmawiał ze mną o sprawach, wykreślaj często słowo trudności w omówieniu ich i radach twoich, co zaś do słowa niepodobieństwo, tego niech nigdy z ust twoich nie słyszę.
Colbert, mocno upokorzony odebraniem tej nauki wobec muszkietera, ukłonił się i gotował do wyjścia; lecz zapragnął jeszcze naprawić swoje niepowodzenie.
— Zapomniałem oznajmić Waszej Królewskiej Mości — rzekł — iż konfiskata dochodzi do sumy pięciu miljonów liwrów.
— Niczego — pomyślał d‘Artagnan.
— Co razem w mojej kasie wynosi?... — zagadnął król.
— Osiemnaście miljonów liwrów, Najjaśniejszy Panie — odrzekł Colbert z ukłonem.
— Mordioux!... — mruknął d‘Artagnan — prześlicznie!
— Panie Colbert — dodał król — proszę cię, przejdź przez galerję, gdzie pan de Lyonne oczekuje, i powiedz mu, aby przyniósł to, co zredagował... z mojego rozkazu.
— W tej chwili, Najjaśniejszy Panie, czy niepotrzebny już jestem dzisiaj Waszej Królewskiej Mości?
— Nie, panie, adieu!
Colbert wyszedł.
— Powróćmy do spraw naszych, panie d‘Artagnan — podjął Ludwik XIV-ty, jakgdyby nic nie zaszło. — Widzisz, że co do pieniędzy, znaczna już zaszła zmiana.
— Jak z zera na osiemnaście — odparł wesoło muszkieter. — A! tego tylko potrzeba było Waszej Królewskiej Mości, onego czasu, gdy jego Wysokość Karol II-gi przybył do Blois. Nie byłoby dzisiaj tej niechęci pomiędzy dwoma rządami; bo, przyznać muszę, iż widzę tam kamień obrazy z tego powodu.
— Najpierw — odciął się Ludwik — niesprawiedliwym pan jesteś; bo gdyby Opatrzność dozwoliła mi onego dnia dać miljon bratu mojemu, nie byłbyś porzucił mej służby, a stąd wynikłoby, iż nie zyskałbyś majątku... jak to sam przed chwilą mówiłeś... Lecz, prócz tego szczęścia, i ja w tem swoje znalazłem, a poróżnienie moje z Wielką Brytanją niech nie przejmuje cię obawą.
Przerwał królowi pokojowiec, oznajmiając pana de Lyonne.
— Wejdź pan — odezwał się król — punktualny jesteś, jak przystoi na dobrego sługę. Pokaż twój list do brata mego, Karola II-go.
D‘Artagnan nadstawił ucha.
— Chwilkę, panie — niedbale odezwał się do Gaskończyka Ludwik — muszę wyprawić do Londynu przyzwolenie na małżeństwo mojego brata, księcia Orleańskiego, z lady Henryką Stuart.
— Zdaje mi się, że jestem pobity — mruknął d‘Artagnan, gdy Ludwik kładł na liście podpis i odprawiał pana de Lyonne — lecz przyznaję, na honor, że im bardziej zostanę pobitym, tem bardziej będę zadowolonym.
Król przeprowadził oczami pana de Lyonne, dopóki drzwi się nie zamknęły; kilka kroków nawet postąpił, jakby chciał za nim podążyć. Zatrzymał się jednak, stanął i po chwili namysłu zbliżył się do muszkietera.
— A teraz, panie — rzekł do niego — zakończmy już raz tę sprawę. Onego czasu w Blois powiedziałeś mi, że wcale nie byłeś bogaty?
— Teraz nim jestem, Najjaśniejszy Panie.
— Tak, lecz mnie to nie obchodzi; masz swoje pieniądze, a nie moje, bo nie ode mnie zależne.
— Niezupełnie rozumiem, co Wasza Królewska Mość mówi.
— Kiedy tak, to mów lepiej sam, otwarcie. Czy dosyć ci będzie dwadzieścia tysięcy liwrów rocznie stałego dochodu?
— Ależ, Najjaśniejszy Panie... — rzekł d‘Artagnan, robiąc wielkie oczy.
— Czy zadowolisz się czterema końmi z utrzymaniem i obrokiem, i naddatkiem sumy, jakiej sam zażądasz, stosownie do okoliczności i potrzeb; czy też przekładasz cyfrę stałą, wynoszącą naprzykład, czterdzieści tysięcy liwrów. Odpowiedz mi?
— Najjaśniejszy Panie, Wasza Królewska Mość...
— Tak... zdziwiony jesteś, to bardzo słuszne, spodziewałem się tego; odpowiadaj, słucham, albo pomyślę, iż nie masz już owej szybkości sądu, który zawsze tak ceniłem w tobie
— Nie ulega wątpliwości, Najjaśniejszy Panie, że piękna to suma dwadzieścia tysięcy liwrów rocznie, ale...
— Bez ale. Tak, czy nie; czy jest to wynagrodzeniem dostatecznem?
— O! z pewnością...
— Poprzestałbyś więc na tem? Bardzo dobrze. Zdałoby się jednakże policzyć osobno wydatki nadzwyczajne, ułożysz się co do tego z panem Colbert, a teraz przejdźmy do rzeczy najważniejszej.
— Ależ, Najjaśniejszy Panie — powiedziałem już Waszej Królewskiej Mości...
— Że chcesz odpocząć, wiem o tem dobrze, tylko, że ja odpowiedziałem ci, iż tego nie chcę... Ja tu jestem panem, o ile mi się zdaje?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Tem lepiej! Niegdyś miałeś ochotę zostać kapitanem muszkieterów?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Dobrze!... oto twój dyplom z podpisem. Składam go do szuflady. W dniu, w którym powrócisz z pewnej wyprawy, która ci chcę powierzyć, dyplom ten sam stamtąd zabierzesz.
D‘Artagnan stał ze zwieszoną głową i jeszcze się wahał.
— Cóż znowu, mój panie — odezwał się król — patrząc na ciebie, możnaby myśleć, że nie wiesz o tem, iż na dworze arcychrześcijańskim wódz generalny muszkieterów ma pierwszeństwo przed marszałkami Francji.
— Najjaśniejszy Panie, wiem o tem.
— A zatem możnaby myśleć, że nie ufasz mojemu słowu?...
— O!... nigdy w życiu. Najjaśniejszy Panie... nie przypuszczaj nawet podobnych rzeczy.
— Pragnąłem ci dowieść, że ty, taki niezrównany sługa, pozyskałeś dobrego pana: czy jestem takim panem, jakiego sobie życzysz?...
— Zaczynam wierzyć, że tak, Najjaśniejszy Panie.
— Zatem, mój panie, obejmiesz swoje obowiązki. Kompanja twoja od czasu twego wyjazdu jest w zupełnem rozprzężeniu, a ludzie z niej włóczą się i rozbijają po karczmach, pojedynkując się, pomimo edyktów moich i ojca mojego. Zaprowadzisz jak można najprędzej karność i porządek w służbie.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Nie odstąpisz od mojej osoby.
— Dobrze.
— I w armji przy boku moim iść będziesz i obozować koło mojego namiotu.
— W takim razie, Najjaśniejszy Panie, jeżeli taki obowiązek wkładasz na mnie, nie potrzebuje Wasza Królewska Mość dawać mi dwudziestu tysięcy liwrów, których nie zarobię.
Ludwik XIV śmiać się począł.
— Przebiegły Gaskończyk z ciebie, panie d‘Artagnan; tajemnicę moją z pod serca mi wyciągasz.
— A!... to Wasza Królewska Mość ma tajemnicę?...
— Tak, mój panie.
— Przyjmuję zatem dwadzieścia tysięcy liwrów, a tajemnicę zachowam, gdyż w czasach, w których żyjemy, dyskrecja ceny niema. Czy Wasza Królewska Mość zechce teraz mówić?..
— Wdziejesz długie buty, panie d‘Artagnan, i wsiądziesz na konia.
— Natychmiast?...
— Za dwa dni.
— Tak, to dobrze, Najjaśniejszy Panie, gdyż, przed wyjazdem, mam własne sprawy do uregulowania, w razie, jeżeli tam przyjdzie guza oberwać.
— Może się i to przytrafić.
— Zgoda i na to. Ale, Najjaśniejszy Panie, przemawiałeś do chciwości, do chęci wyniesienia się, do serca d‘Artagnana przemawiałeś, a zapomniałeś o jednej rzeczy.
— O jakiej?...
— Nie przemawiałeś do próżności: kiedyż zostanę kawalerem orderu królewskiego?...
— Czy zależy ci na tem?...
— Ależ rozumie się. Mój przyjaciel Athos jest cały wyszamerowany, to mnie razi.
— Zostaniesz kawalerem orderu, w miesiąc po wzięciu dyplomu na kapitana muszkieterów.
— A! a!... — rzekł w zamyśleniu d‘Artagnan, — po skończonej wyprawie?...
— Nieinaczej.
— Dokąd mnie więc posyła Wasza Królewska Mość?...
— Czy znasz Bretanję?...
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Masz tam przyjaciół?...
— W Bretanji?... nie, daję słowo!...
— Tem lepiej. Czy znasz się na fortyfikacjach?...
D‘Artagnan uśmiechnął się.
— Sądzę, że tak, Najjaśniejszy Panie.
— To znaczy, że umiesz odróżnić fortecę, od fortyfikacyj zwyczajnych, na jakie zezwala się naszym wasalom?...
— Tak odróżniam fort od szańca, jak można kirys od skóry na pasztecie odróżnić, Najjaśniejszy Panie. Czy to wystarcza?..
— Najzupełniej, mój panie. Zatem pojedziesz.
— Do Bretanji?...
— Tak.
— Sam?...
— Sam najzupełniej. To jest, nawet pachołka nie zabierzesz ze sobą.
— Czy mogę zapytać Waszą Królewską Mość, dlaczego?...
— Dlatego, mój panie, że najlepiej zrobisz, gdy sam przebierzesz się za lokaja z dobrego domu. Rysy twoje, panie d‘Artagnan, znane są dobrze na całą Francję.
— A potem, Najjaśniejszy Panie?...
— A potem będziesz się po całej Bretanji przechadzał i zbadasz starannie fortyfikacje w tym kraju.
— Wybrzeża?...
— I wyspy także.
— A!... a!...
— Zaczniesz od Belle-Isle-en-Mer.
— Należącej do Fouqueta?... — odezwał się d‘Artagnan poważnym tonem, podnosząc rozumne oczy na Ludwika XIV-go.
— Zdaje mi się, że powiedziałeś prawdę, panie d‘Artagnan, tak, Belle-Isle w istocie do pana Fouquet należy.
— Zatem Wasza Królewska Mość chce, bym się dowiedział, czy Belle-Isle dobrą jest miejscowością?...
— Tak.
— Czy fortyfikacje są tam nowe, czy stare?...
— O to właśnie mi chodzi.
— Czy na wszelki wypadek, wasale pana nadintendenta są dosyć liczni, aby utworzyć załogę?...
— Tak właśnie, tego od ciebie żądam; trafiłeś na punkt najważniejszy w tej kwestji.
— A jeśli są fortyfikacje, Najjaśniejszy Panie?...
— Przejedziesz się po Bretanji, nasłuchując, i sądząc tę całą rzecz.
D‘Artagnan szarpnął wąsa.
— Jestem szpiegiem królewskim — rzekł bez ogródki.
— Nie, panie.
— Przepraszam, Najjaśniejszy Panie, mam przecie szpiegować na rzecz Waszej Królewskiej Mości.
— Jedziesz robić odkrycie, mój panie. A gdybyś szedł na czele muszkieterów ze szpadą w dłoni, dla wyśledzenia gdziekolwiek bądź pozycji nieprzyjacielskiej...
Na te słowa d‘Artagnan zadrżał nieznacznie.
— Czybyś się i wtedy także miał za szpiega?...
— Nie, nie!... — rzekł zamyślony d‘Artagnan, — zmienia się postać rzeczy, gdy się śledzi nieprzyjaciela; wtedy jest się tylko żołnierzem... Więc jeżeli fortyfikują Belle-Isle?... — dodał niezwłocznie.
— Zdejmiesz dokładny plan fortyfikacji.
— A czy mnie tam wpuszczą?...
— To do mnie nie należy, twoja w tem rzecz. Czy nie słyszałeś, iż zastrzegłem ci naddatek dwudziestu tysięcy franków rocznie, jeżeli zażądasz.
— I owszem, Najjaśniejszy Panie; a jeżeli nie fortyfikują?...
— Powrócisz najspokojniej, nie męcząc swego konia.
— Gotów jestem, Najjaśniejszy Panie...
— Jutro, na początek, pójdziesz do pana nadintendenta, dla odebrania pierwszej pensji kwartalnej, którą ci wyznaczam. Czy znasz pana Fouquet?...
— Bardzo mało, Najjaśniejszy Panie; zwracam jednak uwagę Waszej Królewskiej Mości, iż nie jest tak nieodzownem, abym go znał.
— Przepraszani cię, mój panie, gdyż on odmówi ci tych pieniędzy, które ja ci wyznaczam, a tego ja oczekuję właśnie.
— A!... — wykrzyknął d‘Artagnan. — A potem, Najjaśniejszy Panie?...
— Po otrzymanej odmowie, udasz się po nie do pana Colbert. Ale, ale, czy masz dobrego konia?...
— Doskonałego, Najjaśniejszy Panie.
— Co zapłaciłeś za niego?...
— Sto pięćdziesiąt pistolów.
— Ja go kupię. Oto kwit na dwieście.
— Ależ, Najjaśniejszy Panie, ja potrzebuję konia do podróży?...
— Cóż stąd?...
— Pozbawiasz mnie go.
— Wcale nie; przeciwnie, ja ci go daję. Tylko, że skoro on do mnie, a nie do ciebie należy, pewny jestem, że nie będziesz go oszczędzał.
— Pilno więc Waszej Królewskiej Mości.
— Bardzo.
— Cóż mnie tedy zmusza do dwudniowego wyczekiwania?...
— Dwa powody, mnie tylko znane.
— To co innego. Koń może odbić te dwa dni na ośmiu, które ma do przebycia; a zresztą jest poczta.
— Nie, nie trzeba, poczta jest dość kompromitującą, panie d‘Artagnan. Jedź, lecz pamiętaj, że do mnie należysz.
— Najjaśniejszy Panie, nie mnie to zarzucać, żebym o tem kiedy zapomniał!... O jakiej porze mam się pożegnać pojutrze z Waszą Królewską Mością?...
— Gdzie mieszkasz?...
— Odtąd powinienem mieszkać w Luwrze.
— Ja tego nie chcę. Zatrzymasz mieszkanie twoje w mieście; ja je zapłacę. Odjazd zaś oznaczam na nocną porę, ze względu, że nikt nie powinien cię widzieć, aby nie wiedziano, że z mego rozkazu wyjeżdżasz... Język za zębami, panie d‘Artagnan!...
— Tem słowem wszystko Wasza Królewska Mość popsułeś, coś dotąd powiedział.
— Pytałem cię, gdzie mieszkasz, bo niezawsze mogę posyłać po ciebie do pana hrabiego de la Fere.
— Mieszkam u pana Planchet, kupca korzennego, ulica Lombardów, pod „Złotym tłuczkiem“.
— Wychodź niewiele, mniej się jeszcze pokazuj i czekaj moich rozkazów.
— Trzeba mi jednak iść po pieniądze, Najjaśniejszy Panie.
— To prawda; lecz do intendentury takie tłumy zachodzą, że łatwo się możesz w nich zamieszać.
— Nie mam kwitu na odbiór, Najjaśniejszy Panie.
— Oto jest.
Król położył podpis.
Obejrzał go d‘Artagnan dla upewnienia się, czy wszystko w porządku.
— Adieu, panie d‘Artagnan — dodał król — sądzę, iż zrozumiałeś mnie należycie?...
— Zrozumiałem, iż Wasza Królewska Mość posyła mnie do Belle-Isle-en-Mer, nic więcej...
— By dowiedzieć się?...
— Jak postępują roboty pana Fouqueta; to wszystko.
— Dobrze; przypuszczam, że możesz być schwytany.
— Ja tego nie przypuszczam — zuchwale odparł Gaskończyk.
— Zabitym... — ciągnął król dalej.
— To nieprawdopodobne, Najjaśniejszy Panie.
— W pierwszym przypadku, milczysz; w drugim żaden świstek mówić za ciebie nie będzie.