Wspólny przyjaciel/Część pierwsza/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIII.
Szkoła Podsnapów.

Pan Podsnap, jeden z najznakomitszych przyjaciół państwa Weneeringów, był człowiekiem, którego interesy były w doskonałym stanie. Cieszył się też wyborną opinią w oczach innych, a lepszą jeszcze we własnych oczach. Rozpoczął karjerę swoją, będąc już w posiadaniu ładnego kapitału, odziedziczonego w spadku, który znacznie powiększył, spekulując na ubezpieczeniach morskich.
Był to człowiek zupełnie zadowolony ze świata i nie mógł nigdy pojąć, dlaczego wszyscy inni ludzie nie są równie jak on zadowoleni. Zdawał sobie też wybornie sprawę z własnej zasługi i wiedział, że daje świetny przykład cnoty obywatelskiej tem swojem niezamąconem zadowoleniem. Miał on zresztą wyborną metodę, która polegała na tem, że wszystko, czego on nie uznaje, przestaje tem samem istnieć. Każdy chyba przyzna, że trzeba wiele siły i godności, dla stworzenia sobie takiego poglądu na świat. Pan Podsnap miał zawsze w pogotowiu parę magicznych wyrazów, którymi zmiatał niejako z drogi wszystkie nieprzyjemne lub zawiłe strony życia.
— Nie potrzebuję wiedzieć o tem — powtarzał — proszę o tem przy mnie nie mówić, nie uznaję tego.
Wymawiając te rozstrzygające wyrazy, pan Podsnap wykonywał zwykle ręką szeroki gest, który był mu właściwy, a którym oczyszczał niejako świat ze wszystkich ciemnych i ciernistych zagadnień, jakich istnienie uważał za osobistą dla siebie obrazę. Trzeba przytem wiedzieć, że nietylko moralny, ale i geograficzny świat uznawany przez Podsnapa, bardzo był zacieśniony. Mimo, że zawdzięczał bogactwo swoje handlowi międzynarodowemu, uważał on istnienie innych krajów, poza Anglią, za omyłkę przyrody.
— To nie angielskie! — mówił o wielu rzeczach, wykonywając szeroki, zmiatający gest, z rumieńcem oburzenia na czole.
Słowa te przecinały oczywiście w zawiązku każdą kwestyę. Z drugiej strony, świat, który streszczał w sobie pojęcia o życiu pana Podsnapa, wstawał o godzinie ósmej, golił się o wpół do dziewiątej, śniadał o dziewiątej, wychodził o dziesiątej na giełdę, powracał o wpół do szóstej — i obiadował o siódmej. Literatura, zdaniem pana Padsnapa, składała się ze stosów książek, co opisują ze czcią przynależną ludzi, należących do świata, który wstaje o ósmej, goli się o wpół do dziewiątej, śniada o dziewiątej, obiaduje o siódmej i t. p.
Malarstwo i rzeźba winny były produkować portrety i biusty ludzi zasłużonych, praktykujących bez wytchnienia wstawanie o ósmej, golenie się o wpół do dziewiątej etc. Muzyka miała być koncertem czcigodnych instrumentów, opiewających w poważnym rytmie, bez żadnych waryacyi, wstawanie o ósmej, golenie się o wpół do dziewiątej i dalszy ciąg tych czynności. Poza tem nic na świecie nie miało prawa bytu.
Czując się sam bezwzględnie szanownym i doskonałym, mister Podsnap uznał za stosowne wziąć nawet Opatrzność pod swoją protekcyę, skutkiem czego mniemał, że jemu wyłącznie przysługuje prawo interpretowania wyroków Opatrzności. Ludzie, stojący na niższym szczeblu, nie powinni byli sobie pozwalać na podobną praktykę. Całokształt tego rodzaju poglądów stanowi do pewnego stopnia szkołę, którą pozwoliłbym sobie nazwać szkołą Podsnapów. Istnieje bowiem cały szereg Podsnapów, wygłaszających te zasady z pompą, harmonizującą dobrze ze skrzypieniem butów, jakie noszą.
Prócz pana Podsnapa, istniała jeszcze pani Podsnap i panna Podsnap, młode gąsiątko, ćwiczone bezowocnie przez matkę w sztuce efektownego roztaczania piór.
Była to panienka, wyglądająca jeszcze zupełnie dziecinnie, wąska w ramionach, anemiczna, z czerwonymi łokciami i małym, spłaszczonym noskiem, który zdawał się niekiedy wyzierać ciekawie na świat, to znów cofał się dyskretnie, sterroryzowany przygniatającym ciężarem klejnotów mamy i wspaniałości papy.
W stosunku do tej młodej miss szkoła Podsnapów dzieliła wypadki tego świata na dwie kategorye, na te, które wypada znać pannie Podsnap i których jej znać nie wypada. Prawda, że dziewczątko Podsnapów rumieniło się z lada przyczyny, skąd wywnioskować było można zarówno, że wie za mało, lub za wiele,
Miss Podsnap wychowywała się w dużych, ciemnych pokojach, w towarzystwie starszych osób i dużych, ciemnych sprzętów.
Nie bawiła się nigdy z dziećmi i widywała rzadko słońce, bo do metody szkoły Podsnapów należało unikanie słońca i trzymanie się miejsc zaciemnionych. To też, gdy pani Podsnap produkowała swoją młodą latorośl, obwożąc ją wspaniałym ekwipażem po alejach parku, dziewczyna ta wyglądała z pod fartucha powozowego, jak chora, siedząca w łóżku i marząca o schowaniu się napowrót pod kołdrę.
— Georgiana mieć będzie wkrótce osiemnaście lat — rzekł dnia pewnego do żony mister Podsnap. — Czas już pokazać ją światu.
— Może więc — odparła małżonka — zaprosimy do siebie kilka osób w dzień jej urodzin.
Pod wpływem tej narady, małżonkowie Podsnap postanowili wydać mały wieczorek tańcujący z kolacyą i zamówili na ten dzień młodego człowieka, który miał służyć za automat muzyczny, wygrywając przez cały wieczór kadryle i walce. Wśród zaproszonych znajdowali się naturalnie i państwo Weneering, ale nic w urządzeniu salonów i zastawy stołów państwa Podsnapów nie przypominało przyjęć u państwa Weneering. Jeżeli tamci, jako parweniusze, silili się przedewszystkiem na błyszczącą elegancyę, to tu, u Podsnapów, chodziło przedewszystkie gospodarzom o stwierdzenie, jak solidne jest ich bogactwo. Nie było więc tu żadnych rzeźbionych wielbłądów, ale za to wszystkie szczegóły zastawy były monstrualnie ciężkie i masywne. Wszystko zrobione było tak, aby zabierać mogło jak najwięcej miejsca, a wszystkie przedmioty zdawały się mówić do widza: „Patrzcie, oto macie nas tu w całej okazałości naszej brzydoty, ale za to jesteśmy wszystkie ze szczerego srebra, drogocennego metalu, znaczonego stemplem rządowym. Pomyślcie tylko, ilebyście zyskali, gdybyście mogli nas przetopić“.
Takimi wyrazami zdawał się przemawiać ohydny serwis, stojący na wzniesieniu pośrodku stołu i cztery wiadra z lodem, w których chłodziły się wina i olbrzymie, brzuchate solniczki, które podawali sobie biesiadnicy, i potwornie wielkie i ciężkie łyżki i widelce, służące raczej do rozciągania ust jedzących, niż do jedzenia.
Sprzęty państwa Podsnapów były równie masywne, jak i srebra, a goście zgromadzeni przy stole, podobni byli do sprzętów i sreber. Znajdował się wszakże wśród nich pewien francuski dżentlmen, do którego wszyscy, nie wyłączając pana domu, mówili tak, jakgdyby był dzieckiem o słuchu nieco stępionym. Francuz ten zaproszony został po długiem i ciężkiem wahaniu, gdyż, zdaniem pana Podsnapa, ludzie z za morza i wogóle cała Europa kontynentalna istniała tylko po to, aby spiskować przeciw poczuciu wstydliwości młodych miss angielskich. — Po przybyciu Francuza, Podsnap przedstawił mu swoją rodzinę po francusku, mówiąc: „Madame Podsnap, mademoiselle Podsnap“. Potem, powracając do swego macierzystego języka, pan Podsnap spytał Francuza po angielsku, jak mu się podoba Londyn, a zrobił to w taki sposób, jakgdyby podawał łyżkę lekarstwa głuchemu.
— London... wie pan: London — ryczał nad uchem Francuza.
Cudzoziemiec wyraził swój podziw dla tej stolicy.
— Prawda! jakie wielkie miasto? — rzekł pan
Podsnap.
— Bardzo wielkie — potwierdził Francuz.
— I bogate, panie.
— Tak, ogromnie bogate.
— Qgromnie, mówi się po angielsku „immensely“ — objaśniał uprzejmie mister Podsnap. — Nasze przysłówki nie kończą się na „ment”, jak francuskie, a bogaty mówi się po angielsku „Miecz, uważa pan, „ricz”.
— Ricz — powtarzał cudzoziemiec.
— A czy zauważyłeś pan — mówił z chlubą pan Podsnap — czy zauważyłeś pan na ulicach naszego miasta, które jest właściwie stolicą świata, świetne wyniki naszej angielskiej konstytucyi?
Francuz przeprasza, ale nie rozumie o co chodzi.
— An-giel-skiej kon-sty-tu-cyi — skanduje pan Podsnap takim tonem, jakby wykładał coś niezdolnym dzieciom ze szkółki ludowej. — U nas się mówi „british”,
— „Yes, I know him“ — odpowiada cudzoziemiec.
W tej chwili jakiś młody żółtawy gość, siedzący na drugim końcu stołu, ryzykuje piskliwym głosem pytanie w języku francuskim, mówiąc „esken“; Francuz zwraca się uprzejmie w jego stronę, ale młody gość, który nosi okulary, chroni się za nie dyskretnie i nie mówi ani słowa więcej. Wtedy pan Podsnap nawiązuje z powrotem zerwaną nić rozmowy.
— Musiałeś pan zauważyć — mówi do cudzoziemca — na naszych ulicach, „streets“, jak my mówimy, lub też na bruku, jak wy mówicie „any tokens...
Francuz bardzo cierpliwie i z wielką uprzejmością objaśnia, że nie wie, co znaczy „any tokens’”.
— Pozór, piętno, znak, ślad — skanduje dobitnie pan Podsnap
— Ślady konia? — pyta Francuz.
— U nas mówi się „horse’, Anglicy wymawiają pełne „h“... nie tak, jak we Francyi, u nas tylko niższe klasy nie wymawiają „h”.
— Przepraszam, zawsze zapominam — usprawiedliwia się Francuz.
— Nasz język jest bardzo bogaty i bardzo trudny dla cudzoziemców — zgadza się wspaniałomyślnie pan Podsnap.
W tem miejscu młody gość w okularach rzuca jeszcze jedno „esken“, z równie małym skutkiem, jak poprzednio.
— Nasza konstytucya — mówi dalej pan Podsnap — jest najpierwsza w świecie, my, Anglicy, dumni jesteśmy z naszej konstytucyi, żaden kraj nie ma podobnej.
— A jakże radzą sobie inne kraje? — pyta skromnie Francuz.
— Ha, to trudno — mówi z rezygnacyą pan Podsnap — radzą sobie, jak mogą. Opatrzność obdarzyła naszą wyspę zupełnie wyjątkowo.
— W takim razie Opatrzność zacieśniłaby niezmiernie granice swej działalności, bo Anglia jest niedużą wyspą.
— Bez wątpienia, panie, wyspa nasza wybrana została z pośród wszystkich innych krajów, a konstytucya nasza jest wzorem dla całej Europy. I gdybyśmy tu byli sami swoi, Anglicy, to nie wahałbym się powiedzieć, że Anglik „Englishman” jest wyjątkowo uposażony w zalety i cnoty. Skromny, spokojny, niezależny i wypłacalny, panie, wypłacalny Anglik nie ma powodu rumienić się i nie potrafiłby nigdy wywołać rumieńca wstydu na twarz młodej dziewczyny, podczas kiedy inne narody... Tak! próżno szukalibyśmy angielskich cnót u innych narodów,
Skończywszy to przemówienie, które wypowiedział trochę zapalczywie, na myśl, że przesądny cudzoziemiec chciałby może zastrzedz się przeciw niektórym jego punktom, pan Podsnap uspokoił się znacznie i przeszedł do potocznych tematów.
— Czy słyszałeś pan co o szczęśliwym spadkobiercy? — spytał Weneeringa.
— Nie wiele, prócz tego, że objął już swój spadek i że sąsiedzi nazywają go złoconym śmieciarzem za to, nie mówiłem panu może, że młoda dziewczyna, której domniemany małżonek został zamordowany, jest córką jednego z moich urzędników biurowych.
— Mówiłeś mi pan już o tem.
— Moja żona odwiedziła nawet tę młodą osobę i znalazła ją bardzo dobrze.
— Tak, tak, bardzo dobrze — potwierdziła Anastazya Weneering, rozkładając osiem krogulczych palców, pokrytych pierścionkami. — Ta młoda osoba jest bardzo dobrze wychowana, a przytem bardzo ładna.
Na ogół pan Podsnap nie był pewien, czy historya człowieka, którego ciało znaleziono w rzece, jest dostatecznie przyzwoita dla uszu córki, nie mógł jednak przeszkodzić ponownemu opowiadaniu całego zdarzenia.
Alfred i Sofronia Lammie znajdowali się, oczywiście, wśród gości i stanowili ozdobę zebrania, przytem rozkoszą było prawdziwą patrzeć na doskonałą harmonię młodych małżonków.
Można tak było ich tytułować w domu, w którym brakło zupełnie młodzieży, prócz młodocianej Georgiany.
Po kolacyi, skoro się już wszyscy goście dostatecznie wyparzyli przy pieczeni baraniej, młody człowiek, odgrywający rolę automatu muzycznego, wsunął się dyskretnie za pulpit fortepianu i wglądał stamtąd, jak jeniec z poza kraty eleganckiego więzienia...
Towarzystwo podzieliło się na grupy. Najstarsi i najsolidniejsi dżentlmeni skupiali się dokoła gospodarza domu, inni czuli się w obowiązku zamienić kilka zdań z panią Podsnap, inni wreszcie małemi grupami błądzili po salonie, zaglądając do różnych waz, flakonów, ozdobnych skrzynek.
Wyglądało to zupełnie tak, jak gdyby ludzie ci szukali jakiegoś zgubionego przedmiotu, który Podsnapowie mogliby im ukraść, w razie, jeśli go natychmiast nie znajdą. Inni wreszcie, stosunkowo najmłodsi, siedzieli na upatrzonych miejscach, robiąc na prędce przegląd przyszłych swych tancerek.
Panny, siedzące pod ścianami, oddawały się w milczeniu porównawczej analizie sukien swych i wdzięków.
Bohaterka wieczoru, Georgiane, przechodziła istne męki, robiąc nadludzkie wysiłki dla usunięcia się z przed oczu i myśli swych gości.
Należy przyznać słuszność szkole Podsnapów, że nie dopuszczała takiego uchybienia konwenansom, jakiem byłoby wspomnienie o przyczynie baliku. Wszyscy zamknęli oczy na fakt, że fetka ta została wydana na cześć urodzin panny domu; przyzwoitość nakazywała milczeć o tem zdarzeniu, jak gdyby i wiele więcej pożądane było, gdyby się ta młoda osoba wcale nie urodziła.
Młoda osoba siedziała bezpiecznie w swoim kąciku, dopóki nie odkryły jej tam bystre oczy pani Sofronii Lammie.
Sofronia zamieniła wpierw z mężem spojrzenie, którem zdawała się pytać:
— Czy warto rozpocząć grę?
Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, Sofronia usiadła obok latorośli Podsnapów, która spojrzała na nią wystraszonemi oczyma.
— Jak tu zacisznie w tym kąciku — rzekła Sofronia — porozmawiamy tu sobie swobodnie.
— Pani jest bardzo dobra — odparło dziewczątko Podsnapów — ale ja nie umiem wcale rozmawiać.
— Spróbujmy wszakże — rzekła na to Sofronia z czarującym uśmiechem.
— Nie, nie, bo pani zaraz pozna, jak jestem głupia — mówiła niespokojnie Georgiana, kręcąc się na krześle. — Ja nie jestem taka jak Ma. Ma umie rozmawiać.
Fakt ten nie ulegał wątpliwości, Ma prowadziła zwykle rozmowę w pełnym galopie z rozwianą grzywą i rozdętemi nozdrzami.
— A lubi pani muzykę? — pytała przeciągle mistress Lammie, nadając głosowi swemu najsłodsze modulacye.
— Tak, to jest nie, ja nie umiem grać. Ma gra na fortepianie.
Ma umiała grać rzeczywiście i produkowała się niekiedy, wygrywając potoczyste kawałki zawsze w pełnym galopie.
— Ale z pewnością lubi pani tańczyć — mówiła mistress Lammie.
— Co to, to nie — zaprzeczyło dziewczątko, rzucając się w tył — ja niecierpię tańców.
— Co mówisz moja śliczna, to niemożliwe, takie młode, czarujące stworzenie. To niemożliwe żebyś nie lubiła się zabawić.
— Lubiłabym może — odpowiedziała z wahaniem Georgiana, rzucając nieśmiałe spojrzenia na umiejętnie ułożoną twarz pani Sofronii — ale ja tego nie potrafię, chyba że...
— Chyba, że co?
— Że pani mi przyrzeknie, że nie powie pani o tem nikomu.
— Przyrzekam ci to.
— Więc powiem pani, że lubiłam tańczyć pierwszego maja gdybym była kominiarzem.[1] — A co, ja z góry wiedziałam, że się pani okropnie zdziwi.
— Upewniam cię moja droga, że im dłużej z tobą rozmawiam, tem więcej mnie zaciekawiasz. Chciałabym abyśmy stały się przyjaciółkami, Czy chcesz mieć ze mnie szczerą przyjaciółkę? powiedz moja śliczna, że nie jestem podobna do tych wszystkich starych pań. Wyszłam niedawno zamąż, jestem młodą mężatką, ja cię potrafię zrozumieć. Więc lubiłabyś tańczyć pierwszego maja i...
— Cicho, niech pani nie mówi, Ma gotowa usłyszeć.
— Ma siedzi daleko.
— Czy pani jest pewna, że nie usłyszy? Ja chciałam tylko powiedzieć, że widziałam tańczących kominiarzy, którzy byli bardzo weseli.
— Więc i ty lubiłabyś tańczyć gdybyś należała do nich?
Georgiana skinęła twierdząco głową.
— A taka jak jesteś, nie lubisz tańca?
— Bo ja się boję, to jest przecie okropne. Gdyby pani wiedziała jak ja nie cierpię swoich tancerzy.
Ten nowy punkt widzenia na sztukę Terpsychory, zadziwił bardziej jeszcze panią Lammie. Patrzyła ciekawie na Georgianę, która położyła ręce na kolanach, przebierając nerwowo palcami i marzyła o ukryciu swoich łokci, co było czystem niepodobieństwem wobec tego, że suknia jej miała krótkie rękawki.
— To okropne — powtórzyła raz jeszcze z przekonaniem.
Nie wiedząc co na to odpowiedzieć, mistress Lammie rozpłynęła się w uśmiechach.
— Gdyby pani wiedziała co ja wycierpiałam u pani tancmistrzyni, gdzie uczyłam się tańczyć i składać ukłony, jak Ma.
— No! ale to już przeszło — uspokajała ją Sofronia.
— Cóż z tego, to co dziś, jest jeszcze gorsze. Widzi pani, widzi pani! Ma rozmawia z jakimś panem i zaraz mi go przyprowadzi. Och! jak ja go niecierpię, jak ja go niecierpię,
Georgiana przechyliła się w tył i oparła głowę o ścianę, mrużąc oczy. Niemy ten opór nie przydał się na nic. Ma przystąpiła do niej z potworem.
Georgiano! Pan Grompus.
Potwór ujął pod rękę swoją ofiarę i pociągnął ją na środek salonu. Automat przy fortepianie, obrzuciwszy salon dyskretnem spojrzeniem, uderzył parę bladych akordów, służących za wstęp do kadryla. Na hasło to ośm par, należących do szkoły Podsnopów, golących się o ósmej i śniadających o wpół do dziewiątej, poczęło wykonywać szereg figur kadrylowych. Korzystając z tej przerwy, Alfred Lammie zbliżył się do swej drogiej małżonki i szepnął jej coś do ucha, bawiąc się wisiorkami jej bransoletki.
Figuranci Podsnapów doszli do szóstej figury, odtańczyli „grande chaine“ i spacerowali teraz parami pomiędzy sprzętami Podsnapów. Niewinny Grompus, nie przeczuwając, jakie męczarnie zadaje swej tancerce, spacerował z nią bez końca do ostatnich granic, na jakie pozwalają konwenanse, bawiąc ją opowiadaniem o turnieju łuczników. Ofiara jego, krocząc na czele kolumny, złożonej z ośmiu par, trzymała wciąż oczy wbite w ziemię i podniosła je tylko parę razy, rzucając rozpaczliwe spojrzena w stronę Sofronii.
Męcząca promenada przerwaną została wreszcie wejściem lokaja, przed którym drzwi otwarły się, jakby wysadzone kulą armatnią. Podczas gdy służący ten rozdawał dokoła szklanki, napełnione gorącym napojem, Georgiana usiadła przy swej nowej przyjaciółce.
— Boże drogi! — szepnęła — skończyło się wreszcie. Spodziewam się, że pani na mnie nie patrzyła.
— Przeciwnie, moja ślicznotko i pozwól sobie powiedzieć, że jesteś trochę zanadto nieśmiała,
— A bo ja nie jestem taka, jak Ma.
W tej chwili pan Grompus, przechodząc obok obu pań, udarował niedawną swą tancerkę zdobywczym uśmiechem.
— Idź precz! niecierpię ciebie — szepnęła dziwna dziewczyna.
— Pozwól pani sobie powiedzieć, kochana panno Podsnap... — zaczęła Sofronia.
— Och nie nazywaj mnie pani panną Podsnap, mów mi Georgiano.
— A więc droga Georgiano, to, że matka twoja jest osobą światową, nie powinno cię zniechęcać do świata. Nie masz żadnego powodu być nieśmiałą.
— Doprawdy? pani tak myśli? A więc to musi być prawdą.
— Ja ci nie narzucam swego zdania, tak tylko powiedziałam w prostocie ducha. Może to było niedorzeczne.
— O proszę pani, pani nie jest niedorzeczna, to ja jestem głupia. Ja przecież z nikim jeszcze tyle nie rozmawiałam. Pani jest bardzo mądra.
Mistress Lammie, która uczuła trafność tej pochwały, zarumieniła się i kiwać poczęła głową, nie dlatego, aby chciała coś przez to wyrazić, lecz by oczarować do reszty nieśmiałe dziewczątko.
Tymczasem jeniec, uwięziony przy fortepianie, zaczął grać drugiego kadryla, osnutego na motywach żałosnych, które zdradzały tęsknotę jego za wolnością. Miss Podsnap cofnęła się znów w tył i przymknęła oczy w przystępie nowej rozpaczy.
— Widzi pani tego w monoklu? Już wiem, że Ma przyprowadzi mi go.
Tym razem Georgiana zdradzała mniej jeszcze rezygnacyi, ale nie uniknęła przeto swego losu. Jegomość z okiem oszklonem spojrzał na nią z góry na dół, jakby zamierzając wyciągnąć ją ze studni i powlókł ją do nowego kadryla.
W tym prawie czasie grupa skupiona dokoła gospodarza domu pozyskała nowego uczestnika w osobie łagodnego dżentlmana, który zamącił niespodzianie powagę i spokój tego zebrania, rzucając całkiem niewłaściwą, zdaniem pana Podsnap, uwagę o nędzy, panującej wśród pewnych warstw w najbogatszej stolicy świata.
— Dzienniki donoszą — zaczął ów nieostrożny jegomość — że pół tuzina osób zmarło tu w ostatnich dniach, dosłownie, z niedostatku.
Usłyszawszy to, p. Podsnap poczerwieniał z oburzenia i wykonał swój zmiatający gest.
— Poruszać taki temat po kolacyi, nie, to doprawdy przechodzi wszelkie granice.
— Jeśli tak jest — zaopiniował stanowczo — to ci ludzie sami sobie winni.
Ale łagodny jegomość nie ustąpił przed gromami pana Podsnapa i oświadczył w łagodnych wyrazach, że było już śledztwo urzędowe, które wykazało, że nie było w tem dobrowolnej winy owych ludzi, którzy robili owszem wszystko, co było w ich mocy dla uniknięcia głodowej śmierci.
To oburzyło bardziej jeszcze pana Podsnapa, po którego stronie stanął oczywiście pan Weneering i cały zastęp grubych ryb, stanowiących jego orszak.
— Niema na świecie kraju, któryby robił tyle dla ubogich, co nasza Anglia — rzekł Podsnap.
Łagodny jegomość nie zaprzeczał temu, lecz zrobił skromną uwagę, że w takim razie wzmiankowany wypadek jest tem smutniejszy i że gdzieś, coś, musiało się popsuć.
— Gdzie? i co? — zapytał ostro pan Podsnap.
— Należałoby dowiedzieć się, a przynajmniej szukać — doradził łagodny osobnik.
— To bardzo łatwo mówić gdzieś i coś, ale niech pan wskaże gdzie. A zresztą rozumiem doskonale, do czego pan zmierza. Panu się zachciewa wprowadzenia centralizacyi, nie, nie, mój panie, na to się nigdy nie zgodzę, to nie angielskie.
Szmer uznania podniósł się w grupie pana Podsnap, nagradzając odważne jego wystąpienie.
Ale łagodny osobnik bronił się stanowczo od zarzutu, jakoby chodziło mu o jakąś centralizacyę, mówił, że uczuł się tylko dotkniętym boleśnie całym tym wypadkiem i sądzi, że nie jest to po angielsku patrzeć obojętnie na ludzi umierających z głodu.
— A czy pan znasz ludność Londynu? — zapytał wtedy pan Podsnap.
Łagodny osobnik nie był tego pewny, ale mniemał, że to niema nic do rzeczy i że ustawy...
— A ja ją znam — przerwał mu arbitralnie pan Podsnap — i powiadam panu, że ubodzy zawsze byli i będą. A zresztą — mówił dalej, wpadając w szlachetne oburzenie — wszystko, coś pan mówił, obraża w najwyższym stopniu moje uczucia. Znam chyba obowiązki moje lepiej, niż pan, ale takich rzeczy nie uznaję i słyszeć o nich nie chcę. Sam pan chyba rozumiesz, że to jest temat bardzo niewłaściwy, którego nie należy nawet poruszać w obecności naszych żon i córek.
Wypowiedziawszy tę druzgoczącą przemowę, od której ognia wystąpiły mu na twarz i czoło rumieńce szlachetnej dumy, pan Podsnap wykonał zwycięzki gest, który oznaczał, że temat niewłaściwy został przez niego absolutnie usunięty z powierzchni ziemi.
W tymże czasie Georgiana uwolniona od swego tancerza, schroniła się znów pod skrzydła nowej swej przyjaciółki,
Mistress Lammie miała właśnie przy boku swego małżonka.
— Kochanie! — rzekła do Georgiany — pozwól, że przedstawię ci mego drogiego Alfreda. Spodziewam się, że pokochasz go z czasem tak samo, jak mnie.
Drogi Alfred skłonił się z wdziękiem i oświadczył, że będzie się czuł bardzo szczęśliwy, jeśli panna Podsnap zaszczyci go odrobiną przyjaźni.
— Mów Georgiana, — gruchała pieszczotliwie Sofronia, — nasza mała przyjaciółka nie lubi sztywnych ceremonij.
— Jesteś pani doprawdy małą czarodziejką, panno Georgiano, Sofronia jest trudną w dobieraniu sobie przyjaciółek, a pani panno Georgiano, obudziłaś odrazu jej sympatyę, oczarowałaś ją pani poprostu.
Georgiana słuchała tych wszystkich pochlebstw, z olbrzymiem zakłopotaniem.
— Ja właśnie myślę o tem, za co mnie pani polubiła? — rzekła nagle.
— Za co aniołku? — za to, że jesteś tak inną od wszystkiego, co cię otacza.
— Może być, bo i ja polubiłam panią za to, że pani jest jakaś inna, nie taka, jak oni — odpowiedziała Georgiana, cokolwiek uspokojona.
— Czas już nam odejść — mówiła mistress Lammie, powstając i pochyliła się pieszczotliwie nad dziedziczką domu Podsnapów. — Cóż, jesteśmy przyjaciółkami nieprawdaż?
— Och tak! — odparła młoda miss,
— Do widzenia pieszczotko. Doprawdy żal mi się z tobą rozstawać.
Czar, jaki dojrzała młoda małżonka wywierała na to dzikie stworzenie, był jednak rzeczywiście bardzo silny, bo Georgiana podając jej rękę zdobyła się na parę słów serdecznych.
— Gdy pani odejdzie stąd niech pani, nie zapomina o mnie i niech pani prędko powróci.
W chwili odejścia Alfred Lammie otaczał żonę swoją tysiącem uprzejmości, otulał ją okryciem i sprowadził ją pod ramię po schodach, Dopiero znalazłszy się w powozie małżonkowie odsunęli się od siebie zupełnie wrogo. Jechali z początku w milczeniu, poczem Alfred odezwał się pierwszy:
— Czy śpisz Sofronio?
— Czy pan to uważasz za możliwe? — odburknęła urocza małżonka,
— Zupełnie możliwe po tak idyotycznym wieczorze — odparł czuły Alfred. — Ale skoro nie śpisz, uważaj co ci powiem i zrób to następnie.
— Czy nie robiłam wszystkiego przez cały wieczór, podług twych cennych wskazówek?
— Słuchaj — mówił Alfred, podnosząc głos, — czuwaj nad tą małą idyotką i nie wypuszczaj jej z opieki. Masz już ją prawie w ręku, uważaj, aby ci się nie wymknęła przedwcześnie... Bo da się coś zrobić, a oprócz satysfakcyi, jaką mi zrobi upokorzenie tego durnia, nie zapominaj, że winniśmy sobie wzajemnie trochę grosza.
Na to przypomnienie urocza Sofronia odrzekła kilka niezbyt uprzejmych słów i dała wyraz swym uczuciom, rzucając się w tył na oparcie, która osypała obficie pudrem, opadającym jej z twarzy i włosów.





  1. Dzień pierwszy maja był w Anglii świętem kominiarzy. W dniu tym odbywały się zabawy ludowe i maskarady.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.