Wycieczka do Montmorency

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Hoesick
Tytuł Wycieczka do Montmorency
Pochodzenie Szkice i opowiadania historyczno-literackie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
WYCIECZKA DO MONTMORENCY.

Dwudziesty pierwszy maja. Godzina 10 rano. W olbrzymim przedsionku Gare du Nord ruch i wrzawa. Od ulicy dochodzi turkot zajeżdżających dorożek, pomieszany z krzykiem gavroche ’ow, sprzedających dzienniki poranne, a z oszklonego peronu, gdzie jednocześnie przychodzi i odchodzi kilka pociągów, słychać przeraźliwe gwizdanie lokomotyw, szum wypuszczanej pary, trzask otwieranych i zamykanych drzwi wagonów, trąbki konduktorów. Gdzie spojrzeć, wszędzie zamieszanie i ciżba: wszędzie uwijają się podróżni, posługacze w niebieskich bluzach, a i jedni i drudzy — z jedynym wyjątkiem policyantów w czarnych pelerynach — spieszą się, gorączkują, jakby się paliło. Przy kasach widać mnóstwo osób, stojących jedne za drugiemi, ale przy żadnej nie widać tak długiego rzędu, jak przy okienku, w którem sprzedają bilety do Montmorency. Co najszczególniejsze jednak, że w pobliżu tej kasy, o dziwo! raz po raz słyszy się ludzi, rozmawiających po polsku. Wprawdzie, chodząc po Paryżu, zwłaszcza po wielkich bulwarach, dość często spotyka się Polaków, ale tylu naraz, co tu, nie spotyka się nigdy. Co to jest? To Polacy paryscy, podążający do Montmorency, na doroczne nabożeństwo za dusze tych swoich ziomków, co spoczywają na tamtejszym cmentarzu.
Wrażenie, jakie tutaj, w Paryżu, robią te dźwięki mowy rodzinnej, co chwila wpadające w ucho, należy do najbardziej wzruszających, a potęguje się jeszcze, gdy wszyscy uczestnicy tej »pielgrzymki«, wyszedłszy na peron, skupiają się około pociągu, który tego dnia zawsze bywa dłuższy o kilkanaście wagonów:poprostu ma się złudzenie, że się jest w kraju (do którego w Paryżu zawsze tęskni się bardziej, niż gdziekolwiekindziej), albo że raptem wszyscy Francuzi zaczęli mówić po polsku. Cóż dopiero, gdy wszyscy powsiadają do wagonów, w których już nie słyszy się francuzczyzny... Sami Polacy!

W dniu, kiedym i ja należał do tej pielgrzymki, zebrało się do dwustu osób; dla człowieka zaś, który na wszystko patrzy przez pryzmat literacki, przedstawiała ta garstka rodaków, przez cały rok rozproszona po całym Paryżu, a tylko w tym jednym dniu skupiająca się w imię pewnej idei, ciekawe pole do obserwacyi. Co za rozmaitość typów! Przypatrując się im, z łatwością się odgaduje, że nie jedno, ale kilka pokoleń znajduje się pomiędzy uczestnikami tej majówki. Kilku zgarbionych staruszków pozwala się domyślać, że jeszcze należą do starej emigracji, że pamiętają ową chwilę dziejową, kiedy tu przyciągnęli razem z sejmem i jenerałami... Inni, cokolwiek młodsi, choć także usrebrzeni siwizną, reprezentują wychodźctwo z lat 1846 i 1848. Inni wreszcie, najmłodsi ze starszej generacyi, szpakowaci, reprezentują to pokolenie, którego ideały zbankrutowały w r. 1863. Na nich kończy się emigracya polityczna. Wszyscy młodsi od nich, a tych zastęp jest największy, reprezentują emigracyę ekonomiczną: siłą, która ich wygnała na bruk paryski, była walka o byt, troska o chleb powszedni. Nie brak i takich, co tu przyjechali po światło, którzy tu bawią czasowo, ażeby się nasycić atmosferą wielkiej cywilizacyi, ażeby się wykształcić fachowo. Jest to najmłodsze pokolenie, w którem łatwo rozpoznać studentów i studentki, artystów i artystki, oraz licznych pracowników handlowych. Nie tu jednak kończy się ta ciekawa galerya typów Polaków paryskich. Wystarcza przysłuchać się niektórym, jak mówią po polsku — z francuska, ażeby się w nich domyśleć drugiego pokolenia naszych wychodźców, pokolenia, już urodzonego we Francji, które jeszcze — choć i to niezawsze — czuje po polsku, ale już myśli po francusku. Do tej ostatniej kategoryi należą także dzieci z zakładu św. Kazimierza, które pod przewodem kilku Sióstr Miłosierdzia ledwo zdołały pomieścić się w dwóch wagonach.
I.

Tymczasem pociąg ruszył ze stacyi, a po upływie paru minut, minąwszy przedmieścia, pędził wśród słonecznego pejzażu uprawnych pól, gęsto usianych wsiami, willami, ogrodami, kominami fabryk, wieżami kościołów. Jednocześnie w wagonie rozlegał się ożywiony gwar polskiej rozmowy, której dźwięki, pomieszane z głuchym turkotem kół pod podłogą, mile pieściły ucho.
Co do mnie, to wciśnięty w róg przedziału, mimowoli myślałem o czasach, kiedy do Montmorency jeszcze się nie jeździło koleją, jak dzisiaj, i kiedy tam mieszkał jenerał Kniaziewicz, który jest twórcą tego, że dziś Montmorency stało się celem dorocznych pielgrzymek z naszej strony...
Takiem miasteczkiem, jak w obecnej chwili, Montmorency jeszcze nie było podówczas. Była to wieś, tem się różniąca od innych okolicznych, że, położona wśród uroczej okolicy, wśród ogrodów i wspaniałego lasu, przypominała krajobrazy litewskie. Tak przynajmniej zdawało się Kniaziewiczowi, który tu zaczął przyjeżdżać na lato, uciekając od paryskiego turkotu i wrzawy emigracyjnej. Tutaj, wśród ciszy wiejskiej, zdala od gwaru stołecznego, spędzał po kilka miesięcy co roku, a że, jak na starego żołnierza przystało, był czerstwy jeszcze, więc codzień o godz. 5 z rana wyjeżdżał konno na spacer, a potem całymi dniami malował krajobrazy, bo mu to, jak powiadał, czas zajmowało i pozwalało dumać spokojnie. Z czasem nakłonił i Niemcewicza, że i ten zaczął jeździć do Montmorency. Skończyło się na tem, że sędziwy autor Śpiewów historycznych tak polubił to ustronie, po którem błądząc z towarzyszem swej bujnej młodości, z rozrzewnieniem wspominał dawne czasy, że je unieśmiertelnił w specyalnym horacyuszowskim Liście do jenerała Kniaziewicza, napisanym we Francyi r. 1834 w czasie pobytu obydwóch to Montomorency:

Dawny mój towarzyszu, i w szkole, i w boju,
I w tej chwili, tak blizkiej wiecznego pokoju!
Gdy nas los razem zagnał w tę cichą dolinę,
Pozwól, że przed twe oczy szeroko rozwinę
Tę długą kartę życia, od samego świtu
Aż do kresu naszego na ziemi pobytu.

W tej to »cichej dolinie« zapragnął być pochowanym, a gdy umarł w r. 1841, Kniaziewicz, dowiedziawszy się z jego testamentu, jaka była ostatnia wola zmarłego, sam pojechał do Montmorency i, zakupując na tamtejszym cmentarzu miejsce na grób przyjaciela, zakupił zaraz przy tej sposobności i drugie dla siebie, obok. Nazajutrz odbył się pogrzeb, a między innymi przemówił nad grobem i jen. Kniaziewicz, jako serdeczny druh nieboszczyka, jako ten, który z nim razem dzielił przyjaźń Kościuszki. Nie wiedział jednak, kiedy przemawiał nad trumną Ursyna, iż w równy rok po oddaniu tej przysługi staremu druhowi i... rywalowi (bo ongi kochali się w jednej pannie), i on legnie obok niego, że w rok później roztworzy się i druga mogiła, o której zakupieniu pamiętał wczoraj. Po śmierci tych dwóch, znalazło się więcej takich, co pragnęli być pochowani w Montmorency, w najbliższem sąsiedztwie mogił Niemcewicza i Kniaziewicza. Tym sposobem z biegiem lat, na małym cmentarzyku w Montmorency, coraz więcej mnożyło się mogił polskich.

... Nagle pociąg zatrzymał się w Enghien, gdzie pasażerowie, jadący do Montmorency, winni się przesiadać. Jakoż uczyniliśmy to, a po upływie kwadransa znowu pędziliśmy dalej. W miarę, jak zbliżaliśmy się do celu, okolica, płaska i równa do tej pory, stawała się coraz bardziej górzystą, a tem samem i coraz bardziej malowniczą. W końcu ukazała się żółtawa wieża gotycka kościoła w Montmorency, na przodzie rozległ się świst lokomotywy, pociąg wjechał w głęboki parów, którego skaliste ściany przesłoniły nam dotychczasowy widok na domy w Montmorency, aż wreszcie zatrzymaliśmy się...
Ze stacyi do kościoła idzie się spory kawałek miastem, ulicą, która, to wznosząc się do góry, to opadając na dół, odznacza się typowym charakterem małomiasteczkowym. Takiż jest rynek. Kościół, świeżo odrestaurowany, zbudowany w bardzo pięknym stylu gotyckim, stoi na górze, skąd panuje nad całem Montmorency. Ponieważ góra jest znacznej wysokości, więc widok z niej, z tarasu przed kościołem, jest poprostu zachwycający: dokoła zielone wzgórza, lesiste dąbrowy, uprawne pola. Wszędzie, gdzie okiem rzucić, mnóstwo ogrodów, willi, domków wiejskich; w głębi zaś, na samym horyzoncie, w niebieskawym oparzę przestrzeni, rozlewa się Paryż, rzekłbyś, sine morze, nad którem widać wyłaniające się w postaci ciemniejszych plam, wieże katedry Notre Dame, Łuk tryumfalny, Panteon, złoconą kopule kościoła Inwalidów, wzgórze Montmartre z budującą się bazyliką Sacré Coeur, i wreszcie strzelistą wieże Eiffel.

II.


Ale z kościoła dają się słyszeć dźwięki organów, więc cała drużyna, rozproszona wzdłuż żelaznej balustrady tarasu, zaczyna zdążać ku głównemu wejściu. Taras się opróżnia powoli, do czego się także przyczynia brak cienia na nim, aż w końcu wszyscy znajdujemy się w kościele, w cieniu i chłodzie wysoko sklepionych łuków gotyckich, w mistycznej atmosferze nabożeństwa żałobnego. Pośrodku kościoła, na wysokim katafalku, otoczona mnóstwem niezapalonych świec, stoi czarna trumna, stanowiąca silny kontrast z różnokolorowemi szybami trzech wysokich okien gotyckich, przez które wpadają skośne smugi zabarwionych promieni słonecznych. Przed wielkim ołtarzem, błyszczącym od stylowych złoceń i srebrzeń, a nad którym dwa kryształowe żyrandole mienią się wszystkiemi farbami tęczy, widać księdza w czarnym żałobnym ornacie, w kościele zaś, zarówno w głównej środkowej, jak i w dwóch bocznych nawach, stoi, siedzi lub klęczy, modli się lub rozgląda paręset osób, czerniących się pomiędzy żółtawą masą jesionowych krzeseł i klęczników.
Stojąc wsparty o jeden z konfesyonałów, ile razy spojrzałem w stronę prezbyteryum i gotyckich stalli, zawsze na ich ciemno­‑dębowem tle widziałem nalaną twarz Renana... A to jakim sposobem? zapyta zdziwiony czytelnik. Cóżby Renan porabiał w tym kościele? Na zasadzie jakiej asocyacyi idei, można, patrząc na te piękne stalle, pomyśleć o człowieku, którego wogóle trudno sobie wyobrazić na tle kościoła? Przyznaję, że jest to oryginalne wspomnienie, ale że jest to jedno z moich najpiękniejszych wspomnień, więc go nie zachowam w tajemnicy. Było to w dniu 28 czerwca 1890 roku. W tym samym kościele, w którym teraz było tyle wolnego miejsca, panował tłok, a nastrój panował tak uroczysty, że równego nie pamiętam; w tem samem miejscu, gdzie teraz czerniła się pusta i niewielka trumna, stała olbrzymia, czarnem suknem nakryta trumna ze zwłokami Mickiewicza. Dokoła jarzyło się mnóstwo świec, a katafalku nie było widać z pod barwnej masy kwiatów i wieńców. Wszystko to owiewały niebieskawe kłęby wonnego dymu kadzideł, który, pomieszany z »pieśnią kruczą« księży we wspaniałych ornatach, wytwarzał dziwnie mistyczną atmosferę... Tymczasem w poblizkich stallach widziałeś wychudłą twarz ks. Wł. Czartoryskiego, siedzącego obok Asnyka, który tu z Koziebrodzkim przyjechał po zwłoki wieszcza, a niedaleko nich, po lewej stronie, pomiędzy kilku wybitnemi osobistościami ze świata polskiego i francuskiego, obok p. Leger, siedział Renan, jako reprezentant Collège de France, wydelegowany na ten pogrzeb. Jakbym go widział w tej chwili!... Siedział w skupieniu, zamyślony, a ze swą wygoloną twarzą, osadzoną na krótkiej szyi, robił raczej wrażenie jakiegoś poczciwego proboszcza, aniżeli apostaty kościoła i katolicyzmu. Bo z twarzy był on typowym prałatem. Tutaj, na tle tego kościoła, w którym mu wyznaczono miejsce w stallach, mimowoli zwracał uwagę na siebie, bo wszystko dało się powiedzieć o tem tle, ale że ono nie było banalne, gdy chodziło o Renana, to nie ulegało najmniejszej wątpliwości.
Ale znajdując się pod gotyckiem sklepieniem kościoła w Montmorency, myśli się nietylko o tak blizkiej przeszłości, jak pamiętny dzień 28 czerwca 1890 roku, lecz i o dalszej znacznie, której symbolicznem przypomnieniem jest duża tablica z białego marmuru, wmurowana w ścianę lewej nawy, której napis francuski, złotemi literami wyryty, głosi co następuje:

Les Polonais qui se sont réfugiés en France, ont fondé dans cette église, à perpetuité...
1) le 21 mai, deux messes basses et un service pour le répos des âmes du senateur Niemcewicz et du général Kniaziewicz...
4) le 21 octobre, une messe pour le répos de l’âme de Marie de Wurtemberg née Princesse Czartoryska,
5) le 26 novembre, une messe pour le répos des âmes d’Adam et de Céline Mickiewicz.


Tablica ta, wmurowana w r. 1856, znajduje się w najbliższem sąsiedztwie pięknego pomnika Niemcewicza i Kniaziewicza, pomnika, który śmiało można nazwać największą ozdobą tutejszego kościoła. Jest to nie zwykły nagrobek, lecz całkiem niepospolite dzieło sztuki, jako takie zaś, należy do najpiękniejszych pomysłów Wład. Oleszczyńskiego.
W dość głębokiej niszy, na niewysokiej podstawie, spoczywają dwie kamienne postacie starców, przykryte szerokimi, pięknie udrapowanymi płaszczami. Spoczywają obok siebie, a robią takie wrażenie, jakby leżeli w trumnach. Po prawej stronie, z obnażoną szablą na piersi, którą przyciska obu rękoma, leży jenerał Kniaziewicz, w jeneralskim mundurze wodza legionów, wyglądającym z pod płaszcza. Obok, po lewej stronie, widać sędziwą postać Niemcewicza, uśpioną snem wiecznym. Błogi uśmiech maluje się na twarzach obu starców... Pośrodku nich, w głowach, stoi skrzydlaty Anioł Stróż, przyodziany w długą, aż pod nogi spadającą szatę. Przystanął nad zmarłymi bohaterami­‑przyjaciółmi, a z cudownego ruchu błogosławiących rąk, które rozpostarł nad siwemi głowami żołnierza i poety, widać, że chciałby czuwać nad ich snem nieprzespanym, że tu przyszedł koić strudzonych długą walką żywota, że im niesie pocieszenie i nadzieję, z którą się nigdy nie rozstawali za życia. Nic piękniejszego zaś, jak wyraz twarzy tego zesłańca niebios, wyraz słodyczy i smutnej melancholii, rozlany na jego nieziemskiem obliczu!... U stóp Anioła, między śmiertelnemi posłaniami, na których spoczywają dwaj wielcy Wenedzi, na kamiennej poduszce leżą dwie tarcze z herbami Polski i Litwy; na ścianach zaś (na środkowej, której część zasłaniają wielkie skrzydła Anioła, i na dwóch bocznych), bielą się cztery wielkie tablice marmurowe, od góry do dołu zapełnione drobnemi literami: dwie środkowe mają napisy łacińskie, dwie boczne — polskie. Jedne, stylem lapidarnym rzymskim, sławią żywot Niemcewicza, drugie — Kniaziewicza. Z jakiemże wzruszeniem czyta się streszczenia tych dwóch plutarchowych żywotów! Jaki smutek wstępuje do duszy człowieka współczesnego, zarażonego dyletantyzm em i dekadentyzmem, kiedy pomyśli o przepaści, dzielącej jego pokolenie — pokolenie karłów fin de siècle — od pokolenia bohaterów, do którego należeli ci dwaj starcy. Jakże nasze nagrobkowe napisy będą niepodobne do tych! Tu każde słowo jest bohaterskim czynem lub poświęceniem, gdy tymczasem na naszych grobach... Któż z nas, »schyłkowców« zdobędzie się na taki żywot, jak Kniaziewicza, który najprzód, jako żołnierz, »pod Dubienką, pod Warszawa, pod Maciejowicami, odważnie walczył«... później zaś, po ostatnim rozbiorze, »pod sztandarami francuskimi, wiedzion geniuszem ojczyzny, służył«.

Za wojny Napoleońskiej 1798 pod Civita Castellana i pod Goëtą
Wsławiony
Czterdzieści chorągwi na nieprzyjacielu zdobytych
Wnieść tryumfalnie do Paryża za godnego przez wodza Championeta uznany
W bitwach pod Hochstadt i pod Hohenlinden
Dzielnie się sprawił.
Nieszczęsnej wyprawy 1812 odświeżając przodków zwycięzkie ślady
Pod Smoleńskiem, pod Możajskiem, pod Czerykowem, pod Woronowem,
Pod Wiazmą, pod Dąbrowną, nad rzeką Berezyną
Cnocie żołnierza i fortunie Napoleona nawet zachwianej wiernym się stawił
Pod koniec wojny Kommendorem Legii Honorowej mianowan
Po zgonie imię swoje na tryumfalnym łuku paryskim wykute i grobowiec na wygnaniu
Francyi zostawia
Piękny wzór cnoty, wytrwałości i miłości ojczyzny
Polsce przekazuje.
Urodzony w Assiten w Kurlandyi 4 maja 1762 r., zmarły w Paryżu d. 9 maja 1842 czeka zmartwychwstania w Chrystusie
Na cmentarzu Montmorenckim obok Niemcewicza pogrzebany
Tu przed ołtarzem Boga Miłosiernego
Na pomniku wdzięcznością i nakładem Polaków wzniesionym
Cześć odbiera.

W równie wielkim stylu był żywot J. U. Niemcewicza, który

W naprawie Rzeczypospolitej za przesławnego czteroletniego sejmu
Zapaśnik dzielny i szczęśliwy
Żołnierz 1794 nieulękły, ranny pod Maciejowicami i jeniec...
r. 1830 Senator
Poeta zawołany, mówca wyborny
Sławy przodków czciciel wierny
Dziejów ojczystych miłośnik i pisarz.
Urodzony w Skokach w województwie brzesko­‑litewskiem 16 lutego 1758 r.
Zmarły w Paryżu 21 maja 1841, czeka zmartwychwstania w Chrystusie i t. d. i t. d.

Kiedy się czyta powyższe napisy, doznaje się podobnych uczuć, jak te, z których Słowacki wyspowiadał się w Grobie Agamemnona: do głowy cisną się »myśli posępne i ciemne«, a usta szepcą mimowolnie: »Serce zasnęło, lecz śni. Jak mi smutno!« Przypatrując się tym dwóm wspaniałym starcom, których posągowe oblicza zdają się być wyrazem owej Juliuszowej »wielkiej tragedyi powagi i ciszy greckiej«, odgaduje się, jak piękne dusze ożywiały te marmurowe kształty, jak szlachetne i wzniosłe serca biły pod temi piersiami. W swoim plutarchowym Żywocie J. U. Niemcewicza, tak o tem mauzoleum pisze książę Adam Czartoryski: »Podróżujący Polak, przyjechawszy do Paryża, naglony ciekawością serca, poczuje obowiązek zwiedzić ten polski religijny i obywatelski monument; przy nim, modląc się, rozmyślać będzie o przeszłości swego kraju i o tych, co go nieszczęśliwym tylko znali, a nie wahali się przecież poświęcić mu zdrowia, majątku, zdolności, i co jego sprawy nie odstąpili aż do śmierci. Podobne rozmyślanie nad dwiema śpiącemi postaciami godnych dawnej chwały Polski szermierzów, będzie dla przybywających ziomków obroną przeciw zatrutym obcej stolicy zdaniom i zbytkom, i zachęceniem do cnót, któremi za życia jaśnieli ci, co we śnie spokojnym grobu zdają się czekać zmartwychwstania...«
Słowa te, skreślone piórem dostojnego przyjaciela Niemcewicza, pozostają w ścisłym związku z historyą tego pomnika, historyą, która, opowiedziana przez p. Gadona w jego cennym szkicu Z życia Polaków we Francyi, przedstawia się jak następuje. Gdy umarł Niemcewicz, Towarzystwo literackie, którego był wiceprezesem, nietylko zaprosiło Mickiewicza, ażeby na pisał żywot autora Śpiewów historycznych (od której to pracy Mickiewicz wymówił się później, tak, iż ją wziął na siebie ks. Ad. Czartoryski), ale zaczęto zbierać składkę na wzniesienie pomnika dla wielkiego obywatela i poety. Gdy umarł jen. Kniaziewicz, wydział historyczny zebrał składkę na ufundowanie wieczystego nabożeństwa w kościele w Montmorency za dusze dwóch patryarchów emigracyi... Niebawem składka na pomnik Niemcewicza, powiększona składkami na grobowiec Kniaziewicza, które to dwie składki postanowiono obrócić na jeden monument dla dwu przyjaciół, doszła pokaźnej sumy 18 tys. franków. Uchwalono, że pomnik stanie na cmentarzu, pod otwartem niebem, tuż przy starożytnym kościele Montmorenckim. W ostatniej chwili jednak, mer miejscowy, choć wogóle, jako dawny napoleonista, przychylnie usposobiony dla Polaków, sprzeciwił się przeniesieniu ciał z cmentarza pod kościół (do czego podobno skłoniły go osobiste niesnaski z radą parafialną), tak, iż musiano przystać na wzniesienie pomnika wewnątrz kościoła, a trumny zostawić w pierwotnych mogiłach.
Nie wiedziano wtedy, że z czasem stanie tu i drugi pomnik polski, godny sąsiadować z grobowcem Niemcewicza i Kniaziewicza, pomnik ks. Ad. Czartoryskiego. Gdy umarł książę, Towarzystwo historyczno­‑literackie postanowiło pamięć swego tyloletniego prezesa uwiecznić pomnikiem, a jednym z tych, co się najgoręcej zajęli tą sprawą, był dozgonny sprzymierzeniec zmarłego, jen. Wł. Zamoyski. Ogłoszono odezwę, wzywającą do składek, a te posypały się obficie... Pięknem było zakończenie odezwy. »Nam tu, w obcej gościnie, zaledwo dane jest imiona ich przekazać potomności. Zapisujemy je w tej myśli, pobożnie, przy grobach w kościele w Montmorency pod Paryżem, a wdzięczność i cześć dla mężów, jak Kniaziewicz, Niemcewicz, Mickiewicz, poświadczają skromne pomniki«. Jednym z takich »skromnych pomników« jest pomnik księcia Adama Czartoryskiego. Wmurowany w tylną ścianę prawej nawy bocznej, składa się z kamiennego ostrołuku w stylu gotyckim, uwieńczonego krzyżem i cierniową koroną. Wewnątrz ostrołuku, nad herbami, stoi bronzowe popiersie księcia (to samo, które zdobi kominek w głównej sali Biblioteki polskiej), a poniżej błyszczy się czarna marmurowa tablica, na której widnieje długi napis łaciński, złotemi literami wykuty: Adamo Principi Czartoryscio ex illustri Jagellonum stirpe anno MDCCLXX nato... C. a Societate Historico-Litteraria, anno 1869.
Położony na końcu miasta, prawie za miastem, a tem samem znacznie oddalony od kościoła, cmentarz w Montmorency, jako zaciszne ustronie, jest jednym z najpoetyczniejszych cmentarzów, jakie mi się widzieć zdarzyło. Wprawdzie chcąc się napawać jego smętną poezyą, lepiej jest niezaprzeczenie — skoro się jest zwolennikiem poezyi cmentarzy — przyjechać tu samemu, w którykolwiek inny dzień w roku, nie zaś 21&maja, kiedy się pomiędzy tymi grobami uwija paręset osób, ale trzeba tu być raz i w ten dzień dorocznej pielgrzymki, gdyż, bądź co bądź, nie jest to wrażenie pospolite, błądzić po francuskim cmentarzu, w którym całemi alejami ciągną się nagrobki z polskimi napisami, i ciągle słyszeć dźwięki ojczystej mowy, czuć się w licznem gronie ziomków. Ma to co prawda i swoje strony ujemne, bo gdzie się zbierze około dwustu osób, tam trudno o jednolity nastrój, lecz jest to konieczność nieunikniona. Trzeba się zamknąć w skorupie własnych myśli, a na tych, co flirtując np., nie dostrajają się do powagi tych polskich mogił i krzyżów, patrzeć, jeżeli nie z patetyczną »przebaczenia anielską pogardą«, to przynajmniej przez palce... Niestety, takich, co na tych pielgrzymkach więcej myślą o teraźniejszości, aniżeli o przeszłości (której powagi i smutku nie odczuwają często, ani rozumieją), jest znaczna większość: nie brak i takich nawet, co tę majówkę uważają za zwykłą majówkę, którą, jako taką, na leży sobie urozmaicić jakiemś przyjemnem rendez­‑vous z »rodaczką«, lub zrobieniem jakiej interesującej znajomości... Są i tacy, co się nudzą na tym cmentarzu, bo nieobznajomieni z naszą narodową przeszłością, nie wiedzą przeważnie, kto są ci, co tutaj spoczywają. Ta niewiadomość sprawia, że do nich te mogiły nic nie mówią, a przynajmniej nie mówią tyle, ile mówią do tych, co znają dzieje emigracyi... Jakże mało jest takich! Niestety, istnieją okoliczności łagodzące, zmniejszające winę tych, co nie są biegli w dziejach swego narodu...
Cokolwiekbądź, cmentarzyk jest cudowny. Położony na wzgórzu, okolony murem, tworzącym równy czworobok, ze starą, malowniczą bramą murowaną, którą się doń wchodzi z ulicy, gęsto zarosły drzewami, pełen topoli włoskich, cyprysów, mirtów i bluszczów, umajony mnóstwem kwiatów, róż lilij, rezedy i fiołków alpejskich, gęsto poprzerzynany wązkiemi ścieżkami, obfity w mnóstwo pięknych nagrobków, odznacza się on jakimś wdziękiem, tylko jemu samemu właściwym, wdziękiem, który nawet nie jest smutny: w dzień słoneczny, pogodny, chodząc po tym cmentarzu, prawie się nie ma wrażenia, że się stąpa po przybytku umarłych. »Wokoło i naprzeciw cmentarza — pisze pani Szeliga w swym barwnym artykule o Cmentarzu w Montmorency[1] — domy zamieszkałe, pełne ludzi, których to sąsiedztwo wiecznego odpoczynku nie zdaje się wcale zasmucać. To życie naokół zdaje się też udzielać pewnej wesołości cmentarzowi, kędy, jak do ogrodu, dziatwa na spacer przychodzi i śmiejącemi usteczkami sylabizuje napisy. Istotnie, nigdy mi się nie zdarzyło spotkać równie wesołego cmentarza. Róż, jaśminów, heliotropów, takie mnóstwo na każdej niemal mogile, że oko przynęcone kwieciem nie spostrzega krzyżów. Nad mogiłkami francuskiemi wznoszą się domki szklane, a w nich, jak w staroświeckich serwantkach, pełno cacek, począwszy od ślubnej z pomarańczowego kwiecia korony na aksamitnej czerwonej poduszce, a skończywszy na rzędach różnej wielkości porcelanowych aniołków i talerzyków alabastrowych, na których dwie ręce ściskają się przyjaźnie. Nie jest to zwyczaj estetyczny... zapewne, ale dla mnie przynajmniej — powiada pani Szeliga — wzruszający: odejmuje on śmierci pozór surowej grozy. Ci umarli, którym poznoszono wszystkie ich pamiątki, są tam jakby jeszcze między swoimi, w domu rodzinnym, i zapomina się, iż między nimi i nami ponad czarną otchłanią, tchnącą grobową stechlizną, unosi się anioł śmierci, któremu imię — tajemnica«. Tymczasem w powietrzu pełno ptasiego świegotu i woni kwiatów, a białe marmury pomników, skąpane w promieniach słońca, bielą się jakoś weselnie, nie pogrzebowo, przyczem stanowią cudowny kontrast kolorystyczny z ciemną zielenią cyprysów i bluszczów, oraz z turkusowym błękitem nieba. Chodzi się po tych alejach, czyta się napisy na grobach, a jakoś się nie myśli o śmierci...
Za to się myśli o tych, co tutaj spoczywają, a których groby noszą polskie napisy. Grobów tych jest legion, zwłaszcza w jednej alei, która się też nazywa Alée des Polonais.
Tu leży pod pięknym marmurowym grobowcem jen. Wład. Zamoyski, spoczywający wraz z Klaudyną Potocką, co była aniołem opiekuńczym Mickiewicza i Tarczyńskiego, oraz z Bron. Zaleskim, o którym powiada Kalinka, że »był to typ Polaka pokutującego, uwydatniony życiem, próbami, wewnętrznem usposobieniem, który całą swoją istotą, na jakie go stać było, płacił wciąż za dawne Polski grzechy: była to jakby jakaś szczytna strofa Krasińskiego, zamieniona w czyn i nie wiedząca zgoła o swojej biękności: złamany cierpieniem, ale w swym trudzie niezłomny; przywalony pracą, ale zawsze i każdemu do usług gotowy; znający doskonale wady swojego narodu i minionych pokoleń, i dzisiejsze, a kochający go z zapałem młodzieńczego serca; nienawidzący złego, a dla słabych i błądzących bez końca pobłażliwy; niespuszczający z oka potrzeb i trudności rzeczywistego życia, ale w duszy przechowujący nietknięty ideał polski, jako racyę, jako cel swego bytu na ziemi«.
Pod poblizką płytą spoczywa Zofia Węgierska, literatka, autorka słynnych w swoim czasie Kronik paryskich w Bibliotece Warszawskiej[2]. »Bez dostatecznych funduszów (pisze o niej Leon Kapliński, jeden z tych, co się szczycił jej przyjaźnią), tylko z piórem w ręku, pracą i wytrwałością wywalczyła sobie niezawisłość, zamiast korzystać z łask krewnych. Niczyjej łaski nie pragnęła. Zamiast opierać się na drugich, ta kobieta — młoda i piękna — z rzadką u nas i wyjątkową energią, wolała się oprzeć na sobie samej, by sobie samej wystarczyć. W końcu zaczęły się redakcye dobijać o jej artykuły. Płaciły źle. Ale klęski i przeciwności ani kłopoty codziennego życia nie złamały nigdy i nie ugięły tej hartownej i nieco hardej duszy, nie odjęły jej ani pewnej pogody, ani wrodzonej uprzejmości i wyrozumiałości dla drugich«.
Uprzejmość ta, połączona z serdecznością i dystynkcyą, przejawiała się zwłaszcza w stosunkach z tą szczupłą garstką duchów wybranych i zaufanych, stanowiących najbliższe kółeczko »pani Zofii«, a do których, oprócz Waleryana Kalinki (jeszcze z czasów krakowskich wielce z nią zaprzyjaźnionego) należeli: Julian Klaczko, Henryk Rodakowski, Feliks Wrotnowski[3], Leon Kapliński, Bronisław Zaleski, Eustachy Januszkiewicz. »W innem społeczeństwie — powiada Leon Kapliński — przy innych warunkach, osoba takiego wykształcenia i zdolności, jak Zofia Węgierska, tworzyłaby ognisko towarzyskiego życia, miałaby swój salon, swe otoczenie. Zofia Węgierska żyła zawsze samotnie i zaledwie kilku bliższych przyjaciół znało ten maleńki, powabny salonik przy ul. Laval, gdzie wszystko ładem, układem i smakiem odpowiadało estetycznemu poczuciu zawsze uprzejmej dla odwiedzających gospodyni. Tam niekiedy, w godzinach wieczornych, jedynie od pracy wolnych, wśród rycin mistrzów, wśród medalionów, szkiców, posążków i biustów, oplecionych pnącym się po ścianach bluszczem, uwydatniała się w rozmowach żywych i opowiadaniach lepsza połowa tego świetnego talentu, tej niezwykłej duszy, którą czytelnicy znali tylko z jednej strony...« Dziś spoczywa na cmentarzu w Montmorency, pod gładką płytą kamienną, którą podobnie, jak i ściany jej saloniku, »oplatają bluszcze«. W najbliższem sąsiedztwie spoczywają i niektórzy z jej najserdeczniejszych przyjaciół.
O kilka kroków np. bieli się bardzo piękny nagrobek alabastrowy, na granitowej podstawie, otoczonej balustradą z kutego bronzu, z napisem: Eustachy Januszkiewicz. Serdeczny przyjaciel Mickiewicza, a za czasów Kalinki i Klaczki wydawca Wiadomości polskich, »księgarz w odstawęe«, jak się sam zwykł nazywać, miał — w moich oczach — jedną wadę, bardzo ludzką zresztą: nie lubił Słowackiego, do którego, jako fanatyczny wielbiciel Mickiewicza, był uprzedzony. Poza tem był najzacniejszym, najszlachetniejszym człowiekiem, ale Słowackiemu, jako jeden z jego antagonistów, bardzo boleśnie nieraz dał się we znaki.
Uszedłszy kilkanaście kroków zaledwie, w tej samej alei, staje się przed skromnym nagrobkiem, tak zarośniętym bluszczem, że go wcale nie widać z pod grubej warstwy liści, a którego napisy — gdy się odgarnie bluszcze — świadczą, że to jest grób Adama Mickiewicza i jego rodziny. Sam pomnik w formie granitowego obelisku, spoczywajacego na szerszej podstawie, okolony żelazną baryerką, jest bardzo niepozorny: zdobi go tylko wspaniałe popiersie bronzowe Préaulta, które umieszczone w okrągłem wgłębieniu, w górnej części pomnika, przedstawia głowę umarłego poety, otoczoną wieńcem laurowym. Jest to rzeźba, robiona według maski pośmiertnej, co sprawia, że bolesny stygmat śmierci, wyciśnięty na tem zastygłem i wychudłem obliczu z zamkniętemi oczyma, nie przyczynia się do spotęgowania wrażenia: ostatecznie jest to Mickiewicz­‑trup, za czem idzie, że rzeźba ta, jakkolwiek wspaniała i pełna wyrazu, jako dzieło sztuki, raczej przygnębia swym widokiem, aniżeli nastraja podniośle. Jest to martwa już, bezduszna, przedzgonnemi cierpieniami zmieniona twarz człowieka, co umarł przed chwilą, a patrząc na tę w tył przechyloną głowę, snadź bezwładnie opadłą na poduszki, ma się to przykre uczucie, że się patrzy na maskę pośmiertną. Kiedy się stoi nad grobem twórcy Dziadów, chciałoby się mieć przypomnienie Mickiewicza­‑wieszcza, natchnionemi oczyma poglądającego w niebo, takiego, jakim musiał być, gdy pisał Improwizacyę Konrada... Ale jest jeszcze druga okoliczność, osłabiająca to wrażenie, jakiego się doznaje, stojąc przy tym pomniku: oto Mickiewicz już nie spoczywa pod nim; spoczywa jego żona, Celina, spoczywa Aleksander Mickiewicz, spoczywa dwoje wnucząt, Adaś i Celinka, ale on sam przeniósł się na Wawel, gdzie leży między królami, obok księcia Józefa i Kościuszki.
Gdym się zatrzymał nad tym grobem, przypomniał mi się ów dzień, w którym byłem świadkiem uroczystości przewiezienia zwłok poety. Takich dni ma się niewiele w życiu! To też nie zapomnę onej chwili, gdy tu, na tym cmentarzu, w głównej alei naprzeciw bramy (z powodu trudnego przystępu do samego grobu Mickiewiczów), na czarnych tragach stała podwójnie wielka trumna poety; dokoła tej trumny zaś, nakrytej kirem i wieńcami, cisnął się zwarty tłum kilkuset osób, jedna zbita masa obnażonych głów męzkich i pstrych kapeluszy kobiecych. Dzień był pogodny, słoneczny, bez wiatru, a nad głowami tłumu, nad którym mieniło się mnóstwo rozpiętych parasolek damskich, panowała taka cisza, że wielu z pewnością, jak ja, słyszało bicie własnego serca... Szczęśliwym trafem udało mi się dostać miejsce przy samej trumnie, tak, iż napierany z tyłu, piersiami niemal dotykałem się żałobnego całunu, a oddychając, wciągałem zapach świeżych kwiatów, rzuconych na płaskie wieko. Głęboko wzruszony myślą, że trumna, której byłem tak blizko, zawiera śmiertelne szczątki tego, co stworzył Pana Tadeusza i Dziady, wpatrywałem się w Renana, który, we fraku, stojąc na drewnianym stołku w braku mównicy, głosem cichym i dławionym w zruszeniem, czytał swą przepyszną mowę. Czytał z kartki, która mu drżała w palcach, a że wszyscy tamowali oddech w piersiach, ażeby nie uronić jednego słowa z ust autora Początków Chrześcijaństwa, więc i ja, który stałem nie dalej, jak o trzy kroki od mówcy, nie mogłem się skarżyć na niedostyszenie czegokolwiek. On tymczasem, górując nad całem zgromadzeniem, zwrócony w stronę trumny, w której głowach stał Asnyk, Koziebrodzki, Wł. Mickiewicz i wielu innych, żegnał Mickiewicza, jako profesora Collège de France, jako swego grand et illustre collègue:
— Dziękuję wam w imieniu Collège de France — mówił — za to, że pozwoliliście nam przyłączyć się do waszej uroczystości, podjętej w szlachetnym zamiarze oddania ojczyźnie szczątków wielkiego człowieka, którego Polska nam pożyczyła i którego dzisiaj nam odbiera. I słusznie czyni! Nasze kolegium bowiem, założone w celu badania natury i wyjaśniania za pomocą języków i literatur wolnego geniuszu ludów, jest niby wspólną areną duchów, gdzie wszyscy się spotykają. Ciała do nas nie należą. Zabierzcie więc te drogie szczątki, które niegdyś ożywiał geniusz. Adam Mickiewicz i tak nie opuszcza nas cały. Pozostanie z nami jego umysł, jego wspomnienie. Nasze stare sale zachowują oddalone echo jego głosu... Obwiniono go, że wyszedł z zakreślonego programu. O, jakże trudno utrzymać się w ograniczonym zakresie, gdy jesteśmy upojeni nieskończonością! Dumni jesteśmy z niego, z takiego, jakim był ze swemi śmiałemi proroctwami, ze swem wezbranem natchnieniem, ze szlachetnemi złudzeniami wieszcza... Z gościnnej ziemi, w której spoczywał przez 35 lat, przeniesiecie go do waszego Saint‑Dénis, do tych grobów na Wawelu, gdzie spoczywają wasi królowie... Obok tych, którzy walczyli mieczem, złożycie natchnionego poetę, który znalazł wyraz dla waszego geniuszu, dla wszystkiego, co was unosi i pociesza... Dajecie światu wielką lekcyę narodowego idealizmu, obwieszczacie, że naród jest istotą duchową, że posiada duszę, która się nie da ujarzmić za pomocą środków, ujarzmiających ciało. Wielki i sławny towarzyszu! Z królewskiego grobu, jaki Ci zgotowało uwielbienie rodaków, wspominaj Francyę, która nie zapomina nigdy i to, co raz pokochała, kocha zawsze. Czemu przyklaskiwała w twych słowach, przyklaskiwać będzie... Idź, drogi cieniu, do chwały, którą sobie zasłużyłeś; powracaj, wśród hołdu ludów, na łono tej ojczyzny, którą tak ukochałeś...
Była to najpiękniejsza mowa, jaką wygłoszono na tym pogrzebie, wrażenie zaś, jakie wywarła na słuchaczach, było tak głębokie i podniosłe, że zatarło wspomnienie innych mów, nawet mowy księcia Władysława Czartoryskiego, który przemawiał jako prezes Towarzystwa historyczno­‑literackiego...
Dziś, kiedy to piszę, upłynęło od owej chwili lat siedm, a w ciągu tego krótkiego przeciągu czasu iluż ubyło z tych, co swą obecnością uświetniali ten pamiętny pogrzeb! Umarł Renan, umarł książę Wł. Czartoryski, umarł Asnyk, umarł Koziebrodzki, umarła Anna Bilińska. Widzę ich, jak otaczali trumnę Mickiewicza, jak szli za nią, gdy orszak ciągnął ku kościołowi, a teraz i oni już odeszli w krainę cieniów, a ci, co zostali, o ileż są mniejsi od nich!...
Tuż obok grobu Mickiewicza, na prawo, spoczywają Niemcewicz i Kniaziewicz, a nieopodal znajduje się grób Hipolita Błotnickiego, pierwszego nauczyciela i serdecznego przyjaciela Juliusza Słowackiego. W tejże alei znajdują się groby jen. Dembińskiego, Karola Sienkiewicza, Stanisława Barzykowskiego, Ant. Oleszczyńskiego i wielu innych...
Na końcu cmentarza, w bocznej alei, ciągnącej się pod murem cmentarnym, znajduje się piękny nagrobek z kararyjskiego marmuru, otoczony kwiatami i bluszczem, a poetyczny przez to, że na jego bocznej ścianie widnieje strofa Zygmunta Krasińskiego:

Jeszcze kielich mojej doli
Wiele kropel ma:
Muszę cierpieć, pić powoli,
Wypić aż do dna.

Skąd się tu wziął ten wiersz autora Przedświtu? Na to pytanie odpowiada napis na przedniej ścianie pomnika: Delfina Potocka. A więc i ona tu? Nie na Pére Lachaise? nie w blizkiem sąsiedztwie Chopina, który, konając, jeszcze pragnął słuchać jej śpiewu? Widocznie, że takie było jej życzenie, że chciała być pochowaną w Montmorency. Należy przypuszczać, że gdyby nie jej wola, byłaby pochowaną gdzieindziej, najprawdopodobniej w którym z grobów rodzinnych na Podolu. A jednak jest pogrzebana tutaj, gdzie mogiła jej — jedna z najpiękniejszych na całym cmentarzu — poetyczniejszą jest, jako grób Beatriczy Krasińskiego, aniżeliby nią była na jakimkolwiek innym cmentarzu. Bo kto był Beatriczą twórcy Przedświtu, kto się uważał za jego Muzę, tego mogiła powinna znajdować się tutaj.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po obejrzeniu grobów, na czem zwykle schodzi do południa, uczestnicy pielgrzymki, uważając, że już spełnili, co im nakazywało ich polskie sumienie, zwykle dzielą się na dwa obozy: jedni spieszą na dworzec kolei żelaznej, ażeby pierwszym odchodzącym pociągiem wrócić do Paryża, do codziennych zajęć, a przedewszystkiem na śniadanie; drudzy zaś, rozporządzający większą ilością swobodnego czasu, zmierzają do miasta, w stronę rynku, do sławnej restauracyi Pod białym koniem. Tam posiliwszy się, idą do poblizkiego lasu, a najczęściej idą gromadami po kilkanaście osób. Ponieważ wino Pod białym koniem jest dobre i niedrogie, więc i humory ożywiają się, rośnie animusz i fantazya, zawierają się znajomości. Natura zbliża ludzi do siebie, a cóż dopiero, jeśli nią jest taki las, jak w Montmorency! Zapomina się w nim, że się jest na obczyźnie, a nie trudno mieć złudzenie, że się chodzi po lesie litewskim. Przynajmniej Niemcewicz i Kniaziewicz byli tego zdania o nim: przypominał im kraj, zwłaszcza górzyste i zalesione okolice Wilna.
Mógłby im także przypominać Pana Tadeusza, którego przecież musieli czytać obydwaj, a o którym tu się myśli mimowoli, zwłaszcza o Umizgach z księgi trzeciej, gdzie goście soplicowscy

z hucznego śniadania 
Wyszli na uroczysty obrzęd grzybobrania.

Bo i do tego lasu, w dniu 21 maja, zwykle przychodzi się po śniadaniu, a że i tu nie brak grzybów, więc towarzystwo zabawia się grzybobraniem, przyczem nie obchodzi się bez scen w rodzaju »umizgów« Tadeusza i Telimeny w t. z. świątyni dumania, bo i w tym lesie, jak w soplicowskim, nie brak mrówek...
W ten sposób przepędza się resztę dnia, do którego przedpołudniowy prolog był tak poważny: zaczęło się od grobów i wspomnień o ludziach wielkich, co legli w tych smutnych, w obcej ziemi wykopanych mogiłach, a kończy się na wesołej majówce, podczas której chętnie zapomina się o nieboszczykach, a rozgląda się za żywymi. Do ogólnego ożywienia i podochocenia ogromnie przyczynia się okoliczność, że się jest miedzy swoimi, że się ze wszystkimi mówi po polsku, co na ziemi francuskiej ma podwójny urok. Wszystko to, razem wzięte, sprawia, że po lesie rozlegają się wesołe śmiechy i chichoty, że się sypią dowcipy i żarty, że w końcu przychodzi kolej na warszawskie anegdoty i dykteryjki, a po nich — na wesołe piosnki i pieśni, śpiewane chórem lub solo.
Widocznie, że i w życiu dzieje się tak samo, jak w owej Sonacie Beethovena, w której bezpośrednio po patetycznym marszu żałobnym sulla morte d’un heroe następuje swawolne Scherzo...






  1. Świat (krakowski) z r. 1890 (numer Mickiewiczowski).
  2. »W roku 1857 (pisze Stanisław Tarnowski na str. 57 swej pięknej książki o Waleryanie Kalince), w dodatku do Czasu ogłosił Kalinka pod pseudonimem Bronisława Kamieńskiego artykuł historyczny p. t. Negocyacye ze Szwecyą o pokój 16511653«. Rodzi się pytanie: dlaczego Kalinka obrał sobie taki właśnie pseudonim, nie inny? czemu to nazwisko właśnie i to imię nęciły go specyalnie? Zdawałoby się, że gdzie chodzi o człowieka tak ascetycznej powagi jak Kalinka, tam przypominanie francuskiego cherchez la femme jest nie na miejscu. A jednak, w tym razie wyjątkowo, jedynie to przysłowie może dać klucz do rozwiązania zagadki, bo wybór pseudonimu — nad którego psychologiczną genezą nie zatrzymał się prof. Tarnowski — pozostawał w najściślejszym związku z panią Węgierską. Pani Węgierska bowiem, Kamieńska z domu, jako córka Ludwika Kamieńskiego, tłómacza Tassa i Pope’a, wydała w r. 1852 kilka powiastek dla dzieci, jak Marynka czarownica, Staś i Jadwisia etc. etc., nie pod swojem własnem, ale pod przybranem nazwiskiem Bronisławy Kamieńskiej.
  3. Zob. Żywot Feliksa Wrotnowskiego przez Br. Zaleskiego w Rocznikach Tow. hist. lit. »Lubiący dawniej towarzystwo i dla dowcipu i łatwości w rozmowie z radością wszędzie witany, coraz mniej osób widywać i dni coraz samotniej przepędzać zaczął. Widywano go tylko częściej w bluszczem ubranym saloniku pani Węgierskiej, gdzie zawsze najmilszym był gościem«.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Hoesick.