Wykolejeniec/Część V/Rozdział trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ TRZECI

Po odjeździe Lingarda samotność i milczenie otoczyły Willemsa: okrutna samotność człowieka opuszczonego przez wszystkich, pełne wyrzutu milczenie, które towarzyszy wykolejeńcowi odepchniętemu przez społeczeństwo; milczenie nie zmącone najlżejszym szeptem nadziei; głuche, nieprzeparte milczenie chłonące bez echa jęki żalu i buntownicze okrzyki. Gorzki spokój opuszczonych polanek ogarnął serce Willemsa, w którem już nic żyć nie mogło prócz wspomnień nienawistnej przeszłości. Nie odczuwał wyrzutów sumienia. Nie było miejsca na skruchę w duszy człowieka owładniętego silnem poczuciem swej indywidualności, jej pragnień i jej praw; owładniętego niewzruszonem przekonaniem o doniosłem znaczeniu swej osoby, znaczeniu które było dlań tak oczywiste i bezsprzeczne, że wszystkim pragnieniom Willemsa, wszystkim jego wysiłkom i jego błędom nadawało dostojeństwo nieuniknionych wyroków losu.
Płynęły dni. Płynęły nieznacznie, niepostrzeżenie wśród mijających szybko jaskrawych wschodów słońca, wśród krótkotrwałej zorzy łagodnych zachodów, wśród miażdżącego ucisku bezchmurnych godzin południa. Ile dni minęło? Dwa — trzy — czy też więcej? Nie wiedział. Odkąd Lingard odjechał, zdawało się Willemsowi że czas upływa wśród głębokiej ciemności. Zapanowała w nim noc. Wszystko znikło mu z oczu. Błądził naoślep po opustoszałych dziedzińcach, wśród pustych domostw, które tkwiły wysoko na palach i spoglądały nieprzyjaźnie na niego, białego przybysza, człowieka z innych stron świata; spoglądały wrogo i niemo, pełne wspomnień o życiu malajskiem, wspomnień błąkających się między butwiejącemi ścianami. Potykał się o zczerniałe głownie wygasłych ognisk, wzniecając czarny, lotny pył zimnego popiołu, który płynął kłębami z powiewem i osiadał na młodej trawie strzelającej z twardego gruntu wśród cienistych drzew. Chodził bezustanku, nie zatrzymując się wcale; zataczał coraz dalsze koła, wędrował krętemi ścieżkami, które nigdzie nie prowadziły; parł naprzód strudzony z zastygłą w rozpaczy twarzą, a w jego znękanym mózgu wrzały myśli — niespokojne, posępne, splątane, przejmujące chłodem, ohydne i jadowite, jak kłąb wężów.
Chmurny wzrok Aissy i kaprawe oczy starej Malajki śledziły wychudłą, chwiejną postać włóczącą się bezustanku wzdłuż płotów, między domami, wśród dzikiej bujności nadrzecznego gąszczu. Te trzy ludzkie stworzenia, opuszczone przez wszystkich, były jak rozbitkowie, których odpływ gniewnego morza osadził na niepewnym, śliskim skalnym występie; rozbitkowie co nasłuchują odległych ryków oceanu, żyją w męce pod groźbą jego powrotu, pod beznadziejnym uciskiem straszliwego osamotnienia — wśród burzy namiętności, żalów, wstrętu, rozpaczy. Tchnienie nawałnicy rzuciło tam dwoje ludzi ograbionych ze wszystkiego — nawet z rezygnacji. Trzecia ludzka istota — znękany wiekiem świadek ich walk i tortur — z właściwą sobie tępotą przyjmowała rzeczywistość: utratę młodości i sił, bezużyteczną starość, ostatnią ciężką służbę; odtrącenie przez swego wodza, swych bliskich, którzy postanowili aby przeżyła jałową resztkę kołaczącego się w niej życia między dwojgiem tych niezrozumiałych, posępnych wykolejeńców — jako zgrzybiała, obojętna, bierna towarzyszka ich klęski.
Willems obracał oczy ku rzece niby więzień, który wpatruje się w drzwi celi. Jeśli jest jeszcze dla niego ratunek, przyjdzie od rzeki, przez rzekę. Całemi godzinami stał nieraz w słońcu, a morska bryza, sunąc po pustej Pantai, trzepotała jego podartem odzieniem; ostra słona bryza, pod którą wstrząsał się nieraz wśród zalewu spiekoty. Patrzył na brunatną, roziskrzoną pustkę wody, płynącej nieustannie, swobodnie u jego stóp wśród cichego, chłodnego szemrania. Zdawało się że tu jest kraniec świata. Lasy na drugim brzegu wyglądały niedosiężnie, zagadkowo, niedościgłe jak gwiazdy na niebie i równie obojętne. W górze i w dole rzeki las po stronie Willemsa schodził ku wodzie zwartą mnogością wyniosłych drzew, piętrzących się pokręconemi gałęźmi rozpostartemi szeroko nad gęstem poszyciem; wielkich, krzepkich drzew, które wyglądały posępnie i surowo, nieżyczliwe w swej obojętności, niby wrogi tłum bezlitosnych olbrzymów cisnących się w milczeniu dokoła Willemsa aby patrzeć na powolną jego agonję.
Był samotny, bezsilny, zdruzgotany. Myślał o ucieczce — o tem że musi coś przedsięwziąć. Ale co? Trzebaby zbudować tratwę! Wyobrażał sobie że pracuje nad tem gorączkowo, rozpaczliwie, że ścina drzewa, związuje pnie, a potem płynie z prądem w dół rzeki, przez morze, do cieśnin. Tam są okręty, pomoc, biali. Ludzie tacy jak on. Dobrzy ludzie, którzy go wyratują, zabiorą hen daleko — gdzie są domy, i handel, i jeszcze inni ludzie co potrafią go zrozumieć, ocenić jego zdolności; gdzie jest przyzwoite pożywienie; gdzie są pieniądze, łóżka, noże, widelce, powozy, orkiestry, chłodzące napoje, kościoły pełne dostatnio ubranych, modlących się ludzi. On także będzie się modlił. Tam daleko jest cywilizowany kraj, gdzie będzie mógł siedzieć w fotelu, jeść śniadanie na białym obrusie, witać skinieniem głowy kolegów, dobrych kolegów, gdzie stanie się popularny — jak zawsze; gdzie będzie człowiekiem cnotliwym, poprawnym, zajmie się interesami, będzie pobierać pensję, palić cygara, kupować różne rzeczy w sklepach — nosić trzewiki... gdzie osiągnie szczęście, wolność, majątek. O Boże! I czego na to trzeba? Ściąć kilka drzew. Nie! Jedno drzewo wystarczy. Słyszał że robią czółna, wypalając środek pnia. Tak! Jedno drzewo wystarczy. Trzeba ściąć jedno drzewo... Rzucał się naprzód i stawał jak wryty. Miał tylko scyzoryk.
Wówczas osuwał się na ziemię obok rzeki. Był zmęczony, wyczerpany, jakby już zbudował tę tratwę, dokonał podróży, zdobył majątek. Oczy jego stawały się szkliste, te oczy wpatrzone beznadziejnie w przybierającą Pantai; wielkie kłody i wyrwane z korzeniami drzewa sunęły w blasku środkowym nurtem — długi korowód czarnych, nierównych plam. Mógłby popłynąć i puścić się z prądem na jednem z tych drzew. Uciec! Uciec byle jak! Za wszelką cenę! Mógłby przywiązać się do uschłych gałęzi. Szarpała go żądza ucieczki, szarpała go trwoga; brak odwagi uciskał mu serce. Obracał się plecami do góry, głowę wspierał na ramionach. Zjawiały się straszliwe wizje — to bezchmurnych widnokręgów, gdzie błękit nieba stykał się z błękitem morza, to znów okrągłej, gorejącej pustki, po której martwy człowiek, uwiązany do martwego drzewa, płynął bez końca, wznosząc się i opadając na połyskliwych falach cieśnin. Nie było tam statków. Tylko śmierć. Rzeka prowadziła do śmierci.
Willems siadał na ziemi z głośnym jękiem.
Tak, do śmierci. I poco umierać? Lepsza samotność, lepsze beznadziejne, samotne wyczekiwanie. Samotność! Nie! nie był sam, śmierć patrzyła na niego zewsząd, z zarośli, z chmur — słyszał jak mówiła do niego w szmerze rzeki; wypełniała sobą przestrzeń, dotykała mu serca, dotykała mózgu chłodną ręką. Nic innego nie widział, nie mógł myśleć o niczem innem. Widział ją — niezawodną śmierć — wszędzie. Widział ją tak blisko, że ciągle chciał ją odepchnąć rękami. Zatruwała wszystko na co patrzył, co robił: nędzną strawę którą jadł, błotnistą wodę którą pił; nadawała przerażający wygląd wschodom i zachodom słońca, jasności gorącego południa, chłodnym cieniom wieczoru. Dostrzegał straszliwą jej postać wśród wielkich drzew, w sieci pnączy, w fantastycznych zarysach liści, wielkich, powycinanych liści, które wyglądały jak olbrzymie ręce z szerokiemi dłońmi, ze sztywnemi palcami, wyciągającemi się aby go schwytać; jak ręce o łagodnych ruchach, lub ręce straszliwie nieruchome, czujne, czekające na sposobność aby go pojmać, objąć, zdławić, trzymać póki nie umrze: ręce które będą go trzymać i po śmierci, które nie wypuszczą go nigdy, które przylgną do jego ciała nazawsze, póki nie zczeźnie, póki nie przepadnie w ich uporczywym, zażartym uścisku.
A przecież świat pełen był życia. Wszystkie rzeczy, wszyscy ludzie, których znał, istnieli, poruszali się, oddychali; widział ich w dalekiej perspektywie, w zmniejszeniu, wyraźnych, upragnionych, niedosiężnych... na zawsze przepadłych. Naokoło szalał nieustannie bezgłośny wir tropikalnego życia. Po śmierci Willemsa wszystko to pozostanie! Pożądał gwałtownie wrażeń; pragnął chwytać, obejmować coś materjalnego, pragnął dotykać, czepiać się wszystkiego naokół, coś trzymać, obracać w rękach, chłonąć wzrokiem. Wszystko to pozostanie — przez lata, przez wieki, nazawsze. Wszystko to przetrwa jego nędzną śmierć, będzie istniało w radosnem słońcu, będzie oddychało chłodem pogodnych nocy. I poco? Przecież on będzie już martwy. Będzie leżał wyciągnięty na ciepłej, wilgotnej ziemi, nic nie widząc, nic nie czując, nic nie wiedząc; będzie leżał sztywny, bierny, gnijąc powoli; a nad nim, pod nim, wewnątrz niego wyroi się nieskończone mrowie skrzętnych owadów, uwijających się bez przeszkody, mrowie malutkich błyszczących potworów odrażającego kształtu — zaopatrzonych w rogi, w szpony, w szczypce — wyroi się potokami, rzuci się nań, walcząc zawzięcie o jego zwłoki, i będzie się roiło, uporczywe, okrutne, żarłoczne, póki z Willemsa nie zostanie nic oprócz połysku kości bielejących w wysokiej trawie; w trawie, która strzeli pierzastemi kitami z pomiędzy nagich, wygładzonych żeber. Oto jedyny ślad jaki pozostawi po sobie; nikt nie poczuje jego braku; nikt go nie będzie pamiętał.
Głupstwo! To niemożliwe. Są przecież sposoby aby się stąd wydostać. Ktoś się zjawi. Zjawią się jakieś ludzkie istoty. Będzie do nich mówił, będzie błagał — użyje siły aby wymusić na nich pomoc. Poczuł się silny; bardzo silny. Zmusi je... Zniechęcenie, przekonanie o błahości tych nadziei powracało, ściskając mu serce ostrym bólem. I znów rozpoczynał bezcelową wędrówkę. Chodził do upadłego, nie mogąc fizycznym trudem zagłuszyć zgryzoty. Nie było wypoczynku, nie było spokoju na ogołoconej ziemi jego więzienia. Nie było ulgi, chyba w mrocznem wytchnieniu snu, głuchego snu bez żadnych zwidzeń; snu który spadał ciężki, brutalny, jak zadający śmierć ołów. Zapomnieć w unicestwiającym śnie, wśród blasku dnia zapaść naoślep w noc zatraty, była to dla Willemsa jedyna, rzadka ulga wtem życiu, którego nie miał odwagi ani znieść, ani zakończyć.
Żył i walczył z nieuchwytnemi majakami swych myśli pod wzrokiem milczącej Aissy. Dzieliła jego mękę wśród dotkliwego zdziwienia, wśród bolesnej tęsknoty, zrozpaczona, niezdolna zrozumieć przyczyny jego gniewu i wstrętu; nienawiści jego spojrzeń, tajemnicy jego milczenia, groźby nielicznych słów, rzucanych w języku białych ludzi, rzucanych z wściekłością, z pogardą, z jawnem pragnieniem aby ją zranić — ją, która oddała siebie, swe życie, wszystko co dać mogła — temu białemu; ją, która pragnęła wskazać mu drogę do prawdziwej wielkości, która usiłowała mu pomóc, przejęta kobiecem marzeniem o uczuciu wiecznem, trwałem, niezmiennem.
Odkąd Aissa zetknęła się przelotnie z białymi w chwili dawnej klęski, która unicestwiła jej dawne życie — pozostało jej imponujące wrażenie nieodpartej potęgi, okrutnej siły. I oto spotkała męża z tej zwycięskiej rasy, męża posiadającego wszystkie jej zalety. Każdy biały jest taki sam. Ale w sercu tego mężczyzny gorzał gniew na jego własnych rodaków — i gorzało pożądanie jej ciała. Upoiło ją to nadzieją wielkich rzeczy, zrodzoną z dumy i tkliwego poczucia własnego wpływu. Lęk i zdziwienie zagościły w niej przelotnie wobec jego wahań, jego oporu, jego kompromisów; lecz z kobiecą wiarą w trwałość uczuć, w nieodparty swój czar, pchała go naprzód pełna nadziei, ufając ślepo przyszłości; była pewna że osiągnie u jego boku gorące pragnienie swego życia, jeśli tylko zdoła go pociągnąć tak daleko, iż nie będzie mógł już się cofnąć. Nie wiedziała nic o jego — tak wzniosłych — ideałach, nie umiała ich sobie przedstawić. Wyobraziła sobie że ten mężczyzna jest wojownikiem i wodzem, że gotów jest do walki, do gwałtów, do zdrady własnego plemienia — dla niej. Cóż naturalniejszego? Czyż nie jest mężem wielkim i silnym?
Każde z tych dwojga — otoczone nieprzeniknionym murem swych dążeń — było beznadziejnie samotne, niezdolne ujrzeć się nawzajem, niezdolne się porozumieć; każde z nich stanowiło ośrodek różnych, odległych od siebie horyzontów; każde stało na innej ziemi, pod innem niebem. Ona pamiętała jego słowa, jego oczy, jego drżące usta, jego wyciągnięte ręce; pamiętała wielką, bezgraniczną słodycz swego poddania, ten początek swojej władzy, która miała trwać aż do śmierci. On pamiętał bulwary i składy towarów, podniecające życie wśród wiru srebrnych monet; wspaniałe emocje pościgu za pieniędzmi; liczne swoje zdobycze, utracone możliwości bogactwa i wynikającej stąd chwały. Ona była ofiarą swego serca, swej kobiecej wiary że niema na świecie nic poza miłością — tem wiecznem uczuciem. On był ofiarą swych dziwacznych zasad, swego wstrzemięźliwego życia, ślepej wiary w siebie, uroczystej czci dla bezgranicznego swego nieuctwa.
W chwili bezczynności Willemsa, wahania, upadku ducha, zjawiła się ta kobieta — to wstrętne stworzenie — i dotknięciem ręki zniszczyła jego przyszłość, jego godność mądrego, cywilizowanego człowieka; zbudziła w jego piersi haniebne porywy, które pchnęły go do tego co zrobił i do nędznego końca w dzikiej pustce; ona jest przyczyną, że ludzie zapomną o nim lub będą go wspominali z nienawiścią, ze wzgardą. Willems nie śmiał patrzeć na Aissę, bo ilekroć na nią spojrzał, zdawało mu się że dotyka myślą grzechu — że grzech wyciąga ku niemu rękę. Aissa patrzyła tylko na Willemsa, na nic innego patrzeć nie mogła. Cóż poza nim było na świecie? Śledziła go lękliwym wzrokiem — zawsze wyczekującym, cierpliwym, błagalnym. W oczach jej malowało się zdziwienie i rozpacz zwierzęcia, które nie zna nic prócz cierpienia; rozpacz prymitywnej duszy, która zna ból ale nie zna nadziei; która nie może znaleźć ucieczki przed życiem w złudnem przekonaniu o swej godności, o wzniosłem istnieniu po śmierci; rozpacz duszy, dla której niema niebiańskiej pociechy płynącej z wiary w boskie źródło swego losu.
W ciągu pierwszych trzech dni po odjeździe Lingarda Willems wcale do Aissy nie mówił. Wolała jego milczenie od dźwięku znienawidzonych, niezrozumiałych słów, któremi zasypywał ją dziko, gwałtownie, przerzucając się nagle do zupełnej apatji. W ciągu tych trzech dni nie odchodził prawie od rzeki, jakby na jej błotnistym brzegu czuł się bliżej wolności. Zostawał tam długo, aż do zachodu słońca; patrzył na złoty żar przemieniający się wśród posępnych obłoków w jaskrawy rumieniec, niby w bryzg ciepłej krwi. Wydawało mu się to złowróżbną, okropną zapowiedzią gwałtownej śmierci, która zewsząd dawała mu znaki — nawet z nieba.
Pewnego wieczoru został na brzegu długi czas po zachodzie słońca, nie zważając na nocną mgłę co go spowiła i przylgnęła doń jak mokry całun. Oprzytomniał pod wpływem lekkiego dreszczu i ruszył dziedzińcem ku domowi. Aissa podniosła się od ognia błyskającego czerwono przez dym, który się gromadził i gęstniał pod konarami wielkiego drzewa. Podeszła z boku do Willemsa, gdy się znalazł u kładki. Widział że przystanęła by puścić go przodem. W ciemności postać jej wyglądała jak widmo kobiety ze splecionemi rękoma wyciągniętemi w błagalnym geście. Stanął i nie mógł się powstrzymać aby na nią nie spojrzeć. Posępny wdzięk jej postaci, jej członki, jej rysy — wszystko było niewyraźne i mgliste prócz oczu połyskujących w słabem świetle gwiazd. Odwrócił od niej głowę i ruszył dalej. Czuł za sobą kroki na uginających się deskach pomostu, ale szedł wciąż, nie odwracając głowy. Wiedział, czego ona chce. Chciała wejść za nim do izby. Wzdrygnął się na myśl, coby mogło się stać w nieprzeniknionej ciemności tego domu, gdyby pozostali sam na sam — choćby przez chwilę. Przystanął na progu i usłyszał ją mówiącą —
— Wpuść mię. Skąd ten gniew? Skąd to milczenie?... Pozwól mi czuwać... u twego boku. Przecież czuwałam wiernie. Czy stało ci się kiedy co złego, gdy przy mnie zamknąłeś oczy?... Czekałam... czekałam na twój uśmiech, na twoje słowo... Nie mogę już czekać dłużej... Spójrz na mnie... przemów do mnie. Czy zły duch w ciebie wstąpił? Zły duch, który pożarł twą odwagę i twoją miłość? Pozwól mi siebie dotknąć. Zapomnij o wszystkiem... O wszystkiem. Zapomnij o złych sercach, o gniewnych twarzach... i pamiętaj tylko dzień kiedy przyszłam do ciebie... do ciebie! O moje serce! O moje życie!
Błagalny smutek jej wezwania napełnił przestrzeń drżeniem cichych słów, które wniosły czułość i łzy do wielkiego spokoju uśpionego świata. Naokoło nich lasy, polanki, rzeka nakryta milczącą zasłoną nocy, rzekłbyś obudziły się i chłonęły z cichą uwagą słowa Aissy. Gdy jej głos zamarł w stłumionem westchnieniu, wszystko dokoła było wciąż zasłuchane; i nic się nie poruszało wśród bezkształtnych cieni prócz niezliczonych robaczków świętojańskich, które świeciły zmiennemi rojami, sunęły parami lub wędrowały jak samotne punkciki — jak połyskliwy, rozproszony gwiezdny pył.
Willems odwrócił się zwolna, niechętnie, jakby ulegając przemożnej sile. Aissa ukryła twarz w rękach; patrzył nad jej schyloną głową w posępną wspaniałość nocy. Była to jedna z tych nocy dających poczucie nieogarnionej przestrzeni, kiedy niebo wydaje się wyższe, kiedy przelotne powiewy ciepłego wiatru rzekłbyś przynoszą ciche szepty z poza gwiazd. W powietrzu pełno było słodkich woni, czarodziejskich, przenikliwych, namiętnych jak poryw miłości. Willems patrzył w rozległy mrok przesycony tchnieniem życia, tajemnicą istnienia, odrodzoną, płodną, niezniszczalną — i poczuł lęk przed swą samotnością, samotnością ciała, samotnością duszy w obliczu tej nieświadomej, zażartej walki, tej wyniosłej obojętności, tej bezlitosnej, tajemniczej woli przedłużającej w nieskończoność walkę i śmierć w pochodzie stuleci. Poraz drugi w życiu zapragnął — w nagłem poczuciu swego znaczenia — rzucić w głąb puszczy okrzyk wzywający ratunku, i poraz drugi uświadomił sobie jak beznadziejna jest jej obojętność. Mógł wzywać ratunku na wszystkie strony — i niktby nie odpowiedział. Mógł wyciągać ręce, wołać o pomoc, o poparcie, o litość, o ulgę — i niktby nie przyszedł. Nikt. Nie było przy nim nikogo — prócz tej kobiety.
Serce Willemsa wzruszyło się, nabrzmiało współczuciem dla jego samotności. Gniew na Aissę, na tę która była przyczyną wszystkich nieszczęść, rozwiał się wobec niezmiernego pragnienia jakiejkolwiek pociechy. Jeśli musi się poddać losowi, może Aissa pomoże mu zapomnieć. Zapomnieć! W przypływie rozpaczy tak głębokiej że wyglądała jak zapowiedź spokoju, postanowił że zejdzie rozmyślnie ze swego piedestału, że odrzuci swą wyższość, wszystkie swoje nadzieje, dawne ambicje, niewdzięczną cywilizację. Przez chwilę zapomnienie w ramionach Aissy wydało mu się możliwe; pod wpływem tej możliwości odrodzona napozór żądza ogarnęła go wraz z zuchwałem lekceważeniem dla wszystkiego co się znajdowało poza nim — wraz z dziką pogardą dla Ziemi i Nieba. Powiedział sobie, że nie będzie żałował niczego. Kara za jedyny jego grzech zbyt silnie go przygniotła. Nie było dlań zmiłowania pod słońcem. On zmiłowania nie potrzebuje. Pomyślał z rozpaczą, że gdyby mógł zaznać znowu z Aissą dawnego szału, tego dziwnego szału który go odmienił, który ściągnął na niego klęskę — byłby gotów zapłacić za to wiecznem piekłem. Był upojony subtelną wonią nocy, był oczarowany wymownem tchnieniem ciepłej bryzy; zawładnął nim poryw zrodzony z samotności, z ciszy, ze wspomnień, z obecności tej kobiety oddającej mu się w uległem, cierpliwem ubóstwieniu — kobiety, która przyszła do niego w imię wspólnie przeżytych dni, kiedy nie myślał o niczem, kiedy nie widział i nie pożądał niczego — prócz jej uścisku.
Wziął ją nagle w ramiona; objęła go za szyję z cichym okrzykiem radości i zdumienia. Wziął ją w ramiona i czekał na ten zachwyt, na ten szał, na te uczucia pamiętne i utracone; a podczas gdy szlochała cicho na jego piersi, trzymał ją, chłodny, pełen nudy, zmęczenia, rozjątrzony swym zawodem — i wreszcie zaczął siebie przeklinać. Cisnęła się do niego, drżąc z ogromu szczęścia i miłości. Słyszał jak z głową ukrytą na jego ramieniu szeptała o minionym smutku, o przyszłem szczęściu, które będzie trwało bez końca; o niezachwianej wierze w jego miłość. Ona mu zawsze wierzyła. Zawsze! Nawet wówczas kiedy odwrócił od niej twarz w ciągu owych ponurych dni — wówczas kiedy jego duch wędrował po rodzinnym kraju, wśród swego plemienia. Ale teraz jego dusza już powróciła i nigdy jej nie opuści. On zapomni o zimnych twarzach i twardych sercach okrutnych ludzi. Co tam jest do pamiętania? Nic! Prawda?
Słuchał beznadziejnie cichego jej szeptu. Stał nieruchomo i sztywno, tuląc ją machinalnie do piersi i myśląc, że niema dlań nic na świecie. Był ograbiony ze wszystkiego: ze swego szału, swojej wolności, z zapomnienia i z pociechy. Aissa szalała z rozkoszy, szepcząc szybko o miłości, o blasku, o spokoju, o długich latach... Patrzył ponuro nad jej głową w gęsty mrok dziedzińca. I nagle wydało mu się że spogląda w ciemny dół, w głęboki czarny dół pełen zgnilizny i pobielałych kości — w ogromny, nieunikniony grób pełen rozkładu, gdzie prędzej czy później musi nieodwołalnie się znaleźć.
Rano wyszedł wcześnie i przystanął na chwilę we drzwiach, słuchając lekkiego oddechu za sobą — w izbie. Spała. Willems nie zmrużył oka przez całą noc. Stał, chwiejąc się — potem wsparł się o odrzwia. Był wyczerpany do ostatka; ledwie zdawał sobie sprawę że żyje. Czuł do siebie wstręt; w miarę jak patrzył na gładkie morze mgły u swoich stóp, wstręt rozpływał się w tępej obojętności. Była to jakby nagła i ostateczna zgrzybiałość jego zmysłów, jego ciała, jego myśli. Stojąc na wysokim tarasie, patrzył na przestrzeń niskich nocnych oparów, nad któremi sterczały gdzieniegdzie pierzaste głowy wysokich bambusowych kęp i okrągłe szczyty pojedyńczych drzew podobnych do małych wysepek czarnych i zwartych, wyłaniających się z upiornego, nieuchwytnego morza. Na tle nikłej wschodniej zorzy ciemna pręga wielkich lasów okalała gładką przestrzeń białej mgły, niby brzeg fantastyczny i niedosiężny. Willems patrzył, nic nie widząc — myśląc wciąż o sobie. Przed jego oczami światło wschodzącego słońca trysnęło nad lasem jak nagły wybuch. Willems nie widział nic. Po chwili wyrzekł cicho pod obuchem przeszywającej myśli:
— Jestem zgubiony.
Potrząsnął wzniesioną ręką niedbałym, tragicznym gestem i zstąpił w mgłę, która zamknęła się nad nim, falując świetliście pod pierwszem tchnieniem rannego powiewu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.