Wykolejeniec/Część V/Rozdział czwarty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ CZWARTY

Willems zaczął iść apatycznie ku rzece a potem zawrócił w stronę drzewa i opadł na ławkę w jego cieniu. Słyszał jak z drugiej strony olbrzymiego pnia stara Malajka krzątała się, głośno wzdychając, mrucząc pod nosem, łamiąc suche patyki, rozdmuchując ogień. Po chwili kłąb dymu przypłynął do Willemsa, Poczuł głód; była to jakby nowa obelga dodana do nieznośnego brzemienia upokorzeń. Dławiły go łzy. Był niezmiernie osłabiony. Podniósł chudą rękę do oczu i śledził przez chwilę jej drżenie. Skóra i kości! Jaki jest wynędzniały! Miewał często ataki febry; pomyślał z żałosnym przestrachem, że Lingard przysłał mu wprawdzie żywność — i to jaką, mój Boże: trochę ryżu i suszonych ryb, co jest zupełnie dla białego nieodpowiednie — ale nie przysłał żadnego lekarstwa. Co ten stary bałwan sobie myśli? że Willems nie choruje nigdy, jak dzikie zwierzę? Potrzebował chininy.
Oparł głowę o drzewo i zamknął oczy. Majaczyło mu się, że gdyby mógł schwytać Lingarda, obdarłby go żywcem ze skóry; ale była to myśl przelotna i mętna. Wyobraźnia Willemsa, wyczerpana powtarzającemi się wciąż wizjami, nie miała dość sił aby przejąć się myślą o zemście. Nie czuł oburzenia ani buntu, przygnieciony ogromem swej klęski. Podobnie jak większość ludzi, był święcie przekonany że cały świat mieści się w jego piersi; zbliżający się koniec wszechrzeczy, który nastąpi wraz z zagładą jego własnej osobowości, napełniał go panicznym strachem. Waliło się wszystko. Mrugał szybko oczami i zdawało mu się że nawet blask porannego słońca napomyka o czemś tajnem, złowrogiem. W bezmyślnej trwodze usiłował się skryć w głębi siebie samego. Podciągnął nogi na ławkę, objął je, przyciskając ręce do boków, wtulił głowę w ramiona. Tkwił bez ruchu, skurczony, zalękły i cichy pod wysokiem, olbrzymiem drzewem, które wynurzało się wspaniale z mgły w jasny blask słońca, rozpościerając krzepkie, wyniosłe konary wśród radosnego trzepotu niezliczonych liści.
Willems błądził wzrokiem po ziemi a potem zaczął śledzić z idjotycznym uporem kilkanaście czarnych mrówek wchodzących odważnie do kępy wysokiej trawy, którą pewnie uważały za ciemną, niebezpieczną dżunglę. Pomyślał nagle: „Musi tam być coś nieżywego. Jakiś martwy owad“. Wszędzie śmierć! Zamknął znów oczy, dygocąc boleśnie. Wszędzie śmierć — gdziekolwiek się spojrzy. Nie chciał widzieć tych mrówek. Nie chciał nic widzieć, nikogo. Pogrążył się w niedoli, którą sam sobie zgotował, rozmyślając z goryczą że niema dla niego spokoju. Usłyszał jakieś głosy... Złudzenie. Rozpacz! Męczarnia! Któżby do niego przyszedł. Któżby przemówił? Jak on może słyszeć głosy?... a jednak dochodzą słabo od strony rzeki. Dosięgły go nikłe słowa: „Wrócimy prędko“... jakby je ktoś krzyknął w oddali. Obłęd... szyderstwo! Ktoby mógł wrócić? Nikt nigdy nie wraca! Tylko febra wraca. Rano miał znów atak febry. To dlatego... Usłyszał nagle gdzieś blisko pomruk starej Malajki. Obeszła drzewo i znalazła się po tej samej stronie co Willems. Otworzył powieki; zobaczył przed sobą jej zgięte plecy. Ocieniając ręką oczy, patrzyła ku przystani. Potem odeszła. Zobaczyła co chciała zobaczyć, a teraz wraca do swego gotowania; nie interesuje się niczem, nie oczekuje niczego — wyzuta ze strachu i z nadziei.
Znikła za drzewem, a Willems zobaczył teraz kobiecą postać na ścieżce wiodącej do przystani. Przynajmniej zdawało mu się że to kobieta — w czerwonej sukni — trzymająca jakieś ciężkie zawiniątko; zjawisko niespodziane, znajome, dziwaczne. Zaklął przez zęby... Tylko tego brakowało! Żeby też widzieć takie rzeczy w biały dzień! Bardzo z nim źle, bardzo źle... Przeraził się okropnie; ten groźny objaw świadczy o rozpaczliwym stanie jego zdrowia.
Przerażenie Willemsa trwało ułamek sekundy i nagle pojął że ta kobieta jest czemś rzeczywistem; że idzie w jego stronę; że to jego żona! Spuścił szybko nogi na ziemię i siedział bez ruchu. Otworzył oczy szeroko. Był taki zdumiony, że zapomniał na chwilę o wszystkiem. Jedno tylko miał na myśli: pocóż u licha ona tu przyjechała?
Joanna szła pod górę z radosnym pośpiechem. Niosła dziecko zawinięte w białą kołdrę Almayera, ściągniętą z łóżka w ostatniej chwili przed opuszczeniem domu. Wyglądała jakby była olśniona przez słońce świecące jej w oczy, jakby obce otoczenie ją oszałamiało. Szła, rozglądając się szybko w prawo i w lewo, oczekując z niecierpliwością że lada chwila zobaczy męża. Podszedłszy do drzewa, dostrzegła nagle coś nakształt wyschniętego, żółtego trupa; ten trup siedział bardzo sztywno w cieniu na ławce i patrzył na nią wielkiemi oczami, które żyły. To był jej mąż.
Stanęła jak wryta. W głębokiej ciszy patrzyli na siebie zdumionym wzrokiem, oszalałym od wspomnień rzeczy odległych, które rzekłbyś zatraciły się w czasie. Spojrzenia ich skrzyżowały się, przeniknęły nawzajem, pędziły ku sobie jakby z niewiarogodnej dali, jakby z krainy Niemożliwości.
Podeszła bliżej, patrząc w męża bez przerwy, i położyła na ławce dziecko zawinięte w kołdrę. Mały Ludwiś, który przez większą część nocy darł się z przerażenia wśród mroków rzeki, spał teraz mocno i nie obudził się. Willems wodził oczami za żoną, obracając powoli głowę wślad za nią. Przyjął do wiadomości jej obecność, poddając się ze znużeniem temu fantastycznemu nieprawdopodobieństwu. Wszystko jest możliwe. Poco ona tu przyjechała? Była jednym z czynników jego nieszczęścia. Spodziewał się potrochu że się rzuci na niego, zacznie go targać za włosy, podrapie mu twarz. Dlaczego nie? Wszystko jest możliwe! W przesadnem poczuciu swego wielkiego osłabienia Willems obawiał się z jej strony napaści. W każdym razie będzie na niego krzyczała. Znał ją dobrze. Umiała krzyczeć. Myślał że się jej pozbył nazawsze. Przyszła tu zapewne aby przyjrzeć się jego śmierci...
Nagle Joanna zwróciła się ku Willemsowi i objąwszy go, osunęła się powoli na ziemię. Zaskoczyło go to. Szlochała cicho z czołem opartem o jego kolana. Patrzył chmurnie na jej głowę. Czego ona chce? Nie miał siły poruszyć się — odejść. Szeptała coś; schylił się aby usłyszeć. Pochwycił słowo: „Przebacz“.
Więc dlatego tu przyjechała! Z tak daleka! Kobiety są dziwne. Przebaczyć? Ani mu w głowie... Nagle przeszyła go myśl: „Jak ona przyjechała? W łodzi. Łódź! Łódź!“
Krzyknął: „Łódź!“ i zerwał się, przewracając Joannę. Nim zdążyła się podnieść, rzucił się na nią i dźwignął ją z ziemi. Ledwie się znalazła na nogach, objęła go mocno za szyję i zasypała rozpaczliwemi pocałunkami jego twarz, oczy, usta, nos. Wykręcał głowę na wszystkie strony, potrząsał Joanną, trzymając ją za ramiona, usiłował ją odsunąć, mówić do niej, pytać... Przyjechała w łodzi, w łodzi, w łodzi!... Mocowali się i kręcili, drepcząc wkółko. Willems bełkotał: „Puść mnie. Posłuchaj“ — i szarpał jej rękami. To spotkanie małżeńskiego przywiązania i szczerej radości podobne było do walki. Ludwik Willems spał spokojnie pod kołdrą.
Wreszcie Willems zdołał się wyrwać i odsunął Joannę, przycisnąwszy jej ramiona do boków. Patrzył na nią. Podejrzewał że mu się śni. Wargi mu drżały, oczy błądziły niepewnie, powracając wciąż do jej twarzy. Spostrzegł że jest taka sama jak zawsze w jego obecności. Wyglądała na zalęknioną, drżącą, gotową do płaczu. Nie budziła w nim zaufania. Krzyknął:
— Jak tu przyjechałaś?
Odrzekła śpiesznie, przyglądając mu się z natężeniem —
— W wielkiem czółnie z trzema ludźmi. Wiem o wszystkiem. Lingarda niema. Przyjeżdżam cię wyratować. Ja wiem... Almayer mi powiedział.
— W czółnie! — Almayer! — Kłamstwo. Powiedział ci — powiedział... — bąkał Willems w oszołomieniu. — Dlaczego tobie? Co ci powiedział?
Zabrakło mu słów. Wpatrywał się w żonę, myśląc z lękiem że użyto jej — tej idjotki — za narzędzie w jakimś zdradzieckim spisku... na jego zgubę.
Joanna rozpłakała się.
— Nie patrz tak na mnie, Piotrze. Co ja ci zrobiłam? Przyjechałam błagać cię — błagać — o przebaczenie. Ocalić cię — Lingard... grozi ci niebezpieczeństwo...
Dygotał z niecierpliwości, z nadziei, ze strachu. Wpatrując się w niego, wybuchnęła łkaniem w nowym przypływie żalu:
— Ach, Piotrze! Co ci jest? Czyś chory?... Wyglądasz na bardzo chorego...
Potrząsnął nią tak gwałtownie że zamilkła, zdumiona i przerażona.
— Jak śmiesz!... Jestem zdrów... zupełnie zdrów... Gdzie ta łódź? Czy powiesz mi w końcu gdzie jest ta łódź? Łódź, mówię!.. Słyszysz!..
— Boli! — jęknęła.
Puścił ją; zapanowawszy nad przerażeniem, stała, drżąc i patrząc w niego z dziwnem napięciem. Posunęła się naprzód, ale gdy podniósł palec, zatrzymała się i westchnęła głęboko. Uspokoił się nagle i spoglądał na nią zimno, krytycznie, jak dawniej, w przeszłości, kiedy rachunki domowe nie były w porządku. Poczuła coś nakształt bolesnej rozkoszy w tym raptownym nawrocie do dawnego życia, do dawnej swej uległości.
Stał teraz napozór opanowany i słuchał bezładnej opowieści Joanny. Słowa jej zdawały się padać dokoła z oszałamiającym łoskotem, jak grad. Chwytał gdzieniegdzie ich sens i gubił go natychmiast w nadludzkim wysiłku aby powiązać logicznie wypadki. Jest łódź. Łódź. Wielka łódź, którą Willems będzie mógł popłynąć do morza. To było jasne. Joanna nią przyjechała. Dlaczego Almayer tak Joannę okłamał? Czy to jest spisek aby wciągnąć Willemsa w jakąś zasadzkę? Lepsze to niż beznadziejna samotność. Joanna ma pieniądze. Ci Malaje pojadą gdzie im się każe... jak mówi Joanna.
Przerwał jej:
— Gdzie oni poszli?
— Wrócą natychmiast — odrzekła ze łzami. — Natychmiast. Powiedzieli że tu niedaleko są zastawione sieci. Wrócą natychmiast.
Zaczęła znów mówić, łkając. Prosiła żeby jej przebaczył. Przebaczył? Ale co? Aha! tę scenę w Makassarze. Jakby miał czas o tem myśleć! Cóż go obchodzi to co zrobiła kiedyś tam przed miesiącami! Miał wrażenie że się szamoce w pętach powikłanego snu, gdzie wszystko jest niemożliwe lecz naturalne, gdzie przeszłość nabiera wyglądu przyszłości a teraźniejszość leży kamieniem na sercu i trzyma za gardło jak ręka wroga. A podczas gdy Joanna błagała go, zaklinała, całowała mu ręce, płacząc na jego ramieniu, wzywając go w imię Boga by przebaczył, by zapomniał, by wymówił upragnione przez nią słowo, by spojrzał na swego chłopca, by uwierzył w jej smutek i jej oddanie — oczy Willemsa, urzeczone, błyszczące, nieruchome, patrzyły w dal, hen poza Joannę, poza rzekę, poza ten kraj, poza dni, tygodnie, miesiące; patrzyły w wolność, w przyszłość, w tryumf... w możliwość wstrząsającej zemsty.
Poczuł nagle że chce mu się tańczyć i krzyczeć. Zawołał:
— A jednak spotkamy się jeszcze, kapitanie Lingard!
— Ach nie! Nie! — krzyknęła Joanna, składając ręce.
Spojrzał na nią, zaskoczony. Zapomniał o Joannie, póki ten okrzyk nie wtargnął między monotonne, błagalne jej słowa, póki nie przyzwał go z powrotem na ziemię z pośród radosnego wiru marzeń. Bardzo było dziwnie ujrzeć ją tu obok siebie. Poczuł dla niej niemal serdeczność. Jednak zjawiła się w samą porę. Nagle pomyślał: „Tamta druga! Muszę pozbyć się jej bez awantury. Kto wie; może się okaże niebezpieczna...“ I natychmiast zdał sobie sprawę że nienawidzi Aissy nienawiścią bez granic, że dusi go wprost ta nienawiść. Rzekł do żony:
— Poczekaj chwilę.
Joanna przełknęła posłusznie słowa, które chciały jej się wydrzeć. Mruknął: „Zostań tu“ i znikł za drzewem.
Woda w żelaznym kociołku wrzała wściekle na ogniu, buchając wielkiemi kłębami białej pary, która mieszała się z cienką czarną nicią dymu. Stara Malajka przykucnięta za ogniskiem ukazała się Willemsowi jakby przez mgłę, obojętna, dziwaczna.
Willems podszedł do niej blisko i zapytał:
— Gdzie ona jest?
Kobieta nawet nie podniosła głowy, ale odpowiedziała natychmiast, jakby czekała oddawna na to pytanie:
— Kiedy spałeś pod drzewem, zanim przybyło obce czółno, wyszła z domu. Widziałam jak spojrzała na ciebie i poszła dalej z wielką jasnością w oczach. Z wielką jasnością. I skierowała się tam gdzie był sad naszego pana, Lakamby. Kiedy nas było tu wielu. Wielu, wielu. Mężowie z orężem u boku. Wielu mężów... I rozmowy... I pieśni...
Bredziła cichym głosem jeszcze długo po odejściu Willemsa.
Wrócił do żony. Podszedł blisko i przekonał się że niema jej nic do powiedzenia. Skupił się w sobie, rozmyślając jak ma postąpić aby uniknąć spotkania z Aissą. Ona zostanie może cały ranek w tym gaju. Dlaczego ci psiakrew wioślarze odeszli? Przejmował go fizyczny wstręt na myśl o zobaczeniu Aissy. A gdzieś na samym dnie serca czaił się lęk przed nią. Dlaczego? Cóż ona mogłaby mu zrobić? Nic na świecie teraz go nie zatrzyma. Czuł się silny, zuchwały, bezlitosny i wyższy nad wszystko. Chciał ocalić wobec żony wzniosłą czystość swego charakteru. Myślał: „Ona nie wie. Almayer nie pisnął o Aissie ani słowa. Ale jeśli się dowie, jestem zgubiony. Gdyby nie chłopiec, tobym... uwolnił się od obydwóch...“ mignęło mu przez głowę. Ale nie, broń Boże! Jest żonaty... Przysiągł uroczyście. Niewolno!... Święte więzy... Patrząc na żonę, poczuł pierwszy raz w życiu coś nakształt wyrzutów sumienia. Wyrzutów sumienia, związanych z jego wyobrażeniem o strasznej potędze przysięgi złożonej u ołtarza... Nie trzeba żeby Joanna się dowiedziała... Ach, gdyby miał tę łódź!... Musi pobiec do domu i wziąć rewolwer. Bez broni nie miałby odwagi powierzyć się tym ludziom z Bajow. Pójdzie po rewolwer póki niema Aissy. Ach, ta łódź!... Nie śmiał pójść nad rzekę i wołać. Pomyślał: „Mogłaby mnie usłyszeć... Pójdę i wezmę rewolwer... naboje... to już wszystko... nic więcej. Nic“.
Stał pogrążony w myślach, nie mogąc się zdecydować na pójście do domu, a Joanna, uczepiona jego ramienia, błagała by jej przebaczył, błagała rozpaczliwie, żałośnie, tracąc wszelką nadzieję za każdym razem gdy popatrzyła na jego twarz, która w jej oczach uosabiała nieubłaganą prawość, surową cnotę, bezlitosną sprawiedliwość. Błagała pokornie, onieśmielona wobec męża, wobec niewzruszonego wyglądu tego człowieka, którego skrzywdziła wbrew prawom ludzkim i boskim. Nie słyszał ani słowa, póki nie podniosła głosu w ostatniem zaklęciu —
— ...Czy nie rozumiesz że cię zawsze kochałam! Nagadali mi o tobie okropnych rzeczy... I to moja własna matka! Powiedzieli że ty... żeś mnie zdradził, a ja...
— To wstrętne kłamstwo! — krzyknął Willems, budząc się na chwilę, tknięty szlachetnem oburzeniem.
— Ja wiem! wiem! Bądź wspaniałomyślny! Pomyśl jak rozpaczałam po twoim wyjeździe — ach! o małom sobie nie odgryzła języka!... Nigdy nikomu już wierzyć nie będę... Popatrz na chłopca... Ulituj się... Nie miałabym chwili spokoju, gdybym ciebie nie odnalazła... Powiedz mi... jedno słowo... jedno jedyne słowo...
— Czegoż ty chcesz u diabła — wykrzyknął Willems, spoglądając w stronę rzeki. — Gdzież ta cholerna łódź? Dlaczego pozwoliłaś im odjechać? Ty idjotko!
— Ach Piotrze! Wiem że już przebaczyłeś w głębi serca — jesteś taki szlachetny — ale chcę to usłyszeć z twoich ust... Powiedz, przebaczasz mi?
— Tak, tak! — rzekł Willems niecierpliwie — przebaczam ci. Nie bądź głupia.
— Nie odchodź. Nie zostawiaj mnie tu samej. Co nam grozi? Tak się boję... Czy jesteś tu sam? Napewno? Chodźmy stąd!
— Masz rację — rzekł Willems, patrząc wciąż z niepokojem w stronę rzeki.
Łkała pocichu, opierając się o jego ramię.
— Puść mię — powiedział.
Ujrzał nad stromym brzegiem głowy trzech ludzi, sunące gładko. Gdy brzeg się obniżył, ukazało się duże czółno i zawinęło zwolna do przystani.
— Przyjechali — rzekł żywo. — Muszę wziąć rewolwer.
Uczynił kilka śpiesznych kroków w stronę domu, ale — jakby coś spostrzegłszy — zawrócił w miejscu i podszedł znów do Joanny. Wpatrzyła się w niego, zatrwożona nagłą zmianą na jego twarzy, z której wyglądał wielki niepokój. Zaczął mówić, zacinając się zlekka:
— Weź dziecko. Zejdź do łodzi i powiedz żeby natychmiast ukryli ją za krzakami. Słyszysz? Prędko! Przyjdę tam zaraz do ciebie. Śpiesz się!
— Piotrze! Co to znaczy? Ja ciebie nie opuszczę. Tu grozi nam jakieś niebezpieczeństwo!
— Zrobisz co ci każę? — rzekł Willems gniewnym szeptem.
— Nie! nie! nie! Nie opuszczę ciebie. Nie chcę ciebie znów stracić. Powiedz, co nam grozi?
Z za domu doszedł daleki śpiew. Willems potrząsnął Joanną.
— Rób co ci każę! Leć natychmiast!
Złapała Willemsa za ramię i uczepiła się go rozpaczliwie. Spojrzał w niebo, jakby je brał na świadka beznadziejnej głupoty tej kobiety. Śpiew rozlegał się coraz głośniej, potem nagle ustał i pojawiła się Aissa, idąca wolno z rękami pełnemi kwiatów.
Wyszła zza węgła domu, wchodząc w słońce, które ogarnęło ją potokiem blasku wspaniałym, czułym, pieszczotliwym, jakby pociągnięte szczęściem jaśniejącem na jej twarzy. Przystroiła się świątecznie w ten uroczysty dzień, pamiętny dzień jego powrotu do niej, do miłości, która będzie trwać wiecznie. Ranne promienie załamywały się w podłużnej klamrze haftowanego pasa obejmującego jedwabny sarong. Olśniewająco biała tkanina kurtki przecięta była srebrnożółtą szarfą, a w czarnych włosach zwiniętych wysoko na małej głowie jaśniały kule złotych szpilek wśród czerwonego pąkowia i białych gwiaździstych kwiatów, któremi się uwieńczyła by oczarować jego oczy; te oczy, co odtąd nie miały nic widzieć na świecie prócz jej rozpromienionej twarzy. Szła zwolna, chyląc głowę nad snopem niepokalanie białych champakas i jaśminu, które przyciskała w rozmarzeniu do piersi, upojona słodką wonią i słodszą jeszcze nadzieją.
Zdawało się że nic nie spostrzega; przystanęła chwilę u stóp kładki prowadzącej do domu, zostawiła tam drewniane sandały o wysokich korkach i wbiegła lekko na deski — prosta, wdzięczna, gibka, bezgłośna, jakby ją niosły ku drzwiom niewidzialne skrzydła. Willems wepchnął szorstko żonę za drzewo; postanowił pobiec do domu, chwycić rewolwer i... Różne myśli, wątpliwości, plany kipiały w jego mózgu. Mignęła mu błyskawiczna wizja czynów dokonywanych z warjackim pośpiechem: oto zadaje ogłuszający cios, związuje tę ukwieconą kobietę w ciemnym domu aby ocalić swoją powagę, swoją wyższość — coś niezmiernie doniosłego... Nie uczynił i dwóch kroków, gdy Joanna skoczyła za nim, złapała go za obszarpaną kurtkę, wydzierając z niej duży strzęp i oburącz wczepiła się w kołnierz; tak to zaskoczyło Willemsa, że o mało co nie padł nawznak, zdołał jednak utrzymać się na nogach. Stojąc za nim, szeptała bez tchu do jego ucha:
— Ta kobieta! Kto jest ta kobieta? Ach! to o tem mówili wioślarze. Słyszałam ich... słyszałam... słyszałam... w nocy. Mówili o jakiejś kobiecie. Nie miałam odwagi zrozumieć. Nie chciałam pytać... słyszysz?... nie chciałam wierzyć! Jakże mogłam wierzyć? Więc to prawda. Nie! Powiedz że to nieprawda!... Kto jest ta kobieta?
Chwiał się na nogach, prąc naprzód. Szarpała go, póki guzik nie puścił; Willems nawpół wysunął się z kurtki, odwrócił się i zastygł w dziwnym bezruchu. Miał wrażenie że serce bije mu w gardle. Dusił się — chciał mówić — nie mógł znaleźć słów. Pomyślał z wściekłością: „Zabiję obie“.
Przez chwilę zupełny spokój panował na dziedzińcu wśród wielkiej jasności dnia. Tylko hen u przystani drzewo waringanu, rozgorzałe gronami czerwonych jagód, zdawało się drgać od rojących się malutkich ptaszków, które napełniały gorączkowym trzepotem gąszcz przeciążonych gałęzi. Nagle różnobarwne stado wzniosło się cichym wirem i rozproszyło, tnąc sztywnemi, śpiczastemi skrzydełkami mgłę złocistą od słońca. Mahmat i jeden z jego braci ukazali się od strony rzeki, każdy z lancą w ręku; przyszli po swych pasażerów.
Aissa wyszła na próg z pustemi rękoma i spostrzegła dwóch zbrojnych ludzi. Wydała cichy okrzyk zdumienia, znikła z powrotem i w mgnieniu oka ukazała się znów, trzymając rewolwer Willemsa. Dla niej pojawienie się jakiejkolwiek ludzkiej istoty mogło oznaczać jedynie coś złowrogiego. Nazewnątrz byli tylko wrogowie. Ona i człowiek którego kochała byli sami, okrążeni przez groźne niebezpieczeństwa, ale nic jej to nie obchodziło; gdyby przyszła śmierć, wszystko jedno z czyjej ręki, zginęliby oboje razem.
Śmiałe jej oczy objęły dziedziniec jednem spojrzeniem. Zauważyła że dwaj obcy ludzie przystanęli i oparli się o gładkie drzewca lanc. Zaraz potem spostrzegła Willemsa, który był zwrócony do niej plecami i widać mocował się z kimś pod drzewem. Nie przyjrzawszy się dokładniej, zbiegła bez wahania po kładce, wołając: „Idę!“
Usłyszał jej krzyk i niespodzianym rzutem pchnął żonę ku ławce. Padła na nią; wyszarpnął się z kurtki do reszty, a Joanna zakryła twarz tym brudnym łachmanem. Przysunął się do niej i spytał:
— Po raz ostatni, czy weźmiesz dziecko i pójdziesz?
Jęknęła z za brudnych szczątków kurtki. Mruczała coś. Schylił się, nasłuchując. Mówiła:
— Nie odejdę! Każ pójść precz tej kobiecie. Nie mogę na nią patrzeć!
— Idjotka!
Zdawało się że plunął na nią tem słowem, potem odwrócił się by stawić czoło Aissie. Zbliżała się powoli z bezgranicznem zdumieniem na twarzy. Przystanęła i patrzyła w Willemsa, który stał obnażony po pas, z odkrytą głową, ponury.
Opodal Mahmat i jego brat wymieniali szybko słowa spokojnym szeptem... Oto dzielna córka tego świętego męża, który umarł. Biały jest mężczyzną bardzo wysokim. Trzeba będzie zabrać z powrotem trzy kobiety, dziecko, i jeszcze tego białego który ma pieniądze... Brat Mahmata wrócił do łodzi; Mahmat przyglądał się dalej. Stał jak wartownik; ostrze lancy w kształcie liścia połyskiwało nad jego głową.
Willems nagle przemówił.
— Daj mi to — rzekł, wyciągając rękę po rewolwer.
Aissa cofnęła się. Wargi jej drżały. Rzekła bardzo cicho:
— To są twoi?
Uczynił ruch potakujący. Potrząsnęła głową w zamyśleniu i kilka delikatnych płatków kwiecia zamierającego we włosach opadło do jej stóp jak wielkie krople szkarłatu i bieli.
— Wiedziałeś? — szepnęła.
— Nie — rzekł Willems. — Przysłali po mnie.
— Każ im odjechać. Oni są przeklęci. Co może być wspólnego między nimi a tobą — tobą, który nosisz moje życie w swem sercu!
Willems nic nie odpowiedział. Stał przed nią, patrząc w ziemię i powtarzając w myśli: muszę wydostać od niej rewolwer, zaraz, natychmiast. Niemożliwe abym powierzył się tym ludziom bez broni. Muszę mieć rewolwer.
Zapytała, popatrzywszy w milczeniu na szlochającą cicho Joannę:
— Kto to jest?
— Moja żona — odrzekł Willems, nie podnosząc oczu. — Moja żona według naszych białych praw, które pochodzą od Boga!
— Twoje prawa! Twój Bóg! — mruknęła pogardliwie.
— Daj mi ten rewolwer — rzekł Willems rozkazująco. Czuł niechęć do zetknięcia się z nią, do odebrania rewolweru siłą.
Nie zwróciła na to uwagi i ciągnęła dalej —
— Twoje prawa... czy twoje kłamstwa? W co mam wierzyć? Szłam — biegłam by cię obronić, kiedy zobaczyłam tych obcych ludzi. Kłamały mi twoje wargi, twoje oczy. Masz fałszywe serce. — Nagle zamilkła i dodała po krótkiej pauzie. — Ach! Ona jest pierwsza. Więc ja mam być niewolnicą?
— Bądź sobie czem chcesz — rzekł Willems brutalnie. — Odjeżdżam.
Aissa przylgnęła wzrokiem do kołdry, spostrzegłszy że coś pod nią zlekka drgnęło. Rzuciła się ku ławce. Willems odwrócił się za nią. Doznał wrażenia że jego nogi są z ołowiu. Zrobiło mu się słabo i na chwilę owładnęła nim rozpacz; przeraził się iż umrze na miejscu, nim zdoła uciec od grzechu i klęski.
Aissa podniosła róg kołdry; ujrzała śpiące dziecko i nagły dreszcz zatrząsł nią, jak na widok rzeczy niewypowiedzianie strasznej. Wlepiła w Ludwika Willemsa oczy skamieniałe z niedowierzania i zgrozy. Potem palce jej otworzyły się zwolna i cień padł na jej twarz, jakby coś mrocznego i złowieszczego stanęło między nią a słońcem. Stała ze spuszczonemi oczami, pogrążona w zadumie, niby śledząc żałosny korowód swych myśli na dnie posępnej otchłani.
Willems ani drgnął. Wszystkie jego myśli skupiły się na bliskiem wyzwoleniu. I dopiero teraz pewność tego wyzwolenia owładnęła nim z niezmierną siłą; usłyszał jakby głos wołający w niebiosach że wszystko przeminęło, że za pięć, za dziesięć minut rozpocznie nową egzystencję; że ta kobieta, jego obłęd, jego grzech, jego żale, wszystko zapadnie w przeszłość, rozwieje się jak pył, jak dym, jak przelotna chmura — przestanie istnieć! Tak! zachłanna przeszłość pochłonie wszystko — nawet pamięć o jego pokusie i jego upadku. Nic go nie obchodziło. Nie dbał o nic. Zapomniał o Aissie, o żonie, o Lingardzie, o Hudigu — zapomniał o wszystkich w błyskawicznem widzeniu przyszłości opromienionej nadzieją.
Po chwili usłyszał jak Aissa mówiła —
— Dziecko! Dziecko! Cóż ja uczyniłam aby się stać pastwą tej żałości i tego bólu? Twój syn i jego matka żyli, a ty mi powiedziałeś że nie masz nic do wspominania w kraju, z którego przybywasz! Myślałam że możesz być mój. Myślałam że będę...
Głos Aissy zamarł w urywanym szepcie, a wraz z nim zgasły w jej sercu najpiękniejsze, najdroższe nadzieje nowego życia. Roiła że w przyszłości słabe dziecinne ręce złączą ich oboje więzami, których nic nie rozerwie na ziemi, więzami przywiązania, wdzięczności, tkliwego szacunku. Będzie pierwsza — będzie jedyna! Lecz z chwilą gdy ujrzała syna tamtej drugiej kobiety, poczuła że jest strącona w chłód, mrok, milczenie samotności nieprzeniknionej i głuchej — że jest daleko od niego, poza wszelką nadzieją — w otchłani krzywdy, na którą niema ratunku.
Zbliżyła się do Joanny. Ogarnął ją gniew na tę kobietę, zazdrość, zawiść. Czuła się wobec niej upokorzona i wściekła. Chwyciła zwisający rękaw kurtki, w której Joanna ukryła twarz; wyrwała kurtkę z jej rąk, wołając:
— Niechże zobaczę oblicze tej, przy której jestem tylko sługą i niewolnicą. Ya wa! Widzę cię!
Jej niespodziany krzyk wypełnił słoneczną przestrzeń polanki, wzniósł się wysoko i poleciał wgłąb kraju nad nieruchomemi szczytami lasu. Stanęła jak wryta, patrząc na Joannę w zdumieniu i pogardzie.
— Kobieta z plemienia Sirani! — rzekła wolno zdziwionym głosem.
Joanna rzuciła się do Willemsa i uczepiła się go, wrzeszcząc —
— Broń mnie, Piotrze! Broń mnie przed nią!
— Cicho bądź. Nic ci nie grozi — mruknął niewyraźnie Willems.
Aissa patrzyła na nich wzgardliwie.
— Bóg jest wielki! Siedzę w pyle u twoich stóp — wykrzyknęła szyderczo, składając ręce nad głową gestem drwiącej pokory. — Wobec ciebie jestem niczem. — Zwróciła się gwałtownie do Willemsa, otwierając szeroko ramiona. — Coś ty ze mnie uczynił? — krzyknęła — ty kłamliwe dziecko przeklętej matki! Coś ty ze mnie uczynił? Niewolnicę niewolnicy! Nie mów nic! Twoje słowa są gorsze niż jad węża. Kobieta z plemienia Sirani. Kobieta z plemienia pogardzanego przez wszystkich.
Wskazała palcem Joannę, odstąpiła wtył i wybuchnęła śmiechem.
— Piotrze, każ jej milczeć! — wrzasnęła Joanna. — Tej pogance! To poganka! Poganka! Wybij ją, Piotrze!
Willems spostrzegł rewolwer, który Aissa położyła na ławce obok dziecka. Rzekł do żony po holendersku, nie odwracając głowy:
— Chwyć dziecko i rewolwer. Widzisz — leży tam. Biegnij do łodzi. Ja ją zatrzymam. Natychmiast!
Aissa podeszła bliżej. Patrzyła na Joannę i mówiła w zapamiętaniu wśród krótkich wybuchów śmiechu, szarpiąc gwałtownie klamrę swego paska.
— Dla niej! Dla niej — matki tego, który będzie mówił o twej mądrości, o twojem męstwie. Wszystko dla niej. Ja nie mam nic. Nic. Weź to, weź.
Zerwała pasek i cisnęła do nóg Joannie. Ciskała z pośpiechem bransolety, złote szpilki, kwiaty; długie jej włosy opadły i rozsypały się po ramionach, okalając czernią dziko podnieconą twarz.
— Odpędź ją, Piotrze. Odpędź tę pogankę — mówiła raz po raz Joanna. Zdawało się że zupełnie straciła głowę. Tupała, czepiając się oburącz ramienia Willemsa.
— Patrz! — zawołała Aissa. — Patrz na matkę swojego syna. Boi się. Dlaczego nie zejdzie mi z oczu? Patrz na nią. Jest brzydka.
Joanna jak gdyby odczuła pogardliwy ton jej słów. Gdy Aissa cofnęła się znów w kierunku drzewa, Joanna puściła ramię męża, pobiegła do niej w szale i uderzyła ją w twarz; potem, odwróciwszy się, rzuciła się ku dziecku, które płakało już dłuższą chwilę, czego nikt nie zauważył, porwała je i zaczęła uciekać w stronę rzeki, wydając wrzask za wrzaskiem w napadzie obłędnego strachu.
Willems chciał pochwycić rewolwer. Aissa wyprzedziła go i pchnęła niespodzianie, tak że się zatoczył i oddalił od drzewa. Chwyciła broń, schowała ją za siebie i krzyknęła —
— Nie dam! Idź za nią. Idź naprzeciw niebezpieczeństwa... Idź naprzeciw śmierci... Idź bezbronny... Idź z pustemi rękoma i słodkiemi słowami na ustach... tak jak do mnie przyszedłeś... Idź, bezsilny, i kłam lasom, kłam morzu... kłam śmierci, która czeka na ciebie...
Umilkła, jakby ją kto chwycił za gardło. Mijały straszliwe sekundy, a ona patrzyła na tego półnagiego mężczyznę, który stał przed nią jak obłąkaniec; słyszała dochodzące słabo z nad rzeki przenikliwe, warjackie wrzaski Joanny wzywającej ratunku. Blask słońca spływał na Aissę, na Willemsa, na niemy kraj, na szemrzącą rzekę — lecz zdawało się Aissie, że okropne błyskawice mroku przeszywają łagodną jasność pogodnego ranka. Nienawiść wypełniała świat, wypełniała przestrzeń między nimi dwojgiem — nienawiść rasy, nienawiść krwi, nienawiść płynąca z beznadziejnych przeciwieństw; nienawiść do człowieka z kraju kłamstw i zła, skąd tylko nieszczęście przychodzi do tych co nie są biali. Szał ponosił Aissę; usłyszała tuż przy sobie głos zmarłego Omara szepczący jej do ucha:
— Zabij! Zabij!
Krzyknęła, widząc że Willems się poruszył:
— Nie zbliżaj się do mnie... bo zginiesz natychmiast! Odejdź, póki jeszcze pamiętam... póki pamiętam...
Willems skupił siły do walki. Bał się odejść bezbronny. Rzucił się naprzód i zobaczył że podniosła rewolwer. Spostrzegł iż nie odwiodła kurka; nawet jeśli strzeli, chybi z pewnością. Strzał pójdzie górą; kurek się zacinał. Willems uczynił krok naprzód; widział jak długa lufa chwiała się u końca jej wyciągniętego ramienia. Pomyślał: teraz nadeszła chwila... Zgiął lekko kolana, podając się naprzód, i skoczył, nabierając rozpędu.
Ujrzał przed oczami wybuch czerwonego płomienia; ogłuszył go wystrzał, głośniejszy chyba niż piorun. Coś zatrzymało go w miejscu; stanął, wciągając nozdrzami cierpki zapach niebieskiego dymu, który odpływał z przed jego oczu jak olbrzymia chmura... Chybiła, na Boga!... Tak też myślał... I zobaczył hen daleko, jak wzniosła ręce nad głową gwałtownym ruchem, a rewolwer, taki mały, leżał między nimi na ziemi... Chybiła!... Teraz Willems pójdzie i podniesie rewolwer. W tej sekundzie odczuł jak jeszcze nigdy radość, rozkosz, wspaniałość słonecznego blasku i życia. Usta jego napełniły się czemś słonem i ciepłem. Usiłował odkaszlnąć; splunął... Któż to krzyczy: „O Boże, on umiera! on umiera!“ Kto umiera?... Trzeba podnieść — Noc! — Co to?... Już noc...


****



Po wielu latach Almayer opowiadał historję wielkiej rewolucji w Sambirze przygodnemu gościowi z Europy. Był to Rumun, przyrodnik, zbieracz storczyków, któremi handlował. Każdemu kto chciał słuchać oświadczał po pięciu minutach znajomości, że ma zamiar napisać naukowe dzieło o krajach podzwrotnikowych. Podczas swej podróży wgłąb kraju wkwaterował się do Almayera. Był to człowiek dość wykształcony, ale pił dżyn bez żadnej domieszki, lub conajwyżej wciskał pół małej cytryny do czystego alkoholu; twierdził że mu to służy na zdrowie. Z tem lekarstwem przed sobą opisywał zdziwionemu Almayerowi cuda stolic europejskich; Almayer zaś nudził go wzamian, wypowiadając ze swadą swe ujemne opinje o towarzyskiem i politycznem życiu Sambiru. Rozmawiali długo w noc, siedząc naprzeciw siebie na werandzie przy sosnowym stole, a jasnoskrzydłe, drobne, wątłe owady, którym nie wystarczało światło księżyca, roiły się między nimi i ginęły tysiącami naokoło płomienia kopcącej, smrodliwej lampy.
Almayer mówił z wypiekami na twarzy:
— Nie widziałem tego naturalnie. Mówiłem już że ugrzęźliśmy w przesmyku — wszystko to z powodu wrażliwości ojca — kapitana Lingarda. Robiłem co mogłem by ułatwić temu człowiekowi ucieczkę, bo — rozumie pan — nie można było przemówić do rozsądku takiemu człowiekowi jak kapitan Lingard. Akurat przed zachodem woda się podniosła na tyle, że mogliśmy się wydostać z przesmyka. Dotarliśmy o zmroku do polanki Lakamby. Było zupełnie cicho; pomyślałem naturalnie że odjechali i bardzo się ucieszyłem. Kiedyśmy szli w górę dziedzińcem, zobaczyłem że coś wielkiego leży tam pośrodku. Oderwała się od tego Aissa i rzuciła się na nas. Mój Boże... czy pan słyszał te historje o wiernych psach, które strzegą zwłok swoich panów... nie pozwalają się zbliżyć nikomu... trzeba je w końcu odpędzić — i tak dalej... No więc daję panu słowo że musieliśmy ją odpędzić. Musieliśmy! Była jak furja. Nie pozwalała nam go dotknąć. Nie żył już oczywiście. Ja myślę. Przestrzeliła mu lewe płuco wysoko i zbliska, bo oba otwory były małe. Kula wyszła przez łopatkę. Kiedyśmy się z nią uporali — nie uwierzy pan jaka ta kobieta była silna, dopiero we trzech daliśmy jej radę! — zanieśliśmy ciało do łodzi i odbiliśmy od brzegu. Myśleliśmy że zemdlała, ale dźwignęła się i wbiegła za nami do wody. No więc pozwoliłem jej wdrapać się do czółna. Cóż miałem robić? W rzece pełno aligatorów. Nie zapomnę nigdy tej jazdy nocą w górę rzeki — póki żyję. Siedziała na dnie łodzi, trzymając jego głowę na kolanach, i raz po raz obcierała mu twarz swemi włosami. Pełno miał zaschłej krwi naokoło ust i brody. I przez cały czas cośmy płynęli — sześć godzin — szeptała czule do tego trupa!... Był ze mną porucznik ze szkunera. Ten człowiek powiedział mi potem, że za nic w świecie nie przeżyłby drugi raz czegoś podobnego — nawet za garść brylantów. I wierzę mu — słowo daję. Sam się wstrząsam, kiedy sobie o tem przypomnę. Czy pan myśli że on to słyszał? To jest... nie! ja chcę powiedzieć czy coś... czy ktoś... słyszał?
— Jestem materjalistą — oświadczył mąż nauki, drżącą ręką przechylając butelkę nad opróżnioną szklanką.
Almayer potrząsnął głową i ciągnął dalej —
— Właściwie to nikt nie widział jak się to stało prócz tego Malaja, Mahmata. Mówił mi nieraz że znajdował się od nich nie dalej niż o dwie długości lancy. Podobno te kobiety wymyślały sobie nawzajem, a Willems stał między niemi. Mahmat opowiadał, że kiedy Joanna uderzyła Aissę i uciekła, tych dwoje jakby nagle oszalało. Rzucali się to tu, to tam. Powtórzę panu co Mahmat mi opowiadał: — Zobaczyłem że stała, trzymając pistolet, który strzela wiele razy i wodziła nim po całym kampongu. Bałem się żeby mnie nie zabiła i skoczyłem w bok. Potem spostrzegłem że biały człowiek biegnie do niej szybko. Rzucił się jak nasz pan, tygrys, kiedy wybiega z dżungli na włócznie nastawione przez ludzi. Nie wzięła go wcale na cel. Pistolet chodził o tak — w obie strony, a w jej oczach ujrzałem nagle okropny lęk. Strzał był tylko jeden. Krzyknęła; biały człowiek stał bardzo prosto, mrugając oczami, tyle czasu ile trzeba aby policzyć zwolna raz, dwa, trzy; potem zakaszlał i zwalił się na twarz. Córka Omara krzyczała jednym tchem, aż wreszcie upadła. Wówczas odszedłem i zostawiłem za sobą milczenie. To wszystko nic mnie nie obchodziło, a w mojej łodzi była ta kobieta, która mi obiecała pieniądze. Odbiliśmy natychmiast, nie zważając na jej wrzaski. Jesteśmy biedni ludzie i dostaliśmy marne wynagrodzenie za naszą pracę! — Tak opowiada Mahmat — zawsze temi samemi słowami. Niech go pan zapyta. To ten człowiek, od którego pan wynajął łodzie na wyprawę w górę rzeki.
— Najchciwszy złodziej jakiego spotkałem — wykrzyknął niewyraźnie podróżnik.
— Hm! To porządny człowiek. Jego dwaj bracia zginęli przebici włóczniami — dobrze im tak. Rabowali groby Dajaków, Tam są złote ozdoby, uważa pan. Dobrze im tak. Ale Mahmat zachowywał się przyzwoicie i dorobił się. Tak! Każdy się dorobił prócz mnie. A wszystko przez tego łotra, który tu sprowadził Arabów.
De mortuis nil ni... num — mruknął gość Almayera.
— Mógłby pan mówić po angielsku zamiast szwargotać tym swoim językiem, którego nikt nie rozumie — powiedział nadąsany Almayer.
— Niech pan się nie gniewa — odrzekł tamten wśród czkawki. — To są słowa łacińskie, bardzo mądre słowa. I znaczą: nie marnuj słów na wymyślanie umarłym. Nic w tem obraźliwego. Lubię pana. Pan ma nieporozumienia z Opatrznością — ja także. Miałem być profesorem a tymczasem — niech pan na mnie spojrzy.
Pokiwał głową. Siedział, trzymając szklankę. Almayer chodził tam i z powrotem; nagle zatrzymał się.
— Tak, wszyscy oni dorobili się prócz mnie. I dlaczego? Jestem więcej wart od każdego z nich. Lakamba nazywa siebie sułtanem; kiedy idę do niego w interesie, wysyła tego swojego jednookiego djabła, Babalacziego, który mi mówi że władca śpi i będzie jeszcze spał długo. A Babalaczi! Jest szachbandarem państwa — ni mniej ni więcej. Chryste Panie! Szachbandarem! Ta świnia! Włóczęga, któremu nie pozwoliłem wejść na te schody, kiedy pierwszy raz przyszedł... Teraz niech pan posłucha o Abdulli. Mieszka w Sambirze, bo — jak mówi — woli być daleko od białych. Ale ma setki tysięcy. Ma dom w Penangu. Statki. Czego on nie miał, kiedy mi ukradł mój handel! Zapędził tu wszystkich w kozi róg; z jego powodu ojciec zaczął poszukiwać złota, a potem wyjechał do Europy — gdzie przepadł. Niechże pan pomyśli: taki człowiek jak kapitan Lingard znika niby zwyczajny kulis. Moi znajomi pisali do Londynu, pytając o niego. Nikt nigdy o nim nie słyszał! Niech pan sobie wyobrazi! Nikt nie słyszał o kapitanie Lingardzie!
Uczony zbieracz storczyków podniósł głowę.
— To był sen — sentymen — talny stary korsarz — wybełkotał. — Lubię go. Ja sam jestem sent — talny.
Mrugnął do Almayera, który się roześmiał.
— Aha! Mówiłem panu o nagrobku. Tak! Sto dwadzieścia dolarów wyrzuconych za okno. Gdybym je teraz miał! Zachciało się ojcu gwałtem tego nagrobka. A napis! Ha, ha, ha! „Piotr Willems, Wybawiony przez Miłosierdzie Boskie od swego Wroga“. Któż był jego wrogiem, jeśli nie sam kapitan Lingard? I wogóle to nie ma sensu. On — ojciec — to był wielki człowiek, ale dziwak pod wielu względami... Nie widział pan tego grobu? Jest tam na szczycie wzgórza, z drugiej strony rzeki. Muszę go panu pokazać! Pójdziemy tam.
— Ani myślę! — odrzekł uczony podróżnik. — Nie interesuję się tem... i... w takiem słońcu... za wielkie zmęczenie... Chyba że pan mię tam zaniesie.
I rzeczywiście został tam zaniesiony w kilka miesięcy później; jego grób stał się drugim grobem białego w Sambirze; na razie jednak był żywy choć porządnie pijany. Spytał nagle —
— A ta kobieta?
— Ach, naturalnie że Lingard utrzymywał w Makassarze i ją, i tego jej wstrętnego bębna. Takie karygodne marnowanie pieniędzy! Licho wie co się stało z nimi po wyjeździe ojca do kraju. Ja musiałem zająć się swoją córką. Dam panu bilecik do pani Vinck w Singapurze, kiedy pan będzie wracał. Zobaczy pan tam Ninę — szczęśliwy z pana człowiek. Ona jest piękna i, jak słyszę, taka wykształcona, taka...
— Słyszałem już sto... tysiąc razy o pana córce. A cóż t–ta dru–druga, Aissa?
— Ona? O, zatrzymaliśmy ją tutaj. Przez długi czas miała taki sobie spokojny obłęd. Ojciec bardzo ją szanował. Dał jej na mieszkanie domek w moim kampongu. Włóczyła się po całej osadzie, nie odzywając się do nikogo, chyba że zobaczyła Abdullę; wtedy ogarniał ją szał, krzyczała i przeklinała na czem świat stoi. Zdarzało się często że znikała — a wtedy wszyscy musieliśmy jej szukać, bo ojciec nie dawał mi spokoju póki nie przywieźliśmy jej z powrotem. Znajdowaliśmy ją w przeróżnych miejscach. Raz w opuszczonym kampongu Lakamby. Czasem poprostu błądziła wśród gąszczu. Miała jedno ulubione miejsce, gdzieśmy zawsze najpierw szukali. Prawie napewno można ją było tam znaleźć; to coś w rodzaju łąki na brzegach strumyka. Nie mam pojęcia dlaczego upodobała sobie to miejsce. A jak trudno było ją stamtąd wyciągnąć! Musieliśmy ją wlec przemocą. Z czasem zrobiła się spokojniejsza i jakoś się ustatkowała. Ale wszyscy moi ludzie drżeli przed nią. To moja Nina ją oswoiła. Uważa pan, to dziecko nie bało się niczego i było przyzwyczajone do postawienia zawsze na swojem; szło do niej, i ciągnęło ją za sarong, i kazało jej robić to lub owo — tak jak wszystkim naokoło. Zdaje mi się naprawdę że Aissa pokochała Ninę. Widzi pan, nikt nie mógł się oprzeć temu maleństwu. Doskonała niańka zrobiła się z niej. Raz, kiedy to małe licho odbiegło ode mnie i wpadło do rzeki z końca pomostu, Aissa wskoczyła do wody i w mig ją wyciągnęła. Ledwie nie umarłem ze strachu. Teraz oczywiście mieszka z moją żeńską służbą, ale robi co jej się podoba. Póki mam garść ryżu i sztukę perkalu w składzie, nie będzie jej brakowało niczego. Pan ją widział. Przyniosła obiad razem z Alim.
— Jakto! ta zgięta wpół baba?
— Hm! one prędko się tu starzeją — rzekł Almayer. — A długie, mgliste noce spędzane w lesie łamią wnet najtęższe plecy — jak pan się sam o tem przekona.
— O–obrzydliwe — burknął podróżnik.
Zdrzemnął się. Almayer stał przy balustradzie, patrząc w niebieskawą jasność księżycowej nocy. Lasy, niezmienne i mroczne, jak gdyby wisiały nad wodą wsłuchane w nieustanny szept wielkiej rzeki, a za ciemną ich ścianą wzgórze, na którem Lingard pochował ciało swego byłego więźnia, wznosiło się czarnym, zaokrąglonym masywem na tle srebrnej bladości nieba. Almayer patrzył długo na czysty profil szczytu, jakby usiłował dostrzec poprzez mrok i odległość zarys tego kosztownego nagrobka. Kiedy odwrócił się wreszcie, zobaczył że jego gość śpi z głową wspartą o ramiona leżące na stole.
— Słuchaj no pan! — krzyknął, uderzając dłonią w stół.
Przyrodnik obudził się i siedział bezwładnie, wytrzeszczając oczy jak sowa.
— Słuchaj pan! — ciągnął Almayer bardzo głośno, waląc o stół — ja chcę wiedzieć! Pan mówi że pan czytał wszystkie książki, więc niech mi pan powie... dlaczego takie okropne rzeczy wogóle są dozwolone. Naprzykład — ja. Nie zrobiłem nikomu krzywdy, prowadziłem życie uczciwe... a tu taki łotr, który urodził się w Rotterdamie czy gdzieś tam na drugim końcu świata, przyjeżdża tu, okrada swojego szefa, ucieka od żony, doprowadza do ruiny i mnie, i moje dziecko — mówię panu że mnie zrujnował — i wreszcie ginie zabity przez jakąś nieszczęsną dzikuskę, która właściwie nic o nim nie wie. Jaki jest sens wtem wszystkiem? Gdzież ta Opatrzność? Co komu z tego przyszło? Świat to oszustwo! Oszustwo! Dlaczego ja mam cierpieć? Co ja zrobiłem żeby tak się ze mną obchodzić?
Wyrzucił z siebie żałośnie ten szereg pytań i nagle zamilkł. Niedoszły profesor z nadludzkim wysiłkiem starał się powiedzieć wyraźnie:
— Kochany panie, czy pan nie widzi że sam fakt pańskiego istnienia jest gorszący... Ja... ja pana lubię... lubię...
Padł znowu głową na stół i zakończył swoje uwagi niespodzianem, przeciągłem chrapnięciem.
Almayer wzruszył ramionami i podszedł znów do balustrady. Rzadko pił swój dżyn przeznaczony na sprzedaż, i wówczas śmiesznie mała ilość alkoholu doprowadzała go do buntowniczej postawy względem porządku świata. I teraz znów, wychylony za poręcz, krzyczał zuchwale w noc, zwracając się ku tej dalekiej, niewidzialnej płycie importowanego granitu, gdzie Lingard uznał za stosowne uwiecznić boskie miłosierdzie i wyzwolenie Willemsa.
— Ojciec mylił się — mylił! — wrzeszczał. — Ja chcę żebyś cierpiał za swoje winy! Musisz cierpieć za swoje winy! Gdzie ty jesteś, Willems? Hop, hop! Tam gdzie niema dla ciebie zmiłowania — w tem cała moja nadzieja!
— Nadzieja — powtórzyły szeptem zaskoczone lasy, rzeka i wzgórza; Almayer, który stał, czekając uważnie z pijackim uśmiechem na ustach, nic więcej nie usłyszał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.