Z antropologii wiejskiej (nowa serya)/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Z antropologii wiejskiej (nowa serya)
Podtytuł Obrazki i szkice
Data wyd. 1890
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Biednowolski kościołek stał na wzgórzu, otoczony wieńcem starych lip. Zdaleka ścian widać nie było, tylko zieleń gęstą, zwartą, ponad którą wystrzelał spadzisty dach czerwony i wieżyczka lekka, wysmukła, z kulą złoconą na wierzchu, która służyła za podstawę również pozłacanemu krzyżowi.
Kościółek murowany był, a zbudowano go, jak księgi świadczą, dawno, bardzo dawno. Pod sklepieniami dolnemi spoczywają wielkie trumny dębowe, a w nich zmurszałe, w proch rozsypujące się kości, na których gdzieniegdzie szczątków złotogłowia i litych pasów dopatrzyć można.
To fundatorowie kościoła snem wiekuistym uśpieni.
W zakrystyi kilka portretów wisi w ramach złoconych niegdyś, teraz poczerniałych zupełnie. To fundatorów portrety. Z trudnością można rozróżnić na nich zbroję stalową, od skór rysich opadających z ramion — ale oblicza groźne patrzą jeszcze wyraźnie, marsowato...
Obok rycerzy niewiasty w strojach półzakonnych, półświeckich, także dziwnie surowe i zadumane.
Kto je malował?
Bóg wie. Na podpisach kilkowierszowych, wielkiemi literami odznaczających się, ale już miejscami przez niszczący ząb czasu zgryzionych, wyczytać można datę: A. D. MLCCXXV; owdzie znów: Illustrissimus... comes... Nałęcz, tam palatinus, owdzie palatini uxor, filia... Bartholomeus, Dorotha, a na wszystkich de Biednovola. Początek ośmnastego stulecia, stare dzieje... stare portrety...
Kto je malował? Może wioch jaki wędrowny, co z paletą, z pędzlami i farb skrzynką od dworu do dworu wędrował, może zakonnik jaki, braciszek, co pod suknią klasztorną ukrył na zawsze i imię swe prawdziwe i nazwisko, kto dojdzie, i na co to komu wiedzieć?
Więcej w tych portretach było chęci dobrych niż talentu... Twarze płaskie, jakby z papieru wycięte i przylepione na płótnie, nie miały wypukłości, ani życia, rysunkowi samemu możnaby także wiele zarzucić, ale któżby się teraz o starzyznę spierał!
Wisiały te portrety, to i wisiały sobie od anno Domini MLCC... Czasem, przed Wielkanocą, gdy Grzędzikowski w zakrystyi porządek robił, a dobry humor miał, to je okurzył — gdy zaś podpił sobie i w demokratycznem usposobieniu ducha był, to nie ruszył ich wcale.
— Niech tam szlachta pajęczyną zarośnie, — mruczał, — jako że z niej, na ten przykład, siła złego na świecie powstało!..
Szafy w onej zakrystyi były dębowe, fundamentalne, rzeźbione. Snać taki stolarz je robił, co w Gdańsku, przy niemieckich majstrach się uczył, bo różne staromodne ozdoby wyrzeźbił i takie kształty samym szafom nadał, że zdaleka niby gotyckie kapliczki wyglądały. Nie szafy to były, ale jakoby budynki z wieżyczkami na spiczastych łukach wspartemi i drzwi miały nie takie, jako drzwi zwyczajne bywają, proste, równe, do winkla w każdym rogu, — tylko dwoiste, pół ścięte, ku górze spiczaste.
W głównej szafie, na środkowych drzwiach, głowę Chrystusa w koronie cierniowej wyrzezał, na bocznych świętego Piotra i Pawła umieścił, pierwszego z kluczami, drugiego z mieczem, jak się patrzy... a obudwóch w rameczkach ostrych, łukowych, co się nad ich głowami misternie w zygzak wiązały i u wierzchu samego zakończone były krzyżykiem.
Majster to musiał być nie lada ten stolarz, bo i ławki kolatorskie i te co w głębi kościoła stoją — i konfesyonały, wszystko precz jedną modą zmajstrował i wyrzezał, z czystego dębu, ze zdrowych czterocalowych balików, na moc, że dzisiejsi niby — majstry fuszerzy nie wiedzieliby nawet z której strony do takiej roboty przystąpić.
Ale nad szafy, nad konfesyonały, nad ławki, nad balaski rzezane, co prezbiteryum od nawy oddzielały — udała mu się ambona. Powiadają ludzie we wsi, że to była ostatnia jego robota, że tak się nad nią zmocował, tak wysilił, tyle nietylko rąk, ale podobno i duszy do niej dołożył — że jak skończył ją, to zaniemógł ciężko i duch z niego, nieboraka, uleciał.
Podobno tego majstra ciało pod kościołem spoczywa, ale dziś proszek już z niego tylko.
Światowi ludzie, co dużo po jarmarkach jeżdżą, sami powiadają, że takiej ambony foremnej na dziesięć mil w koło Biednowoli nie znajdzie i widać to prawda być musi, bo nad podziw ta biednowolska ambona wspaniała! Schodki do niej w murze są, w filarze co arkadę na sobie utrzymuje — a sama ambona, też z dębu, przyczepiona jest do filaru, niby gniazdko jaskółcze. A leciuchna, a smukła, a sama kształtem jak kapliczka, z takiemiż jak u szaf łukowatemi liniami, a daszek nad nią z wieżyczkami zgrabniutkiemi, wśród których posążek Zbawiciela z barankiem na ramionach, a krzyżem w ręku, rzeźbiony....
Było w tym kościele ołtarzy pięć; wielki jeden, a cztery boczne, jako się najczęściej po kościołach praktykuje. Wszystko odmalowane, odzłocone widać niedawno, bo wyglądały jak nowe, chociaż tyle lat co i kościół liczyły.
Wielki ołtarz najwspanialej wyglądał. Miał sześć filarów białych, ze złoceniami u gzemsów, między filarami cztery posągi świętych — a w głębi wielki obraz Zwiastowania, poczerniały już nieco, zniszczony, ale parafianie nie pomienialiby go na najnowszy.
Wielkie świece woskowe w wysokich cynowych lichtarzach i kwiaty dopełniały stroju ołtarza.
Boczne o wiele skromniejsze, ale także piękne były ołtarze. Z lewej strony, w bocznej nawie, stała chrzcielnica, z blachy miedzianej, bardzo misternym sposobem wykuta. Kwiaty na niej były dziwne, i głowy zwierząt osobliwych, jakich nigdy nikt na świecie nie widział, a cała miała kształt wielkiego kielicha, takiego co na posadzce stojąc, brzegiem rosłemu chłopu do piersi dostawał.
Nad chrzcielnicą była pokrywa także miedziana i misternym sposobem wykuta, również w liście i różne głowy zwierzęce ozdobna, a na wierzchu jej była figurka Jana Świętego Chrzciciela, który w skórze wielbłądziej chadzał i drogi Pańskie prostował, a zapowiadał przyjście Tego, Któremu, jak mówił, niegodzien był rzemienia u obuwia rozwiązać.
Pokrywa podnosiła się na łańcuszkach miedzianych, a cała chrzcielnica ogrodzona była galeryjką dębową, rzeźbioną.
Przy ławkach było dużo chorągwi i sztandarów, nowszych i starszych i bardzo pięknych i nieosobliwych, wedle zamożności i upodobania fundatorów, a przy samych drzwiach chorągiew czarna, żałobna, z obrazem kościotrupa z kosą wśród płomiennych, czerwonych języków.
Do tej chorągwi najtrudniej było się przyzwyczaić Jasiowi.
Ile razy na nią spojrzał, zawsze przypominała mu ona ową śmierć niewidzialną, co wtenczas, w porze sianokosów, po Piotra przyszła, tę śmierć co goniła go po łące rosą pokrytej, po rowach pełnych wody... po polach. Ile razy Jaś spojrzał na tę chorągiew, tyle razy przypominały mu się wszystkie opowiadania Magdy o duchach, które chodzą nocami, o topielcach, upiorach strasznych, co z brzękiem łańcuchów i jękami boleści, trawione ogniem wewnętrznym, ukazują się ludziom w nocnej porze, żebrząc modlitwy, jałmużny, dobrego uczynku, któryby ulżył ich mękom.
Bał się Jaś tej chorągwi żałobnej, a bardziej może jeszcze bał się katafalka i trumny, co w prawej nawie bocznej, przy drzwiach samych stały. Przerażał go widok tych schodków czarnych, z obwódkami białemi, tych piszczeli na krzyż złożonych i głów trupich, bez oczu, z obnażonemi zębami... a najbardziej lękał się pustej trumny.
Nieraz Grzędzikowski, gdy mu Jaś przy sprzątaniu pomagał w kościele, mówił:
— Głupiś ty, na ten przykład, mój Jasiu, i bać się nie masz czego. Śmierć po świecie chodząca, na ten przykład, nie pyta i miecie jako, nieprzymierzając, miotła, moje dziecko. Czego się bać? Dziś, czy jutro, czy za dwadzieścia, pięćdziesiąt lat, jak komu Bóg miłosierny, na ten przykład, przeznaczył — przyjdzie ona, że ani się człowiek spodzieje. I żebyś ty, kochanku, na ten przykład, sto wsi miał, żebyś w atłasie chodził, na puchu sypiał i samą słoninę jadł — nie wykręcisz się od niej wykrętem, ani wywiniesz wywinięciem, jeno pójdziesz w dół robaku, jako i ten, co na ten przykład, pod kościołem siedzi, jeżowym kijem się od psów ogania, a w żółwiową skorupę grosze zbiera. A na te schodki oczów nie wytrzeszczaj i nie bój się ich, bo to tylko, na ten przykład, ludzka parada i honor. Będziesz bogaty to cię wysadzą na sześć stopni, będziesz biedniejszy położą cię na czterech, a jeszcze biedniejszy to na dwóch — ale czy na jednym, czy na dwunastu, już ci to wszystko wraz, mój bracie, bo już ty nic znaczyć nie będziesz, tylko tyle co ten oto proch i ziemia, z których, na ten przykład, wzięty jesteś.
Tak Grzędzikowski tłómaczył Jasiowi równość wszystkich ludzi w obliczu śmierci, oraz przedstawiał mu i śmierć samą, jako pospolite, bardzo zwykłe zjawisko; ale pomimo tego, chłopiec na chorągiew żałobną i na schodki owe czarne zawsze nie bez obawy spoglądał.
Ku wieczorowi się miało, słońce chyliło się na zachód, czerwone, i przez okna kościelne rzucało snopy blasków na wielki ołtarz, na figury świętych, na złocone gzemsy filarów. Ślizgały się te blaski po ramach obrazów, po lichtarzach, po świeczniku kryształowym w środkowej nawie wiszącym, kładły się na posadzce kamiennej, wydeptanej, wyklęczanej przez ludzi.
Jaś siedział na chórze, przy organach i w granie się wprawiał — a widać zdatny był do tego, bo owo granie było równe, spokojne, właśnie jakby nie mały chłopczyna grał, ale sam organista.
Zapatrzony w nuty, które już nauczył się rozumieć, zasłuchany w poważne dźwięki — Jaś nie zauważył, że przez drzwi od zakrystyi wszedł proboszcz i usiadł w ławce przy ołtarzu. Nie spostrzegła też wejścia księdza i babina kalikująca Jasiowi — i chłopiec grał, nie wiedząc że ma pilnego słuchacza.
Ksiądz oparł głowę na dłoniach i może modlił się, może w medytacyę zapadł — a Jaś wciąż grał, i zeszła na tem godzina czasu, może i więcej. Podczas tego słoneczne jasności powoli, w miarę jak słońce obniżało się, uciekały z podłogi, pięły się coraz wyżej po ołtarzu, po ścianie, aż mignęły na najwyższym krzyżu ołtarz wielki zdobiącym i... znikły.
W kościele zaczęło robić się szaro. W dzwonnicy Grzędzikowski na „Anioł Pański“ dzwonił. Mrok zajmował już kąty świątyni, rozściełał się pomiędzy filarami, wychylał z za konfesyonałów, zajmował wnętrza ławek, objął schodki żałobne i trumnę pustą, co w prawej nawie przy drzwiach stały.
Jaś złożywszy nuty, wyprawiwszy babinę co miechy od organów poruszała, brzęcząc kluczami, przeszedł przez kościół i ku drzwiom zakrystyi się zbliżając, oko w oko spotkał się z proboszczem.
— Jak się masz Jasiu, — odezwał się ksiądz.
— Upadam do nóg księdza kanonika, — odrzekł Jaś, całując go w rękę, — nie wiedziałem że ksiądz kanonik w kościele, może potrzeba w czem usłużyć?
— Nie, nic nie trzeba. Naumyślnie oto przyszedłem i siedziałem tu w ławce z godzinkę, aby się przekonać jak grasz, jakie też postępy zrobiłeś.
Jaś poczerwieniał na twarzy ze wstydu.
— Ja, proszę księdza kanonika, — mówił, — chciałbym, bardzo bym chciał... ale to trudna rzecz. Pan Wawrzeńcewicz powiada, że najmniej dziesięć lat trzeba się uczyć, żeby grać po ludzku. Staram się... chcę...
— No, no, nie odrazu Kraków zbudowano. Pamiętaj zawsze o tem i nigdy nie zrażaj się trudnościami. Słyszałem, słyszałem... wcale nieźle moje dziecko, wcale nieźle... słuch masz, przy pracy możesz się wyrobić — ale pamiętaj Jasiu, przy pracy! koniecznie przy pracy. Praca, moje dziecko, wszystko przemoże, nawet smutek, grzech nawet. Jesteś sierota, biedna twoja matka odumarła cię kiedyś był niemowlęciem, może to ona wyprosiła ci u Boga tę łaskę, że nauka ci łatwo przychodzi. Módl się za matkę. Godzien rano i wieczorem westchnij za jej duszę, to obowiązek dziecka...
— Modlę się, księże kanoniku.
— To dobrze, moje dziecko, tak trzeba, tak się należy. A jakżeż tam z nauką?
— Do szkoły pójdę od Wszystkich Świętych, jak już bydło przestanie chodzić na paszę, tymczasem pan Wawrzeńcewicz pokazuje mi trochę łaciny. Pieśni kościelnych sporo umiem.
— Wiem, wiem i do mszy świętej służysz nawet dobrze, bardzo dobrze. Ano, da Bóg będzie jeszcze z ciebie pociecha. Piotr poczciwina ucieszy się, jak mu o tem doniosę.
— O mój dziadzio kochany! gdzie on się teraz obraca? — zawołał Jaś na wpół z płaczem.
— Chodź ze mną; pójdziesz na plebanię, to się dowiesz. Mam wiadomości od Piotra.
Uszczęśliwiony chłopak nie posiadał się z radości — taki szczęśliwy dzień miał dzisiaj. Ksiądz go pochwalił, pracę jego ocenił, od Piotra wiadomość jest! Byłby skakał i śpiewał z uciechy, ale nie wypadało przy duchownej osobie figlów wyrabiać.
Zamknął kościół, wziął klucze i poszedł ku plebanii powoli.
Ksiądz oczekiwał na niego na ganku, obrosłym dzikiem winem, którego liście gęste czerwieniały już, jak zwykle na jesieni. Ksiądz biednowolski był to staruszek suchy, zawiędły, niedużego wzrostu. Długie białe włosy spadały mu prawie na ramiona, a z pod brwi groźnie najeżonych, krzaczastych, patrzyły oczy niebieskie, takie dziwnie dobre i łagodne, jakby wyglądająca przez nie dusza cały świat umiłowała i objąć go pragnęła.
Niepokaźny człowieczek, ale duch wielki — i prawdziwie wielki, bo kilka tysięcy dusz swojej parafii w uczciwości i bojaźni Bożej utrzymywał, nauką łagodną, wyrozumiałością, przykładem dobrym. Ubogiego wsparł, błądzącego na drogę dobrą naprowadził, smutnego pocieszył — i chluby z tego żadnej nie szukał, nie wynosił się nad innych, nie pysznił...
Owszem, nieraz czy z małym, czy ze starym pogwarzył, pożartował, pośmiał się, i nawet wesołości ani tańców za złe nie miał, byle... tylko były po trzeźwemu, po ludzku.
Zbliżył się Jaś do księdza i pokornie przy progu stanął.
— Chodź-że tu bliżej, — odezwał się kanonik, — chodź, proszę cię. Bardzoż ci smutno bez Piotra?
— Oj smutno, smutno, proszę księdza kanonika... jak dziadzio w świat poszli to już mi się zdaje, że broń Boże umarli, że już całkiem sierotą zostałem.
— Nie bój się, żyje stary Piotr i zdrów jest — właśnie dziś list od niego odebrałem. Pisał do mnie.
— Oj, księże kanoniku, cóż dziadzio pisali? gdzie są?!
— Daleko ztąd. Za Wisłą, za Warszawą...
— Mój Boże i po co oni tam na kraj świata pojechali?
— Ha, wypadło mu tak... interesa miał jakieś, bez przyczyny nie pojechał.
— A wrócą oni choć kiedy?
— Wróci, wróci; właśnie pisze, że jeszcze interesu nie załatwił, ale że ku wiośnie, przy Boskiej pomocy, stanie z powrotem w Biednowoli.
— Ku wiośnie... — rzekł chłopak z westchnieniem.
— Doczekasz, mój kochany, ani się obejrzysz jak przy pracy i nauce czas ci szybko uleci, jak na skrzydłach. Czy nie potrzebujesz ty czego, Jasiu?
Chłopak wielkie oczy zrobił.
— Ja?
— No tak. Może ci braknie co do ubrania, może ci się buciny podarły?
— Odzienia mam dość, proszę księdza kanonika... ale buty pod zimę toby się przydały.
— No — to też powiedz Wawrzeńcewiczowi, żeby jak będzie jechał do miasteczka wziął cię ze sobą i żeby Kręcielski szewc zrobił ci buty porządne, juchtowe, na miarę. Ja zapłacę... tylko mi tandety żadnej nie kupować, bo pieniędzy szkoda! Nie dziękuj mi, nie. Ja nie ze swoich płacę, tylko z tych co Piotr odjeżdżając na twoje potrzeby u mnie złożył. Poczciwego człowieka za opiekuna Bóg ci zesłał, mój Jasiu.
— Oj, że dobry to dobry... — odezwał się Jaś z westchnieniem.
— Staraj się też odwdzięczyć Piotrowi, mój chłopcze...
— Chciałbym ja, ale cóż mogę?
— Bądź dobrym, pilnym, przykładaj się do pracy — a kto wie, może gdy stary Piotr będzie chory i niedołężny... a ty już potrafisz zapracować na kawałek chleba, kto wie, powtarzam, czy wtedy nie odwdzięczysz staremu? Tak, moje dziecko, powinno być przynajmniej.
— I tak będzie, — szepnął Jaś, — aby tylko Bóg miłosierny dopomógł i dał moc.
— Bóg, mój Jasiu, daje zawsze moc tym, którzy chcą iść drogą uczciwości i pracy. No, idź teraz na wieś, masz czas wolny, możesz sobie trochę wypocząć, lub pobiegać — należy ci się to.
— Idę już, księże kanoniku.
— A dokąd pójdziesz?
— Do Stęporów wstąpię, do Magdy też zajrzę. Do kogóżbym poszedł, jak nie do nich?
To rzekłszy, Jaś pobiegł ku wsi — ksiądz sam na ganku został. Nie długo mu ludzie dali siedzieć w samotności, to ten, to ów przyszedł. Jednemu trzeba było rady, drugiemu pomocy, a na plebanii ludzie to zawsze znajdowali. Wreszcie gdy się już noc zrobiła, przyjechał chłop z trzeciej wsi, prostym wozem, w drabinach, do chorego prosić. Ksiądz ubrał się do drogi, poszedł do kościoła, wziął Wiatyk i natychmiast pojechał.
Grzędzikowski zamykając kościół, po odjeździe księdza, niezadowolony, mruczał do siebie:
— Pilno im, na ten przykład, po nocy! Mało mieli dnia, żeby konie przysłać. Źle na ten przykład kanonik robi, że lada kogo słucha. Niedługo, na ten przykład, będą go z łóżka wyciągali.
Zamiast pójść prosto do domu, wyjrzał dziad za ogrodzenie kościelne i popatrzył na drogę, co ku wsi i karczmie prowadziła.
— Świeci się u Joela, — mówił spluwając, — juści że się świeci. Bo i nie co... taki śpekulant zbiera pieniądze i w dzień i w nocy. Do niego, na ten przykład, jak do młyna, każdy jedzie, każdy idzie, a kto przyjdzie, albo przyjedzie, zawdy mało wiele groszowiny zostawi.
Monologując w ten sposób, z oczyma utkwionemi w karczmę w której się jasno świeciło, nie zauważył dziadowina że ktoś nadchodzi. Dopiero silne trącenie w łokieć wyrwało go z zadumy.
Obejrzał się.
— Ah! to wy, Wincenty, — zawołał, — tak podeszliście na ten przykład cicho, nawet „pochwalony“ nie rzekłszy.
Pypeć wziął się pod boki i ochrypłym głosem zaśpiewał:

„Niechże będzie pochwalony!
„Czapka biała, wierzch zielony...

— Tfy! — zawołał spluwając dziad, — nad grobem oto stoicie na ten przykład, i takie śpiewanie was się trzyma! Przeżegnajcie się Wincenty, co z wami się dzieje?
— Widzisz go, — krzyknął Pypeć, — widzisz go jaki mądry! Co ty sobie, psia wełna, myślisz dziadu jeden?! On mi będzie kazanie gadał! Czy ty kanonik?! Co? Twoje prawo, psia wełna, kościół zamiatać, a nie gospodarzy statecznych rozumu uczyć.
— Idźcie Wincenty w swoją drogę, idźcie sobie na ten przykład spokojnie, nie zaczepiajcie ludzi.
— Właśnie chciałem cię zaczepić po dobroci, żebyś ze mną, psia wełna, do karczmy poszedł, ale że ty dziadowskie pokolenie... zawdy chciałbyś wyżej pluć niż masz gębę.
— Gęba, na ten przykład, na dwa użytki jest... do gadania, na ten przykład, swoją drogą, a zaś do picia swoją drogą — a jak insza gęba powie nieprzystojne słowo, to ją pasuje zatkać, a bardziej jeszcze przy kościele....
— Przy kościele? — zapytał zdumiony Pypeć.
— A to ślepi jesteście! nie widzicie że oto o dwadzieścia kroków kościół — i czapkę, na ten przykład, na łbie macie jak nieprzymierzając... żyd!
Pypeć westchnął.
— Kościół, — mówił, jakby przebudzony ze snu, — kościół... a juści prawda... stoi tu kościół. Boże miłosierny! ślepy ja? czy co?
Zdjął czapkę, ukląkł i z całej mocy bił się w piersi.
— Jezusie Nazareński! przebacz mnie grzesznemu, jako żem domu Twego nie widział.
— Bo i pewnie, — mruknął dziad, — teraz was i w niedzielę na sumie nie uświeci.
— Będę chodził, — bełkotał pijany chłop, — będę chodził. Nie powiedzą święci Pańscy i aniołowie w niebie, że Pypeć Wincenty poganin, jeno że pijak; a że pijak, psia wełna, to pijak... nie ma co gadać.
— Hm, — mruknął Grzędzikowski. — Juścić pijaństwo to grzech śmiertelny, ale że Pan Jezus, choćby na ten przykład łotrowi na krzyżu pijaństwo odpuścił, to i wam odpuści.
— Sprawiedliwie przemawiacie Onufry, bardzo sprawiedliwie. Podnieście, pomóżcie mi wstać, bo mi łamane bóle w nogi powłaziły, i oto, psia wełna, o swojej mocy nie stanę.
— A juści, wiem ci i ja, że, na ten przykład, złe po świecie chodzi i przygoda może się choćby i na równej drodze trafić. Tedy, choć na ten przykład dyfamowaliście mnie dziadowskiem pokoleniem — przecie was poratuję i podniosę. Ale żeście ciężkie to ciężkie, jak na ten przykład, kloc!
To rzekłszy Grzędzikowski dźwignął chłopa i pomógł mu wstać.
— Oj, — rzekł Pypeć, — ciężki ja... to prawda... ale nie w sobie. Tak oto nibyć ja taki jako i insze ludzie, jeno we łbie ciężar mi siedzi, psia wełna, taki że za dobry kamień zaważy: siedzi, gniecie, psia noga, że wytrzymania niema.
— I boli?
— Boli, boli, mój Onuferku kochający, i jak boli! a dudni, a huczy jako we czterech młynach przed gody. Jeszcze jak oto półkwaterek gorzaliny wypiję, to mi na jakie dwa pacierze ulży, a potem znowu i znowu... żebym się oto nieraz, psia wełna, we staw, albo w rzekę, albo w jezioro wpakował. Raz kozie śmierć!
— Głupieście wy, mój Wincenty, i właśnie pleciecie, na ten przykład, trzy po trzy, co się jedno drugiego kupy nie trzyma. W jezioro, albo w rzekę! a potem, na ten przykład, co?
— Boże miłosierny! — jęczał dalej chłop, — ni ja chałupy, psia wełna, ni ja gruntu, ni bydlęcia, ni psa! Teraz właśnie gospodarze o las targ prowadzą i będą mieli po cztery morgi, a ja co? Ja nic. Toć oto i sukmanina mi się obdarta, żeby się jej nawet, psia wełna, rak nie czepił, i buty pić wołają, tak się porozdziawiały szkaradnie, i obleczenie na mnie czarne jak święta ziemia i kaszkiet, żeby go nawet wrona na gniazdo nie chciała. Wszystko, psia wełna, zmarniało, nie ma nic, jakoby po spaleniu... a we łbie dudni i dudni....
Usiadł przy drodze, nogi w rów spuścił, czapkę z głowy zdjął i umilkł.
Nocny wietrzyk chłodził mu czoło, poruszał włosy długie, potargane, niestrzyżone oddawna.
— Onufry, — odezwał się po chwili, — Onufry, był ja kiedy gospodarz, czy nie?
— A cóż to nie pamiętacie?!
— Byłem gospodarz stateczny, psia wełna, i obsiedziały... mogłem żyć śpiewający, psia wełna! W gromadzie Pypcia Wincentego znali i uszanowanie mu dawali, sołtysem byłem przez trzy roki... a gruntu miałem dowodnego szmat i łąki kawałek i całe obejście i bydełko i szkapy dwie, co biednie rachując, po jakie sto rubli były warte. A odzienia w komorze moc, a słoniny z połeć, a mąki, a kaszy, różności po beczkach, a pieniędzy, psia wełna, papierkami nieraz i po sto rubli, zaś dziesiątkami i srebrem ze trzy kwarty, albo i więcej. Chłop byłem, psia wełna, taki, coby mnie za parę tysięcy nie kupił, biednowolski z rodu, z dziada pradziada, psia wełna! A dziś... co ja dziś? wiecheć stary, plewa... strach na wróble. Małe dzieci we wsi palcami mnie wytykają, że już raz ażem grudą ziemi na nie, psia wełna, musiał rzucać....
Znowuż umilkł. Głowę w rękach ukrył i zdawało się Grzędzikowskiemu że płacze.
— Wincenty, — odezwał się dziad, — Wincenty, słuchajcie-no.
— Co chcecie?
— Mnie was żal.
— Nie mam już czem, psia wełna, żałości ludzkiej opłacać. Insze mnie żałowali, a ja com miał trochę groszowiny zaszytej w sukmanie, tom wypruwał i wypruwał het wszystko, że ledwie mi jeszcze jeden czerwony papierek pozostał...
— Nie przymawiam ja się do waszej, na ten przykład, zapłaty, ani do waszego poczęstunku, a skoro moja wola będzie to i sam potrafię wam zafundować, że na ten przykład na swoich nogach do domu nie wrócicie, ale radę wam chcę dać, po przyjacielstwie, po życzliwości...
— Ej co mi tam rada!.. toć i Kusztycki, psia wełna, doradzał, a teraz właśnie nie chce mnie znać, wielki pan, psia wełna, od żydowskich koni kucia!... Mówił żebym dzieci prawował, żebym do kogo na komorne szedł, albo choćby i za parobka się do dworu godził! Gdzie mnie tam po sądach teraz... już głowy nie mam całkiem, ani sposobu żadnego. Jeszcze by mnie pobili. Oni młodzi, ja stary, — oni mocne, ja dobrze że na nogach stoję, i to ledwie. Wielka rzecz starego zmordować. Pomaca kłonicą po czapce to i skutek...
— Niekoniecznie trzeba ich, na ten przykład, po sądach wodzić — można inaczej, po dobroci, pięknem przemówieniem na ten przykład.
— Któż ma do nich pięknie przemawiać?
— A choćby duchowna osoba, na ten przykład kanonik. Poproście go, pokłońcie się mu, on was na ten przykład wysłucha, zawoła ich do siebie, wytłomaczy co jako, na ten przykład, jest we czwartem przykazaniu. Obaczycie, zaraz dzieci insze dla was będą.
— Ale!...
— Sprobujcie. Toć do kanonika przystęp macie kiedy byście sobie upodobali, na ten przykład.
— Jakże ja mu się w takiej, psia wełna, obdartości mogę pokazać?
— Bajki! nie patrzy on na łachman, jeno na człowieka. Cóż pójdziecie? Ja mogę, na ten przykład, choćby jutro rano też wspomnieć o waszej biedzie.
— Obaczę, obaczę psia wełna, do jutra, tymczasem u Joela jeszcze się świeci, chodźcie wypijem po kapce, teraz pod noc chłodno... i dobrze chłodno...
Grzędzikowski nie dał się długo prosić — poszli. W karczmie siedział tylko Joel — postawił wódkę na stole, a sam zakrył oczy rękami i udawał że śpi. Grzędzikowski z Pypciem rozmawiali swobodnie i w miarę ilości wypitych kieliszków coraz głośniej. Wynurzali sobie nawzajem uczucia przyjaźni i braterstwa, całowali się, płakali z rozczulenia.
Już była północ, kiedy dziad karczmę opuścił. Szedł krokiem niepewnym, śpiewając, ale szedł — Pypeć został.
Joel rzekł do niego:
— Ny ny, Wincenty, zrobiliście dobry interes. Fajn interes wyście zrobili Wincenty!
— Co? — wybełkotał chłop z trudnością.
— Pójdziecie jutro do księdza...
— Pójdę.
— Idźcie, ja wam radzę. On wam da dobre lekarstwo na wszystkie wasze zmartwienia, da wam doskonałe lekarstwo... prawdziwe księdzowskie lekarstwo!
— Lekarstwo?
— Jedno tylko... oni więcej w swojej aptece nie mają. A wiecie, co on wam da za lekarstwo? On wam każe pić wodę! On powie, że cała wasza bieda jest od wódki, on wam każe wyprzysiądz się wódki i pić samą wodę! Owszem, wy jego posłuchajcie, ja wam radzę! Wódka kosztuje, trzeba za nią pieniędzmi płacić — a woda jest darmo w studni, a na mokry rok to i w każdym rowie. Można pić, choćby pięć garncy na dzień. Tanie lekarstwo, żebym ja tak tanie życie miał...
Powiedziawszy to, żyd wziął butelkę, nalał wódki w szklanny kieliszek i znowuż przystąpił do Pypcia.
— Słuchajcie-no Wincenty. Ksiądz wam będzie prócz tego mówił, że w wódce siedzi djabeł. Przypatrzcie się dobrze, może go zobaczycie... a jak zobaczycie, to powiedzcie mi jak ten paskudnik wygląda... bo ja go jeszcze w wódce nigdy nie spotkałem, choć już parę lat tym towarem handluję.
Chłop podniósł się cokolwiek, oparł się o stół z rękami, i wpatrywał się w kieliszek wzrokiem błędnym, w którym malowała się i niepewność i trwoga, a Joel trzymał napełnione szkło wprost światła lampki i uśmiechał się tryumfująco, złośliwie.
Po krótkiem wahaniu się, Pypeć wyciągnął rękę, wziął kieliszek, wychylił go duszkiem — i powalił się jak długi na ławę.
Niebawem światło w karczmie zagasło, i tylko gwiazdki z wysokości przyświecały Biednowoli uśpionej.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.