Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom IV/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W sali jadalnéj Hotelu pod Różą, tak nazwanego zapewne dla tego, że nie różaną tchnie wonią, dokoła dosyć przyzwoicie zastawionego stołu na kilkanaście osób... chodził sam jeden kniaź Andrzéj Arusbek i spoglądając na skromną zastawę, wzdychał. Co chwila przywoływał on najstarszego sługę i żądał czegoś takiego, czego albo nie było całkiém w hotelu lub o czém prastare tylko tradycye i głuche chodziły wieści, iż niegdyś przed czasy istniało. Kelner znajdował Rosyanina niesłychanie wymagającym i dziwił się w duchu, czemu z takiemi żądaniami nie poszedł sobie do Saskiego Hotelu; kniaź znowu dziwił się, że gospoda pod Różą mogła zaspokoić smakoszów miejscowych tak patryarchalnemi środkami, jakiemi rozporządzała. Oba rzucali na się oczyma ludzi niezmiernie zdumionych, że się z sobą spotkali.
Co chwila Arusbek dzwonił, kelner z serwetą na ręku wchodził, łamanym językiem zaczynała się rozmowa i kończyła tém, że żądanie nie mogło być uskutecznione.
Na te smętne przygotowania do obiadu, na godzinę szóstą wieczorem zamówionego, nadszedł w pomoc księciu jenerał. Czuł on, że do porozumienia się z władzami miejscowemi może być potrzebnym.
— A cóż? spytał w progu — jest wszystko w porządku.
Andrzéj ramionami tylko ruszył.
— Wiesz co, rzekł, trzeba prawdziwie cnoty wnuków rzeczypospolitéj i Spartanów, ażeby się zaspokoić tutejszą restauracyą. Z głodu zapewne nie umrzemy, ale po Petersburgu, naszych klubach i restauratorach, wykwincie kuchni i gastronomicznych wymysłach... znalazłem tu zacofanie prawie bajeczne. Musiałem się zaspokoić obiadem oklepanym, któryby mi gdzieindziéj haniebny wstyd zrobił. Widzę jednak, że tu inaczéj być już nie może... Ci ludzie nazwisk potraw wymyślniejszych nie znają, o wielu rzeczach nie słyszeli... i są nieświadomości osłupiającéj.
— To na pochwałę kraju! odparł jenerał — wierzaj mi, że w ślad za zbytkiem idzie zepsucie, że wykwint płaci się utratą energii, osłabieniem charakterów i powolném wyczerpaniem sił fizycznych i moralnych...
— Są to stare prawdy uznane, którym zaprzeczać nie myślę — rzekł kniaź — ale od spartańskiéj polewki do Heliogabalowskich uczt daleko a w środku jest pewna miara. Tu widzę tylko zaniedbanie...
Wiesz, kochany Stanisławie Karłowiczu, że przyjmować mamy dziś kilku moich ziomków a ci mają popsute gęby... Chodziło mi o reputacyą kraju, żeby się im ze strony kuchennéj téż nie najgorzéj przedstawił... Jeśli jeszcze szampańskie wino mnie zawiedzie, dodał Arusbek — przepadliście w opinii naszéj.
Poczęli się śmiać.
— Życzę ci ratować siebie i nas starym węgrzynem... który jeden może tu być doskonały, za resztę nie ręczę.
Rozprawiali tak śmiejąc się a kniaź, który wziął na siebie urządzenie objadu, nie ustawał w zabiegach, aby go przynajmniéj znośnym uczynić. Wybrano na nieszczęście Hotel pod Różą dla tego, że mniéj był ludny i zwracający oczy od Saskiego... trzeba się było zadowolnić tém, co on mógł dać swym gościom.
Pod tą formą skromną obiadu odbyć się miało zapowiedziane zbliżenie kilku Rosyan dobréj woli i kilku Polaków raczéj ciekawych niż ufnych, że rozmowa taka do czegoś doprowadzić może. Wybrano z obu stron albo raczéj nastręczyli się sami szczęśliwie ludzie nie zbyt porywczy, wystyglejsi, umiarkowani a mimo to Arusbek i jenerał oba wątpili, żeby się znalazła nić, coby pojęcia obu narodowości reprezentantów połączyć z sobą mogła.
W owym sławnym spisku grudniowym, wiadomo powszechnie, iż Rosyanie i Polacy godząc się na jeden cel uzyskania swobody, zgodzili się téż na sojusz wspólny i poparcie. Ale od owego czasu pojęcia w Rosyi i w Polsce i na świecie całym wielce się zmieniły. Miłość swobody ustąpiła patryotyzmom ciasnym, służącym za narzędzia ideom państwowym, pochlebiającym narodowościom a nie koniecznie na ich korzyść wypadającym. Od tego czasu téż zaszła olbrzymia zmiana w wyobrażeniach o środkach godziwych i niegodziwych, jakiemi interesa państwowe popierać należało. Przed niewielą laty niktby był nie śmiał przyznać się do chęci wynaradawiania, wywłaszczania, nawracania siłą; teraz wszystkie te czynności usprawiedliwiały się pogańskiém... Salus reipublicae suprema lex. Przed niewielą laty istniały prawa historyczne, przyrodzone, międzynarodowe... dziś na chorągwi wieku stało nieubłagane — siła przed prawem. Przed niewielą laty istniała jeszcze ludzkość i pojęcia braterstwa ludów, teraz śmiano się z tych starych sentymentalizmów a plemiona jawnie wypowiadały sobie wojnę. Przed niewielą laty były zasady, teraz zostały tylko interesa... Naostatku niedawno jeszcze byli wyzwoleni przez Chrystusa ludzie, teraz znowu wracała w żelazne kluby ujęta spółeczność, obchodząca się z jednostką jak z niewolnikiem. Idee te, powszechnie rozsadzone po całéj Europie, najmniéj się przyjęły w Polsce, któréj napróżno wybić chciano ów sentymentalizm z serca, doskonale wszakże pojęte zostały i zużytkowane w Rosyi. Wszyscy, którzy chcieli wielkich polityków udawać i iść z wiekiem, imali się tych niby postępowych idei.
Porozumienie więc musiało już być dla tego trudném, że mało kto z Rosyan chciałby znijść ze stanowiska siły na stanowisko prawa, to jest na plac, na którym wszyscy, silni i słabi byli równi.
Jednym z najwcześniéj przybyłych zjawił się miejscowy literat i redaktor a raczéj współpracownik pisma dosyć tu wielkiéj używającego wziętości. Był to człowiek już nie młody, nie pozorny, żywy, dowcipny, znany ze swych zasad zachowawczych, choć niegdyś był rewolucyonistą, który choć Rosyanom wcale nie sprzyjał, raczéj z temperamentu niż przekonania skłonnym był do zbliżenia się ku nim. Znajdował ich bowiem ludźmi dobrego towarzystwa i szanował w nich mimowolnie zamożność, któréj cześć oddawał, pod jakąbykolwiek zjawiła mu się postacią; Rosyanin demagog, Hercen lub Bakunin nigdyby go nie potrafił skaptować, ale kniaź jaki, hrabia, minister, postać arystokratyczna mogła być pewną aż do ostatecznych krańców posuniętéj pobłażliwości... Człowiek ten nie był bez zasad ale obchodził się z niemi jak fabrykanci mebli giętych wiedeńskich ze drzewem; umiał je nagiąć zręcznie, żeby formę żądaną przybrały nie pękając. Nie można mu było odmówić zdolności, trudno było przyznać charakter.
Spostrzegłszy, że w salonie dwie tylko znajdowały się osoby, już miał się cofnąć, aby się łapczywym na obiad nie pokazać, gdy po za nim zjawiło się dwóch ichmościów. Jeden z nich był także współredaktorem gazety z Petersburga, niemieckiego nazwiska ale Rosyanin tém gorętszy, iż musiał je okupiać patryotyzmem; drugi, maleńka figurka wysokim niegdyś urzędnikiem rosyjskim a dziś zagorzałym słowianofilem. Ci panowie natarli tak na drzwi i stojącego w progu Krakowianina, iż ten nie miał nic do wyboru, cofnąć się nie było sposobu, wszedł.
Jenerał, który go znał już z widzenia i reputacyi talentu, pospieszył na powitanie i zaprezentowanie.
Rosyanin Niemiec, którego możemy nazwać Blankenbergiem, był człowiekiem średnich lat, postawy żołnierskiéj, bo nawet pono czas jakiś w huzarach służył, rysów twarzy nie odznaczonych nieczém. Znać w nich tylko było mięszaninę plemion i przewagę krwi wielkorosyjskiéj. Wydatne kości, szeroka twarz, kwadratowa broda, trochę kose i głęboko osadzone oczy przy wygolonych policzkach nadawały ogółowi rysów coś urzędniczego. Uśmiech szyderski latał po ustach jak oręż ku obronie przygotowany. Bystro rzucił oczyma po osobach znajdujących się w pokoju, powitał bardzo grzecznie kniazia, zimniéj jenerała a najchłodniéj towarzysza broni, miejscowego redaktora, który, widząc to, szkiełko sobie w oko włożył, chcąc się wydawać straszniejszym, i ręce do kieszeni.
Ex-urzędnik a dziś słowianofil zapalony był mały, gruby, z twarzą ogromną, z głową rozczochraną po bokach a w środku łysą. Odznaczał się tém tylko, że, gdy nie mówił, miał usta otwarte i obwisłe, które się zamykać znać nie mogły. Dolna warga ciężyła ku brodzie, odsłaniając ruinę zębów nader smutną.
W ślad téż za niemi kroczył kontyngens polski znowu z innego obozu, młody bardzo człowiek, blady, ospowaty, w węgierce, w żupaniku pod nią, z pasem skórzanym i klamrą. Ten pochodził ze Lwowa i należał do demokratycznego zastępu; z wielkim talentem łączył niepoślednią odwagę cywilną. Czy w nim grała miłość kraju czy ambicya, tego na młodéj owéj gałązce jeszcze rozpoznać nie było podobna. Drugi towarzyszący mu stary, podobnie jak on ubrany, z długą do pasa brodą, z twarzą, która pięknąby była dla malarza, stąpał patryarchalnie, poważnie, widocznie niosąc na ramionach godność wodza, sławę męczennika, obowiązki koryfeusza. Sama broda już zwiastowała republikanina.
Tuż za nimi wcisnął się, acz go tu nie chciano prosić, ów kniaź Samuel, którego dobrze nikt nie znał a nikt mu bardzo nie ufał. Dowiedział się on, nie wiadomo, jakim sposobem, o projektowanéj ugodowéj rozmowie i intrygował tak, że został w końcu zaproszonym. Niezmiernie téż grzecznie i gładziuchno wślizgnął się raczéj, wsunął niż wszedł do sali i natychmiast gdzieś starał się zniknąć w cieniu.
Z Rosyan był téż i Nizin, który znalazł sposób narzucenia się tutaj, acz go dosyć niemiłém widziano okiem. Na samym ostatku ukazał się mężczyzna słusznego wzrostu, o którego nazwisku nawet nie wiedząc, poznać w nim było łatwo z antenatów wielkiego pana, arystokratyczną postać, stworzoną do cesarskich komnat i ministeryalnych salonów. Z ową łatwością obejścia się w każdém towarzystwie, właściwą wielkim panom, wszedł hrabia, pozdrowił wszystkich, pobieżnie rozpatrzył się w zgromadzeniu i spieszącego na powitanie redaktora Krakowianina, który zbyt poufale mu się cisnął, odprawił chłodném głowy skinieniem, jakby mu chciał powiedzieć: A dajże mi ty pokój tutaj.
Parę mniéj znaczących indywiduów, przypuszczonych jakby z łaski, wślizgnęło się jeszcze za pierwszemi, i towarzystwo znalazło się w pełni, tak że kniaź Arusbek zadzwonił, aby zupę podawano. Miejsca były dosyć umiejętnie porozdzielane tak, aby różne żywioły niezbyt się z sobą sprzeczały. Każdy znalazł kartkę swą na talerzu i posłuszny komendzie zabrał krzesło wskazane. Troskliwy o to, aby nie chybić nikomu, kniaź kazał stół ustawić à la tavola rotonda.
Rosyanie i Polacy prawie wszyscy zjednoczyli się naprzód przy wspólnym obyczaju, na któryby byli i Szwedzi przystali, gdyby się tam znaleźli — u kieliszka wódki przedobiedniego. Nizin nawet, ekshuzar redaktor petersburgski i jeden z anonymów znajdowali, że krakowskie kieliszki nie odpowiadały klimatowi, od Karpat zawiewającemu chłodem.
Jak prawie zawsze, gdzie się słowiańskie zejdą narodowości, każda przy swoim obstaje języku, i tu skończyło się na tém, że rozmowę musiano prowadzić w neutralnym francuskim, bo Polacy nie umieli dla tego po rosyjsku, iż ich tego języka batogiem uczono za karę, a Rosyanie brzydzili się polskim, czując, iż mu wyrządzili krzywdę a sprostać temu, co on wydał na świat, nie mogli. — Tak samo na onym sławnym zjeździe słowiańskim w Moskwie i Petersburgu Słowianie używali niemieckiego. Sama przyzwoitość wymagała, żeby w pierwszych chwilach dać żołądkom spokojnie ogrzać się zupą na maderze, nie podnosząc żadnych kwestyi draźliwych. Mówiono o Europie, o Niemczech, o Francyi, o teatrach, o wodach, o słocie i pogodzie, o kuracyi winogradowéj, o wszech rzeczach i niektórych innych... starając się wzajem poznać i siły przeciwników zbadać.
Słowianofil z ciężką wargą wiszącą zawijał się, serwetę podłożywszy pod brodę, około zupy i pasztecików z apetytem starego inwalida, któremu nic na świecie nie pozostało nad żołądek... Czynność z łyżką odbywał z takiém przejęciem się, namaszczeniem i apetytem, iż słowa do nikogo przemówić nie mógł. Odetchnął dopiero, gdy talerz opróżnił; dwie bułki zjadłszy, trzecią bez ceremonii sąsiadowi zabrał.
Redaktor Krakowianin jadł mówiąc żywo i rozpoczynając dowcipować, aby go za lada gryzmołę nie wzięto; wielki pan zaledwie łyżkę umoczył i skosztował owoców kuchmistrza z pod Róży.
Nizin jadł jak dziecię natury, demokrata młody ze Lwowa spiesząc się, krztusząc i rozpatrując po placu boju... republikanin z zimną krwią i obojętnością człowieka, który wie, że głodny być nie może.
Nieszczęśliwy gospodarz na wpół z jenerałem dźwigający obowiązki te — Arusbek zapominał o sobie, o ugodzie, o polityce, tak go bolało, iż zupa była bez szyku, paszteciki przysmalone, a wino nalane trąciło po troszę spirytusem.
Ukazująca się ryba, acz świeża, pięknego wzrostu i ubrana jak na wesele, nie pocieszyła go wcale, wymagał bowiem od niéj więcéj dystynkcyi a kucharz zrobił tylko to, co na wszystkie obiady zamówione zwykł był dawać.
Następne półmiski ani sosem ani fizyognomią nie odpowiedziały nadziejom, wino czerwone było widocznie austryackiéj fabryki, acz etykiety jego wiele mówiły o Francyi — trzeba było z rezygnacyą przyjąć wszystko i milczeć. Szczęściem oprócz kilku smakoszów, reszta — nie nawykła się spotykać z tém wszystkiém po najwykwintniejszych restauracyach Europy — jadła nie grymasząc. Wszyscy pono w téj chwili gromadzili zawczasu dokumenta i argumenta do sprawy, któréj zagajenia czekano.
Kniaź był tego zdania, aby rozpocząć przy lodach, sam się zabierał otworzyć krótkiém przemówieniem sesyą, gdy republikanin z brodą... uderzył o szklankę, prosił o głos i począł dosyć złą francuzczyzną...
— Panowie! po raz to zapewne pierwszy od dawna, ludzie wolni z dobréj woli, bez przymusu, ze dwóch obozów dotąd z sobą walczących schodzą się na wspólną rozmowę. Sama myśl, chociażby żadnych owoców wydać nie miała, jest już potrzeby uczutéj oznaką. Téj myśli humanitarnéj, ludzkiéj — w jądrze swym pięknéj i zacnéj przyklaskując w imię braterstwa ludów, pozwólcie, bym podniósł toast ogólnego narodów zjednoczenia... Idea ta winna wiekowi przyświecać, a jeśli ją zapoznają inne plemiona, niech apostołami jéj będą — Słowianie. — Toast więc ludów braterstwa!
Podniósł kielich do góry... Po twarzach przytomnych spojrzawszy, widać było uczucia różne, chociaż wszyscy powstali i nikt się wniesionemu nie sprzeciwił. Arusbek nie wydawał wcale rysami, co myślał, wielki pan był trochę kwaskowaty i zimny — redaktor Krakowianin śmiał się z pod wąsa... jenerał ani potwierdzał ani przeczył; młody demokrata rękę pod sufit aż wyciągnął, słowianofil patrzał koso na wnoszącego, ale za kielich brał, redaktor petersburgski akceptował toast milcząco, Nizin wykrzyknął — hura, a kilka owych indywiduów stół dopełniających wstało z hałasem przyzwalającym.
Pierwsze kielichy wypito, lody były złamane, Arusbek prosił o głos. — Uciszono się.
— Ponieważ szanowny nasz współtowarzysz — rzekł powoli i z cicha — tak trafnie już zagaił rozmowę przyszłą, mógłbym być wolnym od wyjaśnienia jéj celu. Ze stanowiska ludzkiego jednak zejdźmy na ciaśniejsze a trudniejsze może jednoplemiennych narodów... Nie po raz pierwszy zjawia się w dziejach antagonizm najbliżéj spokrewnionych ludów, owszem jest to fenomen prawie zwyczajny. Znajdujemy go dziś jeszcze w antagonizmie nienawidzących się Portugalczyków i Hiszpanów, w zaledwie przytłumionéj ideą skandynawską niechęci Duńczyków i Szwedów... Inne przykłady pomijam. Pomiędzy Rosyą a Polską wzajemne ich położenie aż nadto tłómaczy sąsiednie boje i niechęci. Jedna i druga dobijały się o panowanie nad krajami, co je dzieliły... Dwa charaktery narodowe, dwie cywilizacye odmienne wojowały tu z sobą... Jedna i druga strona popełniała błędy. — Jestem Rosyanin, panowie — dodał kniaź — ale zeznaję, że największym błędem Rosyi było przyzwolenie na zaprojektowany przez księcia Henryka pruskiego podział Polski. Rosya winna się była połączyć z nią a nie dać jéj krajać, miała przykład Unii Litwy z Polską. Dziś — po tém wszystkiém, co się stało, nie mogąc przeszłości zmazać z dziejowéj karty, musimy o niéj zapomnieć, musimy się postawić na stanowisku chwili obecnéj...
— Za pozwoleniem, przerwał demokrata młody... przeszłość można zapomnieć, ale teraźniejszość żelaznemi ciąży okowami...
— Właśnie — odparł grzecznie Arusbek, idzie o to, abyśmy wspólnie środki obmyślili ku rozłamaniu tych żelaznych oków teraźniejszości.
— Darujcie, panowie — gwałtownie wtrącił Nizin — my tu wodę warzyć będziemy, bo choćby naród porozumiał się z narodem, co znaczy w naszéj mateczce Rosyi naród? Co my bez rządu możemy? a czy my kiedy wiemy, czego on chce? co i dla czego on robi?
— Przepraszam, rzekł redaktor z Petersburga — ja wchodzę z kwestyą porządkową. Nie przybyliśmy tu spiskować przeciw rządowi, ani rozprawiać nad jego reformą. Wierzymy w to, że każdy rozsądny rząd we własnym interesie parciu opinii publicznéj silnéj, energicznéj, jasnéj w końcu uledz musi. Rząd nasz dał dowody w ostatnich czasach, że się z nią liczyć umie. Idzie więc o to, by na opinią działać, ją wyrobić i postawić wspólną zgodą to, czego ona ma żądać.
— Masz pan słuszność — zaczął zwolna pan, który słuchał z uwagą — na tym gruncie powinna się zamknąć rozprawa. Cel jéj jest dobrze oznaczony...
— Ażeby narada nasza — ozwał się gospodarz — szła w pewnym porządku, czy nie uznacie, panowie, byśmy powinni kogoś wybrać, coby jéj przewodniczył?
— To się nam należy! — rzekł krakowski redaktor.
— Zgoda! Zgoda! powtórzono zewsząd.
— Kto żąda głosu? zapytał Arusbek.
Milczenie zapanowało, gdyż nikt pierwszym być mówcą nie życzył.
Łatwiéj jest daleko stanąć w opozycyi i rozsnuć zadanie, niż podstawy dyskusyi położyć i granice jéj określić. Z obu stron téż wahano się z oznaczeniem postulatów. Wszyscy spoglądali po sobie skłopotani... gdy słowianofil ze zwieszoną wargą, który jadł i pił do syta a niecierpliwy był, ażeby na pole słowiańskie kwestyą wprowadzić, zażądał głosu.
Gorliwości w popieraniu swéj idei nie zbywało temu panu, na nieszczęście wymowy nie miał, a że myśleć uczyła go tylko natura i doświadczenie, sztuki logicznego zbudowania planu swéj rzeczy nie posiadał. Zająknął się zaraz w początku... ale miał do czynienia z cierpliwymi i przy deserze, który był jedną z najlepszych części obiadu — to go uratowało.
O panslawizmie téż tyle się wszyscy nasłuchali... że kto czego nie zrozumiał, to się domyślił.
— Panowie — rzekł słowianofil — panowie powinni to wiedzieć, że panowie wszyscy są Słowianie... Oto jest, panowie, węzeł święty, który nas łączy... Panowie... wielka idea! piękna idea! Sto milionów ludzi można nią połączyć...
— Spętać! szepnął ktoś cicho.
— Panowie! My wszyscy dla téj idei powinni pracować! panowie. Ja mówiłem o tém z metropolitą moskiewskim... On słowianofil! Wszyscy rozumni ludzie są słowianofile... Jedni Polacy się opierają, przeszkadzają nam i psują. Czechy, Serby, Bułgarzy, Kroaty, Łużyce... słowianofile... Jak Polacy nie zechcą być z nami, Słowianami, no — to ich Niemcy zduszą i zagiermanizują... Oni to umieją! héj! héj!
— Za pozwoleniem, przerwał redaktor Krakowianin, czy pan skończył? ja proszę o głos?
— Panowie mnie rozumieją, no — to ja tak jak skończył — ale proszę pamiętać, że dla nas węzeł to idea słowiańska...
— Masz pan głos! rzekł Arusbek do redaktora, który naprzód ujął grabki, bo mówiąc potrzebował się czémś bawić.
— Idea Słowiańszczyzny zbiorowéj jako państwa — odezwał się redaktor — pomimo iż jak upiór błąka się między nami od lat wielu, od pierwszych czasów Hanki i Kollara — dotąd wcale jasną nie jest. Sformułowała się raz tylko stanowczo w spisku rosyjsko-polskim, który wyrzekł o federacyi republikańskiéj stanów słowiańskich, po raz wtóry na zjeździe etnograficznym w Moskwie ale tu już zepsuta narzuconą hegemonią despotyczną Rosyi i nienawiścią względem Polski. W Moskwie tulono do serca Słowian braci a domagano się razem zabicia jednego z nich na ofiarę, domagano się, by dla miłéj jedności poświęcili wszyscy wiarę, język, narodowość, obyczaj, chciano nie panslawizmu, ale panrusyzmu a, jak u nas niezręcznie się wyrażają, panmoskwityzmu...
Słowianofil rzucał się, kręcił głową i negował rękami, ale już milczał.
— Jeśli Rosya chce stanąć na czele Słowian, musi, kończył redaktor, dzisiejszy system odrzuciwszy zgodzić się na federacyą, w któréj sama jéj potęga dać musi pewną przewagę. Powagę zaś i wpływ może jéj tylko dać wykształcenie, dojrzałość, — moralna wyższość, duchowa siła.
— Proszę o głos — zawołał Nizin i nie czekając zezwolenia począł. — Jeżeli federacya, to stany odrębne, jeżeli stany, to rzeczpospolita, jeśli rzeczpospolita, to socyalna i demokratyczna.
— Przepraszam pana — przerwał redaktor — federacya bynajmniéj nie ciągnie za sobą ani formy republikańskiéj, ani konieczności demokratyczno-socyalnéj. Sfederować się mogą monarchiczne kraje a nawet autonomicznie wedle swych potrzeb urządzone, bo federacya jest węzłem do obrony na zewnątrz a nie narzędziem do gnębienia wewnętrznego.
Gospodarz zadzwonił.
— Gdybyśmy — rzekł — popróbowali zwrócić się ad medias res?? zeszliśmy nieco z drogi.
— Proszę o głos — odezwał się redaktor petersburgski. Gospodarz skłonił się, ten, namyśliwszy, rozpoczął w tych słowach.
— Zeszliśmy się tu, ażeby obradować nad możliwością jakiegoś zbliżenia. Idźmy więc do rzeczy, objeżdżanie przedmiotu nie prowadzi do niczego, pozornie zbliża ono do niego, w istocie jest kołem błędném, w którém się kręcić można bez końca. Polska potrzebuje zgody i my jéj nie odrzucamy, wolniejsze mielibyśmy ręce. Rosya jednak potężna, jeśli ma stanąć na czele Słowiańszczyzny, musi od niéj wymagać za obronę i siłę, którą jéj ofiaruje, wzajemnych ustępstw... Przyjęcia języka rosyjskiego za urzędowy całéj Słowiańszczyzny, praw, a nawet zjednoczenia religijnego...
Chciał mówić daléj, ale kilka polskich głosów mu przerwało... Redaktor zatrzymał się.
— Mam mówić daléj czy nie? zapytał.
— Cicho| cicho! prosimy, zawołano, głośniéj.
— Jeśli Polska za warunek sojuszu stawi, abyśmy jéj najprzód pooddawali, co do niéj należało... poprzywracali, co zabrano... nie mamy o czém mówić! Wychodźmy ze status quo... Jakież są panów warunki?
Redaktor Krakowianin z uśmiechem żartobliwym wysunął się, aby być lepiéj widzianym, i począł cichym, suchym głoskiem...
— Nasze warunki? rzekł — przypuszczając nawet status quo, muszą być uznanie narodowości, języka, i zabezpieczenie wolności sumienia; zdjęcie wszelkich praw wyjątkowych, jak np. zakazu nabywania majątków, słowem równouprawnienie z Rosyanami.
Mówicie, panowie, że dajecie nam siłę, ależ i my ją wam przynosimy także, dajemy wam owoce tysiącoletniéj cywilizacyi, znaczenie nasze w Europie, doświadczenie, tradycye, mogę rzec, powagę naszę. Polska przejednana więcéjby pomogła Rosyi niż kiedykolwiek zwyciężona i zniszczona. Żądać zaś od nas, abyśmy się wyrzekli naszéj indywidualności narodowéj, naszéj wiary, obyczaju, języka, przeszłości... jest to chcieć rzeczy niemożliwéj. Możecie nam to wydzierać, ale dobrowolnego ustępstwa spodziewać się — nigdy.
Wszyscy milczeli, gdy hrabia dotąd milczący dodał.
— Mówicie, panowie, że przynosicie nam siłę, uznajecie ją w sobie, bądźcież logiczni i nie obawiajcie się nas. Walczcie z nami o lepszą równą bronią, nie związujcie nam rąk prawami wyjątkowemi, średniowiecznemi, których znaczenie moralne jest zawsze to, iż wy nie czujecie się dosyć mocni do podołania nam, gdy się ręce nasze rozwiążą. Jeśliście silni waszą wiarą, językiem, cywilizacyą itp., postawcie je twarz w twarz z naszemi i pozwólcie swobodnie rozwijać się jednym i drugim. Wszakże zwycięztwa jesteście pewni?
Uśmiechnął się i mówił daléj.
— Liczebnie jesteście liczniejsi, macie materyalną siłę rządową za sobą, do czegoż wam te narzędzia tortur, te zsyłki, zakazy, wygnania, niszczenia, zabory kościołów, tamowanie rozwijania się literatury, odbieranie książek, ostracyzmy języka i mowy? Jeśli wasze są piękniejsze — zwyciężą — zostawcie własnym siłom współzawodników. Hrabia zamilkł, a młody demokrata, rzuciwszy okiem po zgromadzeniu, odkaszlnął i począł skinieniem o głos prosząc.
— Porozumienie nastąpić nie może, odezwał się, tylko uznaniem pewnych praw przyrodzonych, służących wszystkim. Położenie nasze takie jest, że do historycznych praw odwołać się nam niepodobna, boby naprzód należało oznaczyć, gdzie się one zaczynają, kiedy kończą i w jaki sposób przedawnieniu ulegać mogą. Usuńmy więc prawa historyczne a na tym status quo się trzymając, jaki jest.. (chociaż w jego zmianę opatrznościową wierzymy) — mówmy o prawach przyrodzonych narodów.
Dzisiejsze państwa pod pozorem tym, że potrzebują wyrobić jedność dla siły a siłę dla obrony od zewnętrznego nieprzyjaciela, — jedności święcą wszystko. Polityka uświęca środki dla celu. Tak być i pozostać nie może. Są pewne granice, które poszanowanie człowieka jako syna Bożego nakazuje szanować. Religia, język, obyczaj są nienaruszalne.
W walce z niemi użycie siły pięści jest zbrodnią, chociażby tłómaczyło się interesem państwowym, raison d’etat. Dla czego nie używacie moralnych środków i wpływu, a opieracie się na bagnetach, Sybirze, rozsianéj trwodze i przymusowych środkach niegodnych wielkiego narodu?
— Za pozwoleniem, przerwał Nizin — to są środki rządowe... naród nie jest z rządem solidarny.
— I owszem, odparł demokrata — solidarnym i jednomyślnym uznał się po stokroć. Cóż radził rządowi Hercen i Ogarew, toż samo, co Katkow pisał a Murawiew wykonywał, czemu publiczność przyklaskiwała. Gdzież kiedy objawiła się opozycya przeciwko tym prześladowaniom?
— Ale co się stało, odstać się nie może, tu idzie o przyszłość, zawołał petersburgski redaktor. Rząd nie może się cofnąć ani siebie potępić!
— Zatém wszystko musiałoby pozostać jak jest — przerwał hrabia, i nie mamy już mówić o czém.
W téj chwili milczący kniaź Samuel, który lepił gałkę z chleba i toczył ją w kształcie kuli, podniósł głowę...
— Nie trzeba tylko wymagać za wiele, odezwał się — a coś zrobićby się mogło. Rząd nie cofając się ulżyć może, prawa wyjątkowe znieść, boć były czasowemi... na to wszakże potrzebaby przekonania, iż ulgi nie posłużą znów do rewolucyi i spisków. Mamy doświadczenia smutne... Zresztą ja panom otwarcie powiem jedno... Mówicie — po co są prawa wyjątkowe, one świadczą o waszéj słabości? Rosya się nie zapiera, że w pewnych względach jest słabą i od was słabszą. My się tego nie wstydzimy, my to uznajemy i dla tego posługujemy się siłą, jaką mamy, to jest siłą pięści. Przewyższacie nas sumą ogólną światła w stósunku do liczby ludności, macie cywilizacyjne tradycye, macie doświadczenie wiekowe, macie urok uciśnionych, który serca jedna, macie sympatye Europy...
— Jeżeli wejdziemy na usprawiedliwienie siły pięści, odparł Krakowianin redaktor — znowu nie będzie o czém mówić.
— Ja to téż znajduję, rzekł kniaź Samuel, że istotnie możemy sobie pogawędzić, ale to do niczego nie prowadzi. Gdyby, jak panowie powiadacie, opinia zwróciła się na stronę Polaków i stanęła w ich obronie, rząd ma tysiące sposobów stłumienia objawów opinii, odwrócenia jéj i poprowadzenia, gdzie zechce. U nas nie opinia działa na rząd, ale rząd na opinią.
— Nie ma więc o czém mówić! szepnęło parę polskich głosów.
Kniaź Samuel gałkę chlebową podniósł z talerza, cofnął się w głąb krzesła i zamilkł.
Długo potém panowało milczenie ogólne, rozprawy ledwie poczęte znalazły się wyczerpanemi, goście spozierali jedni na drugich, roznoszono kawę czarną, likwory i cygara... Pomimo tych orzeźwiających narkotyków usposobienie było smutne.
Krakowianin redaktor wychylił swoje Curaçao duszkiem, nalał sobie drugi kieliszeczek i zapalając cygaro począł z suchym śmieszkiem, który mu był właściwy.
— Od czasów, gdy nieboszczyk Huss bronił się na konstancyeńskim soborze, gdy potém Luter rozprawiał z Eckiusem... czy kaduk go tam wie z kim... nie słyszałem jeszcze i nie wiem przykładu, ażeby dwóch ludzi zwaśnionych, cóż dopiero dwa narody, porozumiały się z pomocą tego giętkiego narzędzia, które się słowem nazywa...
Rosyanin wychował się w czci cara jako Boga, Polak w bałwochwalstwie swobody... pierwszy dawał się zabijać za monarchę, drugi za wolność ginął; w obu narodach wiara w carat i wolność doszła do fanatyzmu...
W Rosyi każdy się zapierał siebie dla pana, w Polsce każdy był królikiem i w sobie szanował majestat narodu. W Rosyi wola jednego stała za wszystkich, w Polsce maleńki szlachcic słówkiem jedném strzymywał naród cały...
Z tych idei musiało się zrodzić potomstwo... które żyje w piersiach naszych... Jakże my się zrozumieć mamy? Gdyby się rozumy nakłoniły... instynkta, krew, temperamenta protestować będą...
To darmo... a tymczasem... niech. żyją uczciwi ludzie wszystkich narodów!!
Wszyscy uderzyli w kieliszki...
— A zatém bez pretensyi do wzajemnego nawracania się gawędzić sobie możemy, odezwał się kniaź Arusbek.
— Bez urazy i gniewów!
— Tak! tak...
— Bez urazy, ja wam powiem jednę rzecz, uśmiechając się do swojego cygara, począł hrabia — wy nas nie zjecie. Rozebrani, ciemiężeni sto lat, prześladowani, ścigani, rozpraszani, germanizowani, rusyfikowani, kosmopolityzowani... poturczeni, sfrancuziali, jesteśmy jeszcze dość silni, by państwu siedmdziesięcio milionowemu nie dać usnąć ani spocząć. Znajdujecie nas wszędzie roznoszących ewangelią, nienawiści dla was, w Ameryce, w Chinach, w Turcyi, Egipcie... Wyszlecie sto tysięcy na Sybir, Syberya staje się Polską, internujecie czterysta rodzin w Wołogdzie, Wołogda opolaczeje, rozsadzacie po jednemu, pojedyńczy nawracają. Widzicie nas nawet, gdzie nie ma, jak widmo wracamy, stajemy, przeszkadzamy wam do wszystkiego. Katkow upatruje intrygę polską w przenajświętszym Synodzie... boi się, aby gubernatorowie nie spolszczeli... Przyznajcie, panowie, że dotąd nic nie dowodzi, aby przez lat sto używane przeciwko nam środki do jakiego skutku doprowadziły.
Najgwałtowniejszych użyliście na Litwie i stworzyliście nieład i ruinę. Narzędzia, któremiście się posługiwali, pryskały wam w ręku... Przeciwko wyższemu cywilizacyą narodowi użyliście śmiecia i wyrzutków własnéj spółeczności... Do czego się to zdało??
— Zmuszaliście nas do tego — odparł kniaź Samuel z głębi swego krzesełka. Aleksander wskrzesił Królestwo i doczekał się spisku i rewolucyi; ile razy trochę więcéj dano swobody, wnet skorzystaliście z niéj przeciwko nam.
— Czytajcież historyą naszę — rzekł redaktor krakowski — naród potężny, samoistny, dumny ze swéj niepodległości, zajechany, zgnębiony nie miałże prawa bronić się wszelkiemi możliwemi środkami?
— Prawo to będziecie więc zawsze nam przypominać i niém wojować? — spytał Samuel.
Nie było odpowiedzi.
— Panowie moi, ja jeszcze powtarzam — wzdychając dodał Rosyanin, który rozprawy począł — iż nieboszczka Katarzyna popełniła najgrubszy błąd, dając Polskę rozebrać. Powinna była iść w ślad Iwana Groźnego i Aleksego Michałowicza a starać się o tron Polski dla wnuka, o Polskę dla siebie — ale całą, winna ją była węzłem dynastycznym, interesów, korzyści wzajemnych połączyć z Rosyą a nie dać jéj rozpłatać.
— My to tak rozumiemy, ale czy ówczesna rzeczpospolita polska byłaby to pojęła i przyjęła? — szepnął Arusbek.
— Toć lepiéj było na ten cel użyć przemocy niż na niszczenie narodowości i zasiewanie wiekuistych kłopotów nie tylko dla Rosyi ale dla całéj Europy.
— A! a! — przerwał kniaź Samuel, składając swą gałkę — dziś już próżne żale... Panowie Polacy powinniby sycząc przeciwko nam uważać jedno... My jesteśmy zbójcy, grabieżcy, gwałtownicy... niegodziwcy... no! niech i tak będzie. Niemcy są narodem cywilizowanym, układnym, grzecznym, szanującym prawo, mówiącym o rzeczach humanitarnych... Porównajmyż, co się z Polakami u nas stało a tutaj? Z pewnością zgermanizowano po cichuteńku więcéj w Poznańskiém i Prusach, niż my w Rusi i Litwie... A to muszą przyznać wszyscy, że kiedy my karczujemy po chłopsku, od korzeni puszcza, gdy Niemiec po uczonemu wytrzebi, już tam nie urodzi tylko to, co on z łaski swéj posieje... Patrzajcie panowie na dawne słowiańskie kraje, które pług niemiecki zaorał... już tam i śladu nie ma innego po nas prócz mogił... które żeby się słowiańskiemi nie zwały, zowią się mogiłami Hunnów... albo Celtów... Niemcy dążą do zjednoczenia, które przy ich zapobiegliwości, przebiegłości, pracowitości, ładzie da im siłę olbrzymią... Raz oszańcowani w pośrodku Europy... nie pozostaną spokojnie... Plemię germańskie mnoży się, trzeba mu miejsca... chleba... ziemi... pójdzie ją zdobywać wypierając inne ludy... Romańskie naprzód, aby o Ren się oprzeć bezpiecznie, potém... Drang nach Osten. Wówczas, pójdąż Polacy przeciwko Słowiańszczyznie zdobywać krwią swą kraje, w których żadnego prawa mieć nie będą, oprócz prawa powolnego konania? Byłaby to rola samobójców.
Redaktor Krakowianin ruszył ramionami.
— Kowestya daje się najjaśniéj przedstawić w ten sposób — rzekł — jesteśmy zającem, którego wezwano na radę, czy chce być zjedzony gotowanym czy pieczonym!
Panowie szanowni, nam o to właśnie razie, aby nas ani gotowano ni pieczono..
Dym cygarów w obłokach sinawych unosił się po nad stołem biesiadniczym, od którego powoli usuwały się krzesełka. Niektórzy goście poprzesiadali się na kanapę. Słowianofil drzymał z usty szeroko otwartemi, hrabia na zegarek spoglądał dyskretnie... Arusbek był smutny, jenerał chmurny... Nie było już o czém mówić.
— Gdyby choć w społeczeństwie ten wstręt i nienawiść z obu stron starać się zmniejszyć i oddziaływać przeciwko nim! — rzekł po chwili petersburgski redaktor. — Zajmujemy całą Polskę, Warszawę, Litwę — cóż z tego, nigdzie żywiół rosyjski nie zmięszał się z polskim. W towarzystwie, choćby był najgrzeczniéj przyjęty Rosyanin, jest obcym... wszyscy od niego stronią. Zbliży się kto, pewno nie z miłości ale z potrzeby a uzyskawszy, co chciał — ucieka.
— Wyznaj pan, że bylibyśmy podli, gdybyśmy ciśnięci płaszczyli się wam... Zbliżenie zależy od was, silniejszy może uczynić krok bez upokorzenia, nigdy słabszy. Prawdę rzekłszy, wszystko to zależy od was i tylko od was. Jeśli chcecie zgody, bądźcież zgodni... bądźcie sprawiedliwi, cofnijcie uciskające prawa... pokażcie, iż życzycie w istocie być braćmi.
Jeżeli zaś wymagać będziecie, abyśmy przyjmowali schizmę, udawali Rosyan, zdjęli z siebie skórę polską, zapomnieli języka, zaparli się dziadów... zdecydujcie się na jeszcze sto lat walki... aby po stu latach dopiero uznać, iż popełniliście błąd nie darowany i siły sterali nadarmo...
Tak mówił demokrata z brodą i wstał z krzesła. Za nim ruszyli się inni... Parę osób wyszło, kilka zostało... Inni wyśliznęli się nie postrzeżeni...
W pół godziny potém szeptano tylko w małych kupkach a naostatku został Arusbek sam i jenerał. Milcząc podali sobie ręce — kniaź podniósł jednę do góry.
— Stanisławie Karłowiczu... jest ruskie przysłowie:

Boh staryj czudotworec!
(Bóg stary cudów sprawca!)

— W istocie na to chyba potrzeba Boga i — cudu, wzdychając odpowiedział jenerał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.