Zagroba
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Zagroba | |
Podtytuł | Obrazek obyczajowy | |
Pochodzenie | Gwiazda: xiążka składkowa, 1847, nr 2 | |
Wydawca | Benedykt Dołęga | |
Data wyd. | 1847 | |
Druk | T. Glücksberg | |
Miejsce wyd. | Kijów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
ZAGROBA.
(Obrazek obyczajowy).
|
Siedzieliśmy z doktorem Tarnem u komina i długo nie przerywali milczenia, trzaskiem tylko płonących drewek i szumem drzew ożywionego niekiedy. On spuścił głowę wyłysiałą i ciągnął dym fajki, powolnie poglądając na węgle, ja zamyśliłem się o jego opowiadaniu, tylko co skończoném, które głębokie na mnie zrobiło wrażenie.
Była to chwila, jaka zwykle następuje po żywéj bardzo rozmowie, gdy człowiek wewnątrz siebie rozbiera słowa cudze i swoje, porządkuje wrażenia i godzi sprzeczności.
Doktor widząc mnie zamyślonym i smutnym prawie, odezwał się nareście podnosząc uśmiechającą, pogodną twarz swoją, na któréj dobroć, łagodność i siła malowały się razem.
— Tak mój drogi! niema jak być doktorem, aby poznać ludzi.
— I odczarować się — rzekłem.
— Odczarowują się tylko zaczarowani, odparł, a ja nim nigdy nie byłem. Nie doznałem tego boleśnego wrażenia, bom z razu przeczuwał ludzi jakimi są w istocie. Istotkami drobnych rozmiarów, w których połowa złota, połowa gliny — wyjątki są tylko grubiéj złocone, a zawsze glina we środku.
Milczałem. Doktor dodał po chwili nakładając nową fajkę.
— Co mnie prawdziwie unosi, to walka tego słabego stworzenia z sobą, z bliźnimi, ze światem, z gliną własną i cudzą; gdy ta walka na myśli jakiéj pięknéj się opiéra, gdy choćby ma na celu nie objawienie bolu wewnętrznego i tortury tajemnéj. Ten chłopiec Spartańczyk, któremu ukradziony lis wyjada żywe mięso, a który nie piśnie, nie zajęczy, jest obrazem wielu wielkich ludzi, mało znanych i ocenionych, co bolejąc przez szlachetną dumę, uśmiechają się do śmierci. Nie raz bywałem świadkiem wielkich cierpień, co się heroicznie ukrywały, na których reszta ludzi ani się nawet poznała. Są to dramata tajemne, które Bóg ocenia i nadgradza gdzieindziéj.
— Pewien jestem, że masz podobny dramat w zapasie, opowiedz proszę.
— A zaraz ciekawość! — ale godziż się to opowiadać?
— Czemuż nie? — zyskujesz więcéj jednym współczuciem.
— Już tym o których mowa, nic po twojém współczuciu.
— Nie wzbudzaj próżnéj ciekawości, opowiedz lepiéj.
Doktor zaczął.
„Lat temu kilka mieszkałem jak wiesz w Kijowie i dość byłem tam wzięty. W kilku domach stałem się przyjacielem i gościem codziennym, niejako członkiem rodziny — Do tych kilku domów policzyć potrzeba państwa Zagrobów. Nie wiem ja, bo to wcale rzecz nie moja, czy to familia jaka dawniéj sławna a dziś podupadła, to wiem, że niewidziałem w poczciwych z resztą ludziach większéj dumy rodowéj, jak u nich.”
— Może to być stara, dobra rodzina szlachecka, ale nie więcéj, odparłem.
— I ja myślę, bo nazwisko niesłychane! Cóż powiesz na to, że Zagrobowie mieli się za najstarszą szlachtę w swoim powiecie, za szczątek potężnego rodu, za coś nad ludzi wyższego. Poczciwe z resztą ludziska, ale z téj strony kompletnie śmieszni. Nauczyłem się był ich illustracji familijnych na pamięć, żałuję że mi z głowy wywietrzały. Jeden jakiś tam Kasztelan, jeden Sufragan, dwóch panów Starostów, jakiś Pan Generał, odzywali się w każdéj rozmowie. Portrety ich mieliśmy w jadalnéj sali. Stary mój zacny Zagroba uważał się za potomka wielkiéj krwi i jak to szlachcicowi polskiemu łatwo, mawiał często że z trzema królewskiémi rodami jest spokrewniony przez kobiety. Dowcipnie bardzo dowodził tego powinowactwa idąc ku niemu po szczeblach najrozmaitszych. Tego rodziła ta, tamta krewniła się z tym i t. d. aż przyszedł do Sobieskich, od Sobieskich do Stuartów, do Radziwiłłów a od nich do całéj Rzeszy niemieckiéj, do Leszczyńskich, a od nich do Burbonów. Zresztą powtarzam że Zagroba był bardzo uczciwy człowiek, tylko nadęty trochę, próżniak jak tylko u nas bywają próżniacy, wszystko gruntujący na słowach a nieumiejący wziąść się do niczego, naostatek bojący się nowości wszelkiéj jak ognia.
Żonę miał poczciwe kobiecisko, ale tak obałamuconą wielkością familii Zagrobów i potęgą umysłową małżonka, że byłaby w ogień skoczyła, gdyby jéj mąż kazał. Z jakąż to nieraz exaltowanéj roskoszy fizionomiją słuchała wieczorami nieskończonych genealogij P. Zagroby, które na pamięć umiała! Trzeba wiedzieć że nasz szlachcic w herbarzu żył i herbarzem, a wszelką umiejętność heraldyczną na korzyść swéj familii obracał. Najmilsze mu były cytacje, kiedy o któréj staréj i dobréj rodzinie piérwsze w dziejach wspomnienie znalazł, kiedy się i jak pańska jaka familia podniosła. Z szyderskim uśmieszkiem, zażywając tabaczki, powoli wyrzucał daty bez omyłki, a na końcu zawsze (finis coronat opus) zawieszał wieniec Zagrobów i ginące w chmurach wieków początki ich rodu, o którym potrafił odszukać daty i wspomnienia sięgające X wieku. Daléj już prządł domysły gładko aż do arki Noego.
Znasz już mego starego Zagrobę, którego pomimo śmieszności kochałem. Był to człowiek dobrego serca, głowy małéj, jak widzisz, ale wiary pełen i szlachetności. Pan Bóg temu małżeństwu dał jedną tylko córkę. Śliczne dziecko, które przeprowadziłem oczami od kolebki do — grobu! Znałem ją na wsi wprzódy, gdym przybył do Kijowa, już to była panienka. Śliczna powiadam ci, śliczna! Biała jak marmur, niebieskooka, z ciemnym włosem, a w ruchu twarzy i całéj postawie prawdziwie idealna.
Pan Zagroba coby się miał cieszyć córką, to się gryzł że nie miał syna. Nie mówił o tém nigdy przed żoną i owszem dla niéj miał zawsze argument, że syna ciężkie wychowanie i los nie wiedzieć jaki; ale gdyśmy byli sam na sam, a był pewny że go Jejmość nie posłyszy, nieraz powtarzał:
— Biada mój konsyliarzu! nie mam syna, przyjdzie na mnie skończyć się domowi. Słyszałem o Zagrobach w krakowskiém, ale jako żywo, to samozwańcy, samozwańcy!
— Mój kochany Prezesie, odpowiadałem, co ci tam o tém myśleć, ciesz się czém Bóg dał i kwita.
— Ba! ba! Wam to tak mój konsyljarzu mówić, wy bo niemacie imienia, którebyście z kilkaset lat pamiątkami daléj przekazali, ale my. —
— Któż to wy? spytałem.
— Kto? zabawne pytanie! my! stare rody, rody magnackie, historyczne.
— Mój Prezesie, zdaje mi się przesadzasz.
Ruszył ramionami i umilkł, a potém zawsze dodał.
— Wy bo wczorajsi, niechcecie nic wiedzieć, aby się niczemu nie pokłonić. Dajmy temu pokój!
— Dajmy pokój!
Ale pomimo że sam proponował to — Dajmy pokój — mimowolnie nawracał znowu rozmowę na ten sam przedmiot. Dziad Kasztelan, Stryj Jenerał, lub co podobnego, służyło za węzełek do połączenia się znowu z ukochaną przeszłością, do utyskiwań, że wielki ród Zagrobów zagaśnie w kądziel przechodząc.
Oboje państwo już byli w wieku, że się nie mogli spodziewać potomstwa.
Anielkę wychowywano bardzo starannie. Nie mówię o nauce, o talentach, bo te bogatym łatwo jest dać dziecięciu, ale o moralném prowadzeniu dziewczęcia. Nie było to wcale wychowanie dzisiejsze w którym Ja, tak wielką gra rolę, gdzie dziecię wcześnie się uczy zajmować sobą, myśleć o sobie i nie cenić ani serca rodziców, ani szanować siwych ich włosów. Anielka była dziecięciem, któremu zrana, wmówiono, jak wielkie jest poświęcenie, jak piękny obowiązek. Gotowała się do życia, jak do walki, jak do ofiary. — Matka cicha i poczciwa starych czasów niewiasta, wlała w nią chrześcijańskie uczucia, zaparcia się siebie i gotowości do poświęceń. Życie nie ucztowe, wesołe i lekkie, ale poważne, wielkie i święte z koroną męczeńską na skroni, już stało przed tém dziecięciem, które nie bladło i nie traciło wesołości wpatrując się w swą przyszłość, może ciężką. Matka bowiem ucząc ofiary, nauczyła ją takoż, że wszelką traci wartość czyn, z którego się chlubim, który pokazujemy światu: obowiązki najcięższe, boleści najsroższe, cicho i tajemnie między człowiekiem a Bogiem przechodzić miały. Anielka też przy powadze, którą okazywała wcześnie, nie straciła swobody i uśmieszku dziecięcego — Powiadam ci, było to dziecię uroczego wdzięku. Przywiązałem się do niego sercem całém i jako lekarz dbając o zdrowie, czasem słowo rzuciłem matce, naganiając zbyt surowe przygotowanie do życia.
— Mój mości Dobrodzieju! odpowiadała Prezesowa wzdychając, powołanie kobiety ciężkie i wielkie, życie jéj ciągłą ofiarą i poświęceniem. Nie dziwuj się że Anielkę ku temu gotuję. Da jéj Bóg taki los, że się bez poświęceń obejdzie, że wesoło za sercem i wolą własną pójść będzie mogła, tém lepiéj! ale nuż inaczéj Bóg zdarzy? to niesłusznaż, żeby na wszelki przypadek gotową była?
Na to nie było co odpowiedzieć.
Lata biegły, a Anielka dorastała. Prezes zawsze mówił o Kasztelanie dziadzie, o Jenerale stryju i utyskiwał przedemną, że gaśnie wielki ród Zagrobów. Śmiałem się w duchu. Anielka miała już lat piętnaście. Śliczne dziéwczę a co więcéj jak święta jaka, poważna z pogodą na czole, niewinna a pełna rozumu, dziecinna a dojrzała głową. Serce jéj w piersiach niewiem czy zabiło kiedy do kogo, tak od dziecka wiedziała, że uderzenie jego samowolne męczarnią tylko być może. Moc nad sobą miała niesłychaną. Ojciec choć ją kochał, nieoceniał, matka płakała z radości; ona wiedziała, jakim skarbem była Anielka.
Mnóstwo już młodych ludzi zaczynali uczęszczać do domu prezesowstwa, bo piękna, bogata i jedynaczka wabiła. Starzy przyjaciele i znajomi Prezesa, co po lat dziesięć go nie widywali, teraz z synami przyjeżdżali i tak nadzwyczaj byli grzeczni! tak się wpraszali w starą przyjaźń! tak ściskali ze łzami!! Młodzież kłaniała się w ulicy Prezesowi tak nisko! zdaje się nawet że przed oknami domu więcéj ruchu i życia było teraz, niż przedtém.
Nie domyślałem się wcale, ażeby (choć to porządek konieczny) Anielka miała pokochać kogo. Zdawało mi się patrząc na nią, że ten aniołek wszystkich zarówno kocha na ziemi, a owéj gwałtownéj passyi, namiętności, co to ją miłością zowią, nigdy może na swoje szczęście niedozna.
W tém jednego wieczora odbieram karteczkę od Prezesowéj, zapraszającą mnie na jutro rano na godzinę dziesiątą.
— Coż to, chory kto? Broń Boże! spytałem człowieka.
— Nie! odpowiedział stary sługa — wszyscy zdrowi, musi to być tak jakiś interes.
Obiecałem przyjść, ale wezwanie już mnie niemało zastanowiło. Było w tém coś niezwyczajnego: o godzinie wyznaczonéj Prezes zwykle wychodził z domu na sądy — w samém zaś napisaniu karteczki, przebijał się żywy niepokój.
Przepoźniłem się o pół kwadransa przypadkiem, i zastałem już Prezesowę w jadalnéj sali, widocznie niespokojną, czerwoną, chodzącą żywémi krokami.
— A! chwałaż Bogu żeś Pan przyszedł! zawołała ciągnąc mnie do drugiego pokoju.
— Coż to? jakiemuż bolowi winienem, że mnie Pani tak rada wita?
— Chodź, chodź Doktorze, zaraz się dowiesz o wszystkiem!
— A Anielka? — spytałem po drodze.
— Anielka? z niejakiém pomieszaniem odpowiedziała matka — wyszła na przechadzkę z Miss Lockart.
Zaledwieśmy weszli do pokoju, Prezesowa obróciła się do mnie z pałającą twarzą.
— Na Boga, proszę pana, niech to tylko będzie między nami co mu powiem. Chcę zasięgnąć jego rady, jesteś przyjacielem naszym, nieodmawiaj mi jéj, głowę tracę, nie wiem co robić.
— Coż to takiego? słucham Pani! ale nadewszystko zaczynajmy od początku.
Nachyliła mi się do ucha.
— Doktorze! Anielka się kocha!
Osłupiałem — W kim? gdzie? jak?
— Oczy matki nie zwodzą! to wielkie nieszczęście dla mnie. Już miesiąc patrzę z uwagą, jestem tego pewna. Wzięłam na siebie nareście zasięgnąć waszéj rady.
— W kimże przecie? — dodałem —
— W młodym Januszu Silnickim —
— Powiedzże mi Pani, kto to jest? spytałem, bom go tu zaledwie kilka razy widział u państwa i nieznam wcale.
— Nikt już pewnie lepiéj nie wié, co tylko o nim wiedzieć można — odpowiedziała żywo zawsze matka. Mogłabym jego biografiją napisać, takem się wyuczyła jéj od niejakiego czasu — chłopiec bardzo majętny.
— Tém lepiéj.
— Ślicznie wychowany —
— Tém lepiéj.
— Bardzo pięknego prowadzenia —
— Winszuję Pani.
— A! nie winszuj mi proszę —
— Rodzice ludzie uczciwi i dosyć pokaźni.
— Wszystko dobre.
— Syn Ekonoma! dodała — załamując ręce Prezesowa, syn Ekonoma! a szlachectwo, Boże odpuść!
— Waćpan wiész, dodała, że mój mąż jest ostatnim potomkiem wielkiéj rodziny.
Uśmiéchnąłem się — ona mówiła daléj.
— Nie wyda za nic Anielki za niego.
— Mnie się zdaje że Pani przesadzasz trudności, jeśli go przyjmuje w domu.
— O! to co inszego! wiém z pewnością, że jéj za niego nie wyda.
— Szanowna Pani! jestto już nie dzisiéjszych czasów przesąd, zważania nadewszystko na stary ród w kolligacjach. Wszyscyśmy starego bardzo rodu, bo przedpotopowego; a że jeden, jak powiada poeta, wyprzągł woły z rana, a drugi wieczorem.
Prezesowa potrząsła głową — widzisz Pan, taki ród jak Zagrobów! Mój mąż szuka ubogiego potomka pięknego imienia koniecznie.
— Mnie się zdaje, że to się prędzéj ułoży, niż Pani myślisz.
— O! gdzie tam! rzekła wzdychając. Że ojciec był ekonomem, to nic może jeszcze, ale dziad był —
— Coż takiego?
Prezesowa jąkała się nieśmiejąc wymówić.
— Cóż takiego? powtórzyłem.
— Dziad był Parochem unickim — w —
Spójrzała na mnie! Ja się uśmiéchnąłem.
— Radziwiłłowie, rzekłem, wywodzą się od Lezdejki, a nikt im tego niewyrzuca. Nie trap się Pani nadaremnie i przedwcześnie. Mnie się zdaje, że jeżeli Janusz człowiek dobry, uczciwy, starannie wychowany i majętny, Prezes na urodzenie nie bardzo zważać będzie.
Tak mówiłem, ciesząc Prezesowę, ale prawdą a Bogiem, czułem, że Zagroba ciężki będzie w takim razie.
— Skądże Pani wnosisz że Panna Aniela...
— O! tobym ci długo opisywać musiała, jak ja to poznałam. Naprzód mój Konsyliarzu, jako matka czuję każdy ruch serca mojego dziecięcia, jak gdyby ono jeszcze nieoddzieliło się odemnie. Czucie to macierzyńskie wskazało mi naprzód, gdziem oczy skierować miała. Anielka go kocha, sama o tém niewiedząc. Spójrzenie, rozmowa, oczekiwanie, zabawy, wszystko to dowodzi. Nie będzie to nigdy szalona miłość dzisiejsza, coby doprowadziła do smutnych ostateczności jakich, bo Anielka nadto dobrze na to jest wychowana — ale —
Spuściła głowę.
— Bądź Pani dobréj myśli — Tymczasem —
— Cóż mi radzisz?
— Dość zimno i umiarkowanie Janusza przyjmować, ja pójdę na zwiady, co to za kawaler.
— A! nieskończenie ci będę wdzięczna. A czy nie mógłbyś tak zdaleka — zdaleka wypytać trochę Prezesa?
— Sprobujemy!
W téj chwili weszła rumiana cała Aniela i przywitała mnie weselszym niż kiedy uśmiéchem. Trzymała przepyszny bukiet w ręku.
— A! z kądże tak śliczne kwiaty? spytała matka.
— Pan Janusz dał je Miss Lockart — a Miss była tak grzeczna —
Matka przelotnie spójrzała na mnie.
— Śliczne kwiaty! — dodała.
— Włożym je w szklankę! — podbiegając zawołała Aniela —
Ja pożegnałem Prezesowę.
Tegoż dnia miałem wieczorem długą rosprawę z P. Zagrobą. Była mowa o Anielce — stary zawsze swoje powtarzał. Co to za nieszczęście, że niemam syna! są wprawdzie Zagrobowie w Krakowskiém.
— Ale to samozwańcy — dodałem z uśmiéchem.
— Samozwańcy, albo i nie, rzekł kiwając głową Prezes. W roku 1673 jeden Antoni syn Tadeusza Zagroba z Zagrobskiéj Woli, przeniosł się, jak dochodzę, z Płockiego w Krakowskie i ożenił tam z Jakubowską (dobra stara szlachta, mieli tam ze sześć wsi) — Linija Antoniego syna Tadeusza z Jakubowskiéj nieznana mi zupełnie — Kto wie? może od niego ci Zagrobowie pochodzą? Pisałem już dowiadując się — Gdyby tak było.
— A gdyby tak było? spytałem.
— Gdyby tak było — dorzucił, należałoby, należałoby zbliżyć się do tych Zagrobów.
Widocznie Prezes całéj swojéj myśli niepowiedział — potarł czoło, pochodził po pokoju i dodał siadając a bijąc mnie po kolanie.
— Wielkich rodzin, wielkie obowiązki!
— Wszystkich ludzi, kochany Prezesie —
Uśmiéchnął się —
— Wy tych naszych obowiązków nie znacie.
— Przyznam się, że nie pojmuję, jakiebyście mieć mogli wyłącznie?
— Obowiązki względem pięknego imienia i świetnéj przeszłości. Jestto spadek, którego marnować grzech wielki.
— Należy go powiększyć prawdziwie wielkiemi czyny — dorzuciłem.
Prezes znowu się uśmiéchnął litościwie.
— To nic, rzekł, ale przelać trzeba imie i pamiątki komuś, aby niezgasły.
Rozśmiałem się, — zawsze ci Prezesie syn w głowie.
— A gdybym go miał?
— Będziesz go mieć!
Spójrzał mi w oczy — jakby mówił —
— Co to jest?
— Zięć a syn, dodałem, to prawie jedno.
Prezes począł świstać i ruszać ramiony.
— Gdyby był Zagroba! rzekł cichutko —
— Prezesie! Prezesie! zawołałem — proś Boga aby był uczciwy człowiek, aby z nim Anielka była szczęśliwą, nie żeby był Zagroba.
— Waćpan mnie nigdy niezrozumiesz...
— Aż nadto cię pojmuję — ale na miły Bóg familie Grachów i Scypionów przepadły, a Waćpan chcesz nieśmiertelności dla Zagrobów?
— Mówmy o czém inném kochany konsyliarzu.
— Zapewne i lepiéj, mówmy naprzykład, co myślisz o licznych konkurentach Anieli, którzy twój dom napełniają?
Zagroba westchnął.
— Upadek! rzekł, całkowity kraju upadek! Zapomnienie wszelkich tradycyj! Wystaw sobie, każdy mnie pyta o historyją familij, nikt nie wié czém byliśmy. Imiona nieznane, nowe, ośmielają się ubiegać o rękę ostatniéj z rodu tak znakomitego — Wystaw sobie że niejaki Silnicki...
— A! rzekłem, a cóż masz przeciwko niemu?
— Syn Ekonoma, wnuk Parocha! zawołał animując się Prezes. Pojmujeszże to Waćpan?
— Bardzo dobrze wychowany i przyzwoity młody chłopiec.
— Ale co mi tam do tego!
— Dałżebyś córkę łotrowi pięknego imienia?
— Nie, zapewne, ale przyznasz, że wybierając z dwojga, między dwoma uczciwymi ludźmi, wolałbym świetny ród, gdzie cnota tradycyjnie przechodzi od prapradziadów, gdzie wiém że nié ma plamy, że krew czysta się przelewa. Waćpan Doktor, a nie wierzysz w rassę?
Ruszyłem ramionami — Mój szanowny Prezesie, dodałem, niezawodna że cnotliwe tradycje, dobre wychowanie, cenić się powinny, że dobre co zowią urodzenie, jest niejaką rękojmią dla charakteru, ale czy dziś uważaj. Dzisiaj potomkowie wielkich rodzin nieznają nic nad użycie, używają młodości, życia, imienia, pieniędzy, o żadne nie troszcząc się obowiązki. Wielkie rodziny są w moralnym upadku, więcéj jeszcze niż materjalnie zrujnowane. Świeżsi ludzie pracują na imie.
Musiałem tak mówić, wiedząc że inaczéj do niego nie trafię. Zastanowił się — westchnął.
— Tak! upadek! upadek! dodał — nikt nie wié nawet co byli Zagrobowie!
Na tém skończył.
Pocieszałem Prezesowę i niespuszczałem z oka młodego chłopca, którego znajomości szukałem, a on jakby przeczuwając, że przyjaciel domu, pożyteczny mu być mogę, może też sympatyzując ze mną, przywiązał się do mnie łatwo i szczérze.
Było to dobre chłopię z tego Janusza. Odwagi, gotowości na poświęcenia pełne, szlachetny jak rzadko, przytém skromny, zamknięty w sobie i łagodny. Głową nie górował nad drugich, choć miał zdolności i łatwe pojęcie, ale sercem mógł przodkować wszystkim. Nigdy mi się nie odkrył z przywiązaniem do Anieli, ale to było i tak widoczne. Ja zaś nie wyprowadzałem go na zwierzenia i owszem starałem się od nich ustrzedz, boby mnie były zobowiązywały — Zdaleka śledziłem postępy przywiązania dwojga młodych, drząc na myśl, co z tego wyrosnąć może.
Tak upłynęło kilka miesięcy, nadeszły kontrakty. Nic się w położeniu osób nie zmieniło. Matka pilniejszém niż kiedy okiem śledzika Anielę, więcéj niż kiedy mówiła jéj o poświęceniu i obowiązkach.
Już Kijów zaczynał się zewsząd przyjeżdżającymi napełniać, mieszkanie moje nieustannie przez znajomych odwiedzane, interesów mnóstwo, starych przyjaciół kilku towarzyszących wszędzie; słowem straciłem z oczu na dni kilka Prezesowstwo.
Jednego ranku około godziny dziesiątéj, wybierałem się z Ludwikiem na miasto, gdy słyszę turkot powozu (sannéj nie było) i Prezes wpada, ale tak zmieniony radością, tak promieniejący, wesół, widocznie szczęśliwy, pijany jakąś myślą, że nie wiedziałem, co to znaczyć może. Poskoczył ku mnie jakby odmłodniał, ścisnął mnie za rękę, począł całować i odciągając na stronę trochę, zawołał głosem stłumionym radością.
— Wiesz! pochodzą od Antoniego syna Tadeusza!
Zupełniem był zapomniał o genealogii i usłyszawszy to, na chwilę myślałem, że zwarjował.
Spójrzałem mu w oczy zdziwiony.
— Jest tu! jest tu! młody Zagroba z Krakowskiego, — są dowody! pochodzą od Antoniego syna Tadeusza! prawdziwi, starzy Zagrobowie! —
— Bardzo winszuję, rzekłem. Teraz więc gdy sam spokojny jesteś o imie, możesz być całkiem swobodny w rosporządzeniu losem córki; tradycje złożysz w ręce krakowskich Zagrobów.
— Waćpan niedochodzisz mojéj myśli! no! no! na potém o tém. Ubodzy, ale co się zowie zacni ludzie! żebyś wiedział jaki do mnie list stary Maciéj Zagroba z Gruszyc napisał? Syn jaki człowiek przyzwoity, jaki żywy Zagroba! Całkiem rysy familijne, podobniuteńki do dziada Kasztelana. Mów co chcesz, a jest coś w fiziognomii. — Ale! ale! proszę cię na obiadek! będziem obchodzić przybycie młodego Anastazego Zagroby. Mam pewne projekta! Późniéj się dowiesz — pomówiemy — czekam na godzinę piątą.
Scisnąłem go za rękę dość smutnie, a on lekko i podobno śpiéwając (najfałszywiéj, ale bardzo głośno) zbiegł ze wschodów do powozu.
Scisnęło mi się serce na tę wiadomość. O piątéj byłem u Prezesowstwa.
Sam zawsze jaśniał rozkoszą i wesołością, sama uścisnęła mnie za rękę z twarzą bladą, na którą próżno usiłowała wywołać coś nakształt uśmiéchu. Aniela zamyślona przy oknie bawiła się zwiędłym kwiatkiem. Oczy moje z ciekawością padły na przybysza w którym przeczuwałem narzeczonego Anieli. Ojciec już ich tak łączył okiem, że nikomu jego projekt tajnym być nie mógł, nawet obcym. Od razu pokochał Anastazego Zagrobę i wszystkie w nim znalazł doskonałości. Anastazy bowiem jedną miał wielką cnotę, cnotę najlepiéj ocenioną przez Prezesa: znał doskonale historiją, kolligacije, starożytności i był heraldyk znakomity. Niesieckiego i Duńczewskiego umiał na pamięć prawie. Słuchając go, oczy Prezesa napełniały się łzami, chwytał mnie za rękę, ściskał ją aż do sińców i szeptał: a co! słyszysz? słyszysz Waćpan? Co za nauka! jaka pamięć! cudownie! cudownie! jeszczem podobnego niewidział młodzieńca.
Ale muszę ci wprzód opisać Pana Anastazego. Niezdarzyło mi się w życiu nie widzieć bardziéj sztywnego, krochmalnego, poważnego niezgrabnie i podobniejszego do lalki. Był to chłopak nawet ładny, blondyn, trochę za mało miał świéżości, ale zbudowany pięknie, barczysty, trzymający się jakby kija połknął. Każdy ruch jego wymierzony, obrachowany, nie z uczucia, nie z serca, nic nagłego, rzekłbyś że się jak marjonetka w pewne tylko strony i ograniczone sposoby zginać może, a zawsze mniéj więcéj jednakowo. Na twarzy nigdy znaku poruszenia, jakiś uśmieszek zimny, równy, wejrzenie szklanne, suche, rozmowa pompatyczna i wyszukana słowami dobieranémi, powolna. Grzeczny aż do śmieszności, zimny aż do wstrętu, na piérwszy rzut oka niepodobał mi się. Brak serca był w nim widoczny a charakter może nawet gwałtowny krył się pod tą szatą chłodną i bezbarwną. Mogłem się bardzo mylić, postanowiłem śledzić. Aniela w czasie obiadu spojrzała bojaźliwie kilka razy na niego. Silnicki blady, ale poruszony do najwyższego stopnia siedział przy mnie na mękach.
Po obiedzie wyszliśmy z Prezesową do gabinetu, spójrzeli i mówić nie było potrzeba. Kiwnęła głową — Wyda ją niechybnie za niego.
— Może potrafimy zapobiedz?
— Niepodobna! niepodobna!
— A Aniela?
— Ona kocha! wiem pewnie.
— Czy Janusz jéj się oświadczył, czy jéj mówił? czy bardzo się zbliżyli do siebie — ?
— O! nie nie! wszystko w spójrzeniu i urywanych półsłowach. — Tém lepiéj.
— A Aniela nic ci Pani nie mówiła?
— Ale ona nie wié, co się z nią dzieje.
Rozeszliśmy się — Prezes porwał mnie ażebym słuchał jak pięknie mówi Anastazy o familii Zagrobów. W istocie daty sypały się jak z za rękawa, imiona gradem leciały, a stary płacząc ściskał młodego chłopca, który go z uszanowaniem zimném w ramię całował.
— Jestem w uniesieniu! wołał Prezes — wystaw sobie, że wiedział takie rzeczy, które tradycionalnie tylko w familii się przechowywały, które ja miałem za moją wyłączną własność. Wié, że Jan syn Wawrzyńca kochał się w stryjecznéj siostrze, która, jak owa z Oświecimia, umarła nim dyspensa przyszła, wié, że Wawrzyniec miał ogromną brodawkę na prawém uchu, która mu porastała od dzieciństwa białym włosem; wié —
Ruszyłem ramionami.
— Waćpan jesteś demagog! zawołał.
Rozśmiałem się serdecznie.
— A koniec końców, to niepospolity młodzieniec. Co za takt, jaka wytrawność, jaka zimna krew!
— Prezesie! w młodym ta przedwczesna krew zimna, niedobrze wróży. Może być i serce kamienne. Nie lubię, gdy młody trochę nie szaleje.
— Waćpan jesteś exaltowany!
Gdyśmy rozmawiali, Anastazy poszedł i usiadł przy Anieli, która go z uśmiechem bawiła, ale oczami szukała Janusza, który, schwycił kapelusz i wyniósł się prędko.
— Patrzaj, rzekł Prezes, przysiadł się do Anielki — co to będzie za para!
— Już o tém myślisz!
— A! i nie od dziś!
— Prezesie! mówmy serjo. — Gotów jesteś poświęcić dziecię — rozpoznaj że go lepiéj, zmiłuj się —
Stary prawie się obraził na to.
— Waćpan mnie masz za głupca konsyliarzu, albo za człowieka bez serca! Jużciż nic nie robię na wiatr i po szalonemu? ale ten młody człowiek, to fenomen!
— Wié, że Wawrzyniec miał brodawkę na uchu, szepnąłem cicho. — Obowiązek odwołał mnie stąd i odejść musiałem. Kilka dni nie widzieliśmy się. — Silnicki smutny przyszedł do mnie. Zdawał się błagać wzrokiem a nie śmiał nic powiedzieć. Nazajutrz przywlokł się znowu, radził się mnie, bo był chory. Stary ojciec, kontuszowy szlachciura przyszedł z synem. Ten wziąwszy mnie na stronę i kłaniając się nizko po staroszlachecku a traktując mnie suto Dobrodziejem, wynurzył się całkiem. Musiałem odebrać im wszelką nadzieję, ale obiecałem mówić z Prezesem. Po południu poszedłem do niego — Zastałem z Anastazym na poważnéj o przodkach rozmowie, wziąłem na stronę i powiedziałem o co szło. Skrzywił się i odstąpił.
— Mój konsyliarzu, rzekł, co za osobliwsza myśl: Zagrobowie i Silniccy!
— Co masz przeciwko niemu?
— To, że chcę córkę wydać za Anastazego, rzekł poruszony, innych przyczyn nie zrozumiesz — téj dosyć.
— Ale znaszże go dostatecznie?
— Jeśli nie znam, to poznam.
Odprawił mnie nadąsany, a gdym powiedział o tém saméj, widać już koniecznością związku córki z Anastazym przejęta, bo wierzyła w męża, jak w Ewangeliją, odpowiedziała mi, — Anielka poczciwe dziecko, może tam co i ma w sercu, ale potrafi się poświęcić. Wola mego męża niezłomna, mówił mi już o niéj i kazał przygotować Anielę. Biedne dziecko, płacze, ale musi być posłuszną.
W miesiąc potém byłem zaproszony na zaręczyny. Odbyły się one sztywnie, zimno, przyzwoicie, a Anielka wymogła na sobie że nawet nie płakała. Była tylko blada jak ściana. Prezes walca tańcował podpiwszy.
Zmęczony wziął mnie potém na stronę.
— Dziękuję Bogu, rzekł, dziękuję Bogu! jestem prawdziwie szczęśliwy! te poczciwe dzieciska moje, tak siebie godne, tak śliczne, tak szlachetne, tak są do siebie przywiązane. Robię ich szczęście. Uważasz jak Anielka blada jest od wzruszenia, co za poważny wyraz szczęścia i błogości na twarzy Anastazego!
Anastazy po prostu był lalką bez duszy.
— Już to, dodał, i matka temu rada! a co ja!! ha! ha! dawno nie byłem tak szczęśliwy! o! dawno! — I nie dla siebie się cieszę, ale jestem pewny, że oni wszyscy ze mną, że spełniam najskrytsze ich życzenia. Ich radość odbija się we mnie.
Matka siedziała jak trup sina z bolu patrząc na córkę, która uśmiéchała się boleśnie. Dowiedziałem się późniéj że biedne dziecko wyznało matce płacząc, iż wstręt niepohamowany, nieprzełamany czuła ku Anastazemu.
Nadeszło wesele bardzo do zaręczyn podobne, z tą tylko różnicą, że Prezes szalał zupełnie, a Aniela dwa razy zemdlała, co złożono na zbytnie gorąco i wzruszenie. P. Anastazy chodził jak żuraw, uśmiéchał się i zdawał nie czuć wcale co się koło niego działo. Biedna ofiara straszliwie zmieniona, zaparła się całéj przyszłości i poczuła jak matka święcie uczyniła sposobiąc ją do ofiar, poświęceń i cierpienia!
Nazajutrz po weselu byłem proszony do państwa młodych, którym ojciec kupiwszy dóm, chciał ich mieć przy sobie. Spodziewałem się znaleść Anielę bardziéj jeszcze znużoną, cierpiącą i z wyrazem boleści na twarzy. Całkiem przeciwnie zastałem. Od piérwszéj chwili gdy nierozerwany węzeł złączył ją z Anastazym, w modlitwie (mówiła mi matka) zaczerpnąwszy sił potrzebnych; starała się światu okazać, że była szczęśliwą. Niktby się nie mógł domyśleć, że ją ojciec poświęcił swéj woli dziwacznie. Lękając się tego, okazywała mężowi czułość, gdy istotnie wstręt odpychał ją od niego. Na jéj twarzy zawsze pogoda duszy czystéj, uśmiéch łagodny, rezygnacja anielska. Ci tylko co jak ja wiedzieli sprężyny wszystkich ruchów, ocenić potrafią heroizm téj kobiéty. Świat pospolicie miał ją za bardzo szczęśliwą. Kobiéty tylko dziwowały się, jak Aniela pełna uczucia i serca mogła pokochać człowieka tak utrapienie zimnego. Składano to na dziwaczność gustów, na prawo kontrastów i t. p. nikt prawdy się nie domyślał.
Ja, com był świadkiem całéj walki i poświęcenia téj kobiéty, powiadam ci, żem w życiu nic większego, uroczystszego i świętszego nie widział. Rzekłbyś, patrząc na jéj życie prywatne, że nic dla niéj nie zostawało do życzenia, że opływała w szczęściu. Ojciec mówił mi ciągle z przekąsem. A co panie? ha? albo nieudało mi się wydać Anielki? albo nie szczęśliwa?
Matka wszystko wiedziała, ale dopomagała poczciwa, do heroicznéj komedyi, którą wszyscy grali. Anastazy codzień widoczniéj okazywał się człowiekiem bez serca. Rozumiał on żonę i coby miał ją cenić, coby miał wdzięczność prawdziwą i uwielbienie poczuć dla niéj, był tylko chłodnym dla oka troskliwym małżonkiem, z którego iskra uczucia nigdy niewystrzeliła! obojętny dla Anieli, nie myśląc wcale co jéj życie osłodzićby mogło, co uprzyjemnić, troszczył się tylko o siebie. Był to egoista jakich mało na świecie: ale że doskonale umiał grać rolę człowieka surowego, uczciwego i ściśle sprawiedliwego, człowieka co spełnia sumiennie obowiązki: świat nigdy mu nic nie wyrzucał, nie dopatrzył się nawet w jego czynnościach, okrucieństw jakie popełniał. Żona kryła je starannie. Był to tyran domowy bez litości i serca, ale o tyranii znoszonéj przez Anielę z uśmiéchem, żywa dusza niewiedziała. Żona piérwsza zawsze go wymówiła, zawsze pochwaliła. On to przyjmował zimno, za obowiązek zapewne, i głową jéj za to nie kiwnął.
Tu to dopiéro Aniela, ukazała mi się prawdziwie wielką, prawdziwie świętą niewiastą.
Jéj staraniem mąż pozyskał powszechny szacunek, na który podobno niebardzo zasługiwał. Ojciec miał ją za najszczęśliwszą, w końcu nawet matka mówiła mi:
— Wiész kochany konsyliarzu, Anielka tak się jakoś przywiązała do tego poczciwego Anastazego, tak go kocha! spokojna przynajmniéj jestem o jéj przyszłość. Prawda, że powierzchownie zimny człowiek, ale cnót wielkich. —
Nigdy się nie mogłem dowiedzieć, jakie to jego były te wielkie cnoty tajemne, ale mi o nich ojciec, matka i Aniela mówili ciągle. To wiem, że P. Anastazy w karty się zgrywał i miał w mieście ślicznie ukryte stosunki z którémi wprawdzie nie było się co chwalić. Przypadek odkrył mi to, ludzie mieli go za tak surowego i wielkiéj cnoty człowieka, że go nawet nikt nie posądzał. Co się tyczy kart, te nie namiętności, ale raczéj towarzystwom przypisywano i wciągnieniu się w stosunki, których zerwać było niepodobna. P. Anastazy tymczasem domęczał żonę. Ta powszechnie za szczęśliwą miana kobiéta, schła, więdła uśmiéchając się i umarła nareście, zostawując sierotkę po sobie.
Prawdziwego jéj życia i cierpień, nikt może nie znał prócz Boga i kilku bardzo bliskich osób. Pospolicie cytowano to małżeństwo za jedno z najszczęśliwszych i najprzykładniejszych. Gdy Aniela umarła, obawiano się nawet o życie P. Anastazego.
Trzebaż było takiego wypadku, żeby oddawna chorując na wątrobę i nie bardzo wstrzemięźliwe wiodąc życie, P. Anastazy wkrótce potém umarł także. Powszechny głos, śmierć jego żalowi po zgonie żony przypisał.
Takie pospolicie sądy ludzkie; taka znajomość skrytych sprężyn życia.
Stary Zagroba żyje po dziś dzień i wychowuje wnuczka, wspominając z rozczuleniem o przywiązaniu wzajemném Anieli i Anastazego. Matka nawet poczciwa, która za życia już poczynała w nie wierzyć, teraz słysząc o tém ciągle, przekonana najmocniéj, iż się serdecznie kochali i bardzo byli szczęśliwi!
Janusz Silnicki dotąd nieżonaty, odwiedza często Prezesa, bo się zajmuje sierotą biedną Jasiem, który przypomina rysami twarzy biedną zgasłą wcześnie Anielę. Mówimy z nim czasem o niéj, a poczciwy chłopiec dziś jeszcze ma często łzę na oku, gdy wspomni swoją piérwszą i może ostatnią miłość. Prezes cały zajęty pamiętnikiem familijnym; który wkrótce ogłosić zamyśla, dla zbudowania powszechnego. Niezapomniał w nim i o brodawce Pana Wawrzyńca.
d. 10 Sierpnia 1846 r.
Grodek.