<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Zakopane Skarby
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Artystyczna Saturnina Sikorskiego
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
W kościele i w domu.

Wysiałem Grześka do Olszowy z dyspozycyą, co mają robić przez dzień cały, a sam zdecydowałem się zostać w Boleszczycach, aby być świadkiem tego wszystkiego, co tu dzisiaj stać się miało.
Zaraz po śniadaniu mieliśmy wszyscy udać się do kościoła na mszę świętą, którą miał odprawić ksiądz Ignacy na intencyę wiecznej zgody w rodzinie. A że od wczorajszego wieczora mojej Basi na oko nie widziałem, tęskno mi jakoś było za nią i postanowiłem powiedzieć jej jeszcze przedemszą dzień dobry i śniadanko z nią spożyć. Ale snać Pan Bóg za grzech poczytał mi to pragnienie mego serca, że przed nabożeństwem o sobie samym myślałem, bo wszedłszy do kredensu i oznajmiwszy żonie przez kozaczka życzenie moje, usłyszałem przez drzwi opryskliwą jej odpowiedź, że jejmość jeszcze nie ubrana i że dopiero po mszy świętej, gdy zmieni tualetę, da się widzieć mężowi.
Wróciłem do mojej izdebki i samotny spożyłem przyniesione mi śniadanko. Miałem zwyczaj brać co rana „Złoty Ołtarzyk” do ręki i patrzeć, gdzie mi się sam otworzy. Przeżegnałem się więc i otworzyłem go. Wypadła mi „modlitwa w utrapieniu.” Byłem tej myśli, że to prognostyk tego, co się w dniu tym stać miało. Nie wiedziałem, że to miał być prognostyk na całe życie moje.
Otóż, odmówiwszy modlitwę, nasunąłem czapkę na głowę i już chciałem wyjść z izdebki, aby jeszcze przed służbą Bożą świeżem odetchnąć powietrzem, gdy w szarej komnacie, w której dotąd było głucho jak w grobie, usłyszałem nagłe jakieś krzyki i hałasy. Stanąłem i słuchałem. Pan Krzysztof w jakimś niedobrym był humorze. Krzyczał na starego Sobka i lżył go ostatniemi wyrazami. Po nim wsiadł na furmana, któremu naczczo kazał zjeść kilkakroć sto tysięcy. Pokojowca, który mu przyniósł wodę, posłał do dyabła, a poczciwemu Janowi kazał zdechnąć, jak psu. Komuś jeszcze tam życzył, aby go piorun trzasnął, a przynajmniej, aby sobie kark złamał, ale tego już słuchać nie chciałem, bo właśnie zadzwoniono w kościele na mszę świętą. I pomyślałem sobie: Głos kościelnego dzwonu rozprasza ćmy złych duchów — a niemi są brzydkie myśli nasze i namiętności.
Jakoż nagle ucichł pan Krzysztof. W długiej ogrodowej alei ujrzałem nasze panie, idące do kościoła. Poszedłem za niemi.
W kościółku, prócz kolatora i jego domowych, nie było więcej nikogo. Był to dzień roboczy, a ksiądz Ignacy zwykł często mawiać z ambony do ludu, że praca jest także modlitwą. To też tylko kilka kalek i staruszków nadciągnęło później o kiju do domu Bożego, a co było przy siłach i zdrowiu, wyszło w pole do pracy.
Tak cicho i spokojnie było w kościółku wiejskim i taka błogość opanowała serce moje, że do dziś dnia nie mogę zapomnieć tego uczucia, którego wonczas zakosztowała moja dusza. Takie uczucie szczęścia, pomyślałem sobie, napawa serce sędziwego ojca, gdy w rodzinie panuje zgoda i miłość, takiem uczuciem żywi się naród, dopóki zawiść i prywata pojedynczych nie zamąci czystych uczuć jego i nie podzieli go na ścierające się z sobą stronnictwa.
Pan Jędrzej, staruszek o siwych włosach, siedział w dużem krześle blizko wielkiego ołtarza. Postać jego poważna i stroskana, krzesło wysokie o misternych, starożytnych rzeźbach i jakaś tajemnicza aureola, która go otaczała, wszystko to przypominało mi mimowolnie jednego z owych królów naszych, któremu troska p dobro narodu twarz pomarszczyła i włos zawcześnie zbieliła. Miał ręce kornie złożone, usta jego poruszała modlitwa do Boga miłości; zapewne prosił Go o zgodę dla swojej rodziny.
Za nim w ławce kolatorskiej siedziały panie. Nie miały one na sobie szat wykwintnych, ale przecież nie był to ubiór codzienny. W dawnych bowiem czasach inaczej pojmowano kościół i modlitwę. Idąc do domu Bożego, brały na siebie nasze kobiety strój okazalszy, bo były tego zdania, że tym sposobem oddają cześć swemu Panu i Stwórcy. Dlatego też każdy strój wykwintniejszy nazywa się u nas świątecznym, a kontusz wielkanocny miał w rodzinie wysokie znaczenie. Dzisiaj mówimy: strój balowy, wizytowy, ubranie na wieczór, koncert lub do teatru, a do Pana Boga idziemy w tych szatach codziennych, któremi wycieramy kąty kramów publicznych przy sprawunkach przedobiednich. Wprawdzie strojenie się do domu Bożego ma tę złą stronę, że podnieca próżność i myśli światowe wprowadza do przybytku Boga, więcej jednak korzyści dla serc naszych przynosiła ta dawna polska uroczystość, z jaką przychodziliśmy do domu modlitwy, niżeli ta dzisiejsza wystudyowana, sztuczna pokora, z jaką w powabnych negliżach wchodzą dzisiaj kobiety do świątyni Pańskiej.
To też pani Jędrzejowej bardzo do twarzy była szuba szafirowa z tkaniny lugduńskiej, czepiec z czarnego aksamitu przy białym kornecie doskonale się wydawał, a sześć sznurów korali czerwone rzucały światło na otwartą książkę, na której właśnie czytała pobożna kolatorka. Ręczę wam, że mimo tego bogatego stroju, niemała była pobożność w duszy tej polskiej matrony, a może większa pokora przed Panem Zastępów od niejednej dzisiejszej pokutnicy w, szarym szlafroczku à la religieuse.
Panna Pulcherya miała już trochę więcej światowej pretensyi. I nie dziw. Stara panna jest to jak człowiek, który spał lat kilkanaście i potem nagle się obudził. Włosy mu zbielały, twarz okryła się zmarszczkami, ale w głowie jego pozostały te same jeszcze myśli, z jakiemi spać się położył, i w sercu te same młode pragnienia, z któremi zasnął przed laty kilkunastu. Panna Pulcherya od pierwszych marzeń swoich nie postąpiła dalej ani kroku. Kilkanaście lat ubiegło, jak sen przesunęła.się martwa rzeczywistość przed jej oczyma, nie otarłszy się o jej marzenia, nie zdmuchnąwszy z nich wiosennego pyłku, jakim oprószone są skrzydła motyle. Czas odleciał, włos zbielał, twarz pożółkła, ale w jej sercu nic nie tknęło tego pyłku wiosennego, pozostał on, jakim był przed trzydziestu laty. To też dziwna dysharmonia była w całej postaci panny Pulcheryi, Na głowie miała kwiatki i kwiatuszki, czółko seledynowe z czerwonemi wstążkami, a tuż poniżej żółta w szafranie farbowana chusteczka obwiązywała jej twarz wyschłą, po jednej stronie nieco opuchłą. Panna Pulcherya cierpiała często na fluksyę. W całym jej stroju walczyła zalotność młodziutkiego serca ze starością ciała.
Panna Anastazya była świeżo i stosownie do swego wieku ubrana. Widać tam było rękę matki, która przy myślach pobożnych i o tem nie zapomniała, że w dom zjechał konkurent. Tylko te piękne dołeczki na różowej jej twarzyczce nie bardzo stosowały się do „Złotego Ołtarza”, ale trudnoć było w domu je zostawić, kiedy się o tem wiedziało, że i pan Marcin będzie na rannej mszy świętej.
I w samej rzeczy nadszedł pan Marcin. Był to chłopiec, jak malowany, czerwonego oblicza, czarnych wąsów i więcej niż średniego wzrostu. Ubiór jego był przyzwoity, chociaż nie bardzo wykwintny, a silna postać okazywała, że zawczasu wprawił się do pracy i mniej myślał o zaletach swojej powierzchowności, chociaż te i tak były niepoślednie. Poczciwość i otwartość patrzyła mu z dużych błękitnych oczu, którym miałbym tylko to do zarzucenia, że zamiast Świętych Pańskich, szukały czemprędzej rumianej twarzyczki panny Anastazyi i w tych niepoczciwych dołkach całkiem utonęły. Było to wprawdzie wobec Boga grzechem niemałym, ale że grzechy podobne nie często się w życiu człowieka powtarzają, to jakoś można je potem odpokutować, mianowicie, jeśli te twarzyczki różowe ze swemi zalotnemi dołkami przemienią się po ślubie w furye żywota naszego, o czem także wiele miałbym do opowiadania.
Z synów pana Jędrzeja jeden pan Kajetan był starannie wyświeżony. Postawił sobie kołnierz od koszuli aż pod sam nos i z takiem zadowoleniem Uśmiechał się do jakichś myśli swoich, iż mógłbym go śmiało posądzić, że myślał o zadartym do góry nosku panny Klary, chociaż ta, jak każda biedna sierota na tym świecie, z pokorą główkę pochyliła i zdawało się, że prócz Boga i opiekunów swoich, nic wkoło siebie nie widziała. M akary był dosyć zaniedbany, jak każdy uczony człowiek, który więcej nad dobrem ludzkości niżeli nad swoją kapotą przemyśliwa.
Oglądałem się po całym kościele, mojej Basi, pana Sylwana i Krzysztofa jeszcze nie było. Onufry, karbowy księdza Ignacego i jedyny jego ministrant, wyglądał kilka razy z zakrystyi, i patrzył po całym kościele. Widocznem było, że ksiądz Ignacy czekał na nich ze mszą, a najbardziej, zdaje mi się, na pana Krzysztofa, nad którym radził mu Onufry (jak się później dowiedziałem) przeczytać eripe me Domine, to jest modlitwę, którą zazwyczaj czyta exorcysta nad głową opętanego.
Teraz weszła moja żona do kościoła. Była całkiem popielato ubrana jak Popielec, który dawniej w dyalogu z Wtorkiem zapustnym miał ważną rolę w reprezentacyach klasztornych. Zrazu podobała mi się ta skromność i pokora mojej Basi. Popielaty szarafanik, popielata przyjaciółka, popielaty czepiec i rękawiczki tegoż Samego koloru bardzo ładnie i skromnie ją ubierały. Dowiedziawszy się jednak przy obiedzie, że po ten strój popielaty musiał Sobek cwałem do Olszowy pędzić, przyczem panu Jędrzejowi deresza ochwacił, a pani Rogatyńska aż zamek cd kufra odbiła, aby zachceniu pobożnej żony mojej dogodzić. Pokiwałam na to głową i byłem pewny, że otwierając jutro „Złoty Ołtarzyk“, znów wypadnie mi „modlitwa w utrapieniu“. Jakoż w istocie tak było.
Razem z moją żoną wszedł pan Sylwan, niecnota, i musiał coś bardzo krotochwilowego mojej Basi przez drogę prawić, bo zaledwo na widok św. męczennika Wawrzyńca, którego obraz był w wielkim ołtarzu, mogła się od śmiechu wstrzymać i twarz swoją nastroić do modlitwy. Sylwan miał na sobie krótką kurtkę z jakiejś kraciastej materyi. Poznałem po jego zachowaniu się, że należy do’ rzędu tych ludzi, co to myślą, że Boga nie ma w kościele. Głupcy, oni Go tylko w swojem sercu nie mają.
Już trzy razy wyglądała z zakrystyi kędzierzawa Onufrego głowa, a nawet ksiądz Ignacy dwa razy na ławkę klasztorną spojrzał, a pana Krzysztofa jeszcze nie było. W reszcie ktoś przed drzwiami głośno odkrząknął, splunął, a gdy mimowolnie do drzwi się obróciłem, obaczyłem wchodzącego do kościoła pana Krzysztofa.
Dziwne wrażenie uczynił na mnie ten człowiek. Teraz dopiero mogłem bliżej mu się przypatrzyć. Był słusznego w zrostu, chudej figury, mógł mieć lat sześćdziesiąt. Resztki włosów jeżyły mu się na głowie, która miała kształt wilczej. Coś okropnego było w jego wejrzeniu. Toczył oczyma, w około, a nigdzie niemi nie spoczął. Zdawało się, że jak wilk krwi chciwy, szuka przedmiotu, na który mógłby się rzucić.
Ale to wszystko mogło być uprzedzeniem z mojej strony. Tyle dziwnych rzeczy słyszałem wczoraj 0 nim, że wyobraźnia moja mogła bardzo łatwo widzieć to, czego w rzeczywistości nie było. A przecież nietylko na mnie zrobił ten człowiek tak przykre wrażenie. Widać było, że i stary Onufry uległ temu samemu, co i ja, wrażeniu, bo stojąc przy progu zakrystyi, nakręcił ucha chłopcu mszał trzymającemu 1 przy wyjściu księdza Ignacego aż dwa razy zadzwonił, chociaż to była msza cicha.
Pan Jędrzej kiwnął ręką na pana Krzysztofa, aby usiadł obok niego w dużem krześle, w takiem samem, w jakiem on siedział. Pan Krzysztof jednak pokręcił głową i został przy drzwiach, jak ów celnik, który rzekł: Panie, nie jestem, godzien, abym się zbliżył do Ciebie. Widząc to, pomyślałem sobie: Źli są ludzie, którzy jak ów faryzeusz biblijny wpychają się przed majestat boży, wołając: Panie, my nie jesteśmy jak owi celnicy; ale stokroć gorszym jest człowiek, który z pychą i herezyą w duszy staje przy drzwiach kościoła i jako obleśny świętoszek mówi: Niegodny celnik jestem, a tymczasem myśli w sercu, coby tu skorzystać można.
Jakie myśli w tej chwili miał pan Krzysztof, tego nie wiem, to jednak pewna, że mnie ogarnął jakiś strach tajemny. Zwróciłem oczy na wielki ołtarz i gorąco zacząłem się modlić.
Przy końcu każdej modlitwy mimowali patrzyłem na pana Jędrzeja. Twarz jego spokojna, oczy szukające gdzieś w górze Boga miłości, świadczyły o wewnętrznem szczęściu jego. On nie prosił, ale dziękował Bogu za zgodę i miłość w rodzinie i tak się jakoś cały w tej dziękczynnej modlitwie rozpłynął, że w tej chwili żyćby przestał, gdyby mu kto jego wiarę w zgodę i miłość rodzinną odebrał. Westchnąłem i coraz goręcej modliłem się do Boga, który czyta przyszłe losy nasze.
Inaczej na tę całą scenę patrzył stary Onufry. Przy każdej godziwej sposobności oglądał się na kościół. Był pewny, że podczas Ewangelii ujrzy z ust pana Krzysztofa wylatującego złego ducha, jeśli nie w psiej postaci z końskiemi kopytami, to przynajmniej w postaci nietoperza, jeżeli mu tak wygodniej wylatywać. A gdy ta katastrofa podczas Ewangelii nie nastąpiła, odłożył ją do Sanctus, w mniemaniu że głos święconego dzwonka zmusi dyabła do ewakuacyi swojej dzierżawy. A gdy to nawet przy Agnus Dei nie nastąpiło, złożył wszystko na księdza Ignacego, który rad jego nie usłuchał i złego ducha ostrzejszemu środkami wypędzić nie chciał.
I tak skończyła się msza cicho i bez exorcyzmu. Każdy z obecnych wyniósł z sobą wiarę w zgodę i jedność, tylko stary Onufry był tego zdania, że dyabeł został i to w samej gardzieli pana Krzysztofa, dokąd już się był do wyjścia wysunął. I może też najsłuszniej sądził poczciwy Onufry. Prostaczkowie widzą częstokroć czystem sercem swojem dalej, niż my rozumem. Opowiadają tylko te widzenia innemi od nas słowy.
Wyszedłszy z kościoła, przekonałem się, że przecież nie tak źle musi być z panem Krzysztofem, jak to sobie obaj ze starym Onufrym podczas mszy świętej wyobrażaliśmy. Pan Krzysztof był dobrej myśli, ze wszystkimi przywitał się jak. najserdeczniej. Dziwił się, że panna Anastazya tak sporo już podrosła i tłumaczył się chorobą umysłu, która nie pozwalała mu widzieć się z rodziną swego krewnego. Pannie Pulcheryi tyle ładnych nagadał rzeczy, że się jak alkiermesz zarumieniła i zalotnem oczkiem w koło siebie spojrzała. Dostało się przytem i synom pana Jędrzeja, których uściskał z całą serdecznością bezdzietnego krewnego, mającego zamiar zostawić po sobie znaczny majątek. I biednej sierocie coś się okroiło. Pan Krzysztof powiedział kilka słów o Kajetanie, którego wysokie kołnierzyki stały tuż za nią, a powiedział to z tak dziwnym akcentem, że Kajetan po brodzie się musnął, a panna Klara oczęta w ziemię spuściła.
A gdy ksiądz Ignacy w nowej, świątecznej sutannie do nas się przyłączył, zawołał pan Jędrzej ekonomów i karbowych i rozkazał im, aby się na dzisiaj od wszelkich mniej pilnych robót wstrzymano. Z lamusu kazał wytoczyć kilka beczek piwa, aby czeladka trochę się rozweseliła, a nas wszystkich zaprosił do sali makatowej, gdzie suto był już stół dla nas zastawiony.
Korzystając ze sposobności, wymknąłem się z sali, w której jeszcze kobiet nie było, aby na osobności mojej żonie rękę ucałować, jak to od niejakiego czasu na dzień dobry czynić zwykłem. Ale już to jakieś fatum prześladowało mnie w tym domu w moich afektach. Nietylko, że życzeniu memu nie stało się zadość, ale zostałem srodze ofukniętym, że zabieram jej czas potrzebny do zmiany tualety.
Przebywszy te i jeszcze inne mniej ważne wydarzenia przedobiednie, do których także należało, że pan Sylwan aż dwa razy moją żonkę w rękę pocałował, a ona na to jak najchętniej przystała, przystąpiliśmy wreszcie do obiadu, który miał być pamiętnym na długie czasy w rodzinie pana Jędrzeja.
A gdy stare winko już sporo i serca i czupryny nam rozgrzało, a nawet i panie, pomaczawszy kilkakrotnie usta w kieliszkach, żywszej nabrały cery, wstał pan Krzysztof i donośnym zawołał głosem:
— Do ciebie mówię naprzód, waszmość Jędrzeju! Widzę, że chcesz, abym sam pierwsze powiedział słowo. Niechże i tak będzie. Obiecałem zapisać ci cały mój majątek, otóż chcę to uczynić wobec twojej rodziny.
Na co ozwał się pan Jędrzej:
— Bóg mi świadkiem, że na to słowo twoje bynajmniej nie czekałem. Już szczęściem mojem jest, że cię widzę śród mojej rodziny, a jeśli nam swoje serce zapiszesz, to podziękuję Bogu jako za najwyższe dobrodziejstwo jakie.
Wyżółkła twarz pana Krzysztofa zadrgała jakimś szyderczym uśmiechem, ale prędko owładnął sobą, zwalczył złego ducha, który w tej chwili coś mu podszepnął, i wyciągając rękę do pana Jędrzeja zawołał:
— Przyjaźń wasza jest dla mnie wielkim skarbem, tem większym, że na nią nie zasłużyłem. Toż rad jestem choć w części za nią wam się odpłacić. Cóż wam więc mogę dać?
— Serce, serce, panie Krzysztofie! — zawołało kilka głosów naraz.
— Żądacie odemnie rzeczy, której nie mam! — odparł pan Krzysztof i tak zimnym wzrokiem patrzył dokoła, że nam wszystkim zrobiło się nagle zimno. Każdy z nas mimowoli musiał uwierzyć, że kto tak patrzy, ten musi mieć lód w sobie. A gdy na tę dziwną odpowiedź pana Krzysztofa wszyscyśmy po sobie spojrzeli, jakoby pytając się wzajem, co te słowa znaczą, usiadł pan Krzysztof z twarzą zadowolona i rzekł:
— Serca wam nie dam, bo go nie mam, ale dam to, co mi mój ojciec w puściźnie zostawił.
Jakoś markotno zrobiło mi się, bo właśnie w tej chwili przyszło mi na myśl, że pan Krzysztof jest z rodu Sicińskich.
Co sobie zaś Boleszczyccy przy tem myśleli, tego nie wiem, ale to pewna, że słowa pana Krzysztofa zrobiły na wszystkich jakieś niemiłe wrażenie. Niejaki czas trwało milczenie, bo nikt, a nawet ksiądz Ignacy nie mógł się zdobyć na odpowiedź. Widać było po uśmiechniętej twarzy pana Krzysztofa, że wewnątrz tryumfował.
— Odpowiedź moja może zadziwia was — mówił po chwili — ale przecież z całego mego względem was postępowania mogliście wnosić, że serca nie mam.
W tych słowach było coś tak tragicznego, że każdy z nas jakoś się zamyślił i głuche milczenie panowało wokoło. I w samej rzeczy, pan Krzysztof wyglądał w tej chwili, jak człowiek bez serca. Trupia, posągowa bladość była na jego licach, z pod siwych brwi patrzyło zimne, szydercze oko. Pierwszy przyszedł do siebie ksiądz Ignacy i rzekł:
— Już to waszmość, panie Krzysztofie, mówisz pod figurą, a kobiety aż pobladły ze strachu, bo im się zdaje, że w samej rzeczy w twojej piersi nie ma serca, tylko jakieś vacuum. A przecież uczy nas doświadczenie, że najgorszy zbrodniarz jeszcze serca nie traci. Są chwile, w których ono się odzywa. Panie Krzysztofie, co cię tu wiodło przez lat dziesięć w wigilię św. Floryana?
Pan Krzysztof uśmiechnął się, machnął ręką i w te ozwał się słowa:
— Dyspucie daj pokój, księże Ignacy, bo ona nigdzie nas nie zaprowadzi. Że serca nie mam, to rzecz łatwa do wytłumaczenia. Czytałem w jakiejś starej książce, że serce rośnie u dziecka w uściskach matki. Gdy matka dziecię do łona przytula, lub gdy ojciec je całuje, wtedy rozszerza się to serce i wciąga w siebie pieszczoty matki i pocałunki ojca. W późniejszym życiu oddaje je przyjaciołom i własnej rodzinie. Cóż ja oddać mogę, jeśli od nikogo nic nie wziąłem?...
Spojrzałem teraz na pana Krzysztofa. Twarz jego była jakoś tak piękną w tej chwili, żebym go wcale nie był poznał.
— Serca mego nie ogrzały pieszczoty rodzicielskie — mówił dalej, z tymże samym pięknym wyrazem na twarzy — obca piastunka karmiła mnie, obcym do mnie przemawiała językiem. Świat mnie zawiódł, ludzie odemnie uciekli...
Pan Krzysztof zamilkł, coś strasznego, jak błyskawica zwiastująca piorun, przemknęło po jego twarzy. I nagle znikł gdzieś ten chwilowy piękny wyraz jego twarzy, usta wykrzywiły się szyderczym uśmiechem, ożywiona źrenica zagasła, jakby ją dym jakichś niedogarków zasłonił. Gdybym był starym Onufrym, uwierzyłbym, że w tej chwili wszedł znów szatan w pana Krzysztofa, którego na krótką chwilę był odstąpił.
Wychyliwszy duszkiem szklankę wina, zaśmiał się śmiechem przeraźliwym i rzekł:
— Romanse, romanse, panie Jędrzeju, nic więcej! Gdyby ktoś nas podsłuchał, myślałby, że jaką powieść sentymentalną układamy. Przystąpmy do rzeczy.
Wszyscy milczeli, a nawet Sylwan niecnota, który, mówiąc nawiasem, koło mojej żony siedział, także zamilkł i coś mocno się zamyślił. Pan Krzysztof mówił dalej:
— Opuszczając wszelkie niepotrzebne dekoracye, jako ludzie dojrzali, przystępuję wprost do słowa, którego wszyscy pragniecie. Zapisuję wam „Złotą Górę!“
— Krzysztofie, panie Krzysztofie! — zawołało kilka głosów naraz.
Pan Krzysztof uśmiechnął się brzydko i mówił dalej:
— Oto widzicie, co ludzi w ekstazę wprawić może. A więc dajmy pokój sercu, jeśli kilkanaście włók ziemi, kilka szop i karczma przy krzyżowej drodze tak miłą sprawiają emocyę. Człowiek chce być faryzeuszem sam dla siebie. Po co to?
Twarz pana Jędrzeja poczerwieniała jak pąs, podniósł się z krzesła, wystawił prawicę, jakby do przysięgi, i zawołał:
— Oto klnę się na Boga, że w sercu mojem nigdy nie powstało pragnienie sukcesyi po tobie, kochany Krzysztofie, i jeśli szczerze myślisz o zgodzie, nie mów więcej o „Złotej Górze“.
Pan Krzysztof zaśmiał się, spuścił oczy na talerz i mówił, nie zważając na pana Jędrzeja:
— „Złota Góra,“ według ostatniego wyrachowania, ma sześćset morgów ornego gruntu, dwieście łąk, a pięćset lasu. Są wprawdzie w dolinach mokre pola, ale jakie takie rowy, a plon będzie nieszpetny. Trzy karczmy, z których jedna na krzyżowej drodze, niesie tysiąc złotych. Dwa młyny i tartak także coś znaczą. Suma summarum można mieć dochodzik czysty do sześciu tysięcy, a jeśli kto zechce poforsować, to i więcej.
— Krzysztofie! — chciał mu przerwać pan Jędrzej.
— W sąsiedztwie — mówił dalej pan Krzysztof — jest ładna, bogata panna.
Przy tych słowach widziałem, jak panna Klara nagle zbladła i na Kajetana twożliwie spojrzała Amilkar podkręcił wąsika, a Sylwan i moja żona spojrzeli także po sobie.
— Jest ładna, bogata panna — ciągnął dalej pan Krzysztof z szatańskim uśmiechem — o kilka małych milek mieszka pan Alfred, stryj pana Karola, u którego tenże często bywa.
Tu spostrzegłem, że pan Marcin jakoś dziwnie na pannę Anastazyę spojrzał, a ona lekko się zarumieniła. Ciocia także się coś uśmiechnęła i z ukosa zerknęła na swoją elewkę. Tylko pan Kajetan pozostał niezmienny. Patrzył w pannę Klarę, jak w tęczę, i muskał się po brodzie.
— Jest także i przyległy mająteczek — mówił dalej pan Krzysztof — którego właściciel jest zadłużony.
Tanim kosztem można go nabyć i „Złotą Górę“ zaokrąglić. Czas, aby Boleszczyccy przyszli do dawnego splendoru.
Po wszystkich twarzach przemknęło jakieś jedno i to samo uczucie. Pan Jędrzej był tylko blady i zdawał się zmartwionym.
— Ty nas nie kochasz, Krzysztofie — wyrzekł smutno.
— Słowa tego nie żądaj odemnie — poderwał szybko pan Krzysztof — ale zważ, co czynię dla was. „Złota Góra“ z wszelkiemi temi nadziejami, które się do niej wiążą, jest waszą. Cóż chcesz więcej odemnie?
Satis, satis — zawołałem, wstając, bo mi już żal było pana Krzysztofa — nie dręczcie się daremnie wymówkami. Obaj macie szlachetne serca i tylko drażnicie się wzajem. Co było, już się zapomniało. Szlachetny czyn pana Krzysztofa świadczy o jego szlachetnem sercu, a że się niby do niego nie przyznaje, to czyni to jak piernik toruński,, który zrazu uszczypnie w język, a potem słodyczą, gębę napełni.
Mowa moja tak się wszystkim podobała, że unanimiter powstali i pana Krzysztofa serdecznie wycałowali, nie excypując i kobiet, które się porządnie spłakały.
Pan Krzysztof wszystkim był rad, jak człowiek, który wielkiego dokonał dzieła, a uwolniwszy się od uścisków, zawołał:
— Do Syberyi mógłbym bez futra pojechać, tale mnieście rozgrzali waszemi afektami, ale na tem jeszcze nie koniec. To, co teraz nastąpi, jest najciekawsze ze wszystkiego, oraz największą sprawi wam radość.
Wszyscy spojrzeli po sobie. I mnie zebrała ciekawość niemała.
— Dzisiaj mamy świętego Floryana — mówił dalej pan Krzysztof — dzisiaj, według testamentu, mam wypełnić wolę mego ojca.
Osłupieliśmy z zadziwienia. Teraz dopiero wyjaśniło nam się dzisiejsze postępowanie pana Krzysztofa.
— Jakaż jest ta ostatnia wola ś. p. Floryana? — zapytali wszyscy.
Pan Krzysztof uśmiechnął się, a spojrzawszy wkoło, mówił zwolna:
— Dziwną, nader dziwną jest ta ostatnia wola mego ojca. A przecież od wypełnienia jej zależy wasze posiadanie całego majątku i tego, o czem nawet nie wiecie.
Spojrzeliśmy znów po sobie. Mowa pana Krzysztofa kryła dla nas tajemnicę.
— Mów, mów panie Krzysztofie — zawołał pan Jędrzej z wytężoną ciekawością.
— Tu nie — odparł pan Krzysztof — bo w testamencie mego ojca są rzeczy, które przed światem mają być tajemnicą. I tak jakoś pochłodniało na dworze, po obiedzie przejdziemy zapewne do szarej komnaty. Tam, przy pryskającym ogniu opowiem wam rzeczy, które was jeszcze więcej zadziwią, niż moja dzisiejsza metamorfoza, w którą, jak widzę, dotąd pan Jędrzej nie wierzy.
Pan Jędrzej wstał, aby Krzysztofa uściskać, a pani Jędrzejowa zawołała służbę, aby w szarej komnacie wszystko do poobiedniej pogadanki przygotować.

Na twarzach wszystkich malowało się wielkie oczekiwanie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Zachariasiewicz.