<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Zakopane Skarby
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Artystyczna Saturnina Sikorskiego
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Afekty.

We dworze było jakoś nadzwyczaj jasno. Służba snuła się ze światłem. Od wozowni słyszeliśmy głos pana Jędrzeja, który dawał karbowemu rozkazy, aby o cudzych koniach należycie pamiętał.
Zadziwiło to nas obu, że pan Jędrzej o tej porze wyszedł na dziedziniec, bo staruszek cierpiał na nogi, a po gwałtownej ulewie nie było wcale sucho na ziemi. A nawet jakoś tak ochoczo ruszał się starowina, jakby mu ze dwadzieścia lat ubyło. To też najpierwiej skierowaliśmy ku niemu nasze kroki, aby się od niego o czemś dowiedzieć.
— Księże Ignacy — zawołał pan Jędrzej, widząc nas ku sobie idących — jutro na intencyą dobrych nadziei naszych odczytasz mszę świętą, za co winienem ci dukata w złocie holenderskiem.
I chciał już przejść mimo nas uradowany starowina, ale spostrzegłszy mnie, zatrzymał się i rzekł:
— I wasze, panie Michale, nie śpisz jeszcze. Zapewne mój gość doroczny nie dał ci zasnąć. Ale dzięki niebu, wszystko zakończy się dobrze. Jutro usłyszycie wielką nowiną. Dwór w Boleszczycach obchodzi jutro wielką uroczystość.
Czy pan Krzysztof?... — wtrącił ksiądz Ignacy.
— Cyt! — odparł pan Jędrzej w jakimś złotym humorze i położył palec na ustach, jakby chciał powiedzieć, że chce zachować jakąś tajemnicę — cyt, dzisiaj jeszcze cyt. Nie trzeba nigdy korzystać z chwil, w których okazuje się człowiek słabym. Niech Krzysztof spokojnie noc prześpi, a co jutro rano przy zdrowych zmysłach zrobi, to będzie zapewne po woli Bożej. A wtedy zanucisz nam księże Ignacy Gaudeamus igitur!...
— Może duch Boży wstąpił w niego — przerwał proboszcz.
— A może szatan w nim się zaczaił — wtrącił pan Jędrzej — i dla zdrady przywdział szaty anioła światłości, o którym zeszłej niedzieli tak pięknie mówiłeś na ambonie.
Ksiądz Ignacy zamyślił się i ja nie umiałem jakoś na ten dziwny koncept pana Jędrzeja odpowiedzieć. Ale snać pan Jędrzej nie przywiązywał do swoich słów tak wielkiej wagi, jak to nam się wydawać mogło, bo podawszy obie ręce do uścisku, rzekł z uśmiechem szczęścia na twarzy:
— Dobranoc wam, spieszę do gości, którzy z daleka przyjechali. Oby słońce dnia jutrzejszego długo, długo świeciło nad szczęśliwym moim domem, moją ukochaną rodziną!
W tych słowach pana Jędrzeja było tyle szczęścia, tyle błogiego ukojenia, że usłyszawszy je, mimowoli przyszło mi na myśl: Gdyby ten człowiek zawiódł się w swoich nadziejach, gdyby na rodzinę jego spadło jakie nieprzewidziane niszczęście — onby żyć przestał.
I jakiś strach zdjął mnie nagle, złowieszcze przeczucie opanowało serce moje. Powoli oddalała się odemnie postać poczciwego staruszka, głos tylko jego, nakazujący przybyłym wszelką wygodę, zalatywał do naszych uszu.
— To zapewne pan Marcin przyjechał — ozwał się po niejakim czasie ksiądz Ignacy.
— Co za Marcin? — zapytałem.
— Konkurent panny Anastazyi — odpowiedział mój towarzysz — daj Boże, aby to wszystko na dobre wyszło.
Chociaż wszystko to, co się dotychczas w tym dworze działo, a czego ja sam świadkiem byłem, na dobre się zanosiło, jednak we wszystkich nadziejach i wzajemnych życzeniach były tak dziwne klauzury, że mimowoli napawały moje serce jakąś dziwną, niewytłumaczoną obawą.
— Cóż to za konkurent ten pan Marcin? — zapytałem po krótkiej pauzie księdza Ignacego.
— Poczciwy, złoty chłopiec — odparł tenże — kabza tylko niezbyt pełna.
— A panna Anastazya? — wtrąciłem.
Kocha go i chce z nim podzielać los, jaki im padnie — odpowiedział ksiądz Ignacy.
Muszę w am tu nawiasem powiedzieć, że należę do ludzi dawnego obyczaju. Nie wierzę ja w dzisiejszy wasz sentyment, który najczęściej w głowic się rodzi, a potem do serca tranzlokuje. Za moich czasów trzymano sentyment dobrze na uwięzi, pytano się ojca i matki, i często trzeba było noc całą przepłakać, a przecież wstało się rano z dobrą miną, jeśli rozkaz rodziców tego wymagał. To dodawało nam hartu i uczyło nas panować nad sobą. Otóż gdy powiedziano: „kocha go i chce los z nim dzielić“, to znaczyło, że rodzice sobie tego stadła życzą. Więc ozwałem się na to do księdza Ignacego:
— O ile panienkę poznałem, jest to słabiutkie i wypieszczone paniątko. Czy zechceż ona na mniejszym folwarku mieszkać i sama wziąć się do pracy?
— Pan Jędrzej ma wprawdzie znaczny majątek — odparł na to ksiądz Ignacy — ale zbytnia troskliwość 0 zgodę rodzinną nie dała mu rozpuścić swej rodziny między ludzi. Nie dozwolił nawet żadnemu synowi, aby się do czegoś aplikował, mówiąc, że gdy jeden z nich zostanie adwokatem, to zaraz drugich będzie procesował. I na urzędy także nie chciał zezwolić, bo jest tego zdania, że urzędy zacierają wspomnienia rodzinne i przetwarzają człowieka. Dlatego każde z jego dzieci musi coś dostać z tego majątku, a gdzie jest ich pięcioro, włącznie z panną Klarą, tam i największy majątek musi się podrobić na małe folwareczki. Wiedzą o tem dobrze nasi modni panicze i dlatego nie zbliżają się do panienki. I panna Anastazya wie o tem i dlatego trzyma się pana Marcina.
— Ba! — odpowiedziałem — i jakiż to afekt, mości dobrodzieju?
— Jest to afekt i rozsądek razem, panie Michale — dorzucił ksiądz Ignacy żartobliwym tonem. — I młoda żonka waszeci może także ponad ładne wąsy zerknęła trochę na wyborne stadko Olszowy!
— Jako żywo — odparłem — na nic nie chciała się patrzeć, ani na stadko, ani na zasoby spiżarni. Nawet zżymała się, że ją jakby klucznicę jaką po domu oprowadzam. Już to moja Basia jest kobieta niepospolitego afektu.
Jeszcze to i owo chciałem księdzu Ignacemu powiedzieć, bo jakoś język mi się rozwiązał, a o spaniu ani myśli nie miałem, gdy z drugiej strony dworu doszła nas jakaś dziwna kłótnia między synami pana Jędrzeja, Kajetanem i Sylwanem. Jakoś niemiło uderzyło to księdza Ignacego. Spiesznie podał mi rękę na dobranoc i wymknął się małą furtką z ogrodu. I ja chciałem już z tej nocnej wycieczki wrócić do mojej izdebki, a że do niej był przystęp od ogrodu, musiałem więc mimowoli przechodzić koło spierających się braci.
Przysunąwszy się do muru, chciałem niepostrzeżony wejść do mojej izdebki, gdy nagle obaczył mnie pan Kajetan i zaraz donośnym zawołał głosem:
— Hej! panie Michale, pójdźże tu na arbitra, bo jakom żyw, nie dam pardonu ułanowi. Dzban do czasu wodę nosi i moja cierpliwość już się wyczerpała! Kajetan mówił to tak stanowczym głosem, że poznałem odrazu, że to coś nie przelewki. A że obowiązkiem jest każdego prawego człowieka godzić drugich, gdy się powaśnią, toż przystąpiłem do nich, w tem przekonaniu, że jeszcze do snu wezmę sobie jaki dobry uczynek pod poduszkę.
Kajetan stał z rękami w tył założonemi, jak człowiek pewny swojej siły, jeśli jej koniecznie użyć wypadnie. Sylwan wyglądał coś strasznie na kota, którego przy śmietanie złapano. Powciągał pazurki i przybrał tak obojętną minę, jakby żadnego na sercu nie miał przewinienia i niczego się za to nie obawiał. W lewej ręce trzymał cytrę, a prawą podgartywał sobie czuprynę z taką swobodą, jakby się na bal wybierał.
— Cóż waszmościowie tak stoicie, jak koguty przeciw sobie? — rzekłem żartobliwie, bo żart w takim razie najprędzej rozbraja zapaśników.
— Jak to nie mamy stać przeciw sobie, jak koguty, jeśli jeden bierze z przed dzioba drugiemu, co ten sobie wygrzebie — odpowiedział Kajetan i groźnie ręce za siebie rzucił.
— A cóżeś to sobie po księżycu wygrzebał, panie Kajetanie? — zapytałem tym samym tonem żartobliwym.
— Żart na bok, panie Michale — rzekł Kajetan — bo we mnie wszystko kipi.
— Dla Boga, cóż się stało? — zawołałem seryo, widząc, że moje żartobliwe zapytanie rozdrażnia jednego z braci.
— Nie jest to wprawdzie ani czas, ani miejsce po temu — mówił Kajetan — aby sprawę naszą przed waszmością wytoczyć, zresztą i zażyłości nie ma jeszcze takiej między nami, ale jeśli człowiekowi coś dopiecze, to radby mówić, chociażby i nikt słuchać go nie chciał.
— I lepiej byłoby dla ciebie, gdyby pan Michał w rzeczy samej nie chciał cię słuchać — wtrącił z ironicznem lekceważeniem pan Sylwan.
Na co odpowiedziałem bez namysłu:
— Nie miłać wprawdzie rzecz słuchać spraw cudzych, ale gorsza uciekać wtedy, gdy je już wytoczono. Dlatego chętnie słucham skarg waszych, a w Bogu nadzieja, że się na dobranoc uściskacie.
— Ja mu wszystko daruję, tylko niech raz przestanie mnie martwić — zawołał Kajetan.
— Cóż ciebie to martwi? — zapytał Sylwan. — Prędzej pan Michał mógłby...
— Mógłby się zmartwić i pewnie się zmartwi jako człowiek poczciwy — wpadł Kajetan.
— Dziecko jesteś — zawołał Sylwan i uczynił bratu jakiś znak, którego dotychczas wytłumaczyć sobie nie umiem.
Ale Kajetan zanadto był rozdrażniony, aby na znaki brata uważać. Postąpiwszy kilka kroków naprzód, wziął mig za pętlicę od czamary, przysunął do siebie i tak zaczął:
— Widziałeś waszmość w naszem kole rodzinnem tę bladą panienkę z małym, lekko zadartym noskiem. Jest to panna Klara, sierota bez ojca i matki, która razem z nami się chowała. Ileż to razy, będąc małym, musiałem na raczkach chodzić i za konia jej służyć. I od tego czasu, chociaż często zrzuciłem ją przez głowę, wierzgając niby koń nogami... już od tego czasu miałem dla niej sentyment, który rósł razem z naszemi latami.
Sylwan zagwizdał sobie z cicha jakąś piosenkę ułańską i powoli zaczął brzdąkać po cytrze. Nie przeszkadzało to wcale Kajetanowi w jego opowiadaniu. Przyciągnąwszy mnie tem silniej za pętlicę do siebie, mówił dalej:
— Otóż rośliśmy razem, a z nami rósł nasz afekt wzajemny. A gdym już był tak wielki, że raczkować nie mogłem i Klara nawet już niechętnie w konia się bawiła, wtedy graliśmy z sobą w ciuciubabkę, i zawsze tak się stało, żeśmy siebie wzajem złapali!
Niepoczciwy ułan. rozśmiał się przy tych słowach brata, ale Kajetan już był w werwie i nie dał sobie przerwać.
— Od ciuciubabki przyszliśmy do cenzurowanego — mówił dalej Kajetan — i tu zawsze odgadywaliśmy siebie. Gdy mi kto powiedział, że mam ładne nogi, to zaraz wiedziałem, że to Klarcia, a ona także na mnie wskazywała, gdy ktoś jej małe uszka pochwalił.
Kajetan zatrzymał się tu w improwizowanej swojej spowiedzi, a Sylwan przeszedł nieznacznie w melodyę, która coś zakrawała na „wlazł kotek na płotek“.
— Im dalej w lata — mówił znów Kajetan — tem większe zawiązywały się między nami afekty, tem poważniejsze bawiły nas gry. Od „cenzurowanego“ postąpiliśmy do gry w „sympatyę“. A tu jak najwyraźniej okazał się nasz afekt wzajemny, bo zawsze siadaliśmy obok siebie. Bywało nieraz, że rywala potrzeba było mocą z krzesła wyrugować, przy czem się trafiało, że jak długi padałem na ziemię i nogami się nakrywałem, a chociaż sprawiało to powszechną wesołość i niejedna panna złośliwie zachichotała, przecież panna Klara tak mile na mnie zerknęła, że za jedno takie spojrzenie byłbym i koziołki wywracał.
Jakby jaki złośliwy duch, zanucił znów Sylwan pod nosem melodyę, na którą śpiewa się znajoma piosenka: „Chcesz się żenić, przyjacielu, to się żeń“. — Ale Kajetan tak był zajęty grą w „sympatyę“, że uchwyciwszy za drugą pętlicę mojej czamary, aż mi w kołnierzu coś pękło, jeszcze bliżej przyciągnął mnie do siebie i gromowym swoim głosem prawił mi do lewego ucha:
— Widoczna była sympatya między nami, tylko Sylwan i Amilkar nigdy temu wierzyć nie chcieli i szydzili sobie ze mnie. Ale wkrótce wyszło wszystko, jak oliwa na wierzch. Już nas nic bawiły ani egzercycye końskie, ani „cenzurowane“, a nawet sympatya wkrótce nam się sprzykrzyła. Człowiek już liznął coś nauki, pisał różne elaborata i próbował własnego konceptu. Otóż zaczęliśmy grać w tak zwanego „sekretarza“, gdzie to człowiek konceptem nadrabiać musi. Chociaż ta gra zrazu nic bardzo mi się kleiła, bo ksiądz Ignacy do dziś dnia utrzymuje, że moja głowa wcale nie jest do konceptu, jednak włożyłem się powoli do różnych przy takiej grze koniecznie potrzebnych dowcipów, a nawet często ubawiłem całe towarzystwo moim konceptem.
Korzystąjąc z krótkiej pauzy, którą Kajetan uczynił w swojem opowiadaniu, zaproponowałem obu powaśnionym braciom, abyśmy sobie na ławeczce usiedli. Jakoż przegrodziwszy zapaśników swoją osobą, prosiłem Kajetana, aby rzecz dalej prowadził. Na niebie świecił księżyc w pełni, a noc majowa była tak ciepła i wonna, że aż żal było kłaść się do łóżka. Otóż uchwyciwszy napowrót pętlicę mojej czamary, mówił dalej Kajetan:
— Bawiąc się tedy jednego razu w „sekretarza,“ dostałem kartkę z napisem: „w kim się kocha pan Kajetan?“ Poznałem rękę panny Klary, bo nigdy do ę nie dodaje ogonka. Nie namyślając się więc długo, napisałem: „w swojej sąsiadce“. A chociaż po drugiej stronie siedziała przy mnie panna Eulalia, przecież widziałem dobrze, jak po przeczytaniu tego trafnego konceptu panna Klara raka spiekła i od tej chwili przez cały wieczór ani razu na mnie nie spojrzała. A przecież ciocia nasza, panna Pulcherya, do dziś dnia utrzymuje, że kiedy kobieta prawdziwie kocha, to w towarzystwie nigdy nie popatrzy się na przedmiot afektu swego.
I bardzo rozsądnie powiedział Kajetan, czy raczej panna Pulcherya swoim dojrzałym rozsądkiem tak trafnie tę rzecz osądziła. Kobieta bowiem, gdy czuje prawdziwy afekt, to zawsze spuszcza oczy w ziemię i jakoś jest zakłopotaną. Afekt odbiera jej w tej chwili i rozum i dowcip, a nawet w potocznych rzeczach staje się niezgrabną. A jeśli kobieta o afektach mówi, a przytem śmiało w oczy patrzy, a nawet coś figlarnego uczyni, to z daleka od niej, mój bracie, bo tam serce zimne, jak u syreny. Jest to tylko umiejętna gra słów i mimiki, a nic więcej. Tam dusza brzydka i próżna. — Mógłbym tu wiele rzeczy w tej materyi opowiedzieć z własnego mego domowego pożycia; bo i ja w młodszym wieku inaczej na świat patrzyłem, i omal ze skóry nie wyskoczyłem, gdy po raz pierwszy spoczęły na mnie czarne, świdrujące oczka mojej Basi. Później inne powziąłem wyobrażenie o takich śmiałych, czarnych oczkach, ale o tem innym razem. I tak świat dzisiejszy nie chce korzystać z cudzych doświadczeń, tylko sam doświadcza. Dzisiaj uważanoby to za brak edukacyi, gdyby panna przy zbliżeniu się konkurenta oczy spuszczała. Przeciwnie, dzisiaj oczami zaczyna się i prowadzi cała przedślubna konwersacya, to też po ślubie jedno na drugie i patrzeć nie chce. Dawniej panna młoda dopiero wstając ze stopni ołtarza mogła śmiało swemu dozgonnemu towarzyszowi w oczy zajrzeć — dzisiaj w pierwszych dniach znajomości tak się już na wylot znają kochankowie, że później i rozmawiać nie mają już o czem.
Otóż bardzo przypadło mi do serca to powiedzenie Kajetana, i nie wątpiłem, że afekt panny Klary dla niego był prawdziwym. Z większem więc zajęciem słuchałem dalej jego spowiedzi. Odkrząknąwszy, mówił dalej Kajetan:
— Po tym szczęśliwym koncepcie moim byłem pewny, że panna Klara mnie kocha. A nawet przypominam sobie, tak mnie to przyjemnie zalterowało, że wróciwszy do mojej izdebki, zamiast dziennego raportu, napisałem sześć wierszy do panny Klary, które nazajutrz rano podałem jej z prześlicznym bukietem.
Nieuczciwy Sylwan brzdąkał nieustannie jakieś wesołe melodyjki na cytrze i gwizdał sobie pod nosem.
— I jakąż dostałeś pan odpowiedź na te wiersze? — zapytałem.
— Odpowiedzi żadnej nie dostałem — odparł Kajetan — a ciocia Pulcherya jest tego zdania, że panna w takim razie nigdy nie powinna odpowiadać, tylko swojem postępowaniem ma dać do poznania, co o podobnej ofercie sądzi. A naw et niedługo czekałem na taką odpowiedź pod figurą. Zaraz po obiedzie tego samego dnia siadła panna Klara do klawikordu, a gdy czule na nią spojrzałem, uśmiechnęła się i zaczęła śpiewać piosenkę, w której to przychodzi:

Spojrzyj w oko, spojrzyj w lice,
Wnet wyczytasz tajemnicę.....

a potem znów:

Lecz gdy wejdziesz, a ja spłonę,
Masz już wszystko wyjawione....

Nie mogąc drugiej części zwrotki naprędce sobie przypomnieć, zaprzestał Kajetan dalszych cytacyi pioseriki, która tak ważną miała się stać dla niego, i spowiedź swoją prowadził dalej w ten sposób:
— Przypomniałem sobie przy tej piosence, że panna Klara w samej rzeczy kilka razy dzisiaj raka przy mnie spiekła, a kontentując się taką odpowiedzią, o nic więcej się nie pytałem, a nawet o owych sześciu wierszach nigdy nie rozmawialiśmy z sobą. Byłem pewny, że ma afekt do mnie, a ja przemyśliwałem odtąd, jakimby to sposobem przyjść do własnego domku i biedną sierotkę pod własny dach zaprowadzić.
Rozczuliły mnie te słowa poczciwego Kajetana, a od Sylwana coś mnie odepchnęło. Chcąc więc pierwszego utrzymać przy jego dobrych zamysłach, rzekłem:
— Choć panna Klara jest sierotą, to przecież posiada ona coś, coby nie jedna pani zazdrościć jej mogła.
— Ona właściwie nic nie posiada — wtrącił poczciwy Kajetan — a mój brat Amilkar utrzymuje zawsze, że panna Klara, prócz dwóch sukien jedwabnych, pary zgrabnych trzewiczków i noska do góry zadartego, nic więcej nie ma.
— Nie zrozumiałeś mię, mości Kajetanie — odpowiedziałem — ja mówiłem o tem, że panna Klara posiada to, czegoby nie jedna pani tego świata pragnęła, to jest: opiekę Boga, albowiem każdą sierotą sam Bóg się opiekuje.
Słowa moje nie padły jak groch na ścianę, bo Sylwan przestał brzdąkać na cytrze i jakoś mocno się zamyślił.
— Więc czysta jak łza twoja sprawa, mości Kajetanie — rzekłem — a cóż tu ma pan Sylwan wchodzić?
— Właśnie przychodzi mi teraz o nim mówić — zawołał Kajetan i szarpnął mię za pętlicę. — On to, mości Michale, staje mi w drodze do szczęścia.
— Ja, czyś oszalał? — krzyknął Sylwan.
— Oddawna nadskakiwał on pannic Klarze, a nawet chciał ją uczyć głupich swoich śpiewek. Oddawna spostrzegłem, że coś się święci, chodziłem za nim i za panną Klarą, i oto przydybałem go dzisiaj, jak tu niedaleko okna panny Klary wywodził swoje trele miłosne. A nawet słyszałem wyraźnie, jak śpiewał:

.....Ty aniele czarnych oczu

Z tobą żyłbym na uboczu,
Chciałbym, by przez żywot cały

One na mnie wciąż patrzały.....

A przecież każdy to wie, że panna Klara ma czarne oczy. A zresztą pocóż te trele wywodzić tu pod tem oknem?
Spojrzałem w to okno, na które w tej chwili palcem wskazał Kajetan, i zdawało mi się, że jakaś kobieca postać w bieli prędko od szyby uciekła.
— Któż mieszka w tem oknie? — zapytałem, chcąc jako arbiter dokładnie o całej sprawie się wywiedzieć.
— W tem oknie mieszka panna Klara — odparł Kajetan.
— A gdzież fraucymer — zapytałem, sądząc, że zazdrość Kajetana gruntuje się na jakiemś nieporozumieniu.
— Tu na tej stronie nie ma fraucymeru — odpowiedział Kajetan — a jeśli waszmość to w błąd wprowadziło, że w tem oknie widziałeś kilka kobiet, to ztąd pochodzi, że na dzisiaj zakwaterowano do panny Klary żonę waszmości.
Sylwan rzucił się niecierpliwie na ławce, rzecz jasna, że już żadnej wymówki być nie mogło. Nie zachodziło tu już żadne nieporozumienie, oczywista, że kochany braciszek chciał serduszko panny Klary różnemi śpiewkami dla siebie skaptować.
— Powiedże mi prawdę, mości Sylwanie — przemówiłem do niego — czy na seryo masz afekt do panny Klary, czy tylko tak po waszemu, chcesz pannie Klarze główkę zawrócić, a potem do innej czmychnąć chorągwi?
To zapytanie moje wywarło na nim silne wrażenie. Odetchnął głęboko, jakby jaki kamień spadł mu z serca, odłożył cytrę na bok i poważnym ozwał się tonem:
— Znajomość nasza jest zbyt krótka, abym z tego, co czuję, miał się zaraz wyspowiadać. Ale że mój brat do tego mnie wzywa i sam już niejako afekt swój przed waszmością odsłonił, pójdę więc za jego śladem i dzisiaj zakończę tę sprawę, która mi wiele przynosi zmartwienia. Oto o pannie Klarze nieraz myślałem. Ma ona złote serce i wdzięki także — niepoślednie. Byłbym może z nią szczęśliwszym niżeli z panną Eulalią, która ma posag i parantelę. Ale chcę dać przykład całemu światu, że brat dla brata może ponieść ofiarę.
— Jakto — krzyknął Kajetan i naderwał mi pętlicę, od czamary — jakto, ty chcesz wyrzec się panny Klary?
— Oto masz moje słowo i moją rękę — zawołał uroczystym głosem Sylwan.
— Uściskajcie się na znak wiecznej zgody — rzekłem i nie mogłem już ani słowa więcej powiedzieć, bo łzy cisnęły mi się do oczu.
Serce moje radowało się, gdy powaśnieni bracia rzucili się na siebie i tak się ściskali i całowali, że ledwo siebie nie podusili. A ja zdjąłem czapkę, spojrzałem w niebo i podziękowałem Bogu, żem stał się narzędziem zgody w rodzinie. I pomyślałem sobie:
— Mój Boże, gdyby to pan Jędrzej wiedział, jak piękne uczucia wiążą jego rodzinę, Spałby sobie spokojnie i nie trapił się złowrogą marą, że duch niezgody porozrywa kiedyś te święte ogniwa! Gdyby nawet sam ś. p. poseł upitski z grobu powstał, nicby nie wskórał tutaj, a cóż dopiero zdziałać może ta mizerna kopia jego, jaką jest pan Krzysztof? Ofiara osobista dla zgody rodzinnej podnosi człowieka wysoko. Kto w kole rodzinnem cnotą się wznosi, ten może w narodzie zostać wielkim.
Tak to myślałem sobie, idąc na spoczynek do mojej izdebki. A szedłem z takiem zadowoleniem, jakobym wypełnił jaki dobry uczynek. Widząc takie rzeczy i człowiek sam staje się lepszym. W tej chwili byłbym zdolny do każdej ofiary, którejby odemnie zażądano. Tak to niegdyś w przeszłości naszej cnoty publiczne zagrzewały nas do wzajemnej emulacyi. — Niema nic obrzydliwszego nad egoizm dzisiejszy, który zamyka każdego w ciasnym kąciku osobistych jego zachceń.
I już byłem na progu mojej izdebki, gdy usłyszałem za sobą ciche stąpanie. Był to pan Jędrzej. Zadziwiło mnie to niemało, że starowina jeszcze był na nogach. Miało się bowiem już koło północy.
— Jak widzę, waszmości wcale sen się nie czepia — rzekłem do niego — tak to zawsze goście sprawiają gospodarzowi noc bezsenną.
— Spać dzisiaj nie mogę, kochany panie Michale — odparł cichym głosem pan Jędrzej — bo serce moje tak się dzisiaj raduje i w piersi mi skacze, że o spaniu ani myśleć. Byłem już tu dwa razy u waszmości, a nie znalazłszy cię w łóżku, pomyślałem sobie: już to dzisiaj noc taka, aby w Boleszczycach nikt nie spał. Chciałem się z waszmością podzielić wielką moją radością.
— Czy pan Krzysztof?
— To go już znasz?
— Ksiądz Ignacy opowiedział mi o nim wiele...
— To znasz więcej, niżbym sam ci mógł opowiedzieć — poderwał pan Jędrzej — a teraz słuchaj: Ten pan Krzysztof, który lat czterdzieści był w mojej rodzinie upiorem niezgody, zmiękł dzisiaj i zaciąga się do mego kółka rodzinnego.
— Anieli w niebie cieszyć się będą — wtrąciłem nawiasem.
— A moja rodzina, chociaż o niczem jeszcze nie wie — mówił dalej pan Ignacy — już przeczuwa ten wielki zwrot ku zgodzie i jedności. Spostrzegłem nieraz u niej nasiona przyszłych niezgód. Dziś nagle wszystko się zmieniło. Przechodząc koło oficyn, widziałem na własne oczy, jak Kajetan i Sylwan serdecznie na dobranoc się całowali. Tego już u nich nie bywało. Widać, że z tobą, panie Michale, dobra gwiazda zeszła nad domem moim.
Chciałem właśnie panu Jędrzejowi opowiedzieć, co między Kajetanem a Sylwanem zaszło, gdy tenże za połę mnie ułapił i drżącym od radości głosem szepnął mi do ucha:
— Pójdź za mną, a jeszcze pokażę ci coś, co cię pewnie do łez poruszy. Jestem dzisiaj najszczęśliwszym z ludzi. Pan Marcin, który właśnie w nocy tu zjechał, stara się o rękę Anastazyi.
Rzekłszy to, pociągnął mnie zwolna za sobą. Przeszliśmy przez szpaler malinowy i stanęliśmy blizko narożnego okna dworu. Okno było jasno oświetlone i stało otworem. Różne firanki i firaneczki okazywały, że tu mieszka kobieta, która wiele już życia przepędziła nad robótkami kobiecemi. I w samej rzeczy nie omyliłem się. Usłyszałem bowiem głos panny Pulcheryi, z którym łączył się piękny i dźwięczny głosik panny Anastazyi.
Pan Ignacy położył palec na ustach, aby nie robić szelestu, a drugą ręką wskazał na okno. Staliśmy pod gęstym krzakiem jaśminu, który zakrywał nas cieniem swoim.
Panna Pulcherya miała okulary na nosie, a w ręku trzymała jakąś grubą książkę. Anastazya była widocznie czemś wzruszona, bo nieustannie przechadzała się po pokoju.
— Mówisz mi ciociu — mówiła panna Anastazya — że dobrze powinnam się nad tem zastanowić, co jutro panu Marcinowi odpowiedzieć. Mnie się zdaje, że moja odpowiedź już była gotowa od pierwszego naszego widzenia się.
— Jesteś egzaltantką, moja Naściu — prawiła ciocia — i nie wiesz, czego kobiecie do życia potrzeba. Wprawdzie sam majątek i pozycya nie mogą nas uszczęśliwić. Gdyby tak było, byłabym dziś panią generałową i miałabym na rozkazy złotą karetę. A przynajmniej pisałabym się Czwartakowską, bo musisz wiedzieć, że prezes sądu lubelskiego strasznie mi nadskakiwał. W ostatecznym razie mogłabym pójść za Polikarpa Szpyrkę, bogacza co się zowie. Ale wszystko to nie wystarczało moim ideałom. Serce moje nie mogło żadnego z nich pokochać.
— A wszakże mówiła mi ciocia — wtrąciła panna Anastazya — że rządca ze Stroniłąk.
— To było tylko pierwsze i ostatnie marzenie moje — przerwała ciocia, poprawiając okulary — marzenie, które każda kobieta raz tylko ma w życiu i na zawsze je w swojem sercu ukrywa.
Panna Anastazya zamyśliła się, snać jakaś chmurka przesunęła się przed jej wzrokiem, a kto na tej chmurce jechał, tego widzieć nie mogłem.
— Ale widzisz, moje dziecko — mówiła dalej ciocia — moje pierwsze i ostatnie uczucie musiało pozostać marzeniem, bo pan Czubski nie miał odpowiedniej dla mnie pozycyi. Teraz wiesz, jaką drogę kobieta wybierać powinna.
Jakoś nie kwadrowała ta nauka do młodej główki panny Anastazyi, bo coś strasznie posmutniała i zdawało się, że znów jakaś złowieszcza chmurka z tajemniczem jakiemś wspomnieniem przemknęła przed jej wzrokiem. Wreszcie ocknęła się, wstrząsła ładną główką, jakby z niej wszystkie niedobre myśli jak plewy wysypać chciała, i rzekła pięknym, pewnym głosem:
— Ciocia zawsze tak mówi, złe ja w końcu nie wiem, co dobre, a co złe. Nie trzeba chodzić, bo się potknąć można, nie trzeba siedzieć, bo to niezdrowo. Najlepiej będzie, jeśli pójdę za popędem serca, a reszta — jakoś to będzie. Pana Karola wybiłam sobie z głowy, chociaż tak pięknym karyklem i angielskiemu folblutami zajechał. Jest to modny dzisiejszy paniczyk, który szuka stu tysięcy, a u mnie ich nie znajdzie.
I znów zamyśliła się panna Anastazya. Nie wiem, o czem myślała: czy o panu Marcinie, czy o angielskich folblutach pana Karola, czy wreszcie o stu tysiącach posagu?
— Dla tego, kochana ciociu — mówiła dalej — powiedziałam sobie: Pan Karol twoim nie będzie, bo nie masz stu tysięcy posagu, a pan Marcin wcale się o posag nie pyta.
— A cobyś powiedziała sobie, gdybyś miała sto tysięcy? — zapytała ciocia, przecierając okulary.
Panna Anastazya przeszła się kilka razy w milczeniu. Poczem ozwała się do panny Pulcheryi:
— Już ja widzę, że to jest wola Boża, abym została żoną pana Marcina. Moje serce przylgnęło do niego — czuję, że mnie mocno kocha. Niema on wprawdzie wielkiego majątku, ani znakomitej pozycyi w świecie, ale gdy dostanie mój posag i siostrę spłaci, będziemy mieli własny domek i własny ogródek. A mnie się zdaje, że to wystarczy mi do szczęścia. Jest nas liczna rodzina, gdy się majątek podzieli, nie będziemy wcale bogaci. Więc nie trzeba latać wysoko i o panu Karolu niema co marzyć, chociaż on cioci bardzo do gustu przypadł.
I bylibyśmy jeszcze dłużej słuchali tej ciekawej rozmowy, gdyby nie faworyt panny Pulcheryi, ogromny, czubaty kogucisko, który siedział gdzieś na krzaku jaśminu. Zatrzepotał z takim łoskotem skrzydłami i tak przeraźliwie zapiał, że chyłkiem musieliśmy uciekać od okna, bo obie niewiasty równocześnie za okno wyjrzały.
— Widzisz, jak dobre i szlachetne serce ma Anastazya — rzekł mi pan Jędrzej w odwrocie — ileż to szczęścia dla ojca rodziny, jeśli w niej takie przechowują się cnoty. A nawet żadne z nich nie wie, że jutro zapisuje nam Krzysztof cały swój majątek — Złotą Górę!... Nie pragnę ja wprawdzie tego, ale od przybytku głowa nie boli.
Jeszcze to i owo pomówiwszy z sobą, uściskaliśmy się na dobranoc. Wszedłem do mojej samotnej izdebki. Tyle rzeczy cisnęło mi się do głowy, żem długo nie mógł usnąć. Do tego sąsiad mój, pan Krzysztof, stał mi ciągle przed oczyma. Widziałem jego twarz zżółkłą i pomarszczoną, jego uśmiech szyderczy. Zdawało mi się, że ten gość zagraża tej rodzinie jakiemś wielkiem nieszczęściem.
Pod takiem niedobrem wrażeniem usnąłem. We śnie widziałem konterfekt w czarnych ramach, ś. p. poseł upitski wykrzywiał twarz do mnie, podnosił to jedno, to drugie ramię, jak to czyni człowiek garbaty, a gdym oczy otworzył, ujrzałem przed sobą pana Makarego, który w tej chwili także wydawał mi się podobnym do konterfektu.
Przetarłem oczy i podniosłem głowę. Był już dzień jasny, słońce padało przez okno na podłogę.
Pań Makary przyszedł powiedzieć mi dzień dobry. Było bowiem u nas dawniej we zwyczaju, że gospodarz in persona przychodził do gościa swego, pytając go jak mu się spało i czy kontent był z noclegu. Pan Jędrzej spał jeszcze, więc wyręczył go syn, opowiadając mi przytem o nowo przybyłych gościach.
I gdy tak z sobą w bliższą weszliśmy znajomość, zwierzył mi się pan Makary z sekretem, że napisał był kilka dzieł, które wkrótce drukiem ogłosi. Widać było po tem, co mi mówił, że to był człowiek uczony i wiele musiał nad książkami przesiedzieć.
— O czemże traktuje dzieło pana? — zapytałem.
— Jedno ma napis: O potrzebie zgody i jedności między nami — mówił pan Makary. — Przechodzę całą naszą historyę i wyświetlam dowodnie, że z braku zgody i jedności pochodzą wszystkie klęski nasze.
— To będzie dzieło wielkiej wagi — dorzuciłem.
Druga książka będzie miała tytuł: O potrzebie ofiary i poświęcenia. I tu wykażę z dowodami, jak nasze niepowodzenia dziejowe rosły w miarę zatraty cnót publicznych. Każdym razem, kiedy prywata górę bierze, upadamy na potędze naszej, a wzmacniamy się, gdy dla dobra powszechnego wyrzekamy się osobistych naszych widoków i korzyści.
— Tę książkę zlotemi literami wydrukować — zawołałem.
— A trzecia — mówił pan Makary — będzie traktować o wspólności w sprawach naszych. W tej książce wykażę, jak wiele da się zrobić zespolonemi siłami, jeśli wszyscy razem i zgodnie coś przedsiębiorą. A niczego się nie osiągnie, jeśli pojedynczo każdy dla siebie robi, a co gorsza, jeśli o sobie tylko przy tem myśli.
Chciałem coś właśnie na pochwalę tej trzeciej książki powiedzieć, bo zawarta w niej prawda bardzo żywo mnie obchodziła, gdy w szarej komnacie usłyszałem ten gam śmiech szyderczy, który wczoraj tyle razy mnie przeraził.
I pan Makary jakoś się zasępił, a nawet do wychodu się wybierał, gdy się nagle drzwi otworzyły, a do izdebki wszedł pan Jędrzej, o trzydzieści lat młodszy, i zaraz na progu zawołał do Makarego:
— Dzieci, uroczysty dzień dzisiaj w naszym domu, a ty, panie Michale, musisz zostać, abyś wnukom swoim opowiadał, jak to niegdyś radowano się w staropolskiem kole rodzinnem, kiedy to kolo spojone było zgodą i miłością wzajemną.

Poprzed oczami przemknęła mi się żółta, szydercza twarz Sicińskiego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Zachariasiewicz.