Zakopane Skarby/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zakopane Skarby |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Artystyczna Saturnina Sikorskiego |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
W szarej komnacie już pryskał ogień na kominku. Jakaś milsza i cieplejsza owionęła nas atmosfera. Usiedliśmy wszyscy rzędem, pan Jędrzej i Krzysztof zajęli miejsce najbliżej ogniska. Siedziałem obok gospodarza, naprzeciw pana Krzysztofa. Mogłem więc dobrze w niego patrzeć, gdy opowiadał. Czasami tylko przeszkadzał mi konterfekt w czarnych ramach, który tuż nad głową pan Krzysztofa wisiał i mimowolnie moje oczy do siebie przyciągał.
Zaraz z góry zaczął pan Krzysztof:
— Widzę po twarzach obecnych, że śmiało mówić mogę o ostatniej woli mego ojca. Wszyscy jesteśmy sobie krewni, bo i pan Marcin, jak słyszałem, należy już sercem do rodziny.
Na to spłonęła panna Anastazya jak alkiermesz, a pan Marcin zerwał się z krzesła i koleją ucałował rękę panu Jędrzejowi i jego małżonce, a potem cioci Anastazyi i panu Krzysztofowi, chociaż ostatni mocno się wzbraniał. Pan Jędrzej uśmiechnął się z zadowoleniem i rzekł:
— Panu Marcinowi jeszcze przed obiadem dałem naszą odpowiedź, lecz markotno mi przytem było, dowiedziawszy się, że już ktoś przed nami łaskawie m u odpowiedział.
Panna Anastazya zapłoniła się i aby jakoś wyjść z zakłopotania, wstała i rodzicom rękę ucałowała. Biedaczka, tak się zmieszała tą przymówką ojca, że napowrót drogi do swego krzesła znaleźć nie mogła. Snać pochlebiało to konkurentowi, bo oczu od niej oderwać nie mógł. I mnie też śliczną wydała się panna Anastazya w tej chwili. Ładna będzie z nich para, pomyślałem sobie, będzie i szczęśliwa, jeśli je łączy miłość.
Gdy się już wszyscy uspokoili i panna Anastazya za pomocą cioci napowrót na swojem krześle usiadła, ozwał się ksiądz Ignacy:
— Jakkolwiek każdy kapłan umie szanować tajemnice rodziny, jednak...
— Proszę nam nie ubliżać, księże Ignacy — przerwał pan Jędrzej — wszak bez ciebie nic ważnego nie stało się w domu moim.
I pan Krzysztof kiwnął na to głową, jakoby zgadzał się z tem, co pan Jędrzej powiedział, ale ukośne jego spojrzenie coś niedobrego wróżyło szanownemu kapłanowi.
— A więc, gdy niema nikogo z obcych między nami — począł pan Krzysztof — to zaczynam moje opowiadanie, które wam ciekawie odsłoni rzeczy.
Zrobiwszy tu małą pauzę, tak mówił dalej:
— Muszę się cofnąć w najmłodsze lata moje i zacząć od tego samego kominka, przy którym właśnie siedzimy. Matka odumarła mnie, gdy byłem dziecięciem, nie pamiętam jej. Karmiono mnie i hodowano jak szczenię i widać, że to wystarczało memu ciału, bo za kilka lat wyrosłem sporo i zdrowo. Lata moje najmłodsze przepędzałem na igraszkach z psami — ojca rzadko widywałem. Tylko w wigilię świętego Floryana lubił on siadywać przy tym kominku i wtedy tylko obok ulubionego wyżła, mogłem siedzieć na kolanach ojcowskich.
Pan Krzysztof zamilkł na chwilę i spojrzał zamyślony w pryskający ogień. Przelotne jakieś uczucie przemknęło po jego twarzy. Po chwili zaczął znów:
— Mój ojciec rzadko był w domu. Po całych dniach krzątał się koło gospodarstwa, stał przy robocie, a czasami znów, zdawszy wszystko na ekonomów, odjechał gdzieś bez wieści i kilka tygodni w domu nie był. Gdy wrócił, był rozdrażniony, krzyczał i hałasował i wszystkich o niewierność posądzał. To też wielkie było zmartwienie we dworze, gdy kazał do skarbniczka zaprzęgać. Wszyscy wiedzieli, że za powrotem nastąpi wielka burza.
Zdawało mi się, że konterfekt w czarnych ramach uśmiechnął się przy tych słowach. Odwróciłem od niego oczy i słuchałem dalej:
— Miałem już ośm lat — ciągnął dalej pan Krzysztof — i ciekawie słuchałem domowników, jeśli coś sobie opowiadali. A jednak rozmowy ich były wtedy dla mnie niezrozumiałe, dopiero później wyświetliło mi się wiele rzeczy. Stary Fedor, poufny kozak mego ojca i towarzysz wszystkich jego wycieczek, opowiedział mi razu jednego, że mój ojciec jeździ w góry Karpackie do jakiegoś szlachcica, którego wieś zwie się „Złota Góra“.
Nasza ciekawość rosła coraz bardziej. Pan Krzysztof uśmiechnął się i prawił dalej:
— Wiadomo wam, że w naszym rodzie są Sicińscy. Głupi gmin przywiązuje coś do tego imienia, co właśnie sprzeciwia się naszym szkolnym pojęciom o dobroci i sprawiedliwości Boga, nieprawdaż księże Ignacy?
— Rozum nasz nie sięga za próg wyroków Boskich — odparł ksiądz Ignacy.
— Wiem, wiem, co dalej powiesz — przerwał mu żartobliwym tonem pan Krzysztof — wiem, że powołasz się na Mojżesza, a nawet zapukasz do ojców Kościoła, ale to wszystko nie należy do rzeczy. Czy Siciński, nasz praojciec, tak wiele zawinił, że na stole karczemnym ową historyczną napisał cedułkę, która szlachcie wspólnie działać nie dała, dlaczego opinia kilku wieków stawia go na pręgierz dla pokajania tych wszystkich, którzy chcą mieć własne, niezawisłe zdanie, dlaczego wreszcie utrzymują, że rozum zbiorowy jest wyższym nad rozum pojedynczego człowieka — tego nigdy zrozumieć nie mogłem, chociaż nieraz w życiu te pytania sobie zadawałem.
Pan Krzysztof spoczął tutaj i z wyrazem pewnego pietyzmu spojrzał na konterfekt swego przodka, który wisiał nad jego głową. Pan Jędrzej westchnął żałośnie. Zdawało mi się, że słyszałem w tem westchnieniu słowa: krew Sicińskiego! — Wyprzedził nas wszystkich pan Makary, bo zaperzywszy się, zawołał:
— Jakto, panie Krzysztofie, toż Siciński nie był złym człowiekiem? Prawda przed afektem! I w nas jest krew Sicińskich, mimo to nie trzeba rzeczy w bawełnę obwijać. Co historya napiętnuje, to już takiem zostanie. Siciński przeszedł w myt narodowy i oznacza największego naszego nieprzyjaciela. Potomkowie Sicińskiego mogą być najcnotliwsi, ale duch jego wlazł w organizm narodu i rozszarpuje go na stronnictwa. Ten i ów ma w ustach dobro powszechne, stawia się na straży najwyższych interesów naszych, spycha ztamtąd innych, obrzuciwszy ich błotem po twarzy, ale gdy do jego duszy zajrzymy, obaczymy tam błoto najobrzydliwsze. Bo niech tylko inni przyjdą i obok niego wspólnie i szczerze dla dobra powszechnego pracować zapragną, to ich kopnie nogą i błotem obrzuci. Dlaczego? Bo się trzeba z nimi podzielić zasługą, a ten i ów chce ją mieć sam dla siebie łub, co jest najobrzydliwsza, z najświętszych obowiązków chce ciągnąć dla siebie korzyści. W tym to celu napisałem książkę, w której okażę, jak wielu dzisiaj mamy Sicińskich, którzy dla osobistej korzyści, częstokroć dla lichego grosza, rozrywają węzły zgody i jedności, bez której nigdy nic się nie osiągnie!
Skończył Makary i otarł pot z czoła. Mówił gorąco i z niezłą swadą. To też nawet zdawało się, że nas rozgrzał i że wszyscy wtórowaliśmy w duchu temu, co mówił. Pan Jędrzej wielce był ucieszony wymową syna, tylko pan Krzysztof słuchał jego perory z szyderczym uśmiechem, a nawet z czegoś wewnętrznie się radował.
— Ładne kazanie powiedziałeś, kochany Makary — ozwał się pan Krzysztof — i trafny jest twój sąd o Sicińskich. Nie po tem imieniu trzeba ich szukać między nami. Jesteśmy nimi wszyscy, jeśli serca nasze owładnie korzyść osobista.
Wymówiwszy te słowa, takie szyderskie i złośliwe spojrzenie rzucił na pana Makarego, jakby go chciał wskroś przebić. Makary wcale tego nie widział. Rozkoszował się on w duchu udatną perorą swoją, którą był właśnie wyrecytował. Niemiło było nam wszystkim, że rozmowa zeszła na przedmiot dla pana Krzysztofa tak drażliwy. Nie nasza w tem wina, sam ją z drogi sprowadził.
— Wróćmy do rzeczy, panie Krzysztofie — ozwał się pan Jędrzej, chcąc mu dopomódz — a Sicińskim dajmy pokój, na który już dawno sobie zasłużyli.
— Tak jest, dajmy im pokój — poderwał pan Krzysztof — chociaż głupi gmin wiecznie z grobu ich wywleka... A więc czy słusznie, czy niesłusznie to się dzieje, że o Sicińskich zawsze coś mówić muszą, a może też i ja dlatego czterdzieści lat procesowałem pana Jędrzeja, że gdzieś tam mam kroplę krwi Sicińskich... dosyć, że ja się poprawiam, a pragnę, aby przy danej sposobności nie popsuli się ci, którzy dzisiaj mają w uściech złote słowa prawdy... Koniec końców, ludzie muszą kogoś obgadywać, a więc obgadują z pokolenia w pokolenie tego, którego już przed nimi obgadywano. I tak tradycya o Sicińskich ciągnie się z dalekiej przeszłości jak ogon komety i dochodzi aż w nasze czasy. Otóż dlatego, że mój ojciec był z rodu Sicińskich, różnie mówili o nim ludzie. Mianowicie jego odosobnienie od świata i częste gdzieś wycieczki, z których powracał w jak najgorszym humorze, tłumaczono sobie w różny sposób. Jedni mówili, że każdy Siciński pokutować musi za swawolę posła upitskiego, czy raczej, że ś. p. poseł upitski w ciele potomków swoich przez dziesięć wieków pokutować musi i bić się przez wszelkie szeregi życia ludzkiego. Drudzy byli tego zdania, że mój ojciec dyabłu się zaprzedał i od czasu do czasu jedzie do niego w służbę, wyjąwszy dzień świętego Floryana, w którym święty patron czuwa nad nim i od wszego złego broni.
Z niemałem zadziwieniem spojrzeliśmy wszyscy po sobie, bo to był właśnie dzień świętego Floryana. Pan Krzysztof uśmiechnął się, jak człowiek, który dzieciom jakąś ciekawą opowiada bajkę, i tak mówił dalej:
— Takie to i tym podobne androny pletli sobie ludzie o moim ojcu. I ja, choć byłem małym jeszcze, zasłyszałem coś z tego. Mózg dziecka jest miękki i wrażliwy, otóż wszystko to odciskało się tam i rosło w domysły najdziwaczniejsze. A gdy mi Fedor o „Złotej Górze“ i jakimś dziwnym szlachcicu opowiadał, zapalała się moja wyobraźnia coraz więcej tak, że już w nocy i we dnie spoczynku nie miałem. Otóż najgorętszym pragnieniom moim stało się wkrótce zadość.
Pan Krzysztof spoczął i powiódł okiem po całem zgromadzeniu, Ucieszyła go naprężona ciekawość nasza, więc ozwał się znów w ten sposób:
— Była to właśnie wigilia świętego Floryana. Ojciec mój wyjechał był przed tygodniem, a nikt nie wiedział, gdzie i dokąd. Na świętego Floryana był jednak zawsze w domu. Tym razem musiało go coś zaskoczyć. Nadszedł już wieczór, stara Małgorzata zapaliła na kominku w szarej komnacie, siadła na ławie i razem ze mną czekała przybycia ojca.
— A ojciec nie przyszedł! — zawołał, pan Kajetan, a oczy mało mu nie wyskoczyły z ciekawości.
Pan Krzysztof uśmiechnął się i prawił dalej, nie zważając na zapytanie poczciwego Kajetana:
— Wieczór był burzliwy, taki sam jak wczoraj. Po niebie toczyły się czarne, ogniem ziejące chmury,, wicher wywracał odwieczne lipy i kasztany i z łoskotem łamał ich gałęzie, sztuki muru odlatywały z komina i z hukiem grzmotu sunęły się po dachu. Stara Małgorzata żegnała się nieustannie i modliła, a ja stanąłem przy oknie i z jakąś niewysłowioną rozkoszą przysłuchywałem się tym wspaniałym dysonansom przyrody, patrzyłem na ten ognisty, piekielny koloryt nieba i ziemi.
Zdawało mi się, że pan Krzysztof przy tych słowach trochę się zamyślił, a nawet jakieś smętniejsze — uczucie wybiło się gdzieś z głębi duszy na jego twarz zimno uśmiechniętą. Ale wnet podjął znów wątek opowiadania:
— Ojcowie nasi wierzyli w duchy pokutujące na ziemi. Godzina dwunasta o północy była zwykłą godziną, w której z wiecznego odpoczynku budziły się duchy i szły do swojej pokuty. Modlitwa żyjących o wieczny dla nich pokój skracała im czas pokuty. Otóż, aby o tej godzinie jakiś głos wzniósł się do nieba i o pokój duchów prosił, poradzili sobie zamożni, nasi przodkowie tem, że nad kominkiem stawiali ze. gar grający, który w dzień wycinał kuranty, a o północy dla duchów pokutujących żałośnym dźwiękiem nucił requiem aeternam.
Szyderczy uśmiech przebiegł po twarzy opowiadającego. Zdawało mi się, że dusza tego człowieka przesunęła się jak gąsienica przez dawny piękny obyczaj przodków naszych i ośliniła go brzydkim, cuchnącym jadem.
— Nie wiem, jakim sposobem to się stało — mówił dalej pan Krzysztof, stary zegar nad kominkiem począł przy odgłosie piorunu swoje ulubione requiem aeternam wygrywać, chociaż wskazywał dopiero godzinę dziesiątą. Małgorzała przeżegnała się głośno i krzyknęła: „wszelki duch chwali Pana Boga“, i mnie zrobiło się także markotno, bo tej smutnej, grobowej melodyi wcale nie lubiłem. W połowie melodyi, śród największej burzy, zaturkotał wózek przed gankiem, a do izby wszedł mój ojciec.
— Spodziewałem się, że przyjedzie! — krzyknął pan Kajetan i klasnął w dłonie.
— Wszedł mój ojciec — ciągnął dalej pan Krzysztof — zmoczony do nitki i cały trzęsący się z zimna. Twarz miał czerwoną, jakby w wielkiej był emocyi. Uradowałem się jego przybyciem i czemprędzej poskoczyłem do kominka, aby krzesło mu przystawić, gdy nagle i krótko do mnie się ozwał: „Pojedziesz ze mną, Krzysiu!“ A do Małgorzaty rzekł: „Daj mu moją delię, bo tam straszna burza“. Małgorzata na to nic nie odpowiedziała. Była kontenta, że na tem tylko się skończyło. Zanim z zadziwienia do siebie przyjść mogłem, siedziałem już w skarbniczku u nóg ojca, po sam nos owinięty w delię. Pamiętam tylko, że nim konie ruszyły, zaleciała mi jeszcze do uszu ostatnia nuta nieznośnej melodyi: requiem aeternam, i tak długo brzmiała>ni po głowie, póki skarbniczek nasz nie zatrzymał się przed lichym gankiem górskiego dworku. Byliśmy w „Złotej Górze“.
Sylwan przyłożył rękę ozdobioną błyskotnemi pierścieniami do ust i mam słuszne podejrzenie, że ziewnął. M akary patrzył przed siebie i uśmiechał się, jak autor przyszłych trzech tomów, tylko poczciwy Kajetan wytrzeszczył wypukłe oczy swoje w nadzwyczajnej ciekawości.
— Było to już nad ranem — mówił po chwili pan Krzysztof — ale chmury okrywały zewsząd niebo i sprawiały ciemność. Mój ojciec wydobył mnie z delii, wziął za rękę i otworzył drzwi do pierwszej izby. W tej izbie widziałem mnóstwo starego rupiecia. Przez drugą izbę przeprowadził mnie ojciec szybko, nie dając mi czasu rozglądać się. Mimo to nie zapomnę nigdy tego widoku. W kącie obszernej, a prawie pustej komnaty leżał na łóżku jakiś staruszek o żółtej, wyschłej twarzy, a strasznie iskrzących oczach. Przy nim świeciła się lampa, a nad nim wisiało kilka szabel i duża flinta. Wyglądał jak człowiek konający, a jednak nikogo nie było przy łóżku. Czarny, kudłaty pies leżał pod oknem i warczał na nas. Mój ojciec odwrócił mnie szybko od tego widoku i pchnął do alkierza, zamknąwszy drzwi za mną. Przyzwyczajony do samotności od dziecka, nie przestraszyłem się bynajmniej, widząc się w małym na pół ciemnym pokoiku. Na dworze zaledwie robiło się szaro. Chciałem się właśnie po izdebce rozglądać, gdy przez drzwi usłyszałem głos chorego szlachcica:
— Sprawa! — zawołał.
— W ziemi — odpowiedział mój ojciec.
— A srebrniki?
— W ziemi.
— A powróz?
— W ziemi — odpowiedział znów mój ojciec.
Chory zapłakał rzewnym płaczem, a gdy się po chwili uspokoił, zaczął mój ojciec do niego cichym głosem mówić, czego już zrozumieć nie mogłem. Natrafiwszy na łóżko, usiadłem na niem, bo byłem nocną podróżą mocno zmęczony. Wkrótce sen sklei! młode powieki moje, a w e śnie widziałem konającego szlachcica i słyszałem melodyę: requiem aeternam.
Pan Kajetan potarł się po czuprynie na znak, że opowiadanie pana Krzysztofa mocno go bawi, a zerknąwszy z ukosa na pannę Klarę, wlepił znów w twarz opowiadającego siwe wypukłe oczy swoje. Po krótkiej przerwie mówił znów pan Krzysztof:
— Mimo tak strasznych snów, musiałem jednak spać długo i smacznie, bo już było sporo po południu, kiedy mnie ojciec obudził. Przyniósł mi kawał mięsa i mleka ciepłego garnuszek i nakazał mi, abym się cicho sprawował. Podjadłszy sobie, zasnąłem znów i byłbym może spał do rana, gdyby mnie nie był zbudził jakiś stuk w izbie chorego. Porwałem się na nogi i zacząłem pod drzwiami podsłuchywać. Słyszałem znów głos chorego: „Sprawa?“ — „W ziemi“, odpowiedział mój ojciec. Dalej już dobrze dosłyszeć nie mogłem, ho mówili, ale z trzeszczenia łóżka w nosiłem, że chory w stać usiłował, do czego mój ojciec zdawał się mu pomagać. Wreszcie słyszałem stękania i westchnienia, jak kiedy ktoś jaki ciężar bierze na plecy — słyszałem, jak otworzono drzwi izdebki na oścież... a za niejaki czas widniałem mego ojca, niosącego pod moje okno na plecach swoich chorego.
Pan Krzysztof odpoczął i spojrzał po nad głowę na konterfekt w czarnych ramach.
— To było okropne! — zawołały kobiety i wzdrygnęły się.
— Może być, że to był widok okropny — mówił dalej pan Krzysztof — mnie jednak nie wydawał on się takim. Księżyc świecił jasno i widziałem wyraźnie, jak głowa chorego zwiesiła się bezwładnie na ramieniu ojca, który w jednej ręce niósł jakieś narzędzie do kopania. Zebrała mnie ciekawość, co to z tego będzie, i milczkiem wymknąłem się przez otwarte drwi do ogrodu.
— Ah, ah! — zawołały kobiety i przysunęły się bliżej do kominka.
Pan Jędrzej milczał przez cały czas. Zdawało się, że z niewielką ciekawością słuchał tej historyi.
— Księżyc świecił jasno — opowiadał dalej pan Krzysztof — ale w ogrodzie było wiele cienia. Przy płocie z trzech stron stały gęstym rzędem topole, a w samym środku był mały pagórek, otoczony dokoła staremi lipami. Podanie niesie, że na tym pagórku, widocznie ręką ludzką usypanym, miały się niegdyś odbywać ceremonie pogańskie. I w samej rzeczy, dziwna symetryczność tych starych drzew i różnych wklęśnień w ziemi wskazują na jakieś dawne obrzędy, które się na tem miejscu odbywały. Otóż ku temu wzgórkowi udał się mój ojciec z chorym szlachcicem. Szedłem za nim w oddaleniu, trzymając się cienia topoli. Pod pierwszą lipą, która stała tuż pod wzgórkiem, zatrzymał się mój ojciec. Chory jęknął, jakby uczuł ból jakiś, i zawołał:
— Sprawa?
— W ziemi — odpowiedział mój ojciec.
— Srebrniki?
— W ziemi.
— Powróz?
— W ziemi — była znów odpowiedź mego ojca.
Tu zsunął się chory z ramion ojca i powalił na ziemię. Wił się jakby w kurczach i jęczał. Ojciec mój coś mówił do niego, ale już dosłyszeć nie mogłem, bo wiatr szeleścił w topolach. Po niejakim czasie przykląkł ojciec, wziął znów chorego na plecy i poniósł pod drugą lipę. Znów te same dziwaczne zapytania i te same odpowiedzi mego ojca. I tak trwało to, póki kur po raz pierwszy nie zapiał. Wtedy ucichły te zapytania, słychać tylko było, że ktoś ziemię kopie. Za kilka chwil zaczęła się między nimi jakaś żywsza, urywana rozmowa, która szybko przechodziła w kłótnię. Nikogo się na świecie tak nie lękałem, jak ojca, gdy był rozgniewany. Czemprędzej więc wróciłem do izdebki i położyłem się do łóżka. W nocy miałem sny okropne, a gdym oczy otworzył, stał mój ojciec nademną z lampą w ręku, wpatrywał się w twarz moją, mówiąc jakby do własnych myśli swoich: niezgoda pozbawiła nas wszelkiej nadziei, on już nie żyje!... Ale wnet niby oprzytomniał i rzekł do mnie: W stań, pojedziemy. Zerwałem się z łóżka, a nim jeszcze oczy przetrzeć zdołałem, zarzucił mi ojciec delię na głowę i szybko wyprowadził mnie z izdebki. Idąc przez dużą komnatę, ujrzałem człowieka leżącego na długim stole. Był wyprężony jak struna, a twarz miał siną. W nogach stała lampa, pod stołem leżał czarny kudłaty pies, a koło drzwi siedział dziadek kościelny i szeptał pacierz. Za chwilę siedziałem znów w skarbniczku u nóg ojca, zawinięty po sam nos w delię, ale tym razem już usnąć nie mogłem. Przez kilka tygodni już mnie nic nie bawiło. Ów człowiek leżący n a długim stole, lam pa, pies i dziad kościelny, stały mi ciągle przed oczyma. Mój ojciec od tego czasu bardzo rzadko w domu przesiadywał. Po całych nocach chodził to po ogrodzie, to po lesie i często sam coś mawiał do siebie. Co trzeci dzień wyjeżdżał nocą, a za kilka dni wracał znów nocą do domu w jakiemś dziwnem rozdrażnieniu. Gospodarstwa już nie doglądał, wyżła kazał zastrzelić, bo wszędzie za nim się czołgał i wtedy to sprzedał Boleszczyce.
Niejaki czas milczał pan Krzysztof. Przezwyciężywszy jakieś odzywające się w nim uczucie, zaczął znów:
— Mnie wywiózł do miasta i oddał w opiekę dawnemu swemu znajomemu, zapłaciwszy mu z góry za lat dziesięć. Potem gdzieś wyjechał, mówiono, że dostał pomieszania zmysłów, i wkrótce doszła mnie wiadomość, że nagle umarł. Różnie mówili ludzie o jego śmierci. Wiecie o tych wszystkich niedorzecznych baśniach, które dotąd krążą po świecie. Nie będę ich powtarzał.
Milczenie powszechne było oznaką, że opowiadacz potrącił o przedmiot nader drażliwy. Po chwili mówił dalej:
— Powiedziano mi, że ojciec umarł bez testamentu. Zostały jednak znaczne kapitały, ulokowane u ludzi poczciwych, które sąd wziął w opiekę. Wiadome wam dalsze życie moje. Żyłem, ot jak można było żyć z ludźmi. Dopóki życie miało dla mnie nowość i powab, póty nie myślałem wcale o przeszłości. Ale najadłszy się do syta wszystkiego tego, co nam życie dać może, wróciłem do wspomnień mojej młodości — do owej nocy w „Złotej Górze,“ i dziwnym trafem dowiedziałem się, że właśnie jest do nabycia ten majątek, bo liczni spadkobiercy, procesując się o niego lat trzydzieści, zgodzili się wreszcie na sprzedaż z ręki sądu. Odświeżyły się w mojej pamięci wszelkie wypadki owej nocy pamiętnej, a za kilka tygodni byłem już panem i dziedzicem „Złotej Góry“ i posiadaczem owego tajemniczego w zgórza, otoczonego staremi lipami.
Pan Krzysztof odetchnął i dalej rzecz prowadził:
— Przyszło mi na myśl, że tam musi być jakiś skarb zakopany. Myśląc o tem dniem i nocą, uczułem w sobie żądzę skarbów, a żądza ta rosła w mojem sercu z każdem jego tętnem i wkrótce wszystko inne zagłuszyła. Odtąd nie było dla mnie nic drogiego, nic świętego — w szystko stopiło się w złotego cielca, który był moim bogiem! Z rozrzutnego stałem się skąpym, łaknącym cudzego, szukałem procesów per fas i nefas.
— W kilku słowach waszych, panie Krzysztofie, mieści się wielka prawda — poderwał ksiądz Ignacy — każda zła myśl jest jak ołów, która, gdy w serce padnie, już jej nie wyrzucić!
— Poszukiwania moje w pocie czoła z rydlem w ręku były daremne — mówił dalej pan Krzysztof. — Zacząłem owych skarbów szukać inną drogą. Zbierałem baśnie ludu w nadziei, że one ukażą mi drogę do bogactw ukrytych. I dziwnych dowiedziałem się rzeczy o moim antecesorze.
Po niejakiej pauzie mówił pan Krzysztof dalej:
— Naprzód powiedziano mi, że nieboszczyk nie umarł śmiercią naturalną, ale pewnej nocy obwiesił się w ogrodzie na lipie. Miał to być dziwak, jakich mało. Do późnej starości żył sam jeden, nikomu się nie zwierzał, ludzi unikał, tylko jakiś przyjaciel przyjeżdżał do niego co kilka tygodni i z nim sam na sam po długich nocach siedział. Nie był to nikt inny, tylko mój ojciec. Opowiadano mi dalej, że ów pan Szymon (tak nazywano mego antecesora) wyprawiał nieraz rzeczy, jakby nie był przy zmysłach. Najmilszą jego zabawką była przechadzka po lesie. Wtedy to komponował różne wiersze i na koi ze buków je wyrzynał. Były one nieraz dziwacznej natury. Kilka takich wierszy, rozrosłych teraz w ogromne litery, można jeszcze odczytać. I tak zaraz na wstępie do lasu stoi:
Dyabeł cap —
Grzeszna dusza
Bez absurda.
Śmierć to furda. —
Złota daj,
Będzie raj! —
Kilka kroków za tym napisem czytasz znów
Dyabeł chap —
By mnie chłostał,
I tak kilka morgów lasu napełnił pan Szymon muzą swoją, a lud okoliczny unikał tej literatury leśnej, posądzając autora — o związki z dyabłem. Od starego pasiecznika, który liczył sto lat z okładem, dowiedziałem się bliższych szczegółów z życia pana Szymona. Wałęsał on się wiele po.świecie, a że to był czas, gdzie szlachcic nie mógł spokojnie w domu siedzieć, toż i pan Szymon wziął kilku pachołków i razem z konfederatami gdzieś za Wisłę pojechał. Po wielu Iktach wrócił do domu. Razem z nim przyjechał jakiś pan w dużej peruce i niejaki czas w „Złotej Górze“ przesiadywał. Z nim wyjeżdżał często pan Szymon do Węgier na Spiż. Razu jednego wrócił sam pan Szymon bez towarzysza. Długo rozczytywał się w pozostałych po nim papierach, a na trzeci dzień w nocy wyszedł z rydlem na wzgórek do ogrodu, kopał do białego dnia i od tego czasu począł cierpieć pomieszanie rozumu, w którem to szaleństwie owe wiersze komponował.
— I czegóż on tam szukał? — zawołały kobiety.
Pan Krzysztof odpoczął sobie chwilkę i dalej tak mówił:
— Zestawiwszy to wszystko razem, com teraz słyszał, a com dawniej na własne oczy widział, byłem pewny, że pod lipami zakopane są jakieś skarby. Przyszedłem także na ślad tradycyi, że przed kilkudziesięciu laty przebywał u pana Szymona jeden z owych lekkomyślnych ludzi, którzy dla igraszki lub z prywaty rozpędzali sejmy nasze, obradujące nad sprawami publicznemi. Gość pana Szymona miał to samo uczynić i za niezgodę, którą między swymi wzniecił, wziął od jakiegoś stronnictwa wielkie pieniądze. Miał jednak wstręt do tych pieniędzy i chcąc się ich pozbyć, zakopał w ogrodzie, a sam zniknął bez wieści. Panu Szymonowi wlazł ten skarb tak do głowy, że porył pługiem i motyką całe owo wzgórze, a gdy go kto o przyczynę pytał, to mówił, że ziemię nieurodzajną sprawia. Ztąd też sąsiedzi, którzy wiedzieli, o co właściwie chodzi panu Szymonowi, pytali go: „A jak tam sprawa?” co w późniejszym wieku, gdy już cierpiał pomieszanie rozumu, sam często powtarzał.
Myśleliśmy, że tu kończy się ciekawe opowiadanie pana Krzysztofa i markotno nam było, że ta dziwna tajemnica pana Szymona rozwiązała się w sposób tak pospolity. Pan Krzysztof widział to po twarzach naszych, a chcąc nam chwilowe nieukontentowanie wynagrodzić, wydobył z zanadrza zwitek papieru i rozłożywszy go, rzekł:
— Po długich a daremnych poszukiwaniach przyszedłem wreszcie na ślad ukrytego skarbu. Przy restauracyi kominka znalazł się dokument, który mam tu w odpisie:
„W Imię Boga Ojca, w Trójcy jedynego... Moim sukcesorom wiadomo czynię, że w ogrodzie na wzgórzu zakopany jest skarb wielki. Całe życie pragnąłem tego skarbu i strawiłem się w tem pragnieniu, nie osiągnąwszy go. Właściciel bowiem tego skarbu, schodząc z tego świata, rzekł mi: „W ziemi twojej zakopałem skarby, nabyte przez niezgodę. Zgodą tylko możesz je wydobyć. A kto z niezgodą w sercu do dzieła przystąpi, ten zamiast skarbów, wykopie powróz, t. j. rozpacz żądzy zawiedzionej. Jeśli na to wzgórze przyjdzie rodzina jaka w zgodzie i jedności, to Bóg zdejmie klątwę z ukrytego skarbu i natchnie szukających wspólnie, że odrazu trafią na niego. Ja nie miałem rodziny, mówi dalej dokument, i próbowałem w zgodzie z jedynym przyjacielem moim, panem Floryanem, te skarby odgrzebać. Ale za pierwszem uderzeniem rydla o jakiś kamień podziemny powadziliśmy się, sądząc, że to już skarb. Ktokolwiekbądź tę kartę do rąk dostanie, niech w zgodzie i jedności szuka tego skarbu, któregośmy przez niezgodę znaleźć nie mogli.“
Tu nastąpuje przypisek mego ojca:
„Jako świadek podpisuję się i w razie nagłego zejścia z tego świata, wkładam obowiązek na mego syna Krzysztofa, aby razem z rodziną swoją w zgodzie i miłości tego skarbu szukał. A gdyby takowej nie miał, niech to uczyni pan Jędrzej, aby skarb ten w mojem rodzeństwie pozostał. Wiadomość o tem da mu Krzysztof w dzień świętego Floryana, w szarej komnacie przy kominku, bo wtedy będę tam duchem obecny, aby się pokrzepić nąjlepszemi memi wspomnieniami. W tym dniu bowiem kochałem mego syna, w innych tylko samego siebie”
Jeszcze nie byliśmy wyszli z osłupienia, w ja kie wprowadziło nas to dziwne zakończenie historyi o skarbie zakopanym, gdy pan Krzysztof wstał z krzesła, a chodząc po komnacie, mówił dalej:
— Myślałem, że przemogę wyższe wyroki i sam skarb wykopię. Jestem na brzegu życia, a skarb dotąd nietknięty. Otóż dzisiaj zapiszę wam to wszystko, co oczy widzą, całą „Złotą Górę,“ a jutro pojedziemy, aby zgodnem sercem i zgodną myślą szukaś tego, co dla niezgodnych ma być na zawsze ukrytem!