Zbrodnia miłości/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zbrodnia miłości |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Crime d'amour |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Alfred Chazel bezwiednie niemal przeczuwał, że jakiś tajemny dramat odgrywa się wśród jego otoczenia. Bardzo często uchodzi naszej uwagi fakt, o ile wyobraźnia rozwinięta pod wpływem rozsądku, oddziaływa na władze uczucia. Umysł Alfreda, czysto matematycznej natury, wyćwiczony w oderwanych rozumowaniach, mało miał wprawy w badaniu stosunków życiowych. Po kilku latach małżeńskiego pożycia nie znał on charakteru żony lepiej jak wtedy, gdy przybywszy z wizytą do państwa de Vaivres, poznał i pokochał młodą dziewczynę. Ale nietylko głębia kobiecych uczuć, odrębne cechy charakteru Heleny, były mu nieznane, całe jej życie było dla niego tajemnicą.
Postępując zgodnie z zasadami tej warstwy społecznej, do której urodzeniem należał, podzielał również jej poglądy i przekonania; należy oddać sprawiedliwość francuzkiemu mieszczaństwu, że odznacza się niezwykłą czystością obyczajów. Wprawdzie mężczyźni oddają się nieraz w młodości zakazanym uciechom, ale mężatki, o których się mówi zbyt dużo, są tak srogo pogardą chłostane, że ilość ich jest bardzo niewielka. Pod tym względem Alfred pozostał wiernym zasadom, przyjętym w jego rodzinie, a zasad tych nie spaczyło doświadczenie życiowe, bo mężczyźni umieją nieraz zachować dziewiczą skromność serca, podobnie jak kobiety — nieskalaną uczciwość w postępowaniu. Takim ludziom nikt nie ośmiela się czynić zwierzeń, rozjaśniających męty i brudy życia, rozpustę ukrytą pod pozorami sentymentalnych frazesów, lub samolubstwo zmysłowe, osłonięte szatą miłosnej obłudy. Myśl podejrzewania Heleny o niewierność wydawała mu się równie niepodobną, jak posądzenie jej o kradzież lub fałszerstwo, a tembardziej myśl, by kochankiem jej był baron de Querne, jego kolega i przyjaciel, względem którego żywił uczucie przyjaźni tem silniejsze, że połączone z odcieniem uwielbienia. Gdy uczyli się razem, siedząc na jednej ławce, wykwintna powierzchowność Armanda, jego uroda, rozum, pewna wyższość towarzyska, wzbudzały w nim rodzaj fetyszyzmu i czci bałwochwalczej. Skromny, z łona ludu wyszły pracownik musiał uważać młodego paniczyka za istotę należącą do innego gatunku ludzi, a jasne pojęcie podobnej różnicy położenia, wzbudza zawsze ślepe uwielbienie, jeżeli nie przerodzi się w zazdrość lub nienawiść. Chazel nigdy nie ośmielał się wydawać sądu o młodym baronie. Przyzwyczajony przyjmować go takim, jakim był, nie zastanawiał się nawet, jakiem uczuciem Armand odpłaca jego przyjaźni. Gdy po wyjeździe z Paryża młody baron kilkoma słowy zaledwie odpowiadał na nieskończenie długie listy dawnego kolegi, Alfred myślał w duchu: „On mnie bardzo kocha, ale nie lubi pisywać, zresztą to rzecz naturalna, taki przyjemny chłopiec musi być bardzo pożądanym w towarzystwie“... Oto jedyna skarga, jaką, żaliło się to miękkie serce, łudzące się najlżejszą okruszyną życzliwości. Za każdym przyjazdem do Paryża, bywał on zawsze jednakowo przyjmowany przez Armanda: uściskiem ręki, zaproszeniem na śniadanie, na obiad lub do teatru, a te obojętne, choć serdeczne na pozór objawy koleżeńskiego stosunku, wydawały mu się dowodami prawdziwej i szczerej przyjaźni. Nie badając usposobienia Armanda, podobnie jak ożeniwszy się nie badał charakteru żony, nie mógł on zauważyć, że z każdym rokiem oddalał się coraz bardziej od zapatrywań i sposobu życia dawnego kolegi. Nie umiał on zauważyć tych niezawodnych oznak zupełnej obojętności: głuchego milczenia młodego barona lub roztargnienia, z jakiem słuchał jego zwierzeń serdecznych.
Podczas gdy Alfred mówił o pierwszej swej miłości do panny de Vaivres, o różnych kłopotach swego narzeczeństwa, o swoich zamiarach i nadziejach na przyszłość, Armand, paląc cygaro, przebiegał myślą przelotne miłostki swego życia w swerze wykwintu i zepsucia, które w Paryżu czyni kobietę sprzedajną niezwykle doskonaleni narzędziem w sztuce wyrafinowanej rozpusty. Wyobrażał sobie zawczasu młodą narzeczonę przyjaciela, jako istotę niezgrabną, mającą duże, czerwone ręce, ubraną w źle zrobioną suknię i w białe pończochy. Podobny do wszystkich mężczyzn, nie umiejących czuć ani kochać, w błahych nawet i drobnych faktach szukał zawsze stron ujemnych i mimowoli pogardzał Alfredem za to, że ten ostatni nie był tak jak on zniechęconym i znudzonym. Pogarda ta wryła mu się tak głęboko w serce, że nie umiał nawet zapatrywać się poważnie na życie dawnego kolegi, który dzięki swej pracowitości miał pole do pracy przed sobą. Mile zdziwiony dystyngowanym układem Heleny, pomyślał w duchu: „tacy głupcy jak Alfred, mają szczególny talent wynajdywania młodych, ślicznych kobietek“!... Alfred zaś nieraz myślał z obawą, jakie wrażenie wywrze jego żona na tym serdecznym przyjacielu i z przyjemnością zauważył, że wrażenie to było korzystnem. Odkąd zamieszkali w Paryżu, cieszył się, widząc, że Armand tak często dom ich nawiedza. Kochał jeszcze więcej przyjaciela, który potrafił ocenić wybraną przezeń kobietę, czuł wdzięczność dla Heleny, że oceniła młodego barona. Nieraz mówił do żony z prostotą:
— Wiedziałem dobrze, że on ci się podoba. To bardzo serdeczny chłopiec, pomimo pozorów obojętności i sceptycyzmu.
I opowiadał żonie, że kiedy za dawnych czasów ojciec jego potrzebował dziesięciu tysięcy franków na zapłacenie długów brata, Armand natychmiast udzielił pożyczki. Podczas pierwszych miesięcy, Helena słuchała tych pochwał z rozjaśnionemi oczyma, z bijącem sercem, znajdując powód kochania jeszcze więcej ukochanego. Ale odkąd została kochanką Armanda — te same pochwały zasępiały jej czoło chmurą niezadowolenia i raniły boleśnie jej miłość własną. Czyż zaufanie męża nie było poniżającem dla kochanka? Siłą swej wrażliwości Alfred odczuwał zmianę, zaszłą w usposobieniu żony, lecz nie był zdolen odgadnąć tajemnej przyczyny tej metamorfozy. Wrodzona subtelna wrażliwość nie pozwalała mu myśleć spokojnie o złych skłonnościach, przestępstwach i zdradach. Niewiara jest możliwą tylko w zahartowanem, pewnem siebie sercu. Samo przypuszczenie zła było męczarnią dla Alfreda, starał się więc wcale o niem nie myśleć.
Cóż jednak Helenie stać się mogło? Bo zmieniła się widocznie. Z początku stało się tak, jak przypuszczała Helena: Alfred, pomnąc wizytę jej u doktora, sądził, że jest silnie niezdrową. Poszedł z nią, czekał w salonie sławnego lekarza — jednego z przyjaciół Armanda — a jednak nie ośmielił się badać jej o żadne szczegóły. Należał on do rzędu ludzi, którzy otaczają kobiety pewną czcią a pokrywając tajemnicą sprawy płciowe, nigdy nagości wprost w oczy nie spojrzą. Nie wiem, jak pogodzić pretensye kobiet do delikatności z pogardliwem ich obejściem względem mężczyzn Alfredowi podobnych, nad których przenoszą każdego bezwstydnika, który wszystko widział i wszystkiego doświadczył — wszystkiego. Same nie wiedzą czego, lecz o tem marzą!... Jakkolwiek nawet w fizycznem znaczeniu tego wyrazu zakochanym był w Helenie, przecież znajdował on przyjemność, poświęcając dla jej zdrowia, rozkosze, których ona nigdy nie podzielała; wkrótce, nie mając punktu porównania marzyć o nich przestał. Tak! to wyrzeczenie było mu miłem — a jednak beskutecznem, bo Helena stawała się z dniem każdym smutniejsza, twarz jej nosiła widoczne ślady cierpienia. Niewymowna litość ogarniała Alfreda, gdy patrzył na żonę, siedzącą długie godziny milcząco, nieruchomie, gdy przyglądał się jej bladym i wychudłym policzkom, które tak niedawno krasił rumieniec zdrowia i młodości. Nieraz pytał sam siebie:
— Co jej się stało? Może istotnie zagrożona jest ciężką chorobą, którą tai przedemną, nie chcąc mnie niepokoić...
Wynikiem tych rozmyślań było, że w naiwności i prostocie ducha odważył się uczynić krok, do którego mogłyby doprowadzić go podejrzenia. Postanowił pomówić o niej z doktorem i w kilka dni potem siedział — sam tym razem — w salonie, który zastawiony kosztownemi drobiazgami — według wymagań ostatniej mody, podobnym był do starożytnego muzeum. Z okien rozlegał się widok na okna pałacyku, którego parter zajmował doktór Louvet. Był to jeden z tych uczonych światowców, którzy spędzają cały ranek w szpitalu, przyjmują poobiedzie pacyentów, a jednak znajdują sposób tryskać perłami dowcipu i ożywienia późnym wieczorem w salonie. Chcąc skrócić pięknym pacyentkom długie godziny oczekiwania, doktór upiększył swój salon ozdobami, w których one odnajdywały wykwint i zbytek, pozostawiony w domu. Alfred czuł się mimowoli nieswój w tym obszernym pokoju, który ze swemi obiciami rzeźbami, i obrazami wydawał się raczej stosownym na balową salę dygnitarza, niż na miejsce posiedzeń cierpiącej ludzkości. Odetchnął dopiero swobodniej, wchodząc do gabinetu, w którym nie było nic prócz książek — kontrast, zręcznie obmyślany przez doktora Louvet, równie biegłego w sztuce wyzyskiwania efektu, jak w stawianiu dyagnozy. Był to człowiek nizki, blady, młody jeszcze, o jasnych włosach i czarnych dziwnie przenikliwych oczach. Siedział przy stole z głową na ręku opartą, a w tej pozie, w której również wyobrażał go wiszący na ścianie portret pędzla Nittisa, przedstawiał dziwną mieszaninę sprytu i pewności siebie, którą kobietom głównie imponował.
— Jak się ma pani Chazel? — przywitał wchodzącego swobodnym i słodkim głosem.
— Przyszedłem właśnie zasięgnąć rady pana co do niej — odparł Alfred.
— Dlaczegóż nie przyprowadziłeś pan żony?
— Nie mówiłem jej nawet o zamiarze widzenia się z panem — odrzekł Chazel — ale jestem silnie zaniepokojony. Helenka niknie widocznie z dniem każdym, co zresztą musiałeś pan zauważyć, widując ją często ostatniemi czasu...
Doktór Louvet siedział z przymrużonemi oczyma, nie zmieniając swej portretowej pozy. Przyzwyczajony słuchać codziennie zwierzeń tylu osób, którym groźba niebezpieczeństwa zdejmowała maskę obłudy, umiał on panować nad sobą, a przecież nie mógł utaić zdziwienia, słuchając słów Alfreda. Jakkolwiek przelotnym był ten wyraz i towarzyszące mu spojrzenie, nie uszedł on jednak uwagi biednego Alfreda, który w tej chwili z natężoną uwagą utkwił wzrok w twarzy doktora. Dlaczegóż to spojrzenie przejęło go dreszczem? dlaczegóż wzbudziło w nim ochotę zapytać:
— Kiedy widziałeś pan moją żonę po raz ostatni?... — ale niepodobna było zadać podobnego pytania.
Zresztą doktór odpowiadał już słowy, które mówiły wszystko, nic dokładnie nie objaśniając:
— Pamiętam, że kiedy pani Chazel zaszczyciła mnie po raz ostatni swoją bytnością, zauważyłem u niej niezwykłe rozdrażnienie układu nerwowego.
Poczem wdał się w długą rozprawę o wątłości kobiecego organizmu, kładąc nacisk na różnicę zachodzącą pomiędzy życiem, jakie jego pacyentka wiodła na wsi a obecnym pobytem jej w Paryżu
Alfred nie odznaczał się spostrzegawczemi zdolnościami, zauważył jednak ogólnikowy sposób mówienia doktora i zapytał z roztargnieniem:
— Czy nie uważasz pan za stosowne uczynić mnie, jako jej mężowi, żadnego zastrzeżenia?
— Żadnego — odrzekł Louvet ze znaczącym uśmiechem — chyba to jedno, żeby otoczyć naszą chorą jaknajwiększemi pieszczotami i w niczem się jej nie sprzeciwiać...
Ze ściśniętem sercem wyszedł Alfred z gabinetu doktora a podczas gdy wygalonowany lokaj podawał mu paltot w przedpokoju, myślał z rozpaczą: Helena skłamała, doktór nie zalecał jej wcale żyć zdala odemnie... Ona mnie nienawidzi... ale cóż zawiniłem względem niej?...
Czem zawinił? Głęboki smutek wkradł się w jego serce od czasu owej rozmowy, którą przed »żoną zataił. Pocóż miał sprawiać nową boleść Helenie, która i tak cierpiała? Bo widział jasno, że ona cierpi, ale dlaczego? W prostocie ducha zaczął zastanawiać się nad swemi przewinieniami względem niej. Najwięcej przerażało go to, że czuł dotykalnie jak mało zna charakter i usposobienie żony.
Uczucie takie jest jednem z najprzykrzejszych dla męża, szczerze do żony przywiązanego. Gdy siedzieli razem w pokoju, Alfred przyglądał się uważnie Helenie, zajętej robotą kanwową, zastanawiał się ciągle o czem ona myśleć może. Całe jego wykształcenie specyalne okazywało się bezsilnem w stosunku z tą milczącą kobietą, w obecności której czuł się zawsze tak zmieszanym i onieśmielonym. Pożądał jej a jednak nie miał odwagi wystąpić, żądając zaspokojenia prawnej swej żądzy; w duszy jego toczyła się straszna walka, obezwładniająca jak cierpienie nerwowe, nadto wrodzona nieśmiałość i niepokój o wzmagającą się bladość żony, stawały mu się nieznośną męczarnią. Gdy chwila podobnego milczenia została przerwaną przybyciem Armanda, w umyśle Alfreda zdradzało się bolesne porównanie między jego zakłopotaniem a swobodnem obejściem przyjaciela, między trudnością jaką sprawiała mu rozmowa z Heleną a obfitym potokiem słów, płynących gładko z ust pana de Querne.
Helena zdawała się czynić w myśli to samo porównanie, bo natychmiast po przybyciu Armanda, zaczynała rozmawiać wesoło, z widocznem ożywieniem. Nie dziw więc, że obecność przyjaciela stawała się coraz przykrzejszą dla Alfreda, który czuł się zbytecznym w swoim własnym domu; kilkakrotnie zauważył, że jeżeli przybyciem swem przerwał sam na sam żony z Armandem, oboje milkli, a w oczach Heleny jaśniał niezwykły blask zadowolenia. Wtedy to, nie chcąc uledz wrażeniu doznanej przykrości, postanowił oderwanem rozumowaniem zbadać tajemnicę, którą przeczuciem odgadywał. Widział, że jego dawny przyjaciel stał się przyjacielem jego żony, cierpiał nad tem, wyrzucał sobie to cierpienie, lecz tem samem ciągle o niem myślał. Tym sposobem przyzwyczaił się kojarzyć myśl o przyjacielu z myślą o żonie.
Jeżeli w umyśle naszym powstaje jednocześnie myśl o dwóch osobach, niechybnie wyobrażać sobie musimy, że jedna z nich oddziaływa na drugą; tak więc bezwiednie prawie Alfred zaczął zastanawiać się nad istotą stosunku, łączącego Armanda z Heleną. Badając przyczynę cierpienia żony, śledził pilnie za widocznemi objawami jej cierpienia, lecz wynikiem tych rozmyślań bywała, niestety! myśl, którą odpędzał od siebie a która powracała z niezwalczoną natarczywością. W innych chwilach przypuszczał, że Armand musi być wtajemniczonym w powód cierpienia Heleny, powziął nawet zamiar zapytania o to przyjaciela... ale nie śmiał uczynić tak stanowczego kroku.
Byłoby to niedelikatnie — tłómaczył sobie — jeżeli Helena nic mi nie mówi, widocznie nie chce, abym wiedział, o jej zmartwieniach.
Raz przecie zastał ją tak bladą, tak znękaną, że zdobył się na odwagę powiedzenia:
— Ty cierpisz, Helenko — powiedz mi, co cię boli — wszak nie masz lepszego odemnie przyjaciela?
— Ależ ja nie mam żadnych zmartwień — odparła z udaną obojętnością, tylko oczy jej zamgliły się wilgocią, świadczącą o łzach stłumionych.
Łagodność i pieczołowitość męża dolały nową kroplę do czary goryczy jej serca, stanowiły bolesną sprzeczność z chłodem i niewiarą kochanka, wspomnienie którego stanęło w jej umyśle. Dlaczego i myśl Alfreda spoczęła także w tej chwili na tym samym człowieku? Tylko ona starała się utrwalić w myśli to wspomnienie, on zaś odpędzał je od siebie:
— Helena jest kobietą uczciwą — myślał w duchu — Armand jest człowiekiem honoru.
Cóż mnie upoważniać może do posądzania ich o występne zamiary? On chętnie z nią przebywa... wszak sam tego pragnąłem. Ona przywiązała się do niego... cóż w tem złego? Czyż pomiędzy mężczyzną a kobietą nie może istnieć czysta, uczciwa przyjaźń?...
Takiemi rozumowaniami Alfred starał się stłumić w zarodku płomień niewiary, ogarniającej jego serce. Ale rozumowania podobne wywierały skutek zupełnie przeciwny jego życzeniom, bo myśląc o swej nieufności, coraz więcej uprzytomniał ją w swym umyśle.
Takiemi myślami zajęty, wracał pewnego popołudnia z dworca Orleans, dokąd powołały go interesa służbowe. Czas był pogodny, Alfred więc poszedł dalszą drogą i wstąpił do ogrodu des Plantes, chcąc użyć dłuższej przechadzki. Rzuciwszy wzrokiem w głąb alei, dostrzegł wśród drzew z liści ogołoconych mężczyznę i kobietę, prowadzących ożywioną — jak mu się wydało — rozmowę. Kobieta przypominała ruchami Helenę, mężczyzna — Armanda.
— Tak, nie ulegało wątpliwości, to oni!...
Rozpoznawał dokładnie zręczne, swobodne ruchy żony; nieco ociężały chód jej towarzysza przypominał mu długie spacery, odbywane wspólnie w ogrodzie pensyonatu. Ale dlaczegóż to spotkanie ostrym bólem ścisnęło jego serce? Wszak przechadzka Heleny z Armandem była rzeczą zupełnie naturalną i niewinną. Ludzie mający złe zamiary nie przychodzą do publicznego ogrodu... Szli obok siebie, młody człowiek nie podawał nawet ręki swej towarzyszce!... Tak. Ale dlaczegóż Helena nie powiedziała mu przy śniadaniu, że zamierza iść na spacer z Armandem? W jakim celu kryła się przed nim?
— Podejdę do nich — pomyślał — przekonam się, czy ona nie zmiesza się, zobaczywszy mnie niespodziewanie... Ale nie... mogą pomyśleć, że śledziłem ich rozmyślnie... Może to spotkanie jest tylko przypadkowem?... Gdybym szedł teraz za nimi?... Lecz myśl szpiegowania żony wzbudzała w nim odrazę.
Oni szli ciągle przed nim długą aleją, ciągnącą się wzdłuż dołów niedźwiedzich i ogrodzeń, służących żubrom za schronienie. Po nad ich głowami olbrzymie drzewa pochylały nagie konary, odbijające smutnie od tła błękitu niebios. Chazel czuł, że nogi chwieją się pod nim... zmęczony rzucił się na ławkę. Powtarzał sobie, że powinien uważać to spotkanie za rzecz zupełnie naturalną a w takim razie śmiesznością by było śledzić kroki żony lub jej przyjaciela — albo też... powstanie w jego umyśle tej drugiej hypotezy paraliżowało myśl jego.
— Wszystko się wyjaśni, skoro wrócimy do domu — pomyślał.
Niespokojny, niepewnością miotany, przesiedział tak długą chwilę. Młoda para zniknęła tym czasem po za wzgórzem, wiodącem do sadzawki. Chazel doznał pewnej ulgi, straciwszy ich z oczu, czuł się bowiem uwolnionym od konieczności doraźnego działania... Wyszedł z ogrodu przeciwległą bramą, a usprawiedliwiając we własnych oczach swą słabość i brak stanowczości, powtarzał sobie, że tym sposobem najpewniej dowiedzieć się może, jaki plan postępowania przyjąć należy na przyszłość. Jeżeli wieczorem Helena wspomni mu o tym spacerze, widocznie sumienie jej wolnem jest od wszelkich wyrzutów.. Jeżeli nie... Ach! myśląc o tem doznawał zawrotu głowy!...
Zanadto wzburzony, by natychmiast wracać do domu, błąkał się przez kilka godzin po ulicach miasta. Pragnął jaknajśpieszniej zobaczyć żonę a zarazem obawiał się tego spotkania. Przez chwilę chciał zawrócić się, wejść raz jeszcze do ogrodu... Już zapóźno.
Doszedłszy nad brzeg Sekwany, usiadł do jednej z łódek i tu zmieszany z pospólstwem przyglądał się budowie przystani, falom rozbijającym się o łuki mostu, śledził wzrokiem małą, malowaną budkę, wznoszącą się na galarach stojących przy brzegu. Ostry wiatr chłostał go po rozgorączkowanej twarzy. Wysiadł w Auteuil i wolnym krokiem udał się ku domowi, idąc wzdłuż parapetu, który mu się wydał nieskończenie długim. Po raz pierwszy w życiu czuł się tak niespokojnym, tak wzburzonym. Chwilami oddech zamierał mu w piersiach, krople potu występowały mu na czoło. Noc zapadła, noc pochmurna, zimna, konanie światła dziennego wydawało mu się podobnem do konania wiary jego i miłości. Stanął wreszcie przed domem... w bramie... u drzwi mieszkania. Nie pytając lokaja, czy pani wróciła, udał się wprost do jej pokoju i nieśmiało do drzwi zapukał.
W odpowiedzi rozległ się dźwięczny głosik Heleny: „proszę wejść“.
Stanąwszy przy niej, Alfred mimowoli rzucił wzrokiem na jej obuwie, noszące na sobie ślady piasku i kurzu. Ach jakżeby pragnął zadać jej choć jedno pytanie! Instynktowo jednak pojął bezsilność zazdrości. W jakim celu rozpoczynać z kobietą, którą się podejrzewa, rozmowę, tyczącą się tychże podejrzeń? Przecząca jej odpowiedź uspokoić go przecież nie może, ponieważ wierzyć jej przestał.
— Zkąd wracasz tak późno? — łagodnie zagadnęła Helena.
Nie! kobieta, dopuszczająca się kłamstwa i zdrady, nie może mieć tak pięknych oczu, tak anielskiego uśmiechu!...
— Zgadnij... — odrzekł Alfred spokojniej, pewien że żona zda mu sprawę ze swojej przechadzki.
— Wracam z Auteuil — dodał po chwili, nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi.
— A ty? — spytał wreszcie, przejęty znów straszliwym niepokojem?
— Chodziłam do magazynu — odparła.
Ach! dlaczegóż Alfred milczeniem pokrywa tę odpowiedź? dlaczegóż niema odwagi powiedzieć jej że skłamała?... Helena urywa rozmowę i otwiera książkę leżącą na stoliku.
— Cóż za ohydną książkę przysłał mi pan de Querne — odzywa się po chwili — jest to historya kobiety, która zdradza kochanka a jednak kochać go nie przestaje. Doprawdy, dzisiejsi powieściopisarze nie wiedzą już co wymyśleć...
Oczy jej jaśnieją spokojem. Wymawia ten wyraz „kochanek“ głosem, brzmienie którego znajduje bolesny oddźwięk w sercu Alfreda. Ach, biedny człowiek nie zawahałby się oddać życia w tej chwili, żeby tylko Helena wspomniała choć słowo o swym spacerze! Ale ani wtedy, ani podczas obiadu, ani wieczorem nie mówiła o nim wcale. Koło dziesiątej przyszedł Armand we fraku, w białym krawacie, gdyż wybierał się na bal następnie. Helena przywitała go mówiąc:
— Jakże się pan miewa od wczoraj?...
O! ohydne, bezwstydne kłamstwo!... Alfred usiadł za stołem a przerzucając dzienniki, spoglądał co chwila na twarze tych dwojga osób, które były najdroższemi jego sercu.
Czyż podobna, aby łączyła ich występna tajemnica, aby oboje sprzysięgli się na jego zgubę? Pamiętał Armanda, bawiącego się w szkolnym mundurku... kochał go uczuciem braterskiej przyjaźni.. Ileż szlachetności na tem czole! Ile wdzięku w ruchach!... I ten człowiek miałby dopuścić się podłości, bo podłym jest ten, kto zdradza przyjaciela... A ona? Na twarzy tej, o pięknym klasycznym profilu, maluje się wyraz dumy i godności. Nie! to niepodobna! oszalały zazdrością, mylić się musi! Przechadzka po ogrodzie jest niewinną rozrywką! A może — wiedział, że oboje są litościwi — może chodzili razem nieść pomoc jakiej ubogiej rodzinie. Ale cóż znaczy milczenie i kłamstwo Heleny? Dlaczegóż on sam milczy w tej chwili? Nie umiał na to odpowiedzieć, wiedział tylko, że czuł się zarówno niezdolnym do odezwania się jak i do stanowczego działania. Tymczasem Armand i Helena rozmawiali wesoło. Słuchał ich głosów, słuchał banalnej, salonowej rozmowy a tysiące zwątpień, tysiące podejrzeń, jak furye piekielne szarpały to biedne, słabe serce.