<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Zbrodnia miłości
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Crime d'amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Po owym pamiętnym dniu, pełnym obawy, niepokoju i szczęścia, nastąpił wieczór spędzony przez Helenę w dręczącej choć rozkosznej tęsknocie. Czyż tęsknota za szczęściem minionem nie jest jednak błogiem wspomnieniem? Dlaczegóżrozstając się z kochankiem prosiła go, by nie przychodził tego wieczoru na ulicę de la Rochefoucauld? Będąc z nim tam, w tamtem mieszkaniu, sądziła, że zbyt jej będzie bolesnem ujrzeć go za kilka godzin u siebie w domu. Lecz teraz, siedząc po obiedzie z szydełkową robotą w ręku, na fotelu, zajętym zazwyczaj przez Armanda, myślała ze smutkiem, jak słodkoby było mieć go tuż przy sobie... od czasu do czasu ukradkiem dłoń jego uścisnąć... oddychać wonią perfum, których na jej prośbę używał. Siłą wyobraźni pojmowała, jak niewymowną radość musi uczuwać serce kobiety, gdy usłyszy wieczorem ceremonialne „pani“ z tych samych ust, które wśród szmeru pocałunków, szeptały:
„kocham cię“. Dla istot podobną tajemnicą związanych, w najobojętniejszem na pozór słowie kryją się nieprzebrane skarby uczucia. Kościane szydełko migało się szybko w zręcznych paluszkach Heleny, podczas gdy Alfred, w głębokiem pogrążony milczeniu, przebiegał oczyma stronice leżącej przed nim książki... Wróciwszy do domu, Helena doznała bolesnego uczucia, gdy stęskniony Henryś objął jej szyję rączkami a ona na te pieszczoty wzajemnością odpłacić nie śmiała. Przycisnęła tylko dziecię serdecznie do piersi, oparła rumianą jego buzie na swojej twarzy i wtedy... o wtedy poczuła, że kocha go nie mniej, lecz stokroć więcej niż dotąd... Różnorodność doznanych wzruszeń pozostawiła ślady na jej obliczu, które zaróżowione zazwyczaj, dziś pokryte było niezwykłą bladością. Wyraz znużenia malował się w jej oczach, tęskny uśmiech igrał na jej ustach, jakieś rozkoszne miłosne powiewy, unosiły się naokół jej postaci, czyniąc ją niewymownie czarującą. Tak! piękną była nadwyraz w tej chwili, ale uroku tego samaby się ulękła, gdyby choć raz rzuciła wzrokiem na Alfreda. Ten ostatni nie odrywał od niej oczu, podczas gdy siedziała zamyślona, pochyliwszy nad robotą cudną, zmęczoną twarzyczkę. Lecz zajęcie się robotą było pozornem tylko, w rzeczywistości zaś Helena tonęła wzrokiem w świecie ułudnych marzeń, jakie roztaczały się przed oczyma jej wyobraźni. Alfred myślał z rozkoszą, że ta czarująca kobieta jest przecież jego towarzyszką, jego własną żoną... Kochał ją więcej, niż kiedykolwiek, a jednak, odkąd zamieszkali w Paryżu i każde z nich oddzielny zajmowało pokój, nie był w stanie pokonać silnego wzruszenia, które go ogarniało, ilekroć zapragnął jej pieszczot. Musiał bowiem prosić Helenę o pozwolenie zostania z nią lub wchodzić do jej pokoju, gdy już leżała w łóżku. Ta konieczność, połączona z przymusem stłumiania żądzy cielesnej, sprawia taką przykrość niektórym mężczyznom, że onieśmieleni nią młodzieńcy, doznają nieraz gwałtownego bicia serca, przekraczając progi takich nawet domów, w których rozkoszy za pieniądze dostać można. Tego właśnie wieczoru, Alfred — jakkolwiek pewien posłuszeństwa Heleny — zostawał jednak ciągle pod wpływem tego wzruszenia, które, dodając bodźca namiętnościom cielesnym, nie jest po części uroku pozbawione. Serce młotem biło mu w piersiach, gdy zawczasu układał w myśli słowa, jakiemi miał prośbę swą wyrazić. Tak głęboka cisza panowała w pokoju, iż zdawało się, że młoda kobieta zapomniała o obecności męża. Nagle podniosła się z miejsca, chcąc udać się na spoczynek i podała mu czoło do pocałunku, mówiąc:
— Dobranoc, do jutra.
— Jakto? do jutra? — zawołał Alfred, szukając ustami oczu i szyi.
Helena drgnęła i odskoczyła pośpiesznie w głąb pokoju. W oczach męża bowiem dostrzegła też same namiętne, żądzy pełne blaski, które rano widziała odbite w zwierciadle, podczas gdy rozczesywała włosy z myślą, że ktoś inny pieścić je i całować będzie. Jakże boleśnie odczuła gorycz przebudzenia po marzeniach, w jakich tonęła cały wieczór. W całej ohydzie stanęła przed nią konieczność podziału fizycznego pomiędzy dwóch mężczyzn, to też Alfred z uśmiechem na ustach zbliżył się do niej, mówiąc:
— Proszę cię, Helenko...
Nie dała mu skończyć, a cofnąwszy się w tył kilka kroków, odrzekła:
— Czyż nie widzisz, że jestem cierpiącą? — Istotnie bladość jej twarzy, sine obwódki pod oczyma, zdawały się świadczyć, że prawdę mówiła w tej chwili. To resztki mojej migreny — mówiła dalej, przykładając palce do skroni — położę się dziś wcześnie i jutro wstanę zdrowa. Dobranoc ci, Alfredzie.
Uśmiechnęła się raz jeszcze, przesłała mu ręką pocałunek i wybiegła z saloniku. Po chwili Alfred, zostawszy sam, słyszał, jak przechadzała się wzdłuż i wszerz po sąsiednim pokoju, stanowiącym jej sypialnię. „Niepokoi mnie to, że Helena od jakiegoś czasu tak często zapada na zdrowiu“ — pomyślał ze szczerem współczuciem.
— O, nie! nigdy! nigdy! — wołała rozpaczliwie Helena, po odejściu panny służącej, zamykając na klucz drzwi, wiodące do jej sypialni. Usłyszawszy zgrzyt klucza, obracającego się w zamku, Alfred doznał dziwnie bolesnego uczucia. „Czy ona się mnie boi“? pomyślał. Tymczasem Helena, leżąc w łóżku, mówiła do siebie półgłosem: „Nigdy, nigdy nie pozwolę mu zbliżyć się do mnie“... Teraz dopiero zrozumiała dokładnie swoje położenie, zrozumiała, że przyjdzie jej toczyć codzienną walnę, stając w obronie swego ciała. Warunki bytu sfer arystokratycznych dozwalają małżonkom żyć koło siebie a jednak zdala od siebie, bo każde z nich używa innych rozrywek i odmienne spełnia obowiązki. W warunkach czysto mieszczańskich, odosobnię niepodobnejest niemożliwem do osiągnięcia. Wspólność pożycia stanowi tu ogólną zasadę, rozrywki pozadomowe należą do wyjątków, mąż i żona muszą spotykać się co chwila, we wszystkich szczegółach codziennego bytu.
— Boże mój! co ja pocznę? — myślała Helena. Po chwili jednak dodała odważnie: „Muszę coś obmyśleć... O! jak to słodko cierpieć przez miłość dla niego“!... Myśl ta uspokoiła burzę, miotającą jej sercem, zdawało jej się, że czuje jeszcze na ustach gorący pocałunek Armanda. Przebiegała znów myślą wszystkie szczegóły ich spotkania się, począwszy od niepokoju powitania, do smutnej chwili rozstania się... Ach jakże czule pożegnali się na progu drzwi, po za któremi czekało ją jednostajne codzienne życie!... Jak dziwnie przedstawiała się jej oczom ulica... tłumy przechodniów, turkot dorożek i hałaśliwe dzwonki omnibusów! Armand został jeszcze w zacisznem mieszkanku, co też mógł myśleć, patrząc na łóżko, które sama zasłała z czarującym uśmiechem:
— Zacznę być wdzięczną macosze, że mi kazała zajmować się porządkiem w domu, kiedy byłam dzieckiem...
Nieraz prawdzie słyszała, jak mówiono, że mężczyźni pogardzają zwykle kobietami, od których niczego się już spodziewać nie mogą. Ale Armand nie jest przecież podobnym do wszystkich, wszak całował ją najczulej po tej chwili szału i zupełnego zapomnienia.
Bo byłam jeszcze przy nim — myślała — a jeżeli teraz osądził mnie i potępił!... Osądził? Potępił? Nie! to niepodobna! Jestem wprawdzie zdrajczynią, ale zdradziłam dla niego!...
I z obrazem ukochanego w duszy, z imieniem jego na ustach, Helena usnęła, we śnie nawet ciesząc się myślą, że go nazajutrz zobaczy. Mieli się spotkać nazajutrz w teatrze a wieczór ten był dla Heleny najsłodszą a kto wie — jedyną być może chwilą szczęścia w dziejach tej smutnej miłości. Wstawszy nazajutrz, napisała do kochanka nieskończenie długi list, lecz w chwili, gdy wysłać go miała, wręczono jej bilecik, przysłany przez młodego barona. Widocznie tym razem Armand sprzeniewierzył się swym zasadom. Nerwowe rozdrażnienie, w jakiem znajdował się dnia poprzedniego, straciło nieco swej siły, ustępując miejsca niezwykłej u niego wrażliwości serca, wrażliwości, która sprawiała, że użycie pożądanych rozkoszy przejmowało go lekkiem, wewnętrznem wzruszeniem... Alfred, od rana zajęty interesami, nie mógł wrócić do domu na śniadanie a nieobecność jego oszczędziła Helenie przykrego przypomnienia wczorajszego wieczoru. Nie dziw więc, że przybywszy do teatru, idąc wolno korytarzykiem, prowadzącym do loży, znajdowała się ona w tem szczęśliwem usposobieniu ducha, kiedy zdaje się człowiekowi, że cała jego istota składa niebu modły dziękczynne. Są chwile, w których wszystko wydaje się rozkoszą, są znów takie w których boleścią serce przejmuje...
Dziewiąta bije na zegarze. Helena stoi w korytarzu, odźwierny zdejmuje z niej okrycie, lecz ona nie śmie zapytać, czy jest już kto w loży. Otworzono drzwi, serce jej gwałtowniej bić zaczyna, bo widzi przed sobą Armanda, który wstaje, skłania się przed nią i ściska rękę jej męża. O! jak to dobrze, że przyszedł wcześniej od niej i od Alfreda! Po kilku zaledwie minutach, ośmiela się spojrzeć na niego. Wydaje się bledszy niż zwykle, niepokoi ją to trochę, ale za to w oczach jego niema ani śladu tajemniczego cierpienia, które ją zawsze przerażało... oczy te patrzą łagodnie, wesoło, blask ich nową otuchą przejmuje jej serce. Przedstawienie rozpoczęte... Słyszy muzykę orkiestry, głosy na scenie, oklaski widzów... dla niej jednak cały interes sztuki zawiera się w pytaniu, czy Alfred wyjdzie z loży podczas następnego antraktu... Kurtyna zapada. Szczęśliwem zrządzeniem losu, w krzesłach siedzą znajome jej panie. Alfred zatem wychodzi. Ona zostaje sama z ukochanym i zwróciwszy się ku niemu, pyta:
— Czy kochasz mnie dziś, najdroższy?
Armand nie odpowiada, ale pod pozorem podniesienia lornetki, którą upuściła przed chwilą, pochyla się i ręką obejmuje jej nogę. Poczucie tego uścisku przejmuje Helenę rozkosznym dreszczem, rumieni się, blednie, nie jest w stanie zapanować nad swem wzruszeniem. Szybkim ruchem ręki chwyta tkwiący w butonierce młodego barona bukiecik konwalii i paproci i ukrywa zdobycz swą po za stanikiem... Alfred wraca, podnoszą znów kurtynę, sceny następują po scenach, akta po aktach, wreszcie przedstawienie się kończy. Armand odprowadza ją do powozu. Jakżeby chciała, żeby to on usiadł obok niej! Ale nie... odchodzi a ona długo, długo ściga go wzrokiem wśród tłumu. Wreszcie, powóz szybciej się toczyć zaczyna.
— Żegnaj mi jedyny — powiada w myśli, podczas gdy mąż bierze ją za rękę i pyta:
— Czy zdrowszą dziś jesteś, Helenko?
— Było mi lepiej — odpowiada wyrywając rękę — ale teatr znów mnie rozdrażnił. Czuję potrzebę dłuższego spoczynku..... Od tygodnia przeszło nie spałam ani jednej nocy.
Chazel rozumie już, co znaczy ta odpowiedź i smutny zasuwa się w głąb powozu. Oboje milczą. Tymczasem nowy zamiar dojrzewa w umyśle Heleny. Jutro zaraz poprosi męża, by pojechał z nią do znajomego doktora. Wejdzie sama do gabinetu, opowie lekarzowi zmyślone symptomata choroby, a wyszedłszy, powie mężowi, że doktór zalecił jej zupełny spokój i zaniechanie na czas pewien stosunków małżeńskich. Znając dobrze nieśmiałą wstydliwość Alfreda, wie ona, że ten ostatni, zaniepokojony chorobą żony, nie pomyśli nawet o zbadaniu tajemnicy, jaką otoczyć się postanowiła, Jakimż wstrętem przejmowałaby ją ta myśl kłamstwa i obłudy, gdyby wykonanie jej nie stanowiło o bezpieczeństwie jej szczęścia!... Teraz jednak pod tajemną tą myślę usypia spokojna, zadowolona, snuje sny, będące jakby dalszym ciągiem marzeń rzeczywistości! Ciało jej śpi, ale dusza czuwa, nie przestając ani na chwilę radować się szczęściem, które nazajutrz, zaledwie odtworzy oczy, znów świadomie odczuwać będzie!
Ale ani następnego poranku, ani podczas kilku pierwszych tygodni miłosnego upojenia, Helena nie otwierała oczu natychmiast po przebudzeniu, przez kilka minut leżała spokojnie z przymkniętemi powiekami, aby odtworzyć w myśli obraz Armanda, przed odebraniem jakiegokolwiek wrażenia ze świata zewnętrznego. Jeżeli rozpoczynający się dzień był zwyczajnym, t. j., jeżeli Armand nie czekał jej w miejscu umówionem, wstawała leniwie. Nadzieja schadzki nie podburzała jej gorączkowo, bez obawy więc mogła oddawać się myśli o ukochanym. Wieczorem, pzed udaniem się na spoczynek, zaczynała pisać do niego list, który kończyła nazajutrz natychmiast po wstaniu, aby wyrazy pożegnania i powitania, spotykały się na jednej ćwiartce papieru, stanowiły niezbity dowód stałości jej uczuć. Czasami znajdowała sposobność wysłania listu, częściej zaś nosiła go dzień cały za stanikiem i wieczorem oddawała ukochanemu. Od Armanda nigdy nie spodziewała się odpowiedzi. Wierzyła mu, gdy zapewniał, że dla względów ostrożności pisywać nie będzie, nie podejrzewając, że to zachowywanie pozorów wynikało z braku zapału, z dyplomatycznych wybiegów lekkomyślnego człowieka, który przewiduje nieuniknione zerwanie stosunków i nie chce zostawić żadnej broni w ręku przyszłej nieprzyjaciółki. Listy do Armanda, Helena pieczętowała pieczęcią, na której kazała wyryć węża, wijącego się w kształcie litery S. Tą bowiem literą zaczynała się nazwa ulicy, na której spędzała teraz najszczęśliwsze chwile swego życia. Gdy opowiedziała Armandowi fakt ten, stanowiący jeden więcej dowód jej miłości, ironiczny uśmiech przemknął po twarzy młodego człowieka. W pierwszej chwili Helena czuła się dotkniętą jego obojętnością, ale wytłumaczyła to sobie myśląc: „Mężczyźni kochają inaczej niż my“. Ukończywszy list, pisanie którego stanowiło najulubieńszy dla niej sposób spędzenia czasu, Helena oddawała się ochoczo rozlicznym gospodarskim zajęciom, nie przykrząc sobie żadnej pracy, bo nieodstępną jej towarzyszką była myśl o ukochanym, bo co chwila niemal powtarzała drżącemi usty: „On mnie kocha i kochać będzie“. Większą część dnia spędzała teraz z dzieckiem, a pieszcząc je, nie czuła żadnych wyrzutów sumienia: „Nie, mój aniołku, nie zrobiłam ci żadnej krzywdy“ — mówiła w głębi serca. Głębokie, wzajemnością odpłacane uczucia, umieją zawsze wynaleźć sofizmatyczne argumenta na swoją obronę, nie dziw więc, że z biegiem czasu Helena doszła do przekonania, że i względem męża nic sobie nie ma do wyrzucenia. Nie kochała go nigdy, od pierwszej chwili wspólnego pożycia nie łączyło jej z nim nic prócz szacunku, a szacunek ten nie zmniejszył się przecież. Odkąd zmyślony zakaz doktora uwolnił ją od wstrętnych propozycyi Alfreda, w prostocie ducha zlewała na niego cząstkę radości, napełniającej jej serce. Gdy przemawiała do męża, w głosie jej nie dźwięczał już ten odcień goryczy, którym przy lada sposobności kobieta nieświadomie niemal zdradza swą niechęć do mężczyzny, że posiadając ją prawnie, nie umiał wzbudzić w niej miłości ku sobie. Jeżeli zdarzyło się teraz, że Alfred odezwał się ze zdaniem przeciwnem jej zapatrywaniom, że zadał niedyskretne pytanie, lub raził ją niezręcznemi ruchy, Helena nie oburzała się, nie gniewała jak dawniej. Cóż ją to mogło teraz obchodzić? Myślała tylko o chwili, w której Armand znów przy niej będzie, cieszyła się zawczasu radością, jaką na widok ukochanego odczuje... O zmroku, przed wieczorem, Armand przychodził. Helena czuła się wtedy tak szczęśliwą, iż nigdy nic przyszło jej na myśl przyjrzeć się uważnie wyrazowi jego twarzy. Wszak nieraz mawiał, że ją kocha, wszak dawał jej tego dowody, bo wziąwszy rozbrat z dawnem życiem światowem, nie chodził do klubu ani do teatru, lecz spędzał przy niej dwa lub trzy wieczory tygodniowo. Żaden interes przecie nie zmuszał go do kłamania przed nią miłości... pocóż więc miała bronić się szczęściu, równającemu się niebiańskim rozkoszom?...
Gdy nadchodził dzień, naznaczony na schadzkę, Helena zapominała o wszystkiem: o mężu, o dziecku, o domowych zajęciach. Oczekiwanie chwili szczęścia przejmowało ją wzruszeniem tak głębokiem, że graniczyło niemal z cierpieniem. Trawiona gorączką, niepokoju, obezwładniona nadmiarem szczęścia, siedziała zwykle ranek cały przed koninkiem, rojąc ułudne rozkoszne marzenia. Lecz gorączka, niepokój, bezsilność, ustępowały miejsca radosnemu upojeniu, gdy przybywała na ulicę Sztokholmską, zawsze do tego samego mieszkania. Podczas trzeciej, z kolei schadzki, Armand podsunął jej myśl, by wziąć inne w tym samym domu mieszkanie, ale oparła się temu stanowczo, błagając, by nadal zostali w tem miejscu, które było świadkiem pierwszych miłosnych uniesień obojga. Armand sprzeciwia! się temu z początku „przez ostrożność“ — jak twierdził — w rzeczywistości zaś dlatego, bo wiedział z doświadczenia, że ciągła zmiana miejsca schadzek niezmiernie ułatwia zerwanie. Zresztą — jakkolwiek bogaty i hojny — miał trochę na myśli ten wzgląd, że zamiast sumy 25 franków, jakich pani Palmyra żądała za popołudniowe godziny, zmuszonym będzie odtąd płacić stale 400 franków miesięcznie. Uległ wreszcie dlatego właśnie, że wchodziła tu w grę kwestya pieniężna, że bał się zostać posądzonym o skąpstwo.
— Mniejsza o to — pomyślał w duchu — wydatek ten potrwa z pół roku najdłużej...
Ale młoda kobieta z właściwą zakochanym łatwowiernością, cieszyła się szalenie z ustępstwa kochanka. W krótkim czasie, w tem obcem bezpańskiem mieszkanku na każdym kroku znać było obecność chwilowej jego posiadaczki. Helena zgromadziła tu pełno różnych kobiecych drobiazgów a na stole pokrytym serwetą, którą sama wyhaftowała, stała w ramkach fotografia Armanda. W rozkochanej jej główce nigdy ani na chwilę nie postała myśl, że postępowaniem takiem utwierdza pana de Querne w przekonaniu, że nie jest nowicyuszką w sprawach miłosnych i wzbudza w nim obawę trudności przewidywanego zerwania. Zasadnicza różnica między wyuzdanym rozpustnikiem a sentymentalną, do marzycielstwa skłonną kobietą, polega na tem, że on, przyzwyczajony rozgraniczać przyjemności zmysłowe od uczucia miłości, nie waha się szukać zaspokojenia żądz cielesnych wśród spodlonego otoczenia; ona zaś łączy rozkosz fizyczną z zupełnem oddaniem swego serca i na rozkosz tę przelewa cześć, jaką czuje dla wzruszeń czysto moralnej natury. Z miłosną pobożnością, z mistycznem niemal bałwochwalstwem, wkraczała Helena w świat gorących pocałunków i uścisków namiętnych. Serce jej pałało niewymowną wdzięcznością dla człowieka, który ją tak kochać nauczył, uważała go za istotę wyższą nad wszelką krytykę. Ktoś bezstronnie sądzący byłby dostrzegł, że po upływie kilku pierwszych dni, Armand — oswojony już z myślą posiadania nowej kochanki — coraz mnie starał się ukrywać swoje samolubstwo... ale Helena w postępowaniu ukochanego widziała tylko nowy powód kochania więcej, niż dotąd, Jeśli przybywszy na umówioną godzinę nie zastawała go jeszcze, wtedy dumna ze zwycięztwa odniesionego w zapasach o miłość — cieszyła się niemal z tej zwłoki. Jeżeli dla dogodzenia swojej fantazyi w ostatniej chwili zmieniał godzinę schadzki, Helena znajdowała rozkosz w tem, że jej ukochany uważa ją za swą niewolnicę, za rzecz posiadaną, którą dobrowolnie rozporządzać może. Czyż jakąkolwiek ceną mogła okupić za drogo radość przepełniającą jej serce, gdy szybkim krokiem biegła po schodach — o! teraz już nie lękała się spotkania ludzi obcych — gdy czuła Armanda tuż obok siebie... Zmrok zapadał, otaczające przedmioty zdawały rozlewać się w przestrzeni... a ona leżąc na piersiach ukochanego, słyszała w oddali zgiełk i gwar miasta, świst odchodzącej lokomotywy i śpiewy dziewcząt, przechodzących koło okien. Wtedy ściskała ukochanego z tak niewymowną czułością, że Armand zdziwiony prawie pytał:
Co ci jest?
— Ależ ty jesteś! — odpowiadała.
Ach! dlaczegóż. miłość nie zawsze udziela się jak zaraza? Jakiemż potwornem zrządzeniem losu jedno z kochanków może czuć tak wiele a drugie tak mało! Tak mało! A jednak sądząc ze słów, jakiem! młody człowiek nieraz podczas tych schadzek przemawiał do Heleny, możnaby było wnosić, że ją kochał szalenie. Czyż dźwiękiem głosu chciał we własnych oczach upozorować oschłość swego serca? Czyż w słowach tych tak czułych, jak mało czułym on był w istocie, nie odzywało się nic, prócz wibracyi rozdrażnionych nerwów? Kłamał li on, czy też mówił prawdę? Gdyby nie nadmierne rozwinięcie zmysłu krytycznego, możeby wreszcie sam uwierzył w miłość swą dla Heleny, bo widok jej wzbudzał w nim chwilami szaloną żądzę cielesną. Wiedział jednak, że skoro tylko kochanka odejdzie, popadnie znów w stan moralnego przygnębienia, nieskończonego znużenia, w stan dziwnego odrętwienia, które podniecone chwilowo gorączką zmysłów — niby prądem elektrycznym — nigdy w zupełności rozproszonem być nie mogło. Helenę zaś każde słowo, wychodzące z ust Armanda, odurzało jak upajający nektar, działanie którego podtrzymywało ją w stanie ekstazy, od jednej schadzki do drugiej... A jednak nadejść musiała chwila, w której wymówionem zostało pierwsze słowo rozczarowania a Helena po raz pierwszy spojrzawszy na Armanda, nie przez pryzmat miłosnego zaślepienia, dostrzegła, jakim był w istocie, poczuła śmiertelny chłód i oschłość jego serca.
— Ach! jak jabym chciała, żebyśmy mieli dziecko, Armandzie — odezwała się, rozkochanym wzrokiem tonąc w jego twarzy — dziecko, któreby miało twoje oczy, twoje usta. Kochałabym je nad życie!
— Ja zaś nie pragnę tego — odrzekł Armand — zbytby mi było bolesnem patrzeć, że syn nasz nie mnie ojcem swym nazywa.
— Nie ciebie?... — wykrzyknęła Helena.
— Czyż mogłoby być inaczej? — odparł zdziwiony.
— Ależ w takim razie musielibyśmy ztąd wyjechać. Czyż sądzisz, że Alfred chciałby mnie zatrzymać teraz, kiedy już żoną być mu nie mogę?
Armand słuchał jej słów, myśląc w duchu:
— I ona także... Chciałbym wiedzieć, co je zmusza do udawania, wobec kochanka, że przestały już być żonami swych mężów?...
I mimowoli po ustach jego przemknął ten sam szatański uśmiech, którym dotąd przyjmował podobne zwierzenia czynione przez inne kobiety, a dzięki któremu był teraz opuszczonym przez wszystkie dawne kochanki. Tamte kłamały miłość, cofnęły się przeto przed jego niewiarą... ale Helena, która kłamać nie umiała, nie mogła znieść tego uśmiechu, ani towarzyszącego mu spojrzenia. I po cóż oddała się ukochanemu, jeżeli uśmiech ten znów wraca na jego usta? Wobec tej nieufności, nad którą cierpiała tyle w początkach swego stosunku z Armandem, wszystkie prawe, szlachetne porywy jej natury zadrgały oburzeniem i odważnie spytała:
— Czyżbyś sądził, że jestem zdolną należeć do dwóch mężczyzn?... powiedz, powiedz, mój jedyny, że nie masz o mnie tak złego wyobrażenia... Odkąd zostałam twoją kochanką, przestałam być żoną Alfreda.
— Nie jestem zazdrosnym — odparł wymijająco młody człowiek — wiem, że mnie kochasz.
— Powiedz, że nie jesteś zazdrosnym, boś pewien, że do ciebie tylko należę.
— Mogę to powiedzieć, jeżeli ci na tem zależy — odrzekł Armand, zniecierpliwiony jej naleganiem a bynajmniej nie uszczęśliwiony perspektywą przyszłego ojcowstwa, wspólnej ucieczki, słowem całego dramatu, jaki roztoczył się przed jego oczyma. W słowach jego dźwięczała tak okrutna ironia, że zrozpaczona Helena przestała dłużej nalegać.
Tego dnia Helena wróciła do domu smutna i bardzo nieszczęśliwa. Zamiast siąść do obiadu razem z mężem i z synem, udała się wprost do swego pokoju i położyła się pod pozorem choroby. Długo, długo płakała. Straszna boleść przejmowała jej serce, bo teraz dopiero pojmować zaczęła, jaka różnica zachodzi pomiędzy jej miłością a miłością Armanda.
— Ach! — powtarzała z rozpaczą — jak on może mnie o to posądzać. Czyżby przestał mnie kochać? Głos rozsądku nasuwał jej znów te same wyrzuty, które dręczyły ją już w parę godzin po pierwszej schadzce z kochankiem: „On ma słuszność. Upadłam tak nizko, że każdy ma prawo mną pogardzać... Ale gdyby zrozumiał, że zrobiłam to dla niego, możeby sądził mnie mniej srogo“... — myślała w duchu, ściskając rękoma rozpalone ciało.
Dla charakterów namiętnych, krańcowych, nadmiar szczęścia graniczy bezpośrednio z nadmiarem rozpaczy. Pierwsza ta boleść, Heleny była przyjętą bardzo żywo, ale nie trwała długo. Rozważywszy rzecz bliżej, Helena porównała swoje zmartwienie z przyczyną, która je wywołała. Widoczny brak stosunku pomiędzy przyczyną i skutkiem okazał się dostatecznym do uspokojenia jej, tembardziej, że oczy Armanda, gdy je znowu spojrzeniem spotkała, wyrażały płomienną tę namiętność, której ogniem własne jej serce zajmowało się zawsze. Młody człowiek wybornie zrozumiał boleść, jaką sprawił kochance niewiarą swoją, rzekł więc sobie w duchu:
— Po co ją mam dręczyć? Kłamie przedemną po to jedynie, aby mi więcej podobać... i ja miałbym mieć do niej żal o to kłamstwo? Nie! to niesprawiedliwość...
Skutkiem tego rozumowania, tajemnie podchlebiającego jego miłości własnej, zmiękł trochę względem Heleny. Ale serca kochające, raz wszedłszy w okres jasnowidzenia, nie umieją wyjść zeń tak prędko i w kilka dni potem pierwszem wstrząśnięciu, Helena musiała przebyć drugie. Tego dnia właśnie spotkali się oboje w jednej z alei ogrodu, botanicznego, chcąc użyć przechadzki we dwoje. Helena lubiła spokojny i ustronny park ten i piękne jego drzewa, które przypominały jej taras arcybiskupiego pałacu w Bourges. Lubiła szczególniej miejsce, gdzie oczekiwała Armanda; długi a wązki ten taras, którego parapet ciągnie się wzdłuż ulicy Geoffroy-Saint-Hilaire. Siadała na ławce, z której widzieć mogła wskazówki wielkiego zegara, umieszczonego na jednym z pawilonów szpitala de Pitié. Posępny podwórzec tego domu cierpienia, otoczony rzędem strzyżonych drzew bezlistnych, ponure okratowanie okien, zszarzałe i starością uszkodzone mury, wszystko to przypadało do smaku Helenie, stanowiło bowiem żywą sprzeczność z młodem weselem jej serca, które miłość swą, jak skarb drogi taiło. Pogrążona w rozkosznem odrętwieniu wracała myślą do dziejów własnego serca a tymczasem, ciężkie omnibusy toczyły się z ciężkością po nizkiej ulicy, pod stopami jej prawie przechodząc. W zaroślach labiryntu, bawiły się dzieci, których krzyki aż do niej dochodziły, budząc w niej wspomnienie dalekich, przez czas zatartych wrażeń. Na końcu tarasu spostrzegała wreszcie Armanda, podnosiła się wtedy z miejsca, idąc ku niemu, a w spojrzeniu ukochanego widziała, że sprzeczność jej stroju z prostotą krajobrazu, różowej jej cery z czarnością cedrowych liści, czyni ją stokroć ładniejszą. Chodzili wtedy po ustronnej części ogrodu, tej, która dla roślin przeznaczona, obok parowiekowych drzew, których stare ogipsowane pnie opierają się na żelaznych drągach. Czy niebo było pogodne, czy chmurami zamglone, w jej oczach zawsze słońce świeciło, skoro tylko spostrzegła Armanda... Raz, w ponury lutowy poranek, przechadzając się razem po jednej alei tego ogrodu, Helena zaczęła, opowiadać ukochanemu historyę znajomej jej pani, którą mąż wypędził z domu, dowiedziawszy się, że miała jednocześnie dwóch kochanków.
— Niewidka różnica — zauważył młody człowiek ze złośliwym uśmiechem — inne także miewają po kilku... ale po kolei...
— Inne?... — przerwała Helena, którą znów ogarnął bolesne złowrogie przeczucie — nie możesz przecież sądzić tak źle o wszystkich kobietach?
— Ależ ja bynajmniej źle o nich nie sądzę — odparł — wiem tylko, że kobiety są słabe a mężczyźni kłamać umieją. Każda z was spotyka w życiu wielu takich, którzy jej miłość przysięgają, a choć raz tylko na dziesięć uwierzy, zawsze i to nawet pokaźną sumkę stanowi.
— Przypuszczasz zatem, że niema kobiety, któraby raz tylko w życiu kochała?
— Być może... są takie... nie przeczę — odrzekł Armand — w każdym nowym stosunku wyobrażacie sobie, żeście nigdy przedtem nie kochały i mówicie prawdę... bo prawda bezwzględnie nie istnieje... ponieważ za każdym razem kochacie inaczej...
Helena miała jeszcze jedno pytanie na ustach. Chciała zapytać:
— A ja? Co o mnie sądzisz? Czy myślisz, że kogokolwiek przed tobą kochałam? Czy myślisz, że poznawszy ciebie, potrafiłabym innego pokochać? Nie śmiała jednak odezwać się. I znów uprzytomniły się przed jej oczami tajemnicze rysy charakteru ukochanego, zadając sercu jej boleść głęboką. Nie! ten człowiek wątpił nie o niej... nie o jednostce, lecz stracił wiarę do wszystkich kobiet wogóle! Ale czyż podobna kochać, nie ufając? Czyż uczucie bez zaufania istnieć nie może? Helena nie umiała odpowiedzieć jasno na te bolesne zagadnienia, lecz mimowoli prawie zaczynała badać, zastanawiać się nad swym stosunkiem do Armanda i powoli rozjaśniało się dla niej wiele szczegółów, których znaczenia nie pojmowała dotąd. Myśląc o strasznej nieufności ukochanego, zrozumiała wreszcie, dlaczego głuchem milczeniem odpowiadał tylokrotnie na jej miłosne wyznania. Przypominała sobie, że kiedyś opowiadała mu o swojem życiu na wsi, o dręczącem ją osamotnieniu a gdy spojrzawszy na niego rozkochanym wzrokiem, zawołała: „O! najdroższy, nie znając cię, czekałam na ciebie“! on nie odpowiedział ani słowa... on jej nie wierzył. Kiedyś znów, gdy mówiła mu o przyszłości, gdy radowała się że — tak młodzi oboje — tyle lat jeszcze miłością swoją cieszyć się mogą, on milczał... on jej nie wierzył. Raz znowu, gdy mówiła mu, że — gdyby nie wzgląd na Henrysia, chciałaby pojechać z nim daleko, bardzo daleko, on także nic nie odpowiedział... on jej nie wierzył. Ach! ta okropna, zabójcza niewiara! Ostrzegała ją teraz co chwila, na każdym kroku, choć dotąd nie podejrzewała, by cień jej nawet mógł wkraść się pomiędzy nią a ukochanego... ale nie... ona się myli może? Może Armand wierzył dopóki kochał, teraz zaś wierzyć przestaje, bo ją mniej kocha? Czyżby tak było w istocie?... Na chwilę nawet nie przypuszczała Helena, że Armand nie kochał jej nigdy, nawet w pierwszych dniach ich stosunku.
Uważała go za uczciwego człowieka a nie za zbrodniarza miłości; wszak nie byłby nalegał, by mu się oddała, gdyby nie czuł się pociągniętym ku niej przemożnem, niezwalczonem uczuciem. Wtedy chcąc zrozumieć powód niewiary Armanda, przebiegała myślą przeszłość młodego człowieka a zastanawiając się nad tajemniczemi zawodami, o których wiedziała z opowiadania męża: „Nieszczęśliwa miłość zatruła mu życie“, mówiła w duchu. Myśl ta sprawiła jej nowe, odmienne cierpienia: ubolewała nad kochankiem litością, w której kryła się nieokreślona tajemna zazdrość! W takich chwilach pytała samej siebie: „Czy potrafię pokochać go tak silnie, by miłość moja przywrócili mu utraconą wiarę“? Umysł Heleny wikłał się coraz bardziej w podobnych myślach, lecz nigdy nie zdradzała się z niemi przed tym, który był ich przedmiotem. Smutna, niespokojna, nie badała już więcej wrażenia, jakie jej osoba na ukochanym wywierała. Gdy Armand przychodził na obiad na ulicę de la Rochefoucauld, gdy następnie spędzali we troje wieczór w małym saloniku, Helena siadywała zwykle w milczeniu, nie przyjmując udziału w rozmowie. Alfred, zapalony matematyk, lubił wszelkie dyskusye o kwestyach oderwanych, nieraz, też wygłaszał polityczne, ekonomiczne lub socyalne teorye, nie bacząc, że na twarzy młodego barona malował się wyraz znudzenia. Chwilami Helena budziła się z marzeń i podniósłszy wzrok na ukochanego, dostrzegała ten wyraz. Lecz nierozumiejąc bezpośredniej, chwilowej przyczyny, która chmurą znudzenia zasępiała czoło Armanda, mówiła sama do siebie: „On nie jest przy mnie szczęśliwym44, a po chwili z niezrównaną prostotą, dodawała: „On nie czuje się szczęśliwym“!.... A jednak oddała mu się dlatego jedynie, by rozproszyć zmarszczki na jego czole... a jednak wszystkie jej myśli, wszystkie uczucia dążyły do jednego tylko celu: do jego szczęścia! Nieraz znów, zaledwie Armand wszedł do pokoju, Helena odgadywała od pierwszego rzutu oka, że jakaś przykrość spotkać go musiała. A przecież smutek ten nie mógł być spowodowany żadnym wypadkiem, odnoszącym się do ich miłości. Wtedy czuła się obezwładnioną, bezsilną. Nie śmiała przemówić do niego, z obawy, by nierozważnem słowem nie ściągnąć na siebie jego niezadowolenia. Ogarniał ją nieokreślony niepokój, obawa zdradzenia się przed ukochanym, obawa tem boleśniejsza, że w pierwszych dniach nauczyła się myśleć, czuć głośno wobec niego Przykre te uczucia nie odstępowały jej wtedy nawet, gdy udawała się do ustronnego mieszkanka przy ulicy Sztokholmskiej.
Nie obawiała się wprawdzie zastać Armanda mniej oczarowanego jej pięknością, nie tak czułego, jak w pierwszych dniach, następujących po chwili ostatecznego oddania, mu się. O! nie, ale pocałunki Armanda, gorączkowy niemal szał, z jakim chwytał ją w swe objęcia, zaczynały teraz przejmować ją przerażeniem. Obawiała się wrażenia sprzeczności między rozkosznem uniesieniem, jakie wzbudzało w Armandzie posiadanie je ciała a widocznem znużeniu moralnem, widniejącem w zachowaniu się młodego człowieka. Zdawało się, że młody człowiek chciał rozbudzić zdrętwiałe serce pożądaniem kochanki. Urok miłosnych schadzek zniknął bezpowrotnie dla Heleny, skoro pojęła jasno okrutną tę prawdę. Chwilami z gorączkową niecierpliwością oczekiwała tych godzin, pragnąc raz jeszcze usłyszeć w głosie ukochanego te dźwięki miłosne, które niegdyś spływały na jej serce, jak balsam ożywczy i wydawały jej się brzmieniem niebiańskiem czarownej melodyi; to znów obawiała się pieszczot Armanda, w których zmysły brały więcej udziału niż serce.
— Ach! Armandzie — odezwała się raz nieśmiało — ty kochasz moje ciało więcej odemnie.
— Czyż oddając mi swoje ciało, nie oddałaś mi siebie samej — odrzekł Armand.
Jakże pragnęła wtedy zapytać go:
— A ty? Czy i ty także oddałaś mi się bez podziału?...
Ale pytanie to zawisło na jej ustach niedomówione. W jakimże celu badać go miała? Czyż nie wiedziała, że usłyszy wzamian pieszczotliwą odpowiedź, która choć brzmi serdecznie, nie odkrywa jednak głębi serca? Czy uda jej się kiedykolwiek poznać charakter tego człowieka, rozwikłać ciemną zagadkę, która szczęściem lub nieszczęściem dla niej — stanęła na drodze jej życia? Czy to serce okrutne wyzna jej wreszcie tajemnicę? Widocznie pocałunek może być czulszym od tego, który go daje; widocznie miłosne spojrzenia mogą okrywać oschłe serce i bronić do niego przystępu. Ale zkądże pochodził niepokój moralny, łzawiący serce młodej kobiety? Zdawało się, że stosunek kochanków żadnej nie uległ zmianie a jednak w umyśle Heleny stanął już cały szereg okrutnych zagadnień: „Czy on mnie kocha tak, jak dawniej?... Czy mnie kocha... Czy kochał kiedykolwiek?... Czy jest zdolny ukochać“?... Każde drobne na pozór zdarzenie dostarczało jej dowodów, potęgujących jej zwątpienie. Na każdym kroku dostrzegała upokarzającą nieufność, bolesną ironię, oschłość serca, która ją do rozpaczy doprowadzała.
Z powodu przyjazdu kilku znajomych z Bourges, Alfred ostrzegł raz barona de Querne:
— Nie przychodź jutro wieczór, nudziłbyś się między nami, bo mamy gości ze wsi.
— Jeżeli ci przeszkadzam — powiedział Helenie nazajutrz młody człowiek — dlaczego nie powiesz mi tego sama a przysyłasz do mnie męża?
— Ty możesz mi przeszkadzać? — zapytała.
— O! nie udawaj przedemną! Musiałaś bałamucić wczoraj kogoś, za co dziś rumienisz się ze wstydu... Nie chcesz, żebym był świadkiem twojej poufałości z tym, lub z tamtym... Zresztą cóż mnie to obchodzić może... mam tylko dowód, że nie znasz mnie, Heleno! Przykro mi jednak, że zaczynasz kłamać przedemną...
Kłaniać! zawsze kłamać!... Słowo to powtarzało się nieustannie w rozmowach Armanda, Helena czytała je w jego oczach, w jego ruchach i myślach. Jeżeli zmuszoną była zostać w domu i nie mogła stawić się w oznaczonym czasie na ulicy Sztokholmskiej, przeczuwała ona, że Armand nie uwierzy słowom, któremi usprawiedliwiała swą nieobecność. Oh! nie! taki człowiek nie umie, nie może umieć kochać!
— Ach! kochaj mnie Armandzie! — szeptała gorączkowo tuląc się do niego, miotana bolesną obawą, że serce kochanka tak mało do niej należy.
— Ależ ja ciebie kocham — odpowiadał młody człowiek, nie rozumiejąc że zaklęcie to jest ostatnim jękiem serca, konającego z rozpaczy. Helena jednak zaczynała pojmować, że każde jego słowo miłosne ma dla niej inne niż dla niego znaczenie; tajemny dramat, którego była nieszczęsną, milczącą bohaterką, przedstawiał się jej oczom w strasznem, złowieszczem świetle. Jak więzień we śnie przez zwycięzców do trupa przykuty, obudziwszy się nazajutrz z przerażeniem spostrzega ohydnego towarzysza — podobnie młode jej serce, pragnące życia, szczęścia, miłości, ujrzało się przykutem do obumarłego, lodowatego, bezwładnego serca, do serca — trupa! Zrozumiała całą ohydę tej prawdy a jednak cofała się przed nią przerażona. Wszystko, co dotąd uważała za prawdę, okazało się fałszem, szukając pełni życia zetknęła się z chłodem grobowym, ale wobec siebie samej przyznać tego nie chciała. Z rozpaczliwym uporem nazywała mrzonką te subtelne spostrzeżenia, za pomocą których zbolałe serce usiłuje przeniknąć najskrytsze tajniki drugiego serca. Helena kochała Armanda i kochać go chciała. Czyż na tę kartę nie postawiła całego życia? Zaledwie od czterech miesięcy została jego kochanką. Od czterech miesięcy zaledwie! A jednak w tak krótkim przeciągu czasu bez żadnych starć gwałtownych serce jej straciło najwznioślejszą nadzieję, nadzieję naprawienia wszystkich niesprawiedliwości losu i zostało wtrąconem w otchłań rozpaczliwego przeświadczenia o swej bezsilności. Cztery miesiące zaledwie a żadne z nich nie czuło się szczęśliwem. Czyż nigdy już nie zawróci się z tej pochyłości, po której staczała się powoli? Z niezwalczonym niepokojem myślała Helena o przyszłości. Ach, jeżeli to prawdą jest, że on kochać nie może, cóż się z nią stanie? Wszak żyła tylko jego miłością, nie pojmowała innego życia. On zaś zdawał się nie widzieć, nie odczuwać jej boleści!... A może to jej własna wina... dlaczegóż nigdy nie otworzy przed nim swego serca, nie wyzna swej trwogi i obawy? Nie, czuła, że podobna szczerość jest niemożliwą... Tylko w chwilach, gdy serce z bólu jej pękało, szeptała z rozpaczą: „Dziwny człowieku, dlaczego pokochałam cię tak bardzo? A jednak miłości mej żałować nawet nie mogę“...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.