<<< Dane tekstu >>>
Autor Jean La Brète
Tytuł Zwyciężony
Podtytuł Powieść
Wydawca Redakcja "Tygodnika Mód i Powieści"
Data wyd. 1894
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Wierusz-Kowalska
Tytuł orygin. Un vaincu
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Po nocy spędzonej bezsennie Preymont otworzył okno i odetchnął wonnem powietrzem poranku z rozkoszą istoty, która cudem odzyskała prawo do życia.
Kończył się właśnie ubierać, gdy Saverne wszedł do pokoju.
— Wyobraź sobie, mój drogi — rzekł — że eksnarzeczony jest na dole i pragnie się z tobą widzieć.
— Spodziewałem się tego — odparł z niechęcią Preymont.
— Czy zgadzasz się przyjąć tego łotra?
— Nie mogę się od tego uchylić, a przytem zdaje mi się, że twoje wyrażenie jest nieco przesadzone.
— Ty bo jesteś taki pobłażliwy! — zawołał Jerzy. — Mam nadzieję jednakże, że nie przyłożysz ręki do pojednania zwaśnionych. Ona byłaby nieszczęśliwa z takim bałwanem! Całą noc myślałem o tej prześlicznej dziewczynie. Ach, mój drogi, co to za kobieta! On chciał ją porzucić, a ona wypędziła go jak lokaja; trzeba przyznać, że postąpiła z rzadką przytomnością umysłu. Jaka ona była piękna z gniewnym błyskiem w oczach i wyrazem oburzenia na twarzy! Doprawdy trudno pojąć, że jest córką tego pospolitego człowieka z twarzą czerwoną i obrzękłą.
— No, przestań już i pozwól mi zejść — odpowiedział de Preymont, usiłując się uśmiechnąć i tym uśmiechem pokryć wzruszenie, wywołane zapałem Jerzego.
— Czy sądzisz, że ona pogodzi się z tym bałwanem, który na ciebie czeka?
— Wszystko to możliwe w tej rodzinie — odpowiedział chłodno de Preymont.
Spokojnie i nieco pogardliwie wysłuchał długiego usprawiedliwienia się pana Véland, który opowiedział mu swoje wrażenia ze wszystkiemi szczegółami.
— Pozwól mi pan zadać sobie jedno pytanie — odezwał się wreszcie de Preymont. — Czy pan nie czytałeś kontraktu?
— Owszem, czytałem, ale w notatce, którą przeglądałem, była tylko wzmianka o wysokości cyfry posagowej, ale nie było żadnych szczegółów. Pod tym względem ufałem przecież panu Jeuffroy. Z tego powodu uniosłem się gniewem i bardzo słusznym, musi mi pan to przyznać.
— Jednem słowem czy nie czytałeś pan aktu zredagowanego formalnie? — nalegał de Preymont.
— Nie i ubolewam dzisiaj nad swojem niedbalstwem! Ale mam nadzieję, że zdołam przebłagać pannę Zuzannę. Czy mogę się spodziewać, że pan zechcesz mi służyć za pośrednika? Przyjaźń jaka pana łączy z tym domem, oraz zaufanie, jakiem cię zaszczyca panna Zuzanna, nadają panu wpływ wielki nad nią. Powtórz jej pan, proszę, wyrazy szczerego mojego żalu i gorącej prośby, aby odwołała swe postanowienie. Niepodobna żeby pozostała obojętna na mój postępek, który jest dowodem serdecznego przywiązania. Wszak widzi, że składam u jej nóg dumę i słuszną swoję urazę.
Preymont nie miał chęci przychylić się do żądania swego gościa. Był niewymownie znużony ciągłą walką moralną i strwożony myślą o przyszłości, ciążyła mu przytem rola, jaką świat kazał mu odgrywać w obecności ukochanej kobiety. Oburzył się też w tej chwili na obowiązki, które mu gwałtem narzucano.
Ale los przyzwyczaił go do uległości i do panowania nad sobą. To też, pomimo niechęci, widział że mu nie wypada odmówić panu Véland.
— Spełnię pańską prośbę — odpowiedział chłodno — i powtórzę wiernie pańskie słowa swojej kuzynce.
— Ale czy pan nie dodasz jakiego słówka na moję korzyść?
Preymont zawahał się, a po chwili rzekł otwarcie:
— Nie... gdyż jestem przekonany, że to małżeństwo nie zapewniłoby jej szczęścia.
— Czy mogę zatem mieć chociaż tę nadzieję, że pan pozostaniesz neutralnym i nie będziesz się starał źle usposobić przeciwko mnie panny Zuzanny? — podjął z niecierpliwością Véland.
— Jeżeli podejmuję się spełnienia polecenia, jakiem mnie pan zaszczycasz, to nie czynię tego chyba w chęci szkodzenia panu — odpowiedział szyderczo Preymont. — Powtórzę kuzynce słowa pana, ale dalsze moje zachowanie zależeć będzie od jej odpowiedzi.
— Mowa pana daje mi — wiele do myślenia — odpowiedział Véland z rozdrażnieniem.
— Prosił mnie pan o przysługę — odparł chłodno de Preymont, — powiedziałem, że się od niej nie uchylam, ale nie obiecywałem nic więcej.
Pan Véland omało co nie uniósł się znowu gniewem, ale wiedząc, że pośrednictwo pana de Preymont może szczęśliwie oddziałać na Zuzannę, zapanował nad sobą i rzekł już spokojniej:
— Nie mogę wymagać od pana więcej uprzejmości. Kiedy pan raczy rozmówić się z panną, Zuzanną?
— Idę do niej natychmiast — odparł pan de Preymont.
Wyszli więc razem i na dziedzińcu spotkali Jerzego Saverne, który miał ochotę okazać się niegrzecznym względem pana Véland. Lecz przyszła mu do głowy myśl inna, gdyż wziął nabok Marka i rzekł:
— Czy ty idziesz, jako poseł do panny Jeuffroy?
— Tak.
— Może jabym poszedł z tobą?
— Doprawdy — przerwał mu Preymont z niecierpliwością, — w zapale swoim tracisz poczucie przyzwoitości. Czy to dzień i godzina odpowiednia do złożenia jej wizyty?
Ale Saverne chciał koniecznie widzieć młodą dziewczynę dziś jeszcze, to też choć przyznał, że Preymont ma słuszność, szedł za nim zdaleka przez miasteczko, na końcu którego znajdowała się posiadłość pana Jeuffroy.
Preymont sądził, że zastanie Zuzannę w grabowym szpalerze, ale, dochodząc do parku, spostrzegł ją wychodzącą przez furtkę na drogę. Zuzanna minęła gościniec i skierowała się na łąkę, należącą do pana Jeuffroy. Tu zatrzymała się w cieniu drzew nad rzeczką.
Spokojnie powitała Marka, chociaż na jej pobladłej i znużonej twarzy widoczne były ślady łez.
— Jakim sposobem znalazłeś mnie tutaj, Marku? — zapytała.
— Widziałem się wychodzącą z parku w chwili, gdy miałem iść do was. Jestem zadowolony, że spotykani cię samę, Zuzanno; pan Véland był u mnie niedawno...
Ona wzruszyła obojętnie ramionami.
— Prosił mnie, abym był jego posłem do ciebie, i...
— Czegóż on więcej żąda? — przerwała mu Zuzanna szyderczym tonem. — Czy brak czego w odesłanych mu przezemnie podarunkach? Dziwi mnie to, gdyż sama byłam przy pakowaniu i jestem pewna, że nie brakuje ani jednego strzępka, ani jednego klejnotu.
— Nie poniżaj go w ten sposób — odpowiedział Preymont łagodnie; — on myśli tylko o straconej twojej miłości i prosił mnie, abym ci powtórzył wyrazy jego żalu i nadziei, że mu przebaczysz.
Zuzanna spojrzała ze zdziwieniem na pana de Preymont i zawołała:
— Czy wistocie, Marku, podjąłeś się tego posłannictwa? Czy naprawdę wierzysz w jego miłość?
— Są rozmaite rodzaje miłości — odparł wymijająco pan de Preymont.
— A zatem jego miłość nie podoba mi się stanowczo — odpowiedziała spokojnie Zuzanna. — Co do mojej odpowiedzi... wszak usłyszał ją już wczoraj; do dziś moje zdanie w niczem się nie zmieniło. Próżnem jest naleganie z jego strony.
Szalona radość zbudziła się w duszy pana de Preymont, gdyż widział, że pomimo bolesnego zawodu, Zuzanna nie kochała swego narzeczonego bezgraniczną miłością. Spoglądał na nią z niemem uwielbieniem i teraz, gdy wspierała się niedbale na poręczy ławki, wydawała mu się piękniejszą niż przed chwilą, gdy zostawała pod wpływem gniewnego uniesienia.
Wyniosłe topole słały dokoła miły chłód, a przez ich gałęzie przedzierały się promienie słońca, odznaczając się na trawie jasnemi plamami. Lekki wietrzyk poruszał liśćmi z szelestem. Rzeczka Vienne szemrała cicho w swem łożysku; wilgi śpiewały zawzięcie, a kwiaty, jakiemi lipy były okryte, napełniały powietrze miłą wonią. Ale młoda dziewczyna nie zachwycała się w tej chwili pięknością przyrody; zamyślona, trzymała wzrok utkwiony w falach rzeczki.
— Czy pamiętasz, Marku, o tem, o czem mówiliśmy przed trzema dniami? — zapytała ze smutkiem. — Musiałeś mnie uważać za istotę bardzo naiwną, gdy ci powiedziałam, że lampa mego życia płonie jasno. Zaledwie płomień zabłysnął, miłość odleciała daleko.
— Nie była to miłość prawdziwa... Dzięki Bogu, nie kochałaś go miłością prawdziwą! — odparł gorąco pan de Preymont.
— Nie wiem co chcesz przez to powiedzieć — odpowiedziała drżącym głosem Zuzanna. — Czy to nie nazywa się kochać, gdy się z radością myśli o tem, że oddajemy życie wybranemu przez nas człowiekowi, że z zaufaniem wspierać się będziemy na jego ramieniu, że przykrości i doświadczenia, jakie będą spadały na nas, utrwalą jeszcze wzajemne nasze przywiązanie? Jeżeli to nie jest miłością, czemże więc jest miłość? Sądziłam że miłość opiera się na szacunku i zaufaniu, gdy bowiem zaufanie zniknęło, i miłość się rozwiała.
Krew gorącą falą uderzyła do głowy pana de Preymont.
— Miłość przebacza — odpowiedział tonem cichym, który zadrgał wkrótce tłumioną namiętnością. — Miłość przygarnia w objęcia winowajcę tuli go jak ukochanego chorego i okazuje mu takie pobłażanie, że rana goi się prędko. Miłość nie wierzy nawet w możliwość winy, gdyż widzi samego siebie w osobie winowajcy, którego kocha tysiąc razy bardziej za to, iż jak mniema, obwiniają go niesłusznie. Miłość zwycięża wszystkie przeszkody, jakie jej stają na zawadzie; ona nie zna przeszkód, zwalcza wszystko i z upojeniem wznosi swój lot wysoko nad ziemią. Ten, co kocha, łączy swego ducha z duchem ukochanej istoty i nie dotyka jej najlżejszem podejrzeniem. Kocha... kocha wszystkiemi siłami swej duszy, z całym zapałem i energią, kocha do tego stopnia, że zapomina o wszystkiem, że oddaje się bezpodzielnie i uwielbia z taką potęgą, iż wtedy świat cały znika mu z przed oczu...
Preymont, raz straciwszy siłę panowanie nad sobą, mówił z tak namiętnem uniesieniem, że zadziwił niewymownie młodą dziewczynę i kazał jej zapomnieć na chwilę o zmartwieniach. Spoglądała na niego zdumiona tem odkryciem, że pozorna maska spokoju i chłodu ukrywała u niego głębokie uczucia. Nigdy nie słyszała od niego słów tak gorących, a chociaż nie domyśliła się jeszcze prawdy, ogarnęło ją dziwne pomięszanie. Trwało to jednak przelotną chwilę i nie dozwoliło jej analizować natury tego uczucia. Na nieszczęście Zuzanna, miotana najrozmaitszemi wrażeniami, z których nie zdawała sobie sprawy, gdyż następowały zbyt szybko po sobie, zawołała nieoględnie:
— Jak ty to mówisz, Marku! Jakże ty byłbyś kochał, gdybyś był mógł... gdybyś był chciał się ożenić!
Zająknęła się i zmieniła czemprędzej rozpoczęte zdanie, oblewając się purpurowym rumieńcem zpowodu swej niezręczności. Ale Preymont zrozumiał ukryte znaczenie tych słów i gwałtowna boleść przeniknęła jego duszę.
Nastała przykra chwila milczenia, wreszcie Marek odezwał się chłodno:
— Dajmy pokój tej kwestyi... nie przyszedłem tu poto, aby mówić o sobie. Czy nieodwołalnie, Zuzanno, nie chcesz cofnąć swego postanowienia? Czy nie lękasz się tego, że twoje niedoświadczenie wywołało w tobie sąd zbyt pośpieszny?
— Co nazywasz w tym razie mojem niedoświadczeniem? — zawołała znowu z akcentem gniewu. — Czy jestem lub nie jestem kochana? Ty, który utrzymujesz, że znasz mnie dobrze, czy nie stawiasz mnie wyżej od człowieka, który, cokolwiek mogłabym powiedzieć teraz na jego usprawiedliwienie, chciał mnie poświęcić dla interesu? Mówisz o mojem niedoświadczeniu? Winszuję sobie, że stało się ono dla mnie gwiazdą przewodnią, gdyż pokazało mi we właściwem świetle to, co doświadczenie światowe ubrałoby w przyzwoite szaty. Nie jestem dzieckiem, Marku, wierzaj mi; takie okoliczności życia szybko uczą zastanawiania się nad sobą, a ja czuję, że moje wrodzone poczucie prawości nie zawiodło mnie w tym razie. Ale... czy ty ganisz, mój postępek? — dodała tonem nagle wahającym i nieśmiałym, który uczynił ją tak powabną, że pan de Preymont postąpił kilka kroków naprzód, aby ukryć swoje wzruszenie.
— Ja miałbym cię ganić? — odparł z serdecznym uśmiechem; — nie przypuszczasz tego chyba. Powinienem był przemawiać do ciebie w ten sposób, ale teraz mogę ci otwarcie powiedzieć, że postąpiłaś słusznie i sprawiedliwie.
— Nareszcie usłyszałam jakieś słówko zachęty i uznania! Żebyś ty wiedział, jaką ja noc spędziłam dzisiaj, jaki niepokój i niepewność miotały moją duszą! Nie może być chyba nic straszniejszego!...
Przestraszona tem, co chciała powiedzieć, przerwała nagle rozpoczęte zdanie i odwróciła śliczną twarzyczkę, oblaną rumieńcem wstydu.
Preymont spędził także noc bezsenną i długo zastanawiał się nad uczuciami, które dla młodej dziewczyny stawały się jeszcze gorszem cierpieniem. Widząc, że sprawa pana Véland jest stanowczo stracona, nie wahał się potępić go jeszcze bardziej, aby zupełnie uspokoić Zuzannę.
Chcąc się wyrazić w sposób bardziej delikatny, wybrał trochę krętą ścieżkę i ujmując ręce kuzynki, rzekł spokojnie:
— Zdaje mi się, kochana Zuzanno, że przesadzasz doniosłość próby, na jaką byłaś wystawiona. Nie uważaj wszystkiego za stracone, gdyż to, co fale zabierają w przejściu, natura przywraca nam znowu po jakimś czasie. Obawiam się, że posuwasz swoje uczucia do ostateczności, jak to, zazwyczaj czynią młodzi, gdy spotka ich pierwszy zawód. Nie powinnaś czuć wstrętu do wszystkich ludzi za to, że jeden zdradził twoje zaufanie. Bezwątpienia Véland postąpił nieoględnie, gdyż powinien był przeczytać kontrakt ślubny wcześniej i poczynić uwagi panu Jeuffroy, który przecież nie chciał podejść go zdradą. Tym sposobem byłby uniknął nieporozumienia, które wszystkich zaprowadziło zadaleko.
Marek dostrzegł, że Zuzanna słuchała go z taką uwagą, iż niemal powstrzymywała oddech żeby nie stracić ani jednego słówka. Wreszcie westchnienie ulgi wyrwało jej się z piersi, gdyż słuchając mowy kuzyna, doszła do przekonania, że Marek nie wierzył w winę pana Jeuffroy.
Preymont widział, że osiągnął cel upragniony i że zdołał oswobodzić ją od dręczącej myśli, od której wszystkie inne wydadzą jej się lżejszemi do zniesienia.
— Śmiałaś się, gdy cię upewniałem, że cię znam dobrze — podjął z uśmiechem Marek, — a jednak sądzę, że będziesz odważna nawet wtedy, gdy minie podniecenie, w jakiem się obecnie znajdujesz.
— Że będę odważna! — podchwyciła z żywością. — Ach, zapewniam cię, że już nie potrzebuję odwagi, skoro chodzi o pana Véland; ja już zapomniałam o nim...
Mówiąc to, Zuzanna wyprostowała się, a na jej twarzy odmalowało się męztwo. Wreszcie wstała i zaczęła iść z panem de Preymont w stronę parku.
— Jakże się tam miewa twoja ciotka? — zapytał Marek. — Czy trochę ochłodła z doznanych wrażeń?
— Nie sądzę... nie zapatrujemy się jednakowo na tę kwestyą. Ale, Marku — dodała tak odrębnym dźwiękiem głosu, że Marek spojrzał na nią zdziwiony, — trzeba żeby mój ojciec wiedział jaknajprędzej o twojem poselstwie i o mojej odpowiedzi. Może zechcesz zaraz się z nim rozmówić; ja pójdę z tobą.
Preymont zgodził się na jej żądanie, mówiąc sobie w duchu, że domyśla się, jakiego rodzaju scena odbyła się wczoraj pomiędzy ojcem a córką.
Wyszedłszy na drogę, spotkali pana Saverne. Wczoraj Zuzanna przypatrywała mu się przez chwilę z uwagą i ciekawością zarazem. Przypominała sobie, że go już niegdyś widziała; nie było jej również obcem nazwisko, które często wspominał de Preymont, a pan Jeuffroy, dowiedziawszy się, że Saverne ma duże dochody, wyrażał się z przesadzonemu pochwałami o jego talencie. Powierzchowność młodego człowieka nie mogła zmniejszyć dodatniego wrażenia, to też Zuzanna, przywodząc sobie na pamięć dzieje smutnego dnia, przypominała sobie z przyjemnością, właściwą każdej kobiecie, spojrzenia pełne szacunku i uwielbienia, jakiemi ją Jerzy obdarzał.
Preymont przedstawił go po raz drugi.
— Zaledwie mogę sobie pochlebiać, że nie jestem dla pani zupełnie nieznajomym człowiekiem — zaczął z zapałem Jerzy, — lecz pozwól mi powiedzieć sobie, że okoliczności postawiły mnie już w rzędzie twoich przyjaciół i najgorętszych wielbicieli.
Wiedziona poczuciem skromności, a potrosze i dumą, więcej niż znajomością świata, w którym nie bywała jeszcze prawie wcale, panna Jeuffroy nie lubiła, aby jej ktoś zbyt nagle okazywał przyjaźń, lub prawił komplimenta. Ale dziś była w wyjątkowem usposobieniu umysłu i nie zważała tak bardzo na formy towarzyskie. Słowa Jerzego sprawiły jej zatem nietylko przyjemność, ale przyniosły jej ulgę w smutku.
Mówiąc z nim chwil kilka, zwróciła uwagę na wyraziste rysy jego twarzy, na ożywiony i wesoły blask jego szarych oczu, które spoglądały na nią śmiało. Saverne odrazu pozyskał sympatyą młodej dziewczyny, a Preymont, spoglądając na piękne ich postacie, powiedział sobie, że to, co uważał dla siebie jako zmartwychwstanie, było tylko urojoniem jego wyobraźni.
Podczas gdy Jerzy przechadzał się w ogrodzie, Zuzanna i Marek udali się do gabinetu pana Jeuffroy. W obecności ojca wyraz twarzy młodej dziewczyny zmienił się zupełnie. Znać było na niej przymus i trwogę, które napróżno starała się ukryć.
Pan Jeuffroy po długim namyśle przebaczył już siostrze to, co nazywał jej winą, i przestał ją oskarżać, że z jej to powodu zerwało się małżeństwo. Rozmawiał z nią właśnie o możliwości naprawienia tego faktu, gdy ukazanie się pana de Preymont potwierdziło jeszcze jego nadzieje.
Wysłuchawszy Marka z uwagą, pan Jeuffroy spojrzał zukosa na córkę i zapytał:
— Czy Zuzanna wie już o tem?
— Tak — odpowiedział pan de Preymont; — idąc tu, spotkałem kuzynkę i powiedziałem jej, jaki był cel moich odwiedzin.
— Ja zaś, ma się rozumieć, dałem taką samę odpowiedź, jak wczoraj — rzekła Zuzanna przyciszonym głosem.
Pan Jeuffroy podniósł się nagle i zaczął szybko chodzić po pokoju. Twarz jego zasępiła się widocznie.
— O! wiem dobrze, że ciebie nie obchodzi to wcale, czy się sprzeciwisz mojej woli lub nie; nawet nie zasięgniesz przedtem mego zdania, nie zapytasz o radę. Smutna rzecz mieć córkę z takiem jak ty usposobieniem, dumną i samowolną!
— Jest to smutek, którego wielu ludzi mogłoby panu pozazdrościć — odpowiedział de Preymont głosem, który zawsze wywierał wpływ na pana Jeuffroy, doprowadzając go zarazem do gniewu.
Niezadowolony z siebie, że okazał wobec Marka zły humor, odpowiedział skarżącym tonem:
— Przecież ja nie to chciałam wyrazić i nie przeczę, że pan masz słuszność. Ale cóż w tem dziwnego, gdy ojciec straci głowę wobec takiego uporu?...
— Zresztą nie ma się pan czego obawiać — przerwał mu de Preymont, — gdyż całe miasto przyznaje, że Zuzanna miała słuszność...
— Doprawdy? — zapytał z zajęciem pan Jeuffroy.
— Przykro mi, że nie stało się zadość woli pana i że zamiast z panem, rozmówiłem się pierwej z kuzynką; ale zdaje mi się, że państwo zgadzacie się co do udzielenia odpowiedzi, na którą oczekuje pan Véland. Wszyscy mówią, że nie powinieneś pan przyjąć za zięcia człowieka, który pana znieważył, chociażby on żałował swego postępku i prosił o przebaczenie.
Pan Jeuffroy przyparty, jak to mówią, do muru, mrugał oczami i sam nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Wreszcie rzekł:
— Zapewne że byłbym go nie przyjął!... Ale kto to panu mówił?
— Jest to głos opinii publicznej.
— Wistocie inaczej postąpić mi nie wypada. Do licha, nigdybym nie przypuścił, że Véland jest człowiekiem tak wyrachowanym! Powiedz mu pan, że się niczego nie może spodziewać. Powtórz mu pan moje słowa.
— Pamiętaj, Marku, o zachowaniu naszej godności — dodała porywczo Zuzanna.
Preymont uspokoił ją spojrzeniem i wyszedł w towarzystwie pana Jeuffroy i panny Konstancyi. W parku spotkali Jerzego Saverne, który doznawał niemiłego rozczarowania, nie widząc Zuzanny, jednak jako dobry taktyk, starał się pozyskać względy pana Jeuffroy.
Uczynił delikatną wzmiankę o wczorajszych zdarzeniach, chwaląc zarazem z umiarkowaniem piękność i charakter panny Zuzanny; potem nagle zmienił przedmiot rozmowy i zaczął się unosić nad oryginalnym wdziękiem starej siedziby i zaniedbanych ogrodów.
— Posiadłość pana, to prawdziwy skarb dla artysty.
— Tak, dom wygląda nieźle — odparł z odcieniem udanego lekceważenia pan Jeuffroy. — Ale ja go nie kupiłem dlatego, lecz że ta posiadłość przynosiła mi niezły dochód.
— Naturalnie, to rzecz najważniejsza! — odpowiedział Saverne, rozweselony odpowiedzią gospodarza. — Ale jakże musi być przyjemnie żyć tutaj! Chciałbym nawet pana prosić, abyś mi pozwolił przenieść na papier szkic starego domu.
Pan Jeuffroy, któremu pochlebiały powyższe wyrazy, poprosił Jerzego nazajutrz na obiad, mówiąc sobie w duchu, że przyjęcie gościa nie narazi go na wielkie koszta, gdyż w spiżarni są jeszcze zapasy weselne.
Panna Konstancya, wróciwszy do domu, zaczęła wzdychając opowiadać Fanszetce, że niema już żadnej nadziei pogodzenia się z panem Véland, ale zarazem chwaliła bardzo Jerzego Saverne.
— Ma wzrost śliczny i bardzo miły wyraz twarzy — mówiła, — a w rozmowie jest nadzwyczaj przyjemny i swobodny. Doprawdy, nie przypuszczałabym nigdy, że człowiek, który pisze książki, może być tak miłym.
— A cóż on pisze? — zapytała szorstko Fanszetka; — zapewne takie rzeczy, które wiodą do zatraty duszy. Oj! jeśli ja zobaczę tego pana, wypowiem mu zaraz słowa prawdy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jean La Brète i tłumacza: Bronisława Wierusz-Kowalska.