Hiszpanija i Afryka/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hiszpanija
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Impressions de voyage : de Paris à Cadix
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


HISZPANIJA
I
AFRYKA.
PRZEZ
ALEKSANDRA DUMAS.
Z FRANCUZKIEGO TŁUMACZYŁ.
L. R.

TOM I.

w Warszawie.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. GLÜCKSBERGA.
Księgarza Szkół Publicznych w Król. Pols.

1848.


HISZPANIJA I AFRYKA.

I.
Bayonna, 5 Października wieczorem
(1846 roku).
Pani!

W chwili mego odjazdu kazałaś mi pani przyrzec napisać do siebie nie jeden list, ale trzy lub cztéry tomy listów. Masz pani słuszność: znasz mię że jestem ognisty w rzeczach wielkich, zapominający się w małych, że lubię dawać, ale nie lubię dawać mało.
Przyrzekłem więc, i widzisz pani, że stanąwszy w Bayonnie, zaczynam wywiązywać się z danéj obietnicy.
Nie udaję skromnego, i nie ukrywam przed sobą, że listy które piszę do ciebie pani, będą drukowane. Przyznaję się nawet, z rubaszną prostodusznością, która, stosownie Do charakteru tych co są w zażyłości ze mną, czyni jednych dobremi przyjaciółmi, a drugich nieprzyjaciółmi zawziętemi; przyznaje się nawet, powiadam, że pisałem je w tém przekonaniu; ale, bądź pani spokojna, przekonanie to w niczém nie zmieni formy moich listów. Publiczność, z którą przed laty piętnastu po raz pierwszy wszedłem w stosunki, raczyła towarzyszyć mi łaskawie na różnych ścieżkach, które przebiegłem, a niekiedy utorowałem, śród rozległego labiryntu literatury, zawsze jałowéj pustyni dla jednych, zawsze dziewiczego lasu dla drugich. Tą razą jeszcze, spodziewam się że towarzyszyć mi będzie ze zwykłą sobie uprzejmością, na poufałéj i kapryśnéj drodze, gdzie zapraszam żeby szła za mną, i na którą po raz pierwszy wstępuję.
Zresztą, publiczność nic na tém nie straci: podróż taka jak ta którą przedsiębiorę, bez żadnéj marszruty przepisanéj, bez żadnego planu stałego, podróż uległa w Hiszpanii, woli dróg, w Algeryi, kaprysowi wiatrów, podróż podobna wybornie da się zastosować do swobody listowéj, swobody prawie bez granic, która pozwala zniżać się do szczegółów najpospolitszych, i dosięgać najwznioślejszych przedmiotów.
Nareszcie, chociażby była sama tylko ponęta do rzucenia myśli mojéj w nową formę, do przetopienia stylu mojego w nowym tyglu, do zabłyśnięcia nowym ogniem w tym kamieniu, który wydobywam z kopalni mojéj głowy, dyamencie lub strasie, a któremu czas, ów nieprzedajny jubiler, wyznaczy kiedyś jego wartość; chociażby była sama tylko ta ponęta, powiadam, uległbym jéj; wyobraźnia, jak wiész pani, jest u mnie córką, fantazyi, jeżeli nawet nie jest samą, fantazyą. Puszczam się więc z wiatrem, który mię pędzi w téj chwili, i piszę do ciebie, pani....
I piszę do ciebie, pani, bo posiadasz zarazem umysł poważny i wesoły, serio i krotochwilny, poprawny i kapryśny, silny i powabny; bo twoje położenie w świecie pozwala ci, nie wszystko mówić, ale wszystko słyszéć, bo obyczaje, literatura, polityka, sztuki piękne, i powiem prawie umiejętności, wszystko ci jest dobrze znane: bo wreszcie, czy chcesz pani żebym ci powiedział, a raczéj żebym powtórzył, gdyż zdaje mi się, że bardzo często już ci to mówiłem, bo wreszcie najpotrzebniejszym żywiołem, do tego zapału, jaki raczą przyznawać mi niekiedy, jest gawędka, ta dowcipna gosposia salonów naszych, którą tak rzadko spotkać można za granicami Francyi, i pisząc do ciebie pani będzie to prosta pogadanka z tobą. Prawda że publiczność będzie świadkiem naszéj rozmowy; ale rozmowa nasza nic na tém nie straci. Zawsze uważałem że więcéj wam dowcipu niż zwykle, kiedy odgadłem że któś podsłuchiwa przyłożywszy ucho do drzwi.
Jeden jeszcze punkt pozostaje; pani unikasz wszelkiéj głośności, i masz w tém słuszność, głośność za dni naszych jest często obelgą. Obelga dla mężczyzn jest tylko przygodą; obelga między mężczyznami odpycha się i mści się. Ale obelga dla kobiéty więcéj jest niżeli przygodą, jest nieszczęściem; bo, kalając tego kto jéj dopuszcza się, zawsze brudzi nieco tę przeciw któréj jest wymierzona. Im bielszą jest suknia, tém widoczniejszy jest najdrobniejszy kurz, jaki na nią spadnie.
Owoż jaką ci pani dam radę. Są w pięknych Włoszech, które tak lubisz, trzy błogosławione kobiéty, jakie wsławili trzej boscy poeci; kobiéty te nazywają się: Beatryx, Laura i Fiametta. Wybierz jedno z trzech imion, i nie lękaj się iżbym z tego powodu uwierzył że jestem Dante, Petrarch albo Bokkacyusz; możesz mieć jak Beatryx gwiazdę na czole, jak Laura gloryę około głowy, lub jak Fiametta płomień w piersiach: bądź spokojna, duma moja o to się nie opali.
Doniesiesz mi pani w bliskim swoim liście, nie prawdaż, o imieniu, pod jakiém mam pisać do ciebie?
Czy mam jeszcze co podobnego powiedziéć ci pani? Nie, nie sądzę.
A więc teraz, kiedy już skończyłem krótką moję przemowę, pozwól mi objaśnić pod jakiemi warunkami odjeżdżam, w jakim celu cię opuszczam, i z jakiemi zamiarami powrócę zapewne.
Jest gdzieś na świecie mąż wysokiego rozumu, którego umysł wytrwał śród dziesięcioletniego członkostwa Akademii, grzeczność śród piętnastoletnich sporów parlamentowych, uprzejmość śród pięciu lub sześciu portfelów ministrowskich. Mąż ten polityk był naprzód literatem, i rzecz rzadka w politykach, że nie pisząc nic innego już oprócz praw, nie stał się zazdrosnym względem tych co piszą jeszcze książki. Ilekroć która z tych rzeczy co na odwieczném drzewie sztuki, rozwinie kwiat lub da owocowi dojrzeć, przedstawiona mu jest, chwyta się jéj skwapliwie, posłuszny piérwszemu poruszeniu swemu, zupełnie w brew drugiemu politykowi, który nigdy temu posłuszny nie był, wiesz pani dla czego? Bo to poruszenie było dobre.
Owoż jednego dnia przyszła temu mężowi myśl, oglądania własnemi oczyma skwarnéj ziemi Afryki, którą tyle krwi użyźnia, tyle czynów unieśmiertelnia, tyle sprzecznych interessów uderza na nią lub jéj broni. Wyjechał pomiędzy dwiema sessyami, i za powrotem, ponieważ ma niejaki szacunek dla mnie, uderzony wielkością widowiska jakie oglądał, chciał żebym i ja oglądał toż samo co on[1].
Dla czego chciał tego? zapyta pani twój bankier.
Bo w niektórych duszach, a temi właśnie są te co czują silnie, szczerze i głęboko, istnieje nieprzezwyciężona potrzeba podziału z innemi wrażeń, jakie one odebrały; zdaje się im że byłoby egoizmem ograniczonym i gminnym chować dla siebie samego tylko owe wielkie podziwy myśli, owe wzniosłe bicia serca, jakich doświadcza każda istota wyższa na widok dzieł Boga, albo arcy-dzieł ludzi. Buckingham upuścił kosztowny dyament, w tém samém miejscu gdzie Anna Austryaczka powiedziała mu że go kocha. Chciał żeby kto drugi był szczęśliwy tam, gdzie on nim został.
Jednego ranka otrzymałem więc od ministra podróżnika, ministra akademika, ministra literata, zaprośmy na śniadanie. Blisko dwa lata jak go niewidziałem: co wynika ztąd że ma on wiele do roboty, i ja także; gdyby nie to, bez względu coby powiedzieli moi przyjaciele republikanie, liberalni, postępowi, furrieryści i humanitaryusze, oświadczam że częściej bym go odwiedzał.
Jakem domyślał się, zaprosiny były tylko pozorem, środkiem schadzki u stołu, który nie jest biórem. Co się tycze celu, była to propozycyą dwóch rzeczy: piérwsza abym się znajdował na weselu księcia Montpensier w Hiszpanii; druga, abym zwiedził Algeryę.
Przyjąłbym z wdzięcznością jednę z tych rzeczy, a tym bardziéj dwie razem.
Przyjąłem więc. — Była to, zawsze powie ci pani twój bankier, bardzo nierozsądna spekulacya, bo porzucałem Balsamo w trzeciéj części wydrukowanego[2], a mój teatr prawie już wybudowany.
Cóż pani chcesz, tak już jestem stworzony, i bardzo trudno przyszłoby bankierowi twemu mnie poprawić. Zaprawdę ja sam wydaję na świat ideę, która wykluła się w mojéj głowie; ale zaledwo się ona wykluła, ta dumna córka mojéj myśli, zamiast wydostać się ztąd jak Minerwa, owszem rozgoszczą się tam, osiedla się, wpija się, ogarnia mój umysł, moje serce, moję duszę, całą moję nakoniec osobę, i z pokornéj niewolnicy, którą bydźby powinna, zostawszy panią samowładną, każe mi popełnić niejakie z tych pięknych niedorzeczności, które mądrzy ganią, którym szaleńcy poklaskują, i które kobiéty wynagradzają niekiedy.
Postanowiłem więc porzucić Balsamo, i opuścić, przynajmniéj na chwilę, mój teatr.
Nie bez zamiaru, jak pani pomyślisz, położyłem przed rzeczownikiem teatr zaimek dzierżawczy mój.
Podług logiki powinienbym powiedzieć nasz teatr. Wiem dobrze; — ale cóż pani chcesz, jestem nakształt prostaczków ojców, którzy odzwyczaić się nie mogą powtarzać mój syn, chociaż dziecko wykarmiła mamka, a wychował nauczyciel.
Ale, pozwól mi pani zrobić lekki ustęp z powodu tego biédnego teatru, o którym tyle już powiedziano niedorzeczności, co wszakże, spodziewam się, nie zaszkodzi tym, jakie powiedziéć jeszcze mają.
To co ci pani mam powiedziéć, nikt tego dobrze nigdy nie wiedział — to jest sekret — jego urodzenia, tajemnicę wcielenia jego. Każde rodzenie jest ciekawém. Posłuchaj mię więc pani przez kilka chwil; wrócimy do Bayonny potém, i przyrzekam ci, dziś wieczorem niezawodnie, chybaby powóz pocztowy złamał się, wyjedziemy do Madrytu.
Czy przypominasz, pani, pierwsze przedstawienie Muszkieterów, nie Muszkieterów Królowéj, która nigdy muszkieterów nie miała, ale muszkieterów króla?... Działo się to w teatrze Ambigu, i książę Montpensier znajdował się na pierwszém przedstawieniu.
Zupełnie wbrew moim spółbraciom autorom dramatycznym, którzy w stanowczéj chwili, pozwalają sądzić siebie zaocznie, ukrywając się za kulissami lub za tylną kortyną, ośmielając się wyjrzéć trochę kiedy oklask ich wywabia, lub gwiźnięcie niepokoi; ja zupełnie wbrew temu, wystawiam się w sali na oklaski lub gwizdanie, i to nie powiem z obojętnością, ale ze spokojnością tak doskonałą, że trafiło mi się, kiedym dał włoży mojéj gościnność jakiemu nieznanemu podróżnikowi, zbłąkanemu w korytarzach, opuścić nieznanego podróżnika, przy końcu widowiska, raczej bydź od niego opuszczonym, a on ani się domyślał że przepędził wieczór z samymże autorem sztuki, któréj poklaskiwał lub gwizdał.
Siedziałem więc w loży naprzeciw księcia, z którym nigdy nie miałem honoru rozmawiać, i bawiłem się, co dozwolone jest autorowi, jak zgodzą się zapewne, śledzeniem na młodéj twarzy, jeszcze podległéj pierwotnym wrażeniom młodości, rozmaitych wzruszeń dobrych lub złych, które wywoływały uśmiech na jego usta, lub chmurką powlekły jego czoło.
Czy zdarzyło ci się pani kiedy, zająwszy się jednym przedmiotem, z wyłączeniem innych otaczających przedmiotów, pogrążyć się w dumanie takie że twoje oczy przestały widziéć, a uszy słyszéć, do tego stopnia że wszystko, wyjąwszy ten przedmiot uprzywilejowany twoich oczu, znikało koło ciebie? Tak! nieprawdaż, to ci się pani trafiało, i nie są to chwile w których mniéj żyłaś, ale chwile w których zdawało się że już nie żyjesz.
Bo w rzeczy samej widok młodego Królewica, obudził we mnie cały świat wspomnień.
On żył. Niestety! już to bardzo dawno! Człowiek którego kochałem, jak się kocha zarazem i ojca i dziecię, to jest miłością najpokorniejszą i najgłębszą ze wszystkich. Jakim sposobem od piérwszego razu pozyskał on nademną tę potężną przewagę? Nie wiem. Dałbym własne życie na okup jego życia, to tylko wiem[3].
On sam trochę mnie kochał także, jestem tego pewny; bo inaczéj czyliżby mi udzielił wszystko, o co tylko prosiłem. Prawda że prosiłem go tylko o takie rzeczy, które czynią udzielającego je prawie obowiązanym temu, kto go prosi. Jeden Bóg wie ile tajemniczych i świętych jałmużn rozdałem w jego imieniu. Jest o téj godzinie, jedno serce co bije, i które by ostygło, jedne usta co modlą się, a które by oniemiały, gdybyśmy się nie spotkali z sobą na téj saméj drodze, i gdybym ja jeden nie wołał o łaskę, kiedy wszyscy inni wołali o sprawiedliwość.
Są nieszczęśliwi co w nic nie wierzą, wycieńczeni co bez ustanku powątpiewają o sile! eunuchowie sercem, co szperają przyczyny męzkich rzeczy, i spotwarzają każdą rzecz męzką, któréj pojąć nie mogą. Ci wyśledzili, jedni że ten człowiek płacił mi pensyę po tysiąc dwieście franków, drudzy że jednorazowie darował mi pięćdziesiąt tysięcy talarów! — i niech mi Bóg przebaczy, napisali gdzieś o tém, nie wiem gdzie. Co otrzymałem od niego w ciągu całego jego życia, niestety! nazbyt krótkiego! zaraz ci powiem pani: Otrzymałem posąg z bronzu wieczorem, kiedy przedstawiano Kaligulę, a nazajutrz po jego ślubie paczkę piór.
Prawda że posąg z bronzu był oryginałem Barye, a tą paczką piór napisałem Pannę de Belle-lsle.
Hamlet słusznie powiedział:
Man delights not me! Człowiek nie podoba mi się, jeżeli wszakże zasługują na imię człowieka, ci co piszą podobne bezeceństwa.
Otoż jakie wspomnienia miotały mną i trzymały wzrok mój utkwiony w książęcia. Ten drugi książę był jego bratem.
Nagle spostrzegłem że książę Montpensier cofnął się i zbladł. Szukałem przyczyny wrażenia przykrego, jakiego doświadczył; oczy moje zwróciły się od jego loży do teatru, i dosyć było spojrzéć żebym zrozumiał.
Artysta grający rolę Athosa, zamiast kropli krwi, która w chwili spadnięcia głowy Karola Igo, sączyć się miała przez podłogę rusztowania, i pokazać się na jego czole, zrobił sobie plamę krwawą, która mu zasłaniała pół twarzy.
Na taki widok książę okazał poruszenie wstrętu.
Niepodobna mi wyrazić, jak przykrego doświadczyłem uczucia na widok tego poruszenia, którego on nie mógł powściągnąć. Mniej byłbym zakłopotany> gdyby w całéj sali ozwało się gwizdanie.
Wybiegłem z mojej loży; poskoczyłem ku loży księcia. Zapytałem doktora Pasquier, który mu towarzyszył. On wyszedł. „Pasquier, rzekłem, donieś z mojéj strony księciu że jutro nie będzie obrazu rusztowania“.
Co ci powiem, pani, a raczéj co powiem ludziom, o których tylko co wspomniałem? Jest pomiędzy wybranemi organizacyami sympatyczne porozumienie się, które naciąga im cały łańcuch myśli, byleby koniec ostatniego ogniwka ich dotknął się. Książe, który nigdy nie widział mnie w Tuileries, gdzie jeden raz tylko byłem dnia 29 Lipca 1830 roku, książę przypomniał, jak bezinteressownie kochałem jego brata; zrozumiał uczucie które mię zniewoliło, na fatalnym i zawczesnym jego grobie, do skruszenia tych stosunków, jakie mogłem może zawiązać z tymi co go przeżyli; słyszał krzyk boleści i pożegnania, jaki wydałem dla niego wraz z całą Francyą; potém widział jakem się oddalił, wyrzekł się wszelkiego wpływu i wrócił, w pogotowiu na nowe walki, do królestwa sztuki, gdzie ja także mam ambicyę bydź księciem.
Życzył mnie poznać. Doktór Pasquier był pośrednikiem naszym. W tydzień potém znajdowałem się w Vincennes, rozmawiałem z księciem Montpensier, i zapomniałem po raz piérwszy, wciągu kilka minut, że książę Orleański, który był tak wzniosłym artystą, już nie żyje.
Wypadkiem téj rozmowy był przywiléj na teatr, obiecany przez hrabiego Duchâtel dla osoby którą bym ja wybrał.
Podczas repetycyj Muszkieterów, zabrałem znajomość z panem Hostein. Mogłem ocenić jego zdolności administracyjne, wiadomości literackie, a nadewszystko jego żądzę przeniesienia w pośród klass ludu literatury, która mogłaby je uczyć i wpływać na ich moralność.
Zapytałem pana Hostein czy nie zechce bydź dyrektorem nowo zbudować się mającego teatru. Zgodził się.
Reszta wiadoma ci jest, pani, widziałaś jak runął pałac Foulona, a zobaczysz wkrótce, jak podbiegłem dłótem Klagmanna, podźwignie się z tych zwalisk wytworna fasada, która w kamieniu wyrazi myśl moję niezmienną. Gmach wspiera się na sztuce starożytnéj, tragedyi i komedyi, to jest na Eschylesie i Arystofanie. Te dwa pierwotne genijusze podtrzymują Szekspira, Kornela, Moliera, Rasyna, Calderona, Goethego i Szyllera, Ofelija i Hamlet, Faust i Małgorzata, przedstawiają na środku fasady, sztukę chrześcijańską; podobnie jak dwa karyatydy u dołu przedstawiają sztukę starożytną. Geniusz umysłu Judzkiego palcem wskazuje niebo człowiekowi, którego wspaniałe oblicze, jak mowi Owidyusz, stworzone jest żeby poglądało w niebo.
Ta fasada objaśnia wszystkie nasze projekta literackie, nasz teatr, który pewne względy przyzwoitości kazały nazwać Teatrem Historycznym, słuszniéj byłby nazwany Teatrem Europejskim; bo nie tylko Francya panować tu będzie wszechwładnie, ale cała Europa, jak dawniejsi feudalni panowie, co przychodzili z hołdem do wieży Luwru, będzie musiała wchodzić tu jako hołdowniczka. W niedostatku tych wielkich mistrzów, zwanych Kornelem, Rasynem i Molierem, którzy spoczywają w królewskim swym grobowcu przy ulicy Richelieu, mieć będziemy potężne genijusze, noszące nazwisko: Szekspir, Calderon, Goethe, Szyller! A Hamlet, Othello, Ryszard III, Lekarz swojego honoru, Faust, Goetz von Berlichingen, Don Carlos i Piccolomini, pomogą nam, w towarzystwie dzieł spółczesnych, pocieszyć się z przymuszonéj nieobecności Cyda, Andromachy i Odludka.
Oto nasz prospekt z granitu; jeżeli tu kto skłamał, przynajmniej nie ja.
To wyłożywszy mimo jazdem, wracam nie jak ci powiedziałem, pani, do Bayonny, ale do Saint-Germain. Opuszczając stare gościnne miasto, gdy jechałem do mojego ministra, nie wiedziałem wczora że mam udać się w podróż. Powróciwszy, wyznaczyłem już odjazd mój na dzień jutrzejszy. Nie było czasu do stracenia. Dwadzieścia cztery godziny, w każdém położeniu, a nadewszystko w takiém, w jakiém ja znajdowałem się w obecnéj chwili, krótkim są wstępem do trzech lub cztero-miesięcznéj podróży.
Przytém spodziewałem się jechać w dobrem towarzystwie. Podróż samotna, pieszo, z kijem w ręku, przystoi niefrasobliwemu studentowi lub poecie dumającemu. Na nieszczęście, przeszedłem już ten wiek, w którym gość uniwersytetów mięsza na drodze bitéj, wesoły swój śpiew, z grubijańskiém klęciem furmanów; a jeżeli jestem poetą, jestem poetą czynnym, człowiekiem do walki i zapasów, dumającym po zwycięztwie lub klęsce, i koniec.
Zresztą, blisko przed sześcią miesiącami myśl o podróży do Hiszpanii już jako marzenie rozjaśniło jeden z wieczorów naszych. Zebrawszy się razem, Giraud, Boulanger, Maquet, syn mój i ja, na przestrzeni leżącéj w końcu mojego ogrodu, pomiędzy letnim gabinetem moim do pracy, a zimowym domkiem moich małp, zapuściliśmy naprzód wzrok nasz w ten ogromny horyzont, obejmujący od Luciennes aż do Montmorency, sześć mil francuzkich najpiękniejszego w świecie kraju; a że jest w charakterze człowieka, właśnie pożądać przeciwnych rzeczy tym jakie posiada, zaczęliśmy, zamiast téj świeżéj doliny, rzeki płynącej śród pełnych brzegów, pagórków okrytych zielonem i cienistem drzewem, zaczęliśmy pożądać Hiszpanii z jej skalistemi wąwozami, z rzekami bez wody, z piaszczystemi i jałowemi płaszczyznami. Wtedy, w chwili entuzyazmu, wykonaliśmy przysięgę, jeden za drugim, jak Horacyusze Davida, że pojedziemy do Hiszpanii wszyscy sześciu razem.
Potém, naturalnie, wypadki zupełnie inny wzięły obrót niżeliśmy się spodziewali, i zupełnie zapomniałem o przysiędze i prawie o Hiszpanii, gdy jednego ranka, we trzy miesiące po wspomnionym wieczorze, Giraud, i Desbarolles, w ubiorze podróżnym, zakołatali do drzwi moich, zapytując czy jestem gotów. Zastali mię toczącego skałę Syzyfa, która codziennie odepchnięta przezemnie, codzień spada znowu na mnie. Podniosłem na chwilę oczy, od papieru, położyłem na chwilę pióro na biórku, dałem im kilka adressów, kilka rekomendacyj, uściskałem wzdychając, zazdroszcząc téj swobody piérwszych moich dni, którą oni zachowali, a ja straciłem. Odprowadziłem ich nareszcie do drzwi, przeprowadzałem oczyma aż na zakręt ulicy, i wróciłem zamyślony, nieczuły na pieszczoty mojego psa, głuchy na krzyk mojéj papugi; przysunąłem krzesło do wiekuistego stołu, do którego jestem przykuty; wziąłem znowu pióro, znowu utkwiłem wzrok w papier; potém głowa znowu wróciła do czynnéj myśli, ręka do szybkiéj pracy, i Józef Balsamo, zaczęty przed ośmią dniami, znowu wziął się niemiłosiernie do swego dzieła odrodzenia: nie licząc że teatr wydobywszy się z ziemi, ku wielkiemu zadziwieniu ludu paryzkiego, który otrzymał nie wiem zkąd bilety zawiadamiające o jego śmierci, prawie w tymże czasie kiedy ja rozesłałem donoszące o jego urodzeniu, zaczął rość jak ogromna pieczarka, śród zwalisk pałacu Foulona, który podnosił już swoję głowę.
I otoż, dzięki jednemu z kaprysów, jakie przez całkiem sprzeczne żywioły, uczyniły z trafu bożka, równie prawie potężnego jak przeznaczenie, otoż wypadek niespodziewany oderwał mnie od mojego romansu i teatru mojego, żeby mię popchnąć ku téj Hiszpanii pożądanéj, ale którą już zaliczyłem do rzędu owych krain fantastycznych, jakie zwiedzić można, chyba nazywając się Giraud lub Gulliverem, Desbarolles lub Harun-al-Raszydem.
Znasz mię, pani, wiesz że jestem człowiek prędki w postanowieniu. Najważniejsze w życiu mojém przedsięwzięcia, nigdy nie były dla mnie przyczyną do wahania się przez dziesięć minut. Wracając do Saint-Germain, spotkałem syna, i zapytałem czy chce jechać ze mną, na co się zgodził. Przybywszy do domu, napisałem do Maquet i Boulangera z tąż samą propozycyą.
Wysłałem te dwa listy przez służącego: jeden do Chaton, drugi na ulicę Ouest. Przyznam się że przybrały one formę cyrkularza. Nie miałem czasu urozmaicać frazesów. A przytém pisane były do dwóch ludzi, którzy jednostajne zajmują miejsce w moich myślach i w mojém sercu.
Napisane były w następnych słowach, i nie przedstawiały innej różnicy nad tę, jaką czytelnik naturalnie spostrzeże, bez wskazania jej przezemnie.

„Kochany przyjacielu!

„Jutro wieczorem wyjeżdżam do Hiszpanii i Algeryi, czy chcesz, czy chcecie jechać ze mną?
Jeżeli tak, zajmij się, zajmijcie się tylko swoim tłómokiem; wybierzcie jak może bydź najmniejszy. Resztę biorę na siebie.

Twój, Wasz,
Al. Dumas.

Służący mój znalazł Maqueta na wyspie Chaton; siedział na łące pana d’Aligre, i łowił ryby rządowe. Łowiąc wszakże pisał, a że w téj chwili bez wątpienia pisał jednę z tych pięknych i dobrych stronnic, które znasz, zupełnie zapomniał o trzech lub czterech narzędziach zniszczenia, jakiemi się otoczyły i zamiast tego, żeby wędki wyciągały karpi na brzeg, karpie wciągały jego wędki w wodę.
Paweł przybył w porę; — późniéj ci pani udzielę biografiję Pawła; — Paweł przybył w porę dla zatrzymania ślicznéj trzciny (arundo donax) u wędki, którą woda unosiła jak strzała, ciągniona przez karpia mającego pilne interessa do Havre.
Maquet naprawił swoję trzcinę w połowie wyciągniętą, zamknął mały portfel rybołowski, odpieczętował mój list, wielkie zrobił oczy, czytał i odczytał sześć wierszy składających go, zebrał cztery wędki i udał się drogą do Chaton, żeby czynnie zająć się wyszukaniem tłómoka żądanéj objętości. Przyjął więc propozycyę.
Ma się rozumiéć, że wprzód nim Maquet stanął na końcu wyspy, karp znajdował się już w Meulan, szedł tym prędzéj, że nie potrzebował nic brać z sobą; zjadł śniadanie, które mu przygotował Maquet, i haczek jaki sobie przywłaszczył zapewne dla strawności.
Paweł wrócił się na koléj żelazną, którą był opuścił przez chwilę dla pieszéj wycieczki, i przybył na ulicę Ouest, pod N. 16. Tu zastał Boulanger’a dumającego naprzeciw ogromnego białego płótna: był to jego obraz na wystawę roku 1847. Miał przedstawiać adoracyę Trzech Królów.
Nagle Boulanger spostrzegł czarną postać rysującą się na białém płótnie, i mniemał że jest to król Etyopski Melchior, który przez grzeczność stawił się osobiście na model.
A to był Paweł.
Ale Paweł przyniósł list odemnie, — i z równą grzecznością był przyjęty, jak gdyby hebanowa jego głowa nosiła koronę Saby Murzynki.
Boulanger położył paletrę, na któréj dobrał był kolory, wziął w usta pędzel, co nie tknął jeszcze przyszłego arcydzieła, przyjął mój list z rąk Pawła, odpieczętował, uszczypnął siebie dla przekonania się czy nie śpi, zapytał Melchiora, przekonał się że propozycyą jest na serio, i upadł, dla namyślenia się, w krzesło, na którém wprzód położył paletrę.
W pięć minut już zrobił postanowienie, i przeglądał swoję pracownię żeby wynaleźć za którém płótnem zapomniany tłómok stosowny do okoliczności.
Nazajutrz o godzinie szóstéj punktualnie, wszyscy byli w podwórzu dyliżansów Laffitte i Caillard.
Wiesz pani jaki obraz przedstawia podwórze dyliżansów, w ogólności o godzinie szóstéj wieczorem, nieprawdaż? Desaugiers ułożył był wcale ładną piosnkę o tém, któréj pani nieznasz, bo zaledwo urodziłaś się wówczas, kiedy biédny Desaugiers umarł.
Każdy z nas miał swoje pożegnania; słychać było, jak w piérwszym okręgu piekła, o którém mówi Dante, słowa bez związku drgające w powietrzu; widać było ręce z powozu; słychać krzyki odwołujące, ilekroć na głos konduktora zawsze niecierpliwego, jeden z nas zbliżał się ku dyliżansowi. Każdy dawał polecenia, na które odpowiadano oświadczeniami i obietnicami. Śród tego zgiełku, szósta wybiła; najuporczywsze ręce rozłączyć się musiały; podwoił się płacz, pomnożyły się łkania, rozszerzyły się westchnienia. Dałem przykład rzuciwszy się w powóz, Boulanger za mną, Aleksander potém, nareszcie Maquet wsiadł ostatni, zalecając aby do niego pisano do Burgos, Madrytu, Grenady, Korduby, Sewilli i Kadyxu; na resztę zaś podróży miał wydać instrukcye późniejsze.
Co się tycze Pawła, ponieważ nie miał z nikim żegnać się, dawno już siedział obok konduktora.
W kwadrans potém, mechanika bardzo zręcznie urządzona podnosiła nasz powoz na wagon.
Wkrótce, lokomotywa dała słyszéć ostry swój oddech, poruszyła się ogromna machina; słychać było zgrzytające drganie żelaza; latarnie migały po prawéj i lewéj naszéj stronie, szybkie jak pochodnie, które duchy unoszą podczas nocy sabbatu i zostawiają długą smugę ognia na naszéj drodze, pędziliśmy do Orleanu.




II.
Bayonna, 5 Października 1846

Tyle o sobie mówiłem w ostatnim liście, że zaledwo szczupłe w nim miejsce udzielić mogłem dla moich towarzyszy. Pozwól mi, pani, powiedziéć o nich parę słów. Giraud da ci ich poznać pod względem fizycznym, do mnie należy strona moralna.
Ludwik Boulanger jest malarz dumający, którego pani znasz, zawsze przystępny dla piękności, pod jakimkolwiek kształtem ona przedstawia się, podziwiający prawie w równym stopniu, formę z Rafaelem, koloryt z Rubensem, fantazyę z Goya. Dla niego każda rzecz wielka jest wielką, i wbrew miałkim umysłom, których jałową pracą jest poniżać ustawicznie, on daje się pokonać bez bitwy, korzy się przed dziełem człowieka, pada na kolana przed dziełem Boga, uwielbia lub modli się. Człowiek oddany nauce, wychowany w swojéj pracowni, przepędziwszy życie na usługach sztuki, nie ma żadnych nałogów gwałtownych potrzebnych podróżnemu. Nigdy nie dosiadł konia, nigdy nie dotknął się broni palnéj; a przecież, jestem tego pewny, zobaczysz go pani, jeżeli sposobność zdarzy się w ciągu podróży, dosiądzie konia jak picator i da ognia jak escopetero.
Co się tycze Maquet, mego przyjaciela i spółpracownika, tego mniéj znasz, pani, ponieważ Maquet będąc po mnie, człowiekiem który najwięcéj może pracuje w świecie, wychodzi mało, pokazuje się mało, mówi mało: jest to zarazem umysł poważny i malowniczy, któremu znajomość języków starożytnych przysporzyła nauki, nie szkodząc oryginalności. W nim, wola jest najwyższą i wszelkie instynktowe poruszenia jego osoby, objawiwszy się przez pierwszy wybuch, powracają, prawie wstydząc się tego co on uważa za słabość niegodną człowieka, do więzienia jego serca, jak te biedne dzieci, które nauczyciel zdybie na włóczędze i niemiłosiernie powracać im każe do szkoły, z dyscypliną w ręku. Taki stoicyzm nadaje mu pewny rodzaj sztywności moralnéj i fizycznéj, która, przy wygórowanych wyobrażeniach o prawości charakteru, stanowi dwie jedyne wady, jakie w nim znam. Zresztą, oswojony ze wszelkiemi ćwiczeniami ciała i zdolny do wszystkich rzeczy, do których potrzeba wytrwałości, zimnéj krwi i odwagi.
Cóż powiem o moim synu, którego pani psujesz z takim uporem, że gdyby cię nie nazywał swoją siostrą, nazywał by matką. Przyszedł on na świat o téj dwuznacznéj godzinie, kiedy już nie ma dnia i kiedy niema jeszcze nocy; ztąd też pochodzi zbiór sprzeczności stanowiących dziwne jego: ja jest on mięszaniną światła i cienia; leniwy i czynny, łakotniś i wstrzemięźliwy, hojny i oszczędny, niedowierzający i łatwowierny, przesycony i niewinny, niedbały i poświęcający się, zimne ma słowo i rękę skorą, żartuje ze mnie całym swoim dowcipem i kocha mnie całém swojém sercem. Nakoniec, gotów zawsze sprzątnąć moję szkatułkę jak Walery, lub bić się za mnie jak Cyd.
Przytém posiada zapał najswawolniejszy, najbardziej ujmujący, najuporczywszy, jaki kiedy widziałem objawiający się na ustach młodzieńca w dwudziestym pierwszym roku, i który, podobny do ognia źle zamkniętego, przebija się ustawicznie tak w marzeniach jak w ruchu, tak w spokojności jak w niebezpieczeństwie, tak w uśmiechu jak w płaczu.
Zresztą, śmiało dosiada konia, dobrze włada pałaszem, strzelbą, pistoletem, i tańczy niepospolicie wszystkie tańce charakterystyczne, jakie wprowadzono do Francyi od czasu śmierci angleza i konania gawota.
Kiedy niekiedy kłócimy się z sobą, i, jak syn marnotrawny, bierze on swoję część i opuszcza dom rodzicielski: tego dnia kupuję ciołka i tuczę, pewnym będąc iż nim miesiąc upłynie, powróci spożyć swoję porcyę.
Prawda że złe języki mówią, że dla ciołka on powraca, nie zaś dla mnie, ale ja wiem czego się mam trzymać w téj mierze.
Teraz, — przejdźmy do Pawła. Ponieważ pani chcesz nie tylko towarzyszyć nam na karcie geograficznéj, ale jeszcze widzieć nas tam gdzie będziemy i jak będziemy, oczyma wspomnień, trzeba więc żebym ci przypomniał Pawła.
Paweł jest istotą oddzielnego gatunku, i zasługuje na szczególną wzmiankę. Naprzód, Paweł nie nazywa się Paweł, nazywa się Piotr; mylę się nie nazywa się Piotr, nazywa się Eau de Benjoin (Woda Benzoesowa); potrójne to nazwisko oznacza jednę osobę, czarny jest ze skóry, Abissyńczyk z urodzenia, kosmopolita z powołania.
Jak ta perfuma zakwitła na pochyłościach gór Samen, między brzegami jeziora Dembea, a źrzódłami rzeki Błękitnéj? to bardzo trudno przyszłoby jemu samemu powiedziéć, a zatém i ja tego nie powiem. Dowiész się tylko pani, że pewnego dnia gentleman-traveller, jadąc z Indyów przez odnogę Aden, i ciągnąc w górę rzeki Anaso, przejeżdżał przez Emfras i Goudar, spostrzegł młodego Eau de Benjoin w tém ostatniém mieście, zapragnął go miéć, i kupił za butelkę rumu.
Eau de Benjoin udał się więc z nim, płakał trzy dni po swoim ojcu, matce i domu; potem rozmaitość przedmiotów sprowadziła roztargnienie, roztargnienie niepamięć, i po ośmiu dniach, to jest przybywszy do źrzódeł rzeki Rahad, zupełnie prawie pocieszył się.
Anglik płynął rzeką Rahad od Abu-Harad, gdzie wpada w rzekę Błękitną, do Halfay, gdzie rzeka Błękitna wpada w Bahr-el-Abiad; we dwa miesiące późniéj znajdowali się w Kairze.
Eau de Benjoin sześć lat towarzyszył swemu gentleman-traveller; w ciągu tych sześciu lat przebiegł Włochy i nauczył się trochę po włosku; Francyę, i nauczył się trochę po francuzku; Hiszpaniję, i nauczył się trochę po hiszpańsku; Angliję, i nauczył się trochę po angielsku. Tułackie to życie bardzo podobało się Eau de Benjoin, które mu przypominało życie jego przodków, królów -pasterzy. Dla tego nigdy by nie porzucił swego Anglika, ale właśnie Anglik porzucił go. Nieborak widział wszystko, Europę, Azyę, Afrykę, Amerykę, nawet Nową Zelandyę; nic już nie miał do widzenia na tym świecie, postanowił więc zwiedzić tamten. Jednego dnia, kiedy nie zadzwonił o zwyczajnéj godzinie, Eau de Benjoin wszedł do jego pokoju: Anglik powiesił się na sznurze od dzwonka. Dla tego też nie dzwonił.
Eau de Benjoin mógł był zebrać pieniądze służąc u swego Anglika, bo jego Anglik był szczodry. Ale Eau de Benjoin nie jest oszczędny. — Jako prawdziwy syn Równika, lubił wszystko co świeci na słońcu. — Strass lub dyament, szkło albo szmaragd, miedź albo złoto, mało na to uważał. — Kupował więc dopóty, dopóki miał pieniądze, przeplatając swoje kuple popijaniem rumu; bo Eau de Benjoin bardzo lubi rum, i jeżeli kiedy powróci do podnóża gór Samen, na brzegi jeziora Dembea, blisko źrzódeł rzeki Błękitnéj, gotów jest sprzedać syna swojego za tęż samą cenę, za jaką jego ojciec sprzedał swego.
Kiedy Eau de Benjoin rozstał się z ostatnim swoim talarem, zrozumiał że przyszła pora szukać nowego obowiązku. — Szukał; a ponieważ oko ma bystre, uśmiech szczery i zęby białe, nie długo więc zostawał na bruku.
Nowym jego panem był półkownik francuzki, który wziął go z sobą do Algieru; tu Eau de Benjoin znalazł się jakby pośród familii. Arabowie Afrykańscy, których językiem mówi z całą czystością szczepów pierwotnych, uważali go za brata, trochę tylko ciemniejszego koloru, i koniec. I Eau de Benjoin przepędził w Algierze pięć lat szczęśliwych, podczas których ochrzcił się i przybrał imię Piotra, żeby zachować sobie zapewne łatwość trzykrotnego zaprzania się Boga, jak to uczynił święty jego patron.
Nieszczęściem dla Eau de Benjoin, półkownik otrzymał dymissyę. Powrócił do Francyi skarżyć się na tę decyzyę; bez względu na skargi, decyzya utrzymana została. Półkownik przeszedł zatem na półżołdu. Jakie zmniejszenie dochodu, pociągnęło za sobą zmniejszenie służby, i Paweł znowu pozostał na bruku.
Ma się rozumiéć że nie był oszczędniejszy przy półkowniku, jak przy swoim Angliku.
Ale zrobił piękną znajomość. Tą znajomością był Chevet. Chevet zarekomendował mi go na doskonałego lokaja: mówił czterma językami, nie licząc własnego, dobry na piechotę, dobry na koniu, i jednę tylko miał wadę, że gubił wszystko, cokolwiek mu powierzono — otoż wszystko.
Nie trzeba mu było tylko nic powierzać, a wtedy była to perła lokajów. Co się tycze jawnéj jego skłonności do rumu, Chevet nie powiedział mi ani słowa, zgadując bez wątpienia, że ja sam to postrzegę.
Chevet omylił się. Widziałem kiedy niekiedy jak Eau de Benjoin przewracał dużemi oczyma, które zamiast białych były żółte. Postrzegałem że dobitniéj przyciskał mały swój palec do szwu u spodni; słyszatom jak mięszał bez ładu języki, angielski, francuzki, hiszpański i włoski; ale wiem że murzyni są bardzo żółciowego temperamentu: ta postawa wojskowa zdawała mi się ostatnim hołdem dla jego półkownika; rozumiałem wreszcie że gdy się mówi czterema językami, nie licząc własnego, wolno jest powiedzieć yes zamiast si i no zamiast non, i nie powierzałem Eau de Benjoin nic innego prócz klucza od piwnicy, którego w brew swemu zwyczajowi, nigdy nie gubił.
Pewnego atoli dnia, kiedy wyjechałem na polowanie, gdzie miałem bawić cały tydzień, a zkąd powróciłem nazajutrz, wszedłem nieoczekiwany, i według zwyczaju kiedym przychodził, zawołałem Pawła.
Ah! trzeba ci powiedziéć, pani, ponieważ wiesz już jakim sposobem Eau de Benjoin nazwał się Piotrem, trzeba pi powiedziéć teraz, jakim sposobem Piotr nazwał się Pawłem.
Miałem już u siebie ogrodnika imieniem Piotr, który uważał się za obrażonego że murzyn nosi takie samo imię jak on. Radziłem mu aby nazwał się inaczéj, ofiarując w zamian jego imienia syllaby najbardziej eufoniczne z kalendarza. Ale niezgadzał się uporczywie, powołując się na swoje starszeństwo w domu, i wyższość jaką mu naturalnie dawać powinien, nad nowym przybyszem tytuł człowieka białego. Przedstawiłem więc rzecz tę Pawłowi, który odpowiedział, że odmieniwszy raz już imię, niewiele go obchodzi zmienić po drugi raz; tylko życzył nie bydź poniżonym, i prosił mię o wyszukanie w hierarchii niebieskiéj, patrona równie znakomitego jak ten, którego sam sobie wybrał. Nie widziałem równego apostołowi jak tylko drugiego apostoła, miecz coby wart był klucza, świętego Pawła, który nie jest niższym od świętego Piotra. Radziłem więc Eau de Benjoin nazwać się Pawłem i Eau de Benjoin poszedł za tą radą.
Skutkiem téj powolności, pokój przywrócony został między Piotrem a Pawłem.
Powróciwszy z polowania, zawołałem więc Pawła.
Paweł nie odpowiadał.
Otworzyłem drzwi od jego pokoju, lękając się czy nie powiesił się jak dawny jego pan.
Prędko się uspokoiłem. Paweł przybrał położenie nie prostopadłe, ale horyzontalne.
Leżał na łóżku, tak sztywny i tak nieruchomy jak belka. Sądziłem zrazu że umarł, nie przez samobójstwo, ale naturalną śmiercią, wołałem, nie odpowiadał; potrząsłem nim, nie ruszał się. Wziąłem go za barki, jak Pierrot podnosi Arlekina: żadne ścięgno nie skurczyło się; postawiłem go na nogach, nogi zachwiały się; oparłem o ścianę, stał.
Wszelako, podczas téj ostatniéj ewolucyi uważałem że Paweł wysilał się chcąc mówić; to mnie uspokoiło. W rzeczy saméj, powoli otworzył duże oczy osłupiałe, poruszył ustami i rzekł:
— Dla czego mnie podnoszą?
Podtrzymując Pawła, zawołałem Piotra.
Piotr wszedł.
— Ah! Paweł zwaryował? zapytałem.
— Nie, panie, Paweł upił się.
I wyszedł.
Wiedziałem że Piotr miał urazę do Pawła, od tej nieszczęsnéj propozycyi o zmianę imienia, jaką mu nierostropnie zrobiłem; rzadko przeto słuchałem częstych jego doniesień przeciwko niemu. Ale tą razą oskarżenie wydało mi się tak podobném do prawdy, że oświeciło mój umysł. Wszelako przypomniawszy że jest pewny kraj, gdzie niekarzą obwinionego bez przyznania się winowajcy, obróciłem się ku Pawłowi, i podtrzymując go ciągle palcem przy ścianie, zapytałem:
— Pawle, czy prawda że upiłeś się?
Ale Paweł już zamknął znowu usta i oczy. Paweł nie odpowiadał, zasnął.
Sen taki wydał mi się bardziéj przekonywającym niżeli zeznania całego świata. Zawołałem stangreta, kazałem położyć Pawła w łóżko, i oznajmić mi kiedy Paweł obudzi się.
We dwadzieścia cztery godziny późniéj, stangret wszedł do mego pokoju, i doniósł że Paweł otworzył oczy.
Zszedłem na dół, przybrawszy idąc po wschodach najgroźniejsze oblicze, i zapowiedziałem Pawłowi, że już nie jest w mojéj służbie.
W dziesięć minut potém, usłyszałem okropny krzyk.
Paweł, którego czułość podniosła do najwyższego stopnia ta wiadomość, Paweł miał attak nerwów, Paweł krzyczał ze wszystkich sił, że opuścił pierwszego swego pana, dla tego tylko że się powiesił, a drugiego dla tego że dostał dymissyę, że nie zna innych tylko te dwa przypadki rozwiązujące umowę, i że dopóki nie otrzymam dymissyi, albo nie powieszę się, mnie nie opuści.
Nikt prędzéj nademnie nieprzyjmuje gruntownych przyczyn; ta mi się wydała wyborną. — Paweł przyrzekł że nie będzie pił; zażądałem zwrotu klucza od piwnicy, i wszystko powróciło do zwyczajnego porządku.
Ma się rozumićé że kiedy niekiedy Paweł nie dotrzymywał obietnicy; ale ponieważ znam przyczyny jego letargu, nie bywam już niespokojny; a ponieważ nienawidzę attaku nerwów, nie ośmielam się już go odprawić.
Pojmujesz pani, że w chwili odjazdu do Afryki, uradowałem się z mojéj łaskawości. Jeżeli w tém pomięszaniu języków, jakie często postrzegałem, Paweł nie zapomniał swojego, Paweł mógł bydź dla mnie najużyteczniejszym jako tłumacz.
Otoż dla czego Paweł, z wyłączeniem innych, wybrany został do towarzyszenia nam. Już nie neofitę Pawła albo Piotra brałem z sobą, ale Araba Eau de Benjoin.
Zostawiłaś nas, pani, doświadczających piérwszych drgań żelaznéj drogi, dnia 3 Października o pół do siódmej wieczorem, właśnie w téj chwili kiedy nasi kwatermistrze Giraud i Desbarolles, wyjechawszy przed trzema miesiącami, przebiegłszy już Kataloniję, La Mauche, Andaluzyę, kołatają podług wszelkiego prawdopodobieństwa, znużeni trudem i zadyszani od upałów, do drzwi jakiejś venty w Staréj Kastylii, których wcale otworzyć im nie chcą.
Kiedy znajdujemy się na żelaznéj drodze bardzo miłéj, kiedy noc głęboka, kiedy ta noc jest sierotą po księżycu, i w żałobie po gwiazdach, kiedy zagrażają pięć innych nocy w dyliżansie, najlepiéj wtedy będzie zasnąć. A zatém usnęliśmy.
Nagle brak wszelkiego ruchu przebudził nas.
Kiedy pociąg idący po szynach drogi żelaznéj przestaje toczyć się, dwie tylko rzeczy przypuścić można: że pociąg przybył już do stacyi, lub że przygoda trafiła się pociągowi. Wysunęliśmy cztéry głowy nasze przez dwoje drzwiczek; nie było stacyi ani na prawo, ani na lewo. Wnosiliśmy więc że trafiła się przygoda.
W każdym razie była to przygoda wcale nieszkodliwa, bo niesłychać żadnego krzyku, nie czuć żadnego poruszenia; słychać tylko otwieranie powozów, zaczynano widziéć mnóstwo cieni, snujących się śród ciemności.
Cieniami temi nie były cienie podróżnych, jak to zdarzyć się mogło na dolinie Fleury, lub w Fampoux, ale samiż podróżni, którzy korzystali z téj błogosławionej przygody, żeby nogi sobie wyprostować po obu stronach kolei.
Wysiedliśmy także i wypytywaliśmy się o miejscu gdzie jesteśmy, i o przyczynach tego przestanku, o którym zapomniał programmat.
Znajdowaliśmy się nieco daléj za Beaugency; zrobiła się szpara w kotle, woda zagasiła ogień, lokomotywa umarła z wodnéj puchliny.
Trzeba było czekać na tę, jaką nadesłać nam musiano z Blois, skoro spostrzegą w Blois że nieprzybywamy.
Czekaliśmy blisko dwóch godzin; po upływie tego czasu, postrzegliśmy punkcik czerwonawy, który posuwał się płomienisty jak oko Cyklopa, i rozszerzał się posuwając się. Wkrótce usłyszeliśmy zaziajany oddech potworu. Widzieliśmy brózdę ognia, jaką zostawiał po drodze; przeleciał koło nas, rączy i ryczący, jako lew w Piśmie, potém zatrzymał się posłuszny i uległy u swojego wędzidła żelaznego.
Wsiedliśmy w powóz, zaczepiono z tyłu naszego pociągu umarłą lokomotywę, i znowu puściliśmy się w drogę. O godzinie szóstéj rano stanęliśmy w Tours.
Około trzeciéj popołudniu, przejeżdżaliśmy przez Châtellerault. Niech cię Bóg strzeże, pani, od Châtellerault, jeżeli nie kochasz się w scyzorykach; prawda że jeżeli kochasz się, w ciągu pięciu minut zrobić możesz najzupełniejszą kollekcyę, jaka jest na świecie. Nieszczęściem, zatrzymują się blisko kwadransa w Câtellerault. Blokowani w dyliżansie naszym przez całą ludność kobité, z których najmłodsza mogła mieć lat siedm, a najstarsza lat ośmdziesiąt, i które modliły nas na wszelkie tony gammy, o kupno ich towaru, wezwaliśmy konduktora żeby nam dopomógł wysiąśdź, spodziewając się dostać się do bram miasta przecisnąwszy się przez massę ludu. Ale, bądź że nasz plan źle był obmyślony, bądź że zuchwały ten projekt rzeczywiście nie był podobny do wykonania, zaledwośmy stąpili nogą na ziemię, zostaliśmy rozproszeni, ścigani, otoczeni, zwyciężeni! i po obronie mniéj lub więcéj bohaterskiéj, musieliśmy zdać się na łaskę. Zamiast żeby zebrać nas w massie u wyjazdu z miasta, jak to było powiedziane, dyliżans zbierał nas tu i ówdzie, jak szalupa ratująca nieszczęśliwych rozbitków: każdy niósł ze wstydu — jeden parę brzytew, drugi nóż ogrodniczy — ten nożyczki — ów bistur.
Nadewszystko Aleksander niósł nóż w kształcie sztyletu, z rękojeścią z konchy perłowéj i ozdobami z pozłacanéj miedzi, wzrostu olbrzymiego. Zaproszono za ten nóż luidora; sądząc że od razu zerwie targ, dawał 5 franków, i oddano nóż.
Przypomnij sobie pani ten szczegół, nie jest on obojętny, jeżeli kiedy jechać będziesz przez Châtellerault.
Co do nas, pomyśliliśmy albo że mieszkańcy Châtellerault szalone mają skłonności do handlu, albo że Opatrzność pod postacią nożowniczki, przysyła nam za nizką cenę broń, bez wątpienia przeznaczoną do spełnienia cudów podobnych tym, jakie wsławiły Joyeuse, Balisarde i Durandale.
Trudno by mi przyszło wyszczególnić to cośmy widzieli na drodze z Châtellerault do Angouléme. Wszystko co wiem jest to że wjeżdżaliśmy w nocy do ostatniego miasta, którego położenie w środku kraju kazało wybrać je na szkołę marynarki, zamiast Brest, Cherbourga lub Marsylii. Zapewne ze szkoły w Angouléme wyszedł kapitan Salamandry.
O któréj godzinie stanęliśmy w Bordeaux, nie wiem. To tylko wiem, żeśmy stracili dwie godziny w Beaugency, a dwie drugie godziny starając się je powetować, co opóźniło nas o cztéry godziny; wynikło z tego opóźnienia że ostatni powóz do Bayonny wychodził z Bordeaux przez jednę bramę, kiedyśmy wjeżdżali przez drugą.
Było więc dwadzieścia cztéry godzin zwłoki, bo już nie odchodził żaden powóz przed jutrem. Mieliśmy dziś 5go, ślub księcia wyznaczony był na dzień 10ty; do granicy jeszcze mil pięćdziesiąt: ani jednéj więc minuty do stracenia, jeżeli przybyć chcieliśmy na czas.
Kupiłem za tysiąc trzysta franków powóz podróżny, który wart był pięć, całkiem przeciwnie niż Aleksander, co kupił za pięć franków nóż wartujący dwadzieścia cztéry.
Prawda że karetnik wytłumaczył mi iż zrobiłem śliczną spekulacyę, ponieważ francuzkie powozy wielką mają wziętość w Hiszpanii, sprzedam niewątpliwie mój w Madrycie, we trójnasób ceny, jaką mi kosztował.
Małą pokładam wiarę, nie w tém co mówią panowie karetnicy, strzeż mię Boże! ale w osobistym moim geniuszu do spekulacyi. Wszelako nie można było wahać się, poczta była jedynym środkiem, który w ciągu dwódziestu czterech godzin, mógłby mię przenieść z Bordeaux do Bayonny, a stanąwszy w Bayonnie jutro rano, można było miéć nadzieję, że znajdę miejsce w dyliżansie do Madrytu.
Kazałem więc zaprzęgać i pojechaliśmy.
Była czwarta godzina wieczorem: miałem tylko jednę godzinę dnia dla przypatrzenia się zmianie krajobrazu. Hiszpanija, powiadano mi, zaczyna się po wyjeździe z Bordeaux, i w rzeczy saméj, widzieliśmy słońce zachodzące za rozległe płaszczyzny, bardzo podobne do tych płaszczyzn Manchy, o jakich mówi Cervantes w Iliadzie komicznéj, która, podobnie jak druga Iliada, nie ma sobie równej, a nosi nazwisko Don Quichotte.
W rzeczy saméj, kiedyśmy obudzili się koło Roquefort, byliśmy w kraju zupełnie nowym. Jeśliby Landes (stepy) znajdowały się nie we Francyi, ale o dwa tysiące mil od Francyi, mielibyśmy pięćdziesiąt opisów Landes, i byłyby znane podobnie jak płaszczyzny Pampas, jak dolina Nilu, jak brzegi Bosforu. Na nieszczęście Landes leżą pomiędzy Bordeaux a Mont-de-Marsan, i to jest przyczyną że przejeżdżają tędy codzień, a nie zwiedzają nigdy.
O wschodzie słońca, Landes przedstawiały widok prześliczny. Mieliśmy z prawéj i lewéj strony rozległe płaszczyzny, nakrapiane płowemi krzewami, jak skóra olbrzymiego tygrysa; na horyzoncie wschodnim wszystko się płomieniło, światłość lała się potokiem; na horyzoncie zachodnim, przeciwnie, ciemność toczyła ostatnią walkę i cofała się leniwie, wlekąc za sobą ponure fałdy swojego płaszcza, jeszcze zasiane tu i ówdzie gwiazdami.
Naprzeciwko nas, to jest na południe, widok zamykał się zębatą ścianą: były to góry Pirenejskie, które wycinały srebrzystą swoję sylwetkę na lazurze hiszpańskiego nieba.
To wszystko, piaszczysta płaszczyzna, krzaki płowe, horyzont posępny lub ognisty, to wszystko objawiało się bytowi, równie młodemu, równie pałającemu chęcią życia, jak w pierwszych dniach stworzenia. Skowronki wzlatywały prostopadle ku niebu, i śpiewały podlatując. Stada owiec szły prowadzone przez pasterzy, idących na długich szczudłach, i rozpędzały mnóstwo kuropatw czerwonych, które podleciawszy z szelestem i przelęknione, spadały o pięćset kroków od miejsca, z którego podniosły się. Nareszcie przepiórka niewidzialna i uparcie przytulona w trawie, dawała słyszeć swoję ostrą i wyraźną notę, któréj wtórowało ciągłym basem metalliczne zgrzytanie koników polnych.
Na stacyi w Roquefort, spostrzegliśmy że i zaprzęg także zmienił naturę. Po znarowionych i rżących białych koniach z Perche, po ciężkich koniach normandzkich pomięszanych z duńskimi, nastąpiły małe konie chude, z ogonem i grzywą długą, używające w zaprzęgu, do którego nie są stworzone, resztek krwi arabskiéj, jaką ich ojcowie wieli w ich żyły, kiedy Maurowie, spuściwszy się z Pireneów, przechodzili Guyennę dla zawojowania Francyi, podobnie jak zawojowali Hiszpaniję. Zyskaliśmy przy téj zmianie dziesięć minut na godzinę. Niech sobie mówią co chcą, rasę zawsze poznać można, gdziekolwiek ona jest i jakkolwiek mało jéj pozostało.
Nic powabniejszego nie widziałem nad wyjście z góry Mont-de-Marsan. Zdaje mi się że ostatnie wysokie drzewa Francyi tu się znajdują. Pożegnaj się z nimi, pani, jeżeli kiedy przejeżdżać będziesz pod ich cieniem, bo nie znajdziesz podobnych, ani w Hiszpanii, ani w Algeryi. Po obu stronach drogi, tak równéj jak sukno bilardu, łączą one swoje wierzchołki, i tworzą prześliczną zieloną altanę; po prawéj i lewéj stronie drogi, rozciągają się ogromne lasy sosnowe, których każdy pień cięty żelazem, jak drzewa zaczarowanego gaju Tassa, wypuszcza nie strumienie krwi, ale płyn srebrzysty, który jest także ich krwią; ale krwią sosen, jak pani wiész, jest żywica; i drzewo zranione, jak człowiek, umiera niekiedy z wycieńczenia sił.
Po wysokich drzewach na Mont-de-Marsan, polecam most Świętego Andrzeja w Gubsac. Powitaj także rzekę Dordogne, która w tém miejscu ma blisko pół ćwierci mili szerokości. Zobaczysz jeszcze nie mało rzek, mających kamienie, mających piasek, mających drzewa, mirty, nawet różowe laury w swojém łożysku, ale nie zobaczysz mających wodę.
Co się tycze mostów, te zobaczysz; prawda że jeżeli zechcesz pani nie wpaśdź z nimi w wodę, będziesz musiała przejechać mimo mostu.
Stanęliśmy w Bayonnie około południa. Mila podróż jaką odbyliśmy z Bordeaux, skłoniła nas, więcéj niżeli złote obietnice naszego karetnika, do dalszéj podróży pocztą. Pobiegłem więc, zaledwo wysiadłszy, do pana Leroy, naszego konsula w Bayonnie, prosząc o wizowanie naszego pasportu i pomoc wszelkiemi środkami, żebyśmy mogli wyjechać niezwłocznie. Znalazłem człowieka bardzo uprzejmego, gotowego okazać nam wszelkie posługi, ale zawiadomił mnie o dwóch rzeczach, jakie niweczyły piękny nasz projekt: piérwsza — że każdy powóz francuzki, opłaca tysiąc ośmset franków cła przy wejściu do Hiszpanii; druga — że z powodu przejazdu książąt, nigdzie nie dostaniemy koni pocztowych.
Nie można zatém już było myśleć o podobnym rodzaju jazdy. Pobiegłem na pocztę: cztéry miejsca zostawały w środku dyliżansu, który zresztą miał tylko cztéry miejsca. Zatrzymałem je, zapłaciłem i powróciłem do hotelu oznajmić towarzyszom o nowych rozporządzeniach względem podróży.
Trudność zachodziła w umieszczeniu całego naszego pakunku w powozie, przeznaczonym tylko do przewożenia listów, i w którym osoby już są przydatkiem. Fuzye i kordelasy same więcéj miały ciężaru, niżeli wolno we Francyi miéć podróżnemu. Ale na szczęście, pocztylioni hiszpańscy łatwiejszego są charakteru od pocztylionów francuzkich, i po dziesięciu minutach rozmowy, któréj towarzyszyły ożywione i wyraziste gęsta, rzecz załatwiono z zadowoleniem wszystkich stron.
Teraz trzy rzeczy zniewalają mię pożegnać panią. Piérwsza, długość mojego listu; druga, godzina odejścia poczty; trzecia, krzyki pocztyliona, który domaga się swego podróżnego.
Będę miał honor pisać do pani z miejsca piérwszego odpoczynku. Zapewne to nie nastąpi przed Burgos.




III.
Madryt, 9 Października 1846.

Opuszczając Burgos, przypuściwszy że pani opuszczać będziesz kiedyś Burgos, przejedziesz most, nie powiem na jakiéj rzece, bo nie widząc rzeki, nie mogłem pytać się o jéj nazwisko; przejedziesz pani most, i to tylko powiedziéć mogę.
Na środku mostu, obróć się pani, i rzuć ostatnie spojrzenie na królowę Staréj Kastylii; wtedy miéć będziesz przed sobą najpiękniejszą bramę, pomnik odrodzenia sztuki, wzniesiony na cześć Karola V, i który przedstawi ci posągi Nuno-Rasura, Lain-Calvo, Fernanda Gonzales, Karola Igo, Cyda i Diego Percel.
Potém na prawo, ujrzysz pani wznoszące się jak dwie kamienne strzały dzwonnice przecudownéj katedry, która zdaje się bydź umieszczoną na drodze podróżnego, dla tego żeby go oswoić z cudami, jakie ma widziéć.
Nareszcie, ogarniesz pani jednym rzutem oka miasto leżące w kształcie amfiteatru, a zanurzając ostatnie spojrzenia w polach i dolinach zieleniejących się, które przebyłaś, jak się zmusza swoje wspomnienie do zapuszczenia się w uśmiechającą się przeszłość, pożegnasz pani źrzódła szumiące, cieniste zarośle, malownicze góry Guipuscoi, bo masz do przebycia czerwone piaski, szare krzaki i bez końca horyzont Staréj Kastylii, gdzie wykrzykniesz z radości i zadziwienia spostrzegłszy dąb karłowaty lub wiąz pokrzywiony, które napotkasz przypadkiem.
Pierwszą na uwagę zasługującą rzeczą, jaką znaleźliśmy na drodze naszéj, był zamek Lerma, gdzie umarł na wygnaniu znany książę tegoż nazwiska, sławny względami jakich doświadczał od króla Filipa III, i ciężką niełaską co po nich nastąpiła. Dobra, a tém samém zamek, jaki widać z drogi, i który należał do dóbr, zabrane zostały po jego śmierci, za summę milion cztery-kroć sto-tysięcy talarów. Nikt odtąd nie zaprzątał się tym gmachem, który powoli upadał w ruinę. Dzisiaj, zawalony sufit leży na ziemi, i przez okno bez szkła, widać niebo.
Jeden z podróżnych naszych, pan Faure, który przyjął na siebie obowiązek naszego tłumacza i naszego cicerone, udzielił nam tych wszystkich szczegółów, dodając, że przed pięcią laty, w tém właśnie miejscu gdzie znajdowaliśmy się, przytrzymany został przez rozbójników, którzy nie szanując pamiątek przywiązanych do starego zamku Lerma, założyli tu swoje siedlisko.
W miarę tego jakeśmy jechali, widzieliśmy, omyleni optyczném złudzeniem, zbliżające się ku nam błękitnawe szczyty gór Somma-Sierra, drugie przejście niemniej straszne dawniéj dla podróżnych, jak Lerma, gdzie nasz przyjaciel Faure przytrzymany został. Była piąta godzina wieczorem, kiedy zaczęliśmy wjeżdżać na pierwsze jéj pochyłości.
Jednę z gór wznoszących się po lewéj stronie drogi, wiodącéj z Aramla do Madrytu, zdobyła, w oczach Napoleona, jazda polska. Góra ta przedstawia spadzistość zwyczajnego dachu.
Żeby ją przebydź, pomnożono nasz zaprzęg do dwónastu mułów.
Rano, przebudziwszy się, spostrzegliśmy na horyzoncie obszernéj pustyni, kilka punkcików białych odrywających się śród mgły fioletowéj: to był Madryt.
W godzinę późniéj, wjeżdżaliśmy do stolicy hiszpańskiej przez bramę Alcala, najpiękniejszą z jéj bram, i wysiedliśmy z powozu w dziedzińcu domu pocztowego.
Nie dosyć było przyjechać, trzeba było znaleźć mieszkanie; mieszkanie zaś w takiéj epoce, w podobnych okolicznościach, nie jest rzeczą łatwą.
Ale, powié twój bankier pani, trzeba było to przewidziéć, pisać zawczasu, kazać nająć mieszkanie w hotelu.
— Naprzód, pani będziesz łaskawa odpowiedziéć swojemu bankierowi, że wyjechaliśmy z jednego dnia na drugi, a zatem nie mieliśmy czasu zająć się środkami ostrożności.
Potém pani dodasz, a on przypomni tę okoliczność, bo z jéj powodu, papiery spadły o trzy franki; dodasz że gazety ogłaszały że w całéj Hiszpanii wybuchnęła rewolucya, że drogi pełne są geryllasów, że biją się na ulicach Madrytu... Owoż jakeśmy rozumowali w tjé mierze. Jeżeli biją się na ulicach Madrytu, znajdziemy pewnie miejsce w domach tych co się biją, bo nie można jednocześnie bić się na ulicy, i pozostawać w domu. Bynajmniéj, Hiszpanija kosztowała najgłębszego pokoju, ujechaliśmy sto pięćdziesiąt mil drogi, z Bayonny do Madrytu, najmniejszego geryllasa, najmniejszego ladrona, najmniejszego ratero; owoż nareszcie znaleźliśmy ulice Madrytu w samotności porannéj, i okryte teatrami jarmarkowemi, wystawionemi zawczasu na uroczystości, w których mieliśmy wziąć udział: pozostawało więc nam chyba mieszkać w teatrze.
To było tak wspaniałe, że aż do rozpaczy przyprowadzało.
Wyszliśmy na żebraninę, zostawiwszy rzeczy nasze w biórze pocztowém; kołataliśmy do wszystkich hotelów Madryckich, zwiedziliśmy wszystkie mieszkania do najęcia z meblami, wszystkie casa Pupillos: ani jednego pokoju, ani jednéj izdebki, ani jednego alkierza, gdzieby pomieścić grooma, kobolta, karła.
Po każdém nowém niepowodzeniu wychodziliśmy na ulicę. Wypytywaliśmy się oczyma, potém z uszami coraz niżej spuszczonemi, ciągnęliśmy daléj swoje poszukiwania.
Wszystkośmy zwiedzili, straciliśmy aż tę ostatnią nadzieję, jaka się traci w ostatniéj chwili, kiedy przypadkiem podniosłem głowę i przeczytałem te słowa nadedrzwiami jeszcze zamkniętemi:
— Monnier, księgarz francuzki.
Krzyknąłem z radości, nie podobna żeby ziomek odmówił nam gościnności u siebie, lub nie dopomógł całym swoim wpływem do znalezienia jéj gdzieindziéj.
Szukałem drugich drzwi niżeli do księgarni, i znalazłem drzwi do korytarza, nad któremi były napisane te trzy słowa: Casa de Bannos.
Był to cud szczęścia. Po mieszkaniu, najwięcéj potrzebne nam były teraz łazienki.
Popchnąłem drzwiczki przezroczyste, i dzwonek zbarzęczał. Wszedłem. Przez długi korytarz, wyszedłem na dziedziniec oszklony. Do koła dziedzińca znajdowały się wnijścia do łazienek; nad łazienkami był mały antresol.
Dwie kobiéty i pięciu kotów grzało się przy brasero.
Zapytałem o pana Monnier; ale bez wątpienia moja fizyognomija niepodobała się domownikom, bo kobiéty pomrukiwać zaczęły, a koty miauczeć.
Na ten podwójny hałas, otworzyło się okno w antresolu; głowa chustką związana, i szyja okryta koszulą, pokazały się w oknie.
— Co takiego? zapytała głowa.
Pośpieszam ci powiedziéć, pani, że ta głowa, któréj rozpoznać fizyognomiję było dla mnie bardzo ważną rzeczą w téj chwili, pośpieszam powiedzieć że ta głowa nosiła wyraz bardzo ujmujący.
Jest to, kochany mój panie Monnier — odpowiedziałem — że ja i moi towarzysze żebrzemy pomieszkania, żebrzemy od godziny drugiéj rano, i jeżeli nam nie dasz pomieszkania, przymuszeni będziemy kupić namiot od jakiego dymissyonowanego generała karlistów i obozować na placu Alcala.
Pan Monnier słuchał mnie otworzywszy ogromne oczy; widać było że starał się mnie przypomniéć.
— Przepraszam, — rzekł — ale pan mię nazwałeś swoim kochanym panem Monnier. Musimy więc znać się?
— Bez wątpienia, ponieważ nazwałem cię panie po nazwisku.
— Oh! nic w tém nie masz dziwnego, moje nazwisko znajduje się na moich drzwiach.
— I moje także.
— Jak to, nazwisko pańskie na moich drzwiach?
— Ba! ja czytałem.
— Jakże się więc pan nazywasz?
— Aleksander Dumas.
Pan Monnier krzyknął, uderzył głową o ramy okna, i zniknął cofając się w tył.
W chwilę potém, pokazał się na pół ubrany w jednych drzwiach małego dziedzińca, zamienionego w parlatorium.
— Jak to? Aleksander Dumas, nasz? nasz Aleksander Dumas? rzekł.
— Bez wątpienia, jednego tylko znam, i za to ręczę panu, że jest na twe usługi.
I podałem mu rękę.
— Ha! — rzekł ściskając ją serdecznie, — owoż szczęśliwy dzień dla mnie, i powiadasz pan że przychodzisz żądać odemnie, czegóż?
— Gościnności.
— Mój dostojny panie, dom jest na rozkazy twoje.
— Przepraszam, kochany panie Monnier, ale ja nie jestem jeden.
— Ah! pan masz...
— Syna.
— No, kiedy jest miejsce dla jednego, jest i dla dwóch.
— Ale że nas więcéj jest niż dwóch.
— Ah! ah! Masz pan przyjaciela?
Skinąłem głową.
— Do licha! — rzekł pan Monnier, skrobiąc sobie ucho. — No! postaramy się znaleźć miejsce dla twojego przyjaciel.
— Ale że...
— Cóż jeszcze?
— Mój przyjaciel... ma przyjaciela.
— A więc jest was cztérech!
— I lokaj.
P. Monnier upadł w krzesło;
— W takim razie, nie wiem co poradzić, rzekł.
— No, zobaczmy, czy pan nie masz pokoju, gdzie by można postawić dwa łóżka?
— Już tam stoją dwa.
— Przez kogo zajęte?
— Przez dwóch Francuzów.
— Jak się nazywają?
— PP. Blanchard i Girardet.
— Są to dwaj przyjaciele, łatwo więc przystaną na wszystko.
— Ale ich pokój materyalnie jest zbyt ciasny, zaledwo sami umieścić się mogą.
— Czy tylko ten jeden pokój pan masz?
— Jest jeszcze duży obok niego.
— Duży, bardzo duży?
— Oh! ogromny; tu pomieścilibyście się wszyscy cztéréj, a nawet wszyscy sześciu.
— Bravo!
— Tak, ale to ich pracownia malarska.
— No! to będzie nasza pracownia, i koniec. Nie koniecznie potrzeba nazywać się Correggio, żeby powiedzieć: I ja jestem malarzem! No! cóż pan jeszcze masz?
— Ba! poddasza, strych, mysie nóry.
— Bravo! będziemy tam jak w serze hollenderskim! Obejrzyjmy miejscowość!
Wróciłem do drzwi, gdzie reszta gromady oczekiwała w największéj niespokojności.
— Proszę panów, rzekłem, znaleźliśmy pałac.
Poszli za mną, wykrzykując hurra.
— Cicho! panowie, cicho! proszę was; dom jest przyzwoity; niechże nas nie wypchną za drzwi wprzód nim wejdziemy.
Aleksander wszedł kłaniając się jak kawaler Callota, Boulanger za nim, Maquet potém.
Paweł szedł na ostatku, przyciskając palce do szwów spodni, co oznaczało zawsze że go stracono z oka przez chwilę, i że korzystał z téj chwili ażeby zgwałcić prawa dawnej swojéj religii.
Spojrzałem na niego z ukosa; uśmiechnął się jak mógł najprzyjemniéj. Paweł ma wino wyborne i rum przecudowny.
P. Monnier wszedł naprzód, zastaliśmy Blancharda i Girardeta w pracowni, już przy robocie.
Oba wysłani byli urzędownie, z trzecim towarzyszem panem Gismain, dla odmalowania głównych scen wielkiego wypadku, jaki miał nastąpić.
Podniosły się krzyki radości, gdy ujrzano mnie wchodzącego. Podwoiły się te krzyki, kiedy ujrzano za mną Boulanger, mego syna i Maquet.
— Widzisz pan! rzekłem do pana Monnier obracając się.
Wniosek podany przezemnie na dole, ponowiony został na piérwszem piętrze i przyjęty z zapałem. Blanchard i Girardet wzięli kawał kredy, i przeciągnęli liniję odpowiadającą trzeciéj części pracowni.
Trzecia część pracowni, miała bydź dla nich przeznaczona; drzwi od ich pokoju, wychodziły na tę część, jak widzimy było to bardzo wygodnie.
Dwie drugie części nam przeznaczono.
W tejże chwili odbyły się przenosiny.
Duży stół z czerwonéj jodły, i dwa krzesła, przeniesione za liniję białą, stały się w téjże chwili własnością dawnych lokatorów.
Pan Monnier obiecał nam dwa stoły i cztéry krzesła podobne do tych, jakie wzięto z naszéj części.
Wielka kanapa słomą wypchana i komoda z drzewa orzechowego, stały się własnością spólną. Ułożyliśmy się że używać ich będziemy, bądź razem, bądź pojedynczo, ale zawsze w dobréj zgodzie.
Po skończeniu pierwszych przenosin, przeszliśmy z apartamentu ogólnego do pokojów oddzielnych, poleciwszy Eau de Benjoin iśdź po tłómoki i pudła, i przenieść do pracowni przedmioty dla niéj przeznaczone, które łącznie z dwóma stołami jodłowemi i i dwóma wypchanemi słomą krzesłami przyobiecanemi, zdobić ją miały.
W kwadrans odbył się przegląd i installacya nasza. Maquet i ja odkryliśmy pod stopniem szerokości bardzo bliskiéj apartamentu spólnego, jeden pokoik. Boulanger i syn mój, pod południkiem odleglejszym wynaleźli drugi.
Pokoje te, ozdobione jedynie cztérma ścianami pobielanemi, miały za staraniem pana Monnier, przed upływem dwóch godzin, otrzymać łóżko, stół i cztery krzesła.
Podczas tych rozporządzeń, radość jaśniała na twarzy zacnego naszego gospodarza: Francuz, szczęśliwy był że otrzymał całą koloniję francuzką; — i jakąż koloniję! malarzy urzędowych i zaproszonego na wesele królewskie.
Tak się rozporządziwszy, rozpoznawszy różne korytarze i różne drzwi prowadzące do spólnego środka, przypomnieliśmy o napisie nadedrzwiami wchodowemi: Casa do Banos, i rzuciliśmy się ku temu małemu atrium, gdzie odbyła się piérwsza część sceny, jaką ci pani opowiedziałem.
Wyborna rzecz kąpiel, kiedy zrobimy drogi sześćdziesiąt mil koleją żelazną, sto czterdzieści mil dyliżansem i dwieście mil extra-pocztą, i kiedy przez czworo drzwi cztérech izb otwartych, cieszyć się razem można pomyślnością i odpoczynkiem.
Chcieliśmy zatrzymać pana Monnier, żeby odpowiadał na tysiączne pytania, które paliły nam język. Ale P. Monnier zniknął; biegał do tapicerów madryckich. Musieliśmy zatem poprzestać na własnéj naszéj rozmowie, która, powiedziéć trzeba, nie była dla tego mniéj ożywiona.
W rzeczy saméj, wszystko było nowém dla nas. Ta ludność poważna i milcząca, która poglądała na nas z bezwładnością orszaku cieni, te kobiéty piękne w odartéj odzieży, ci mężczyźni dumni w swoich łachmanach, te dzieci osłaniające się już szmatami opadłemi z płaszcza ojcowskiego: to Wszystko wskazywało nam nie tylko inny lud, ale inny wiek.
Boulanger był zachwycony: zacząwszy od Bąyonny, spotykał na każdym kroku modele, co się przedstawiały gratis. Była to zarazem oszczędność i czasu i pieniędzy: czasu, ponieważ nie trzeba ich szukać: pieniędzy, ponieważ nic im nie płacono.
P. Monnier powrócił, kiedyśmy wychodzili z kąpieli.
— Wszystko gotowe, rzekł zacierając sobie ręce.
— Jak to, wszystko gotowe?
— Tak, możecie wnijść, panowie. Stoły stoją przynajmniej na trzech nogach, łóżka zasłane, lub przynajmniej cóś podobnego, a krzesła wasze wytrzymają, jeżeli miéć będziecie ostrożność siadać pojedynczo na każdém z nich.
— Wielki z ciebie mąż, panie Monnier.
P. Monnier ukłonił się skromnie.
Weszliśmy. Piérwsze, spojrzenie rzuciliśmy na pracownię; rzecz zadziwiająca! Eau de Benjoin sam krzątał się pilnie. Otwierał pudła i wydobywał fuzye, ręce mi opadły.
— Zostaw tak, rzekłem; zajmij się tłómokami.
— Tłómoki są w pokoju tych panów.
— Dobrze, daj mi klucze.
— Już pootwierane.
Nie mogłem przyjśdź do siebie widząc taką czynność. Czynność ta zawsze mię niepokoiła w Pawle; kiedy wpadał w ten zbytek przysług, musiał dopuścić się jakiéj winy.
Domyślałem się że musiało czegoś brakować z pakunku, i że w zamiarze ukrycia zguby czegoś, Paweł porozrzucał tłómoki, worki podróżne, mantelzaki i pudła.
Miałem regestr. Paweł spostrzegł że sięgnąłem do kieszeni i wydobyłem regestr; podwoił czynność, przybliżając się wszelako, chociaż zajęty robotą, ku drzwiom korytarza.
— Pawle, rzekłem. — Wiadomo, nie prawdaż, pani, że nazywam Piotra już Pawłem, już Eau de Benjoin.
— Pawle — rzekłem — zrobimy inwentarz rzeczy.
Paweł, podług wyrażeń sztuki malarskiéj, ma trojaki wcale odmienny koloryt; zwyczajny jego koloryt jest tuszu chińskiego; ale, stosownie do wypadków, rumieni się on lub blednieje; kiedy rumieni się, przechodzi w bronz florencki, kiedy blednieje, wpada w kolor popielaty.
Eau de Benjoin wpadł w kolor popielaty, zkąd wnosiłem że zguba musi bydź ważna.
Była to jedna więcéj przyczyna do zrobienia inwentarza. Upornie więc tego trzymałem się, chociaż Paweł ile mógł starał się mnie odprowadzić od tego.
Brakło pudła z ładunkami.
Rzecz ważna. Mieliśmy ogółem siedm fuzyj, w tej liczbie jednę dubeltówkę; dwie tylko podług systematu zwyczajnego; cztery zaś były fuzye Le-faucheux, to jest nabijane ładunkami i z tyłu.
Pozostało tylko sześćdziesiąt ładunków przypadkiem w próżnych miejscach pudła, gdzie była broń; arsenał nasz całkiem ogołocony został.
Prawda że nam powiedziano iż bardzo mało znajduje się rozbójników w Hiszpanii, pięciudziesiąt lub sześciudziesiąt, i koniec.
Szczęśliwy kraj, który wie liczbę swoich rozbójników.
Ale znajduje się jeszcze w Afryce dużo kuropatw, dużo szakali, dużo hyen, nawet trochę panter; a my zamierzaliśmy polować na to wszystko.
Co się tycze lwów, tyle ich ledwie pozostało w Algeryi, ile w Hiszpanii rozbójników. Gerard wszystkie wytępił.
Eau de Benjoin odebrał rozkaz zająć się nąjpilniejszém poszukiwaniem. Eau de Benjoin udawał że szuka. Za dwa lub trzy dni, kiedy spostrzeże że u nas barometr podniósł się z burzy na piękną pogodę, przyzna się, z uśmiechem emaliowanym trzydziestu dwóma zębami, że pudło z ładunkami pozostało na komorze w Iruu, albo Bayonnie, i że doskonale sobie to przypomina.
Kiedy Paweł szukał ładunków, utwierdzaliśmy zajęcie własności i organizowaliśmy ów przedziwny nieład, jakiego gabinet literata i pracownia malarza przedstawiają wzór najdoskonalszy.
Ukończywszy tę piérwszą i ważną część installacyi, zajęliśmy się żywnością.
Niech się pani nie dziwi, że od czasu do czasu wracam kutemu przedmiotowi, o którym ludzie najmateryalniejsi lub najniemateryalniejsi pomyślić muszą przynajmniéj raz na dzień.
Pani, co mieszkasz w Paryżu, i jadąc, przez szkło swojéj karety widzisz po obu stronach ulicy kawiarnie z bogatemi malowidłami, restauracye z wielkim przepychem, zapraszające wasz apetyt, dziwisz się zapewne że są kraje, gdzie można bydź niespokojnym o obiad; i powiész: wnijdź do restauracyi, albo poszlij po drób z truflami, pasztet z wątróbek i raka morskiego: ściśle rzecz biorąc, może to posłużyć za obiad.

Ęh! mój Boże, tak, pani, może to posłużyć za obiad, a nawet bardzo dobry; lecz na nieszczęście, pasztety z wątróbek przychodzą ze Strasburga, raki morskie z Brest, a drób truflami nadziany z Périgord. Z tak rozmaitych odległości, które miałem honor wskazać ci pani, to wynika, że kiedy te wiktuały francuzkie przychodzą do Madrytu, są już trochę nadpsute; należy więc chwycić się innego sposobu żywienia się.
Koniecznie zatém trzeba nam było zająć się obmyśleniem tego sposobu żywienia się.
Po dwóch lub trzech godzinach badań, następnie biesiady nasze urządzone zostały.
W Madrycie, kucharz i kucharka, wyjąwszy wielkie domy, przeszli do rzędu istot mitologicznych. Nie należało więc myślić o wzięciu kucharza lub kucharki.
W Madrycie, chcący jeść, ma się rozumiéć cudzoziemcy, idą sami na rynek, lub posyłają służących; potém sami pieką lub smażą zakupione przedmioty do jadła.
Szczęściem, od dzieciństwa jestem myśliwy, jak wiész pani, i dodam nawet, strzelec bardzo zręczny. Mając lat dziesięć lub dwanaście, wymykałem się niekiedy z domu, chciałem powiedziéć ojcowskiego... Niestety! nigdy nie miałem domu ojcowskiego, bo mój ojciec umarł, we trzy lata po mojém urodzeniu, ale z domu macierzyńskiego, żeby polować śród ogromnych drzew, pod których cieniem urodziłem się. Wówczas przez cały dzień, dwa dni, tydzień niekiedy, błąkałem się od wsi do wsi, bez żadnego zasobu, oprócz mojéj fuzyi, zamieniając zająca, królika, kuropatwę na wino i chléb, przy tym chlebie i winie pożywając drugą część mojéj zwierzyny; trzecia część stale przeznaczona była dla mojéj matki i przynosiłem ją do niéj, podobnie jak Hippolit składał swoję u nóg Tezeusza, żeby ukoić jego gniew.
To podobieństwo, losu mojego z losem syna Antyopy może zaszkodziło mojéj edukacyi umysłowéj, ale szczególnie wydoskonaliło moję edukacyę kuchenną. Ztąd wynika, że wielu czytelników, po przeczytaniu moich książek, zaprzeczało wartości moich książek, ale żaden smakosz, skosztowawszy moich sosów, niezaprzeczył wartości moich sosów.
Jednogłośnie więc wybrany zostałem marszałkiem poselstwa francuzkiego w Madrycie, a Paweł podniesiony do stopnia dostarczyciela żywności.
Towarzystwo wyłożyć miało nakład na kupno wielkiego kosza, ażeby Paweł gubił ile bydź może najmniéj jaj, marchwi, kotletów i szynek.
Ostrożności te przedsięwzięte były względem śniadania.
Śniadanie zawsze składać się miało z dwóch lub trzech dań, na gorąco lub zimno, i z czterech filiżanek czokolady na osobę.
Trzeba ci powiedziéć, pani, że Hiszpanie piją czokoladę naparstkami.
Co się tycze obiadu, P. Monnier wskazał nam restauratora włoskiego nazwiskiem Lardi, u którego mieliśmy znaleźć przyzwoite jedzenie.
We Włoszech, gdzie jedzą źle, dobremi restauratorami są Francuzi; w Hiszpanii, gdzie nic nie jedzą, dobremi restauratorami są Włosi.
Żegnam cię, pani; opuszczam cię, bo muszę iśdź na rynek i do poselstwa francuzkiego.




IV.
Madryt, 10 Października 1846.

Zgadnij pani, co przyniosłem z podwójnéj mojéj wycieczki na rynek i do poselstwa?
Przyniosłem Giraud i Desbarolla.
W środku ulicy Mayor, w chwili kiedy dumałem, nie chcę ci powiedziéć pani o kim, ale nareszcie w chwili kiedy miałem słodkie dumanie, uczułem że mój powóz zatrzymał się nagle.
Jednocześnie spostrzegłem po obu stronach drzwiczek, dwie głowy opalone i obrosłe.
Kiedy dumam, dumam na prawdę, to jest: zapominam zupełnie o rzeczywistości na korzyść dumania. Przebudziłem się więc znienacka, i na widok dwóch strasznych głów osadzonych na ciele ubraném po hiszpańsku, zdawało mi się że jestem śród gęstéj puszczy, lub głębokiego wąwozu, zatrzymany przez rozbójników.
Z instynktu szukałem pistoletów.
Mam śliczne sześcio-rurne pistolety; ale nie uważałem za potrzebę brać ich z sobą na rynek i do poselstwa. Nie znalazłem więc wcale.
Gotowałem się zatém do odparcia napaści silą tylko cielesną, jaką mię Bóg obdarzył, kiedy spostrzegłem jednę z tych głów śmiejąc się pokazującą trzydzieści dwa zęby białe, a drugą dwa zęby żółte.
Pilniéj się im przypatrywać zacząłem.
— Giraud! Desbarolles! zawołałem.
Przepraszam mojego przyjaciela Giraud; ale nadewszystko po trzydziestu jego zębach nieobecnych i dwóch obecnych, poznałem go.
W rzeczy saméj, oprócz pokładu farby bronzowéj, którą twarz ich oblekło słońce Katalonii i Andaluzji, ogromnéj odmianie uległa ich facies.
Giraud, co wyjechał bez włosów, powracał z lwią grzywą. Desbarolles, co wyjechał z prześlicznemi włosami, powracał prawie łysy.
Podróż działała w przeciwném znaczeniu na skórę włosem porosłą u dwóch podróżnych. Oddaję to faktum pod rozpoznanie lekarzy i badania fabrykantów pomady.
Krzyknąłem z radości, otworzyłem drzwiczki, i we dwie sekundy późniéj, Giraud i Desbarolles zasiedli w powozie.
Powracali z przecudownéj podróży, a zawsze pieszo; podróży artystycznéj, w całém znaczeniu tego wyrazu, z kartonem zawieszonym przez plecy, ołówkiem w ręku, ze strzelbą na ramieniu; sypiając gdzie mogli, jedząc co mogli — ale śmiejąc się, śpiewając, rysując po całéj drodze. W Sewilli nauczyli się rysować wesela i uroczystości, przed dwunastą dniami. Zaraz ztąd wybrali się do Madrytu; w ciągu dwónastu dni zrobili sto czterdzieści mil francuzkich drogi, i powrócili.
Przed odejściem z Sewilli, kupili biednego charta. W piérwszych trzech dniach chart ich poprzedzał; czwartego i piątego dnia chart szedł obok nich; nakoniec, szóstego dnia chart pozostał w tyle.
Chart ostatecznie był zmordowany.
Nazajutrz, w chwili odejścia, biedny pies probował stanąć na zesztywniałych nogach; rzecz przechodziła jego siły.
Wtedy Giraud wziął go na ręce, i niósł całe sześć godzin; w sześć godzin trzy minuty po wyjściu, chart żyć przestał na łonie Giraud.
Wykopano mu grób nad rowem. W dniu tym, Giraud i Desbarolles uszli tylko mil dwanaście; ale nazajutrz zrównali się, uszedłszy ośmnaście.
Krótko mówiąc, przybyli, a przybywszy dowiedzieli się że ja także przybyłem. Zaczęli więc mnie zaraz szukać, i szczęśliwym trafem, spotkali sie wprost z moim powozem.
Pieérwsze moje słowo, po uściskaniu się z nimi było: Jedziecie do Algieryi ze mną, nieprawdaż?
Oba spojrzeli się na siebie. Już przed miesiącem powinni byli bydź we Francyi.
Desbarolles westchnął.
Giraud podniósł ręce ku niebu, i rzekł ścicha:
— Biedna moja rodzina!
Powiedziéć ci trzeba, pani, że Giraud ma dobrą, miłą i zacną żonę, która mu wydała przed ośmią laty, to śliczne dziecię jasno-włose, które tak ci się podobało na wystawie, igrające z psem, drugim chartem, co także żyć przestał, ale nie ze znużenia, tylko z niestrawności.
Te, wraz z młodym bratem 24ro letnim, który zwiedza wyspy Markizkie i podeszłą siedmdziesięcioletnią matką, te uprzywilejowane serca jego istoty, składają rodzine Giraud.
Naturalnie więc od czasu do czasu Giraud myśli o swojéj rodzinie. Ale wzruszenia, jakie obudzą w nim ta myśl, objawiają się w odmienny sposób podług godziny dnia, w któréj ta myśl przychodzi i okoliczności w jakich ona przychodzi.
I tak, z rana Giraud nie myśli o swojéj rodzinie w podobny sposób jak wieczorem: co pochodzi ztąd że zrana jest na czczo, a wieczorem po obiedzie.
Każdy zaś wié, nic bardziéj nie zmienia postaci rzeczy, jak patrzéć na nie z żołądkiem próżnym lub pełnym.
Giraud więc zabijający jest kiedy myśli o swojéj rodzinie zrana; Giraud więc jest przedziwny, kiedy myśli o swojéj rodzinie wieczorem.
Co się tycze Desbarolla, nie wiem czy on ma rodzinę, czy myśli o swojéj rodzinie, i czy ta myśl rozrywa go; ale to wiem, że roztargnienie Damisa, który gryzł sobie palec zamiast chleba, niczém jest w porównaniu z roztargnieniem Desbarolla.
Ten ustęp o Giraud i Desbarollu przeszkodził mi powiedziéć tobie, pani, że kiedy jeden skończył swoje westchnienie, a drugi frazes, oba przyjęli mój wniosek.
Gromadka nasza była więc w komplecie, taka jak o niéj marzyliśmy w dniu pamiętnéj przysięgi Horacyuszów, o któréj mówiłem; i znaleźliśmy się w Hiszpanii w czas jeszcze żeby przebiedz razem połowę Hiszpanii.
Teraz widzę się w konieczności skreślenia portretu Giraud i Desbarolla, jak skreśliłem już portrety Boulanger, Macąuet i mojego syna.
Giraud jest autorem Urlopu na dziesięć godzin, — jak Delacroix jest autorem Giaura, a Scheffer autorem Franciszki z Rimini. To jest że oprócz tego Urlopu na dziesięć godzin, który pani widziałaś w sztychu, w litografii, na tabakierkach, na teatrze nawet, Giraud malował jeszcze tysiące rzeczy ładnych, obrazów historycznych, obrazów rozmaitego rodzaju, portretów, pastelów, i t. d. i t. d. Giraud nie jest malarzem, ale malarstwem. Do rysunku nie potrzeba mu tego lub owego uświęconego przedmiotu; kiedy zabraknie ołówka, kiedy ten zepsuje się, kiedy pędzla nie masz, kiedy pióro nie odpowiada na zawołanie, Giraud rysuje węglem, zapałką, laską, piórkiem do zębów; subtelny i żartobliwy jego umysł, nadewszystko uderza śmieszna strona przedmiotów; oko jego jest nakształt zwierciadła czarnoksięzkiego, które przesadza i wykrzywia wszystkie fizyognomije. Giraud skarykaturował by Apollina Belwederskiego i Wenus Medycejską. Jeśliby Narcyss żył za czasu Giraud, lub jeśliby Giraud żył za czasu Narcyssa, zapewne nieszczęśliwy syn, nie wiem już czyj, zamiast umrzeć z miłości widząc swój portret, umarłby ze śmiechu patrząc na swoję karykaturę.
Nie potrzeba dodawać, że Giraud jest jednym z najdowcipniejszych ludzi, jakich znam, a jakich rzadko widziałem w pracowni, w salonie, nawet w pałacu, artystą znającym najlepiéj miejsce, i odpowiedną przyzwoitość miejscu, w którem się znajduje.
Dosyć ci powiedziéć pani, że kiedy jest na balu Opery, Giraud tłumaczy muzykę Musarda w taki sposób, że aż umiera z radości Napoleon kankanu.
Co się tycze Desbarolla, tego portret trudniéj skreślić, chociaż więcéj jeszcze jest typowy niżeli Giraud. Desbarolles składa się z artysty i wędrownika, ale artysty i wędrownika paryzkiego. Robi pałaszem jak Grisier, kijem jak Faufan. Ta wielorakość ćwiczeń, nie licząc już ołówka i pióra, którym oddaje się w chwilach wolnych, nadała rękom jego nałóg wielorakości gestów, prawie zawsze niszczących. Nadto, Desbarolles jest roztargniony.
Wspomniałem już ci pani o jego roztargnieniu; kiedy Desbarolles stoi, roztargnienie to pociąga za sobą ten tylko skutek, że mu przeszkadza słyszéć co mówią do niego, lub że zapomina o tém co mu powiedziano; i koniec. Ale kiedy Desbarolles siedzi, rzecz przybiera poważniejszą postać: Desbarolles gdzie kolwiek jest, przechodzi bardzo powoli i bardzo prostodusznie od roztargnienia do snu. Dla tego też Desbarolles nauczył się nadać swojemu snowi, zawsze cichemu, zresztą, oddajmy mu tę sprawiedliwość, postać godności, z powodu któréj, wyjąwszy Giraud, najmocniéj czuwający szanują jego sen. Ale względem Desbarolla Giraud nic nie szanuje. Możnaby powiedziéć że Giraud ma w sobie cóś takiego, co przebudza się zaraz jak tylko Desbarolles usypia. Skoro więc Desbarolles zaśnie, Giraud zbliża się, kładzie mu palec na nosie i przyciska dopóty, aż nos zniknie zupełnie śród wąsów. Zwykle kiedy nos Desbarolla przychodzi do takiego stopnia spłaszczenia, Desbarolles przebudza się, gotów pokłócić się ze śmiałkiem, który sobie pozwala takich żartów z organem, jaki on ciągle ładuje tabaką, dla zachowania go przy naturalnéj elegancyi. Ale poznając Giraud, uśmiecha się tym dobrym i przyjacielskim uśmiechem, jaki widziałem jedynie na ustach Desbarolla. Od lat dwódziestu jak Giraud i Desbarolles z sobą znają się, Giraud milion razy spłaszczył nos Desbarolla. Przyjmując te liczbę, właśnie też milion razy, dla tego tylko samego, Desbarolles uśmiechnął się do Giraud.
Kiedy spotkałem Giraud i Desbarolla, mieli oni kostium hiszpański; to jest kapelusz z podniesionemi brzegami, nakształt tortu, z dwóma kutasami jedwabnemi, jeden na drugim, krótka hartowana kurtka, kamizelka jaskrawego koloru, pas czerwony, krótkie spodnie, kamasze haftowane i płaszczyk andaluzyjski. Ale ten ubiór nie tyle był skutkiem entuzyazmu, jaki w nich obudzał kostium narodowy, ile okoliczności szczególnych, o których wspomniéć tu należy.
Wyjeżdżając z Francyi, Giraud i Desbarolles wzięli z sobą, oprócz ubioru podróżnego, który mieli na sobie, tłómok obejmujący dwa fraki, dwa surduty, dwoje pantalonów i dwa kapelusze Gibus’a.
Fraki, surduty i pantalony, jakkolwiek do ostatka zszarzane, zachowały przecież swoję formę i znać zawsze było, że pochodzą od krawca paryzkiego. Ale dwa Gibus’y, te nie dosyć jeszcze pewne płody naszéj cywilizacyi nowoczesnéj, nie mogły wytrzymać afrykańskiego słońca Barcellony i Murcyi, i zupełnie zboczyły z linii prostéj i pomknęły się naprzód. To zgięcie się w kabłąk, które we Francyi zniknęło by w ciągu kilku sekund, zawzięcie oparło się wszelkim usiłowaniom kapeluszników hiszpańskich, którzy trzymają się jeszcze kapeluszów z czasów Ludwika XIII i andaluzyjskich sombrero. Ztąd wynikło, że Giraud i Desbarolles, wyglądali jakby mieli na głowie komin skrzywiony od wiatru; kiedy szli obok siebie i włożyli kapelusze w tymże samym kierunku, bądź że zgięcie było z przodu, bądź z tyłu, to nieźle jeszcze odbijało. Ale jeżeli przez zapomnienie, wymówić dające się u podróżnych zajętych krajobrazem, powietrzem, światłem, mężczyznami, kobiétami, wszystkiém wreszcie, włożyli kapelusze w kierunku przeciwnym, w ówczas przybierali fantastyczną postać pary nożyc o czterech nogach, które by szły otwarte.
Jednego dnia, Desbarollowi przyszła myśl że ponieważ kapelusznicy nic poradzić nie mogli, zanieść swój Gibus do zegarmistrza. Myśl tę uwieńczył najpożądańszy skutek. Zegarmistrz wyprostował kapelusz za pomocą sprężyny zegarkowéj, i Desbarolles, z wielkiém zadziwieniem Giraud, powrócił do hotelu w kapeluszu prostopadłym. Taki stan rzeczy utrzymywał się przez trzy dni jak najlepiéj, ale trzeciego dnia kiedy Desbarolles spał, sprężyna pękła z brzękiem zegaru, który bić zaczyna. Desbarolles miał kapelusz na sprężynie.
Te rozmaite przygody ich odzieży i kapeluszów, skłoniły Giraud i Desbarolla, do przyjęcia kostiumu andaluzyjskiego, w jakim pokazali się moim oczom, i następnie oczom kolonii, francuzkiéj.
Kolonija francuzka oświadczyła nowo przybywszy zadowolenie z połączenia się z nimi, zapytała o wiadomości z rynku i z ambassady.
Paweł odpowiedział na zapytanie o rynku otwierając kosz i pokazując, pięknie ułożone między liśćmi kapusty, dwanaście jaj, sześć kuropatw, dwa zające, i szynkę z Grenady.
Powiedziéć ci trzeba, pani, że jeżeli nie jedzą w Hiszpanii, albo jeżeli jedzą źle, to dla tego jedynie że nie chcą jeść dobrze. Ziemia, ta matka płodna prawie wszędzie, szczodrą jest w Hiszpanii: najpiękniejsze jarzyny rosną tu bez starań, najsmaczniejsze owoce dojrzewają bez uprawy. W każdym czasie, schyliwszy się zbierać można poziomki, śród kwitnących fijołków, a w ciągu sześciu miesięcy wspiąwszy się na palcach, dostać można złociste pomarańcze, bujające nad głową przechodniów swoje kule wonne, lub granaty, które pękając jak serce przepełnione, spuszczają na głowę podróżnego deszcz rubinów.
Potém, dla myśliwych, Hiszpanija jest ziemią obiecaną. Te długie płaszczyzny, z jałowemi zaroślami, dają nietykalny przytułek kuropatwom, których jaj kosarz nie niszczy, i zającom. Co do większéj zwierzyny, jak jelenie, sarny, dziki, które od dnia do dnia uciekają z naszych lasów, znajdują one bezpieczne schronienie w sierrach, przerzynających Hiszpaniję w rozmaitych kierunkach, i gdzie żyją pod opieką rozbójników, naturalnych właścicieli wszystkich sierr czyli wąwozów.
I jeszcze, są pewne tradycye zachowawcze, których nie podobna odgadnąć początku, zające naprzykład co bądź pieczone, bądź w potrawie, są ozdobą naszych obiadów, zające wypędzone tu są z większéj części stołów, pod pozorem że wygrzebują mogiły i jedzą trupów. Potwarz na cóżkolwiek się przydała. W Hiszpanii zające umierają ze starości, patrząc na Hiszpanów jedzących króliki.
Nadto, nie wiem jaki podatek kuropatwy płacą kucharzom za to, że zamiast je piec, dawać à la tartare albo w pasztecie, przyprawiają je ze szkaradnym sosem octowym, który nie inny ma cel jak przekonać człowieka, niedoświadczonego w sztuce kucharskiéj, że kuropatwa, ta wice-królowa biesiady, która walczy o dostojność królewską z bażantem, jest ptakiem trochę mniéj jadalnym jak sowa albo kruk.
Rozmyślałem, patrząc na tak fatalne błędy, że pozostaje mi wielkie dzieło do wykonania, to jest: rehabilitacya zająca i kuropatwy.
Kolonija francuzka skłonną była dopomagać mi w tém dziele sprawiedliwości i ludzkości, bo zdawała się bydź bardzo zadowolona z targu.
Jedna jeszcze jéj pozostawała niespokojność: to jest w przedmiocie ambassady.
Uspokoiłem ją prędko: lubo przygnębiony czynnościami politycznemi jako poseł, i obowiązkami etykiety jako gospodarz, P. Bresson, uprzedzony o mojém przybyciu przez hrabiego Salvandy, wydał rozkaz żebym wprowadzony został do niego, jak tylko pokażę się w pałacu.
Rozkaz wykonany został.
Nie znałem pana Bresson. Jest to mężczyzna wysokiego wzrostu, oblicza poważnego i zimnego, z głową wzniesioną, jak ją lubią widziéć w tych, którzy sami zrobiwszy się tém czém są, mają prawo nosić ją podobnie.
Wytrwałość pana Bresson w całéj téj wielkiéj sprawie małżeństwa była przedziwna; nie zląkł się ani pogróżek lorda Palmerston, ani przepowiedni gazet, ani sprzedaży mebli P. Bulwera.
Trzeba ci powiedziéć, pani, że P. Bulwer, zamierzywszy odmienić mieszkanie i umeblować je na nowo, sprzedawał stare swoje meble, żeby mniemano iż wyprowadza się nie z jednéj ulicy na drugą, ale z jednego królestwa do drugiego.
P. Bresson przyjął mnie jak najlepiéj; powtarzając słowa księcia, zapewnił mię wcześnie o przyjemności jaką ten miéć będzie z widzenia mnie, i aby mię widział jak najprędzéj, zaprosił na obiad z Jego Książęcą Mością tegoż samego dnia. Przyjaciele moi byli wszyscy zaproszeni na wieczór nastąpić mający po obiedzie.
Podkreślam słowo wszyscy, dla okazania że grono zaproszonych było wielce przyjemném dla mnie.
Opuszczając Pana Bresson, a opuściłem go uradowany, wyznaję, dobrém przyjęciem, na które jak mi mówiono nie był hojny, zapytałem o mieszkanie Glucksberga, Talleyranda i Guitaut.
Wyjechałem z Paryża tak spiesznie, że nie miałem czasu prosić księcia De Cazes, jednego z piérwszych moich opiekunów literackich, czego nigdy nie zapomnę, że nie miałem czasu prosić księcia De Cazes o list do syna. Widziałem Glucksberga dzieckiem jeszcze, właśnie w epoce kiedy Boulanger malował jego portret, i śpieszyłem zobaczyć się z nim żeby pomówić o jego ojcu, którego sam widziałem bardzo dawno. Wiesz pani lepiéj niż kto inny, że rzadko mam czas odwiedzać osoby które kocham, ale gdy jestem już u nich, pozbyć się mnie nie mogą. Całą godzinę zatem przepędziłem u Glucksberga.
Co się tycze Talleyranda, niemniej kwapiłem się go widziéć, chociaż nie tak dawno widziałem się z nim jak z Glucksbergiem. Poznałem się z Talleyrandem we Włoszech, gdzie był przy poselstwie we Florencyi. Przedstawiłem ci go pani, w czasie jego przejazdu przez Paryż, i wiesz, czy kiedykolwiek milszy dowcip ożywiał przyjemniejszą twarz. Talleyrand jest prawdziwym urzędnikiem ambassady, nade wszystko ambassady hiszpańskiéj. Dla tego téż, mówię ci pani po cichu, Talleyrand odnosi w Madrycie tryumfy wszelkiego rodzaju, w szczególnym swoim sposobie przedstawiania Francyi. Z téj wielkiéj reprezentacyi indywidualnéj wynika bladość, która bardzo do twarzy przy oczach niebieskich i jasnych włosach młodego dyplomatyka.
Glucksberg przedstawia stronę poważną, Talleyrand stronę zajmującą.
Guitaut jest szwagrem pani Bresson i potomkiem poczciwego i walecznego Guitaut, tak przywiązanego do królowéj Anny Austryaczki. Guitaut, stary Guitaut, ma się rozumiéć, był żelazną pięścią użytą do wzięcia za kołnierz księcia Kondeusza, przed którym drżał wszystek ten mały dwór w Palais-Royal. Guitaut nareszcie, w imieniu królowéj poszedł po Ludwika XIII do panny Lafayette w klasztorze Wizytek, i odprowadził go na noc do Luwru, na dziewięć miesięcy punktualnie, przed urodzeniem Ludwika XIV, Guitaut, jak mnie zapewniała dostojna osoba, bardzo świadoma anegdot monarchii, zostawił pamiętniki, które familija spaliła na usilne prośby Ludwika XVIII. Gdyby dóm Guitaut nie zrobił ofiary z tych pamiętników, możebyśmy dowiedzieli się o tajemnicy daleko ważniejszéj niżeli maska żelazna.
Guitaut, teraźniejszy, jest przystojny i dumny młodzieniec dwódziesto-dwu-letni, zna wartość imienia jakie nosi, i gotów także poświęcić się dla królowéj, jestem tego pewny, gdyby królowa potrzebowała jego poświęcenia się.
Niech wiedzą o tém młode królowe Europejskie.
Wracałem więc zachwycony z mojéj wycieczki: znalazłem rynek zamożny, ambassadę jakiéj nie masz nigdzie, a na drodze spotkałem się z dwóma przyjaciółmi, którzy, jak mniemałem, znajdują się na drugim końcu półwyspu.
Zapomniałem powiedziéć że oprócz zaprosin mnie pojedynczo na obiad i ogólnie na wieczór, przyniosłem z sobą bilety na wszystkie funkcye królewskie, a zwłaszcza do balkonu na wielką walkę byków, która odbyć się miała za trzy lub cztéry dni na placu Mayor.
Cuda nam obiecują o téj walce, która odbyć się ma z przepychem i oryginalnością, jakie powtarzają się tylko przy urodzinach i małżeństwach infantów. Szesnaście już lat, jak nie było podobnéj walki w Madrycie.
Wszelako amatorowie potrząsają głową, i robią ustami ciche mlaskanie, które oznacza powątpiewanie. Ponieważ jestem bardzo ciekawy, wypytywałem się co wyraża ten podwójny znak przeczenia, i dowiedziałem się że uważają przestrzeń placu Mayor za nazbyt obszerną.
W rzeczy saméj, zdaje się, że im większym jest plac, na którym rzuca się byk i jego nieprzyjaciele, tym walka staje się mniéj zażartą, ponieważ obszerniejsze pole zostaje do ucieczki. Zagrożeni przeto jesteśmy, że w ciągu cztérech dni trwania tych uroczystości, widziéć będziemy tylko dwieście lub trzysta koni zabitych, i dziesięciu lub dwónastu ludzi ranionych. W zwyczajnym cyrku, można było spodziewać się podwójnéj liczby.
Rozumiesz więc teraz pani, co wyraża ów znak pogardy, wyciśnięty na prawdziwych amatorach byko-machii.
Zresztą, dowiemy się jutro co nam czynić wypada; jutro odbędzie się walka przy bramie Alcala, to jest w cyrku zwyczajnym, i cały Madryt zawczasu już doświadcza gorączki.
I pozwolisz pani sobie powiedziéć że i my jej doświadczamy, jakbyśmy byli prawdziwi Madrytczanie. Gorączka jest zaraźliwa.
Tymczasem zwiedziliśmy most Toledański: odbyć tę pielgrzymkę ślubowaliśmy, słuchając Aleksandra nucącego przez całą drogę:

Vraiment la reine, eàt près d’elle été laide,
Lorsque, le soir,
Elid passait sur le pont de Tolede
En corset noir.

(Zaiste, królowa wydawałaby się brzydką obok niéj, kiedy wieczorem szła ona przez most Toledański w czarnym gorseciku).
Niestety! pani, most Toledański zawsze jest tutaj; ale nie masz Sabiny, i nadaremno szukaliśmy téj pięknéj manoli, która w spółce przez połowę z wiatrem gór, wprawiła w obłąkanie biédnego Castibelza.
Jest jeszcze druga rzecz, któréj nadaremno szukaliśmy, to jest rzeki Mançanares; trzeba by przecież raz na zawsze porozumiéć się z sobą co do rzek.
U nas, kto pełni obowiązki publiczne, nie wychodzi z domu, nie mówiąc dokąd idzie.
Ja, co pełnię obowiązki publiczne; daję przykład, i głośno powiadam, żeby nasz gospodarz słyszał, że opuszczam cię pani i idę na obiad do ambassadora.
Wszyscy towarzysze nasi będą na obiedzie u Lardi, pod przewodnictwem Teofila Gautier, którego spotkali wałęsającego się po ulicach, i który twierdzi że lepiéj zna Hiszpaniję niżeli Hiszpanie.
Przepowiedział im zatém że bardzo zły miéć będą obiad.




V.
Madryt, dnia 11go Października rano.

Nareszcie przeszło to okropne wzruszenie, jakie nam zapowiadano przy pierwszéj walce byków. Jeden z nas zbladł, drugiemu zupełnie źle się zrobiło; cztéréj inni wytrwali mężnie w swoich krzesłach, jak ci starzy Rzymianie, których Gallowie zwyciężcy wzięli za bogów Kapitolium.
Ale wprzód widziałem młodego naszego księcia; był uprzejmym jak zawsze, i znalazł zręczność powiedzenia każdemu z nas przyjemnego słówka. Przyjaciele moi dziwili się, że książę tak młody, już posiadał tę powabną giętkość słów, która znajduje dla każdego to co powiedziéć trzeba każdemu. Bo nic nie dodaje tyle dowcipu ile szczęście, a książę Montpensier wydawał mi się wczora wieczorem, najszczęśliwszym w świecie książęciem.
Opowiedziałbym ci pani wszystkie te uroczystości, gdyby niektóre gazety nie doniosły że wyjeżdżam jako urzędowy historyograf Jego Królewskiéj Wysokości. Znajdziesz ich opis w pysznym programmacie, ale czytać możesz wszystkie te piękne rzeczy, w liście iskrzącém się życiem, który udzielił mi przyjaciel mój Achard w téjże chwili, i posyła go do gazety l’Époque.
Bo trzeba ci powiedziéć, pani, że kolonija francuzka pomnaża się z każdym dniem; wkrótce będzie to cóś podobnego do zajęcia kraju. Przechadzając się po ulicach, spotykamy doprawdy tyluż Paryżan, ilu Hiszpanów. Gdyby nie słońce wspaniałe, obfitość mantyli, oczy czarne jakich jeszcze nie widziałem, i szelest wachlarzy, który wiecznie porusza powietrze Kastyllii, możnaby mniemać że jesteśmy we Francyi.
Po odwiedzinach ambassady, piérwsze dwie wizyty oddałem dwóm dobrym moim przyjaciołom, których znasz pani z nazwiska. Jednym z tych dwóch przyjaciół jest Kortez Rocca de Togores, który kiedyś będzie ministrem[4], drugim książę Ossuna, który byłby już nim zapewne, gdyby chciał.
Rocca de Togores, jest jednym z piérwszych poetów i jednym z najdowcipniejszych ludzi w Hiszpanii. Hiszpanija dobry ma smak wierząc że ich poeci nie są zdatni jedynie do pisania wierszy, i że jéj ludzie dowcipni nie są jedynie zdatni do konceptów. Rocca de Togores odpowiedział temu zaufaniu, zostawszy jednym z najpopularniejszych ludzi w Hiszpanii.
Książe Ossuna jest jednym z panów, jakich bardzo nie wielu pozostało w społeczności nowożytnéj. Trzynaście lub cztérnaście razy grand hiszpański, więcéj mający orderów, niżeli pierś jego objąć może, ostatnim jest ze swojego rodu, i przedstawia trzy olbrzymie domy, które zlały się w jego dom: Lerma, Benevente, Mantado. Jego przodkowie od pięciuset lat nie zstępowali ze stopni tronu, a niekiedy zasiadali na samymże tronie. Podobnie jak Ruy Gomez de Sylva w Hernani, nogą dotyka wszystkich książąt, a czołem wszystkich królów. Ogromne ma dochody, i powiadają że nie wié ich liczby; dobra jego zalegają Hiszpaniję i Flandryę. Ma w Niderlandach pałace piękniejsze od pałaców byłego króla, a nawet króla, który teraz panuje. Ma w Hiszpanii fortece, gdzie, przypuściwszy że byłby poddanym buntowniczym jak jest wiernym poddanym. utrzymał by się przez cały rok, jedynie tylko ze swoją służbą, przeciwko wszystkim wojskom hiszpańskim. Nareszcie, ma swoje płaszczyzny, ma swoje łańcuchy gór, swoje lasy; a w tych lasach — słuchaj pani dobrze — ma swoich rozbójników.
Powiedziałem ci pani, że pozostało w Hiszpanii pięciudziesiąt do sześciudziesiąt rozbójników. No, siedmiu z tych rozbójników należy do księcia Ossuna.
Nie wyprowadzaj ztąd wniosku pani, że Ossuna jest hersztem siedmiu rozbójników.
Bynajmniéj; jest tylko ich właścicielem, i koniec.
Oto jakim sposobem Ossuna nabył tę osobliwszą własność.
Kiedy wytępiono, przed trzema lub cztérma laty, rozboje w Hiszpanii, sześciudziesiąt rozbójników, jakeśmy powiedzieli, uniknęło wytępienia; trzydziestu lub czterdziestu schroniło się w nieprzebyte wąwozy Sierra, ośmiu lub dziesięciu między Castro de Rio i Alcandete, a reszta do lasów Alamine.
Lasy zaś Alamine należą do księcia Ossuna.
Przez niejaki czas leśni strażnicy Ossuny niepokoili rozbójników, a rozbójnicy, ludzie nie cierpiący urazy, niepokoili strażników Ossuny. Strzelano się nawzajem, mnóstwo kul poginęło śród drzew, ale niektóre też znaleziono w trupach. Taki stan rzeczy utrzymać się nie mógł: nastąpiło zawieszenie broni; zawieszenie broni opierało się na następujących warunkach.
Będzie rozejm pomiędzy strażnikami a rozbójnikami.
Strażnicy nie będą prześladowali rozbójników, ale ze swojéj strony także rozbójnicy nie będą zatrzymywać nigdy podróżnego, o którym wiadomo z pewnością że jest krewny, przyjaciel, lub opatrzony pasportem księcia Ossuna.
Nadto, proboszcz wsi położonéj śród lasu, a należącej do Ossuny, obowiązany będzie spowiadać, administrować i grzebać rozbójników, którzy naturalnie lub z przygody przejdą z życia do śmierci.
Na mocy téj umowy, proboszcz spowiadał, administrował i grzebał jak mógł najlepiéj rozbójników, którzy z dziesięciu zmniejszyli się ostatecznie do siedmiu.
Pewnego dnia, a raczéj pewnego wieczora, rozbójnicy czatując spostrzegli nadjeżdżającą margrabinę Santa C...
Niech mi pani pozwoli powiedziéć, że margrabina Santa C... jest jedną z najpiękniejszych kobiet Madrytu; — a kiedy się mówi jedna z najpiękniejszych kobiet Madrytu, to znaczy jedna z najpiękniejszych kobiet w świecie.
Margrabina Santa C... siedziała więc w powozie, jadąc truchtem, i niczego się nie domyślając, gdy nagle siedm karabinów pokazało się przestraszonym oczom stangreta i lokaja. Powóz zatrzymał się.
Margrabina wyjrzała przez drzwiczki, spostrzegła co się dzieje i omdlała.
Rozbójnicy korzystali z jéj omdlenia dla rabunku, ale to wykonali z taką grzecznością, że łacno widać było iż starali się okazywać godnemi, pod każdym względem, opieki, jakiéj im udzielano.
Po skończonej operacyi, rozbójnicy skinęli na stangreta żeby jechał daléj.
Margrabina powróciła do zmysłów, uczuwszy turkot powozu.
Była zdrowa i nie uszkodzona, ale rozbójnicy zabrali jéj wszystko, aż do ostatniego reala; wszystko wzięli, aż do ostatniego klejnotu.
Margrabina, przybywszy do Madrytu, pośpieszyła zawiadomić księcia Ossuna o wypadku, jaki ją spotkał.
— Czy powiedziałaś im pani, że mam honor bydź twoim krewnym? zapytał Ossuna.
— Nic powiedziéć nie mogłam; omdlałam, odpowiedziała margrabina.
— Bardzo dobrze.
— Jak to, bardzo dobrze?
— Tak, rozumiem; wracaj do siebie, margrabino, i czekaj na wiadomości odemnie.
Ośm dni upłynęło, a obiecane przez księcia Ossuna wiadomości, nienadchodziły do margrabiny Santa C...
Dziewiątego dnia zaprosił ją krewny do siebie.
Ossuna czekał na nią w gabinecie z nieznajomym mężczyzną.
— Droga margrabino — rzekł Ossuna, wychodząc na jéj spotkanie i prowadząc ją do stolika, na którym leżał worek z pieniędzmi i kupa klejnotów — racz mi powiedziéć jaką summę miałaś z sobą?
— Cztéry tysiące realów.
— Proszę przeliczyć — rzekł Ossuna podając jej worek — a raczéj ja sam przeliczę. Masz pani za nadto ładne ręce, żeby brudzić dotykając się do tak grubéj monety.
Ossuna przeliczył pieniądze w worku: nie brakło ani jednego maravedis.
— Teraz, droga margrabino — mówił daléj — przypatrz się klejnotom, czy wszystkie.
Margrabina odbyła przegląd bransolet, łańcużków, zegarków, pierścionków, brosz, kollje, nie brakło ani szpilki złotéj.
— Ale któż ci, książę, zwrócił te wszystkie rzeczy? zapytała margrabina.
— Ten pan, odpowiedział Ossuna pokazując na nieznajomego mężczyznę.
— A kto jest ten pan?
— Ten pan jest naczelnikiem bandytów, którzy cię przytrzymali. Skarżyłem się przed nim. Powiedziałem że jesteś moja krewna, i wpadł w rozpacz że sama mu tego nie powiedziałaś, bo wtedy, zamiast przytrzymywać, owszem dalby ci eskortę, jeślibyś potrzebowała. Przeprasza cię więc najpokorniéj, droga margrabino.
Bandyta ukłonił się.
— Na każdy grzech odpuszczenie — mówił dalej Ossuna; — no, odpuść mu pani.
— Oh! z całego serca — rzekła margrabina; — ale pod jednym warunkiem.
— Jakim? zapytał książę.
Bandyta utkwił w margrabinę niespokojne i bystre oko.
— Takim, że — mówiła daléj margrabina, wybierając z pomiędzy klejnotów skromną obrączkę złotą, — że wyjąwszy tę obrączkę, którą zabieram, bo mam ją od matki, pań weźmie wszystko co tutaj przyniósł.
Bandyta chciał opierać się.
— Pod tym tylko warunkiem przebaczam, rzekła margrabina.
— Mój kochany, rzekł książę, kuzynka moja bardzo uparta; słuchaj co każe, ja ci to radzę.
Bandyta, nie odpowiedziawszy ani jednego słowa, zabrał pieniądze i klejnoty, ukłonił się i wyszedł.
Kiedy margrabina powróciła do siebie, powiedziano że jakiś człowiek przychodził do pałacu, i zostawił paczkę do niéj adressowaną.
Margrabina otworzyła paczkę: były tu klejnoty i pieniądze.
Nie było sposobu gonić za bandytą do lasów Alamine; musiała więc margrabina przyjąć to co do niéj należało.
Od tego dnia, żadna pomyłka podobnego rodzaju nie zdarzyła się, i książę Ossuna nie mógł żadnego zrobić zarzutu swoim rozbójnikom.
Oto co znaczy bydź wielkim panem w Hiszpanii; widzisz pani, że to wcale niepodobne do naszych panków francuzkich.
Przed rozstaniem się, książę zaprosił mnie na jutro na śniadanie. Gotuje dla mnie niespodziankę, jak mówił.
Bądź pani spokojna, jeżeli, o czém nie wątpię, niespodzianka warta czegoś, napiszę ci o niéj.
Dziś Madryt przebudził się śród uroczystości. Wszystkie teatra i place, które wczora widzieliśmy puste, przechodząc o godzinie szóstéj rano, były pełne teatra aktorów, a place widzów.
Bo na każdym z tych teatrów, zwijał się kolejno taniec narodowy, każdéj ze cztérnastu głównych prowincyj Hiszpanii, jakiemi są: Katalonija, Walencya, Arragonnija, Andaluzya, Stara Kastyllija, Nowa Kastyllija, Leon, Galicya, Asturya, Nawarra, Mansza i Biscaya.
Wszyscy tancerze, mężczyzni i kobiéty, z kastanietami w ręku, ubrani byli w kostiumy narodowe, które, w Hiszpanii, podobnie jak wszędzie, niestety! nikną z każdym dniem, ale przy teraźniejszéj okoliczności, pokazały się w całéj swojéj czystości rodzinnéj.
Każda gruppa tancerzy rzeczywiście pochodziła z kraju, który przedstawiała.
Tutaj podziwiałabyś pani, to osobliwsze uczucie koloru, jakie natura umieściła w harmonijném oku tych dzieci słońca. Czy uważałaś, pani, jednę rzecz, że im daléj posuwamy się z południa ku północy, tym więcéj kolor szat traci na swojéj wartości, aż nakoniec, pod szerokością wysoką, zupełnie upada. Rubens, ów malarz z imienia i serca ognisty, musiał bydź bardzo szczęśliwy, kiedy wysłany jako ambassador do Hiszpanii, widział rozwijającą się przed oczyma swemi wspaniałą tęczę, jaką tworzy różnobarwna ludność Madrytu. Tu każdy ubiór wydaje się paletrą, powleczoną najśmielszemi kolorami, które zlewają się z sobą nigdy nie będąc w sprzeczności.
Gdyby można było widziéć ulice Madrytu, przelatując o ćwierć mili nad nim, możnaby go wziąć, jestem tego pewny, za ogromny parter zasiany kwiatami.
Ponieważ nie ma tylu tancerzy żeby zajęli wszystkie pomosty jednocześnie, kiedy jedna gruppa wykonała na jednéj ulicy lub na jednym placu ilość figur, jaką wykonać miała, idzie daléj z muzyką na czele, szukać innego teatru i innych widzów.
W ówczas przez całą jéj drogę, pokazują się w oknach kobiéty, z obnażonemi ramionami, gładkiemi i lśniącemi się jak skrzydła krucze włosami; na tych włosach, czarno-granatowego koloru, rozkwita róża purpurowa, wiśniowa kamelja, albo goździk karmazynowy. Mantylla okrywa to wszystko nic nie ukrywając; potém wachlarze z lekkim szelestem ponętnym, otwierają się, zamykają bez ustanku, rozwijają się śród delikatnych palców, które gniotą je z niewypowiedzianą zręcznością i przedziwną zalotnością.
Wszelako teatr opuszczony nie długo jest próżnym: po tańcach następują bitwy; Maurowie, ubrani w zawoje i uzbrojeni w miecze, rycerze w błękitnych kaftanikach, obcisłych spodniach, kapeluszach z piórami, szablą z rękojeścią w kształcie krzyża, jak przed dwódziestą laty noszono na teatrach Gaite i Ambigu, przedstawiając, jedni żołnierzy króla Boabdyla, drudzy krzyżowników króla Ferdynanda, zajmują teatr, i przedstawiają tak dobrze jak źle zdobycie Grenady i wielkie czyny wielkiego wodza. Dla ożywienia ich, muzyka składająca się z bębnów i trąb grzmi bezustannie, huczna i barbarzyńska, tak iż można mniemać że zamiast patrzéć na oblężenie Grenady, jesteśmy przy zdobyciu Jericho.
Na innych pomostach, widzieliśmy Chińczyków w kapeluszach kształtu pagod, z oczyma wązkiemi, długiemi wąsami, w jedwabnych sukniach brzęczących dzwoneczkami. Ale prawda powiedziéć mi każe, że honor tego dnia był w ogólności na stronie tancerzy i Maurów. Chińczycy, lubo niezupełnie opuszczeni, zdawało mi się że trochę zestarzeli, nawet w Hiszpanii.
Śród téj ludności gorączkowéj, przerzynanéj co chwila karetami, jakie zdawało się że wyprowadzone z wozowni króla Ludwika XIV, przechodziły z hałasem, zaprzężone końmi lub mułami strojnemi w kity, dostaliśmy się do kościoła Atocha, gdzie odbywają się zwykle śluby infantów i infantek hiszpańskich.
Nigdy, jak mi się zdaje, tyle ludzi nie mieściło się na tak szczupłéj przestrzeni, i tyle złota nie jaśniało na ubiorach galowych.
Pośród takiego przepychu, co przypominał dawnych władców Indyj i Peru, nasi dwaj młodzi królewice odznaczali się prostotą wojskową. Oba mieli mundur marszałków polnych: spodnie białe, buty z botfortami, wielką wstęgę czerwoną przez ramię, i order Złotego Runa na szyi.
Order ten u księcia Montpensier ozdobiony był brylantami.
Królowa odznaczała się wdziękiem. Infantka jaśniała pięknością.
Bal powiedziałem że nie będę opisywał tych wszystkich cudów, a zamiast dotrzymać słowa, które sam sobie dałem, zacząłem opisywać wszystko bez końca.
Powiem więc tylko że o godzinie drugiej patryarcha Indyów dał ślub.
Wychodząc, znaleźliśmy tłumy niemniéj gęste, jak kiedyśmy wchodzili. Eau de Benjoin w swoim kostiumie z Says, nadewszystko zwracał uwagę powszechną.
Uwaga ta opóźniła nas trochę z wielkim naszym jalem, bo trzeba nam było zmienić prędko odzież żeby pośpieszyć na walkę byków. Walka naznaczona była na godzinę pół do trzeciéj, i to może jedyne jest widowisko, na którém publiczność nie czeka, nawet na królowę.
Kazałem stangretowi opuścić Prado natłoczone przygotowaniami do illuminacyi i fajerwerków, i jechać ulicami najmniéj uczęszczanemi. Musieliśmy zrobić toaletę, a raczéj przerobić.
O godzinie kwadrans na trzecią stanęliśmy w Casa-Monnier, o pół do trzeciéj mieliśmy wsiąśdź w powóz, kiedy kłótnia ze stangretem, który nie chciał żadną miarą wpuścić nas pięciu do powozu, utrudniła nasze położenie zostawując nas na bruku.
Trzeba było piechotą dostać się do bramy Alcala, a od Casa-Monnier do bramy Alcala jest dobre ćwierć mili: biegąc nawet, byłoby najmniéj dziesięć minut drogi.
Prawdziwie ciekawa widowisko przedstawia Madryt idący na walkę byków. Możnaby powiedziéć że wezbrana rzeka spuszcza się z pochyłości; dusze, które widział Dante, przekroczywszy rozpaczliwy próg piekła, pędzone przed nim jak liście wichrem unoszone, nie przebywały z większą szybkością i zawziętością przestrzeni, jak te tłumy podzielone pomiędzy tyle widowisk, i które opóźniły się podobnie jak my na ulubione swoje widowisko. Cała ulica Alcalas, szeroka jak nasza alea Pól Elizejskich i zakończona bramą prawie tak olbrzymią, jak nasza brama tryumfalna Gwiazdy, podobna była do pola mężczyzn i kobiét tłoczących się jak żyto na równinie, i pochylonych w jedną stronę gorączkowym wiatrem ciekawości.
Na ten wielki dzień powyciągano z wozowni karety, jakie widziéć można tylko w obrazach Vandermeulena, i calessinos, jakich nigdzie już nie widać Pomiędzy kołami tych powozów, pomiędzy tłumami ludu, przesuwają się, nie potrącając nikogo, co jest cudem, chłopi z okolic Madrytu konno, z karabinem przy olstrach, z miną tak dziką jak gdyby szło o zdobycie, nie zaś o zapłacenie miejsca, które przychodzą zająć w cyrku. Nareszcie, w pośród tego zgiełku pieszych w różnobarwnym ubiorze, karét ciężkich, calessino o ogromnych kołach, jeźdźców na andaluzyjskich koniach, omnibus przebiega z niezwyczajną. szybkością, naładowany tylą ciekawych, ilu objąć może nie tylko wewnątrz, ale nawet na imperyale, przerzynając fale ludzkie jak Lewiatan morze.
Zatrzymaliśmy powóz, który mieścił jeszcze tylko cztéry osoby. Rzuciliśmy dwa douros stangretowi, który chciał opierać się naszéj napaści, nie wiedząc do jakiego stopnia ta napaść będzie dla niego zyskowna, a uniesiony naszą wspaniałością, wsadził nas w powóz jak piekarz wsadza w piec sześć bochenków chleba, krzycząc na piérwszych swoich podróżnych: „Posuwajcie się! posuwajcie się!“
Jedni stali, jak Atlas świat podpierając imperyał ramionami swemi; drudzy posiadali na grzecznych kolanach, inni wreszcie, potrafili wśliznąć się pomiędzy cudze kolana. To wszystko działo się podczas kiedy powóz pędził szalonym galopem; ale zgodzono się że w dniu dzisiejszym każdy jest nie czuły na potrącania i ściskania; byleby tylko stanąć na miejscu, tego tylko trzeba, chociażby stanąć potłuczonemu, zgniecionemu, w kawałkach.
Przybyliśmy do bramy Alcala: nasza lokomotywa zatrzymała się o trzydzieści prawie kroków od obszernego pomnika. Wyskoczyliśmy na ziemię, a ostatni z nas był jeszcze na powietrzu, kiedy kareta odjeżdżała już galopem dwóch swoich mułów, które zdawało się że podzielały gorączkę powszechną, żeby iśdź zabrać nowych ciekawych.
Przyśpieszyliśmy kroku. Chciałem widziéć, przed wejściem do cyrku, kaplicę gdzie się odprawia msza żałobna, aptekę i dwóch doktorów, zakrystyę i księdza, jednych w pogotowiu do dania pomocy ranionym drugiego do spowiadania umierających; ale nie mieliśmy już czasu, bo dał się słyszéć odgłos trąb zwiastujący że alguazil, rzucił posługaczowi cyrku klucze od Torila. Wzięliśmy nasze bilety; wtłoczyliśmy się w szeroką bramę, i z biciem serca, jakiego zawsze się doświadcza, kiedy widziéć mamy rzecz nie znaną i straszną, weszliśmy na wschody prowadzące do naszych galeryj.
Ostrzeżono mnie w téj chwili, że zaraz siódma wybije; muszę przywdziać ubiór ceremonijalny. Książe Rianzares był łaskaw zaprosić mię wczora na obrzęd w kaplicy pałacowéj, a dziś rano odebrałem list P. Bresson, ponawiający te zaprosiny.
Do jutra więc, albo do dzisiejszéj nocy, walka byków.




VI.
Madryt, dnia 12go Października wieczorem.

Żyjemy w takim odmęcie, że oto czterdzieści ośm godzin upłynęło, jak nie rozmawiałem z panią. Powiedziéć też trzeba że te czterdzieści ośm godzin upłynęły jak wiekuisty miraż, wciągu którego nie powiem że widziałem, ale zdawało mi się że widziałem uroczystości, illuminacye, walki byków, balety; wszystko to przemijało z szybkością dekoracyj, które pokazują się i znikają za gwiznięciem maszynisty.
Zostawiłaś nas pani tłoczących się, pchających, potrącających się w korytarzach ciemnych, wiodących pod górę nowożytnéj wieży Babilońskiéj, nazwanéj cyrkiem.
W końcu korytarza spostrzegliśmy światło.
Zatrzymaliśmy się, olśnieni, oślepieni, chwiejący się.
Bo kto nie widział téj płomienistéj Hiszpanii, nie domyśla się co to jest słońce; kto nie słyszał gwaru cyrku, nie wyobraża sobie co to jest hałas.
Wystaw sobie, pani, amfiteatr w rodzaju Hippodromu, ale obejmujący dwadzieścia tysięcy osób, zamiast piętnastu tysięcy, rozmieszczonych na stopniach, które kosztują mniéj lub więcéj drogo, podług biletów cienia, biletów słońca i cienia lub biletów samego słońca.
Widzowie, mający bilety słońca, są ci, rozumiesz pani, którzy przez całe widowisko, muszą bydź wystawieni na pożerający skwar słońca.
Mający bilety słońca i cienia są ci, których bieg dzienny ziemi zasłonić winien, przez niejaki czas, od słonecznych promieni.
Nakoniec, mający bilety cienia są ci, którzy od początku widowiska aż do końca, znajdują schronienie przed słońcem.
Ma się rozumiéć że mieliśmy bilety cienia.
Naszém pierwszém poruszeniem, wszedłszy w ten krąg ognisty, było odrzucić się wstecz przerażonym. Nigdyśmy nie widzieli, przy podobnych krzykach, poruszających się tyle parasolek, tyle umbrelek, tyle wachlarzy, tyle chustek.
Następne widowisko przedstawiała arena, kiedyśmy tam weszli.
Byliśmy wprost naprzeciw bramy Torila. Posługacz cyrku, otrzymawszy z rąk alguazila klucz od téj bramy, cały we wstęgach, zbliżał się ku niéj; po lewéj stronie byka, który miał wyjść, trzymali się w pogotowiu na arabskich siodłach, z lancą w ręku, trzéj picadores. Reszta kadryla, to jest chulos, banderilleros, i torero, stali z prawéj strony, rozproszeni po arenie, jak pieski na szachownicy.
Powiedzmy naprzód co znaczy: picador, chulo, banderillero i torero, potém postaramy się przedstawić czytelnikom naszym teatr, na którym oni działają.
Picador, podług naszego zdania ten co na największe naraża się niebezpieczeństwo, siedząc na koniu, z lancą w ręku, czeka na attak byka. Lanca nie jest orężem, ale bodźcem. Ostrze jéj ma długość taką ile potrzeba do zadraśnienia skóry zwierzęcia, to jest że rana zadana przez picadora, nigdy miéć nie może innego skutku, oprócz rozjątrzenia złości byka i narażenia człowieka i konia na attak tém żywszy im ból był dotkliwszym.
Picador naraża się na dwojakie niebezpieczeństwo: bydź przebodzonym przez byka, bydź zgniecionym przez konia.
Mówiliśmy o lancy, jego broni zaczepnéj; za broń odporną ma tylko nagolenniki żelazne, dochodzące do pół-lędźwi i okryte pantalonami skórzannemi.
Chulos są ci, co trzymając w ręku płaszcz zielony, niebieski lub żółty, powiewając płaszczem przed oczyma zwierzęcia, odwracają na siebie jego gniew mający bydź wywartym na konia przewróconego lub na zrzuconego z siodła picadora.
Banderillos mają obowiązek niedopuszczać ostygać złości byka. W chwili kiedy byk zaziajany, olśniony, zmęczony, zwraca się koło siebie, zatykają mu w kark banderille, to jest pręty z papierem różnokolorowym powycinanym jak papier co dzieci przywięzują do latawca. Banderille wtykają się za pomocą ostrza żelaznego, w kształcie haczyka.
Torero jest królem sceny; do niego należy cyrk, jest to generał kierujący całą bitwą, wódz na którego skinienie każdy jest posłuszny; sam nawet byk, nie domyślając się tego, ulega jego władzy; on go prowadzi gdzie chce, przy pomocy chulos, i kiedy godzina ostatniego pojedynku pomiędzy nim a bykiem nadejdzie, na ziemi którą on wybrał, zachowując wszelkie korzyści cienia i słońca, byk śmiertelnie raniony, okropną szpadą, pada nieżywy u jego nóg.
Jeżeli kochanka torera znajduje się w cyrku, zawsze w najbliższym kochanki punkcie areny upada byk.
Na każdą walkę jest dwóch lub trzech picadorów w zapasie, na przypadek jeśliby picadorowie walczący byli zranieni, tyluż chulos i tylu banderilleros.
Liczba toreros nie jest określona na tę walkę; było ich trzech: Cuchares, Łukasz Blanco i Salamanchino.
Z tych trzech toreros, tylko Cuchares nosi nazwisko.
Ci wszyscy: picadores, chulos, banderilleros, toreros, ubrani są z przedziwną wytwornością. Kurtki krótkie, bogato haftowane złotem i srebrem, są koloru zielonego, błękitnego lub różowego; kamizelki podobnież haftowane jak kurtki, jaskrawych kolorów, harmonijnie odpowiadają reszcie ubioru. Spodnie trykotowe, pończochy jedwabne, trzewiki atłasowe.
Pas kolorów jaskrawych ściska walczących, a elegancki warkocz zdobi tył ich głowy, okrytej kapelusikiem czarnym oszytym taśmami.
Teraz przejdźmy od aktorów do teatru.
Po koła areny, majestatycznej jak cyrk z czasów Tytusa lub Wespazyana, ciągnie się ogrodzenie z desek, wysokości sześć stóp i tworzy koło, w którém są zamknięte wszystkie osoby, jakie opisaliśmy, od picadora aż do torero.
Ogrodzenie to, zwane olivo, pomalowane jest czerwono w górnéj części, czarno zaś w dolnéj. Te dwie części nie równéj wysokości, przedzielone są biało malowaną deską, która wystaje; służy ona za strzemiona dla chulos, banderilleros i toreros, ściganych przez byka, stawią nogę na téj desce, i przy pomocy rąk przeskakują przez baryerę. To się nazywa tomar el olivo, to jest wziąć oliwę. Bardzo rzadko zdarza się żeby torero chwytał się tego ostatniego sposobu; odwraca się od byka, ale uważałby za hańbę uciekać od niego.
Z drugiéj strony piérwszego ogrodzenia jest druga baryera, ogrodzenie i baryera stanowią korytarz. Do tego korytarza skaczą chulos i banderilleros ścigani przez byka, tutaj znajdują się alguazil, picadores zapaśni, cachetero i amatorowie mający wolny wstęp.
Powiedzmy kto to taki cachetero.
Cachetero jest kat. Obowiązek jego jest prawie hańbiący: kiedy torero mieczem obali byka na ziemię, a ten jednak podnosi ryczącą i skrwawioną głowę, cachetero wskakuje na baryerę, wchodzi na arenę, wślizga się zakrętami jak kot i szakal, aż do obalonego byka, i tu zdradziecko, z tyłu, śmiertelny mu cios zadaje. Cios ten zadaje sztyletem mającym kształt serca, zazwyczaj przecina drugi staw kości pacierzowéj od trzeciego, i byk pada jak piorunem rażony.
Po skończonéj exekucyi, cachetero powraca zawsze krętym krokiem do ogrodzenia, przeskakuje baryerę i znika.
Ta piérwsza baryera, którą przebywają, jak widzieliśmy, chulos, banderilleros i cachetero, nie zawsze daje bezpieczny przytułek. Widziano byków przeskakujących baryerę z równą łatwością jak nasze konie wyścigowe przeskakują płot, i rycina Goya przedstawia alkada de Terrason, nędznie przebodzonego i stratowanego nogami przez skaczącego byka.
Na uroczystościach królewskich widziałem jak byk trzy razy jeden po drugim przeskoczył z areny w korytarz.
Wtedy, z równąż zręcznością jak przeskoczyli z areny w korytarz, chulos i banderilleros skaczą z korytarza w arenę; posługacz cyrku otwiera drzwi, a byk kręcąc się jak wściekły w téj szczupłéj przestrzeni, widząc otwartą dla siebie drogę, wchodzi na nowo w szranki, gdzie go czekają nieprzyjaciele.
Niekiedy dzielą arenę na dwie części. To się zdarza kiedy arena jest nazbyt obszerna. Na placu Mayor, naprzykład, gdzie jednocześnie odbywają się dwie walki, zdarzyło się pewnego razu, że dwa byki przeskoczyli razem ze szranek w korytarz, pędzili jeden naprzeciw drugiego, spotkali się i pozabijali się oba.
W ogrodzeniu, znajduje się czworo drzwi, w cztérech punktach kardynalnych; dwoje nieodzownie przeznaczono na wprowadzanie żywych byków i wyprowadzanie zabitych.
Za drugą baryerą wznosi się amfiteatr, obciążony stopniami, obciążonemi przez widzów.
Muzyka umieszczona właśnie nad samym torilem.
Toril jest miejsce gdzie zamykają byków.
Byki mające walczyć, brane w ogólności z pastwisk najsamotniejszych, wprowadzane są w nocy do Madrytu, a potém do Torila, gdzie każdy ma stajnię oddzielną.
Żeby go bardziéj jeszcze rozdrażnić, nie daje się mu żaden pokarm, wciągu dziesięciu lub dwónastu godzin, jakie przepędza w swojém więzieniu.
Potém w chwili wyjścia, żeby rozdrażnić byka do ostatka, wbijają mu w lewy kark, za pomocą żelaza zaostrzonego jak haczyk, pęk wstążek koloru jego właściciela, albo właścicieli.
Ten pęk wstążek, jest celem dumy picadorów i chulos. Piękny to podarunek dla kochanki taki pęk wstążek.
Urządziwszy scenę, pozwól mi pani, wrócić do widowiska.
Siedzieliśmy, jak miałem honor powiedzieć, właśnie naprzeciw torila. Po prawéj ręce mieliśmy lożę królowéj; po lewéj, ayuntamiento. To jest cóś nakształt mera, adjunktów i radców municypalnych.
Patrzyliśmy na to wszystko z niespokojnością oczekiwania, z twarzą bardzo bladą i okiem dosyć przerażoném.
Miałem po lewym ręku Rocca de Togores, miłego poetę, o którym wspomniałem wyżej; po prawym Aleksandra, Maquet, Boulanger.
Giraud i Desbarolles, w zupełnym kostiumie andaluzyjskim, stali na drugiéj ławce.
Widzieli oni dziesięć już walk, i poglądali na nas z politowaniem, jakie starzy żołnierze gderacze z czasów cesarstwa mieli dla rekrutów.
Posługacz cyrku otworzył drzwi torila, i stanął za drzwiami.
Pokazał się byk, postąpił dziesięć kroków, zatrzymał się nagle, olśniony światłem, ogłuszony hałasem.
Był to czarny byk, w kolorach książąt Ossuna i Veragua[5].
Piana zbieliła mu pysk, oczy iskrzyły się jak dwa płomienie.
Przyznaję się co do mnie, że serce mi biło, jak gdybym znajdować się miał na pojedynku.
— Patrz, patrz! — rzekł do mnie Rocca de Togores — dobry byk.
Zaledwo Rocca to mi zapowiedział, byk jakby kwapiąc się z uiszczeniem wróżby Rocca, rzucił się na pierwszego picadora.
Nadaremno ten chciał go zatrzymać lancą, byk rzucił się na żelazo, i uderzywszy w piersi konia, wbił mu róg aż do serca.
Koń opuścił ziemię, podniesiony przez byka, i wierzgał w powietrzu cztérma nogami.
Picador zrozumiał że koń już zgubiony; uczepił się oburącz za wierzch bary ery, żywo wydobywszy się ze strzemion.
W téj chwili kiedy koń jego padał z jednej strony, on przeskakiwał przez baryerę i upadł na drugą.
Koń probował podnieść się, krew płynęła mu z piersi dwoma otworami, jak z dwóch robinetów.
Zachwiał się przez chwilę, potém upadł znowu. Byk pastwił się nad nim, i w ciągu jednéj sekundy zadał mu jeszcze dziesięć ran.
— Dobrze! rzekł Rocca, wyborny byk. Piękną mieć będziemy walkę.
Obróciłem się do moich towarzyszy. Boulanger zniósł dosyć dobrze widowisko, lecz Aleksander był bardzo blady, lecz Maquet ocierał czoło oblane potem.
Drugi picador widząc byka pastwiącego się nad koniem, opuścił baryerę i zbliżył się ku niemu.
Jego koń chociaż miał oczy zawiązane, wspiął się. Czuł instynktem że pan na śmierć go prowadzi.
Byk, spostrzegłszy nowego przeciwnika, rzucił się na niego.
To co zaszło było tak szybkie jak myśl: w jednéj sekundzie, koń obalony w tył, całym ciężarem upadł na piersi jezdca.
Usłyszeliśmy, jeżeli powiedzieć można, skrzypnięcie kości.
Wówczas hurra powszechne podniosło się; dwadzieścia tysięcy głosów zawołało razem: Bravo toro! bravo toro!
Bocca krzyczał jak inni, i doprawdy ja sam krzyczałem jak Rocca: Bravo toro!
I w rzeczy saméj byk był przepyszny, cały czarny jak heban, a krew dwóch przeciwników broczyła mu głowę i kark jak strój purpurowy.
— He! rzekł do mnie Rocca, powiedziałem ci że to byk klejki.
Klejkim bykiem nazywają tego, który obaliwszy swoję ofiarę, pastwi się nad nią.
W rzeczy saméj, byk nie tylko pastwił się nad koniem, ale szukał jeszcze pod nim jezdca.
Cuchares, który był torero téj walki, dał znak, i cała gromada chulos i banderilleros oskoczyła byka. W środku téj gromady, którą on kierował, znajdował się Łukasz Blanco, drugi torero, którego już wymieniłem, przystojny młodzieniec dwudziesto-cztero lub dwudziesto-pigcio letni, co tylko od dwóch lat jeszcze zabijał. Ubliżał on swojéj powadze mięszając się w pośród chulos. Ale zapał go uniósł.
Powiewając płaszczami swemi przed oczyma byka, chulos potrafili rozerwać jego uwagę. Podniósł głowę, popatrzał przez chwilę na kupgę nieprzyjaciół, na płaszcze lśniące się przy słońcu, i rzucił się na Łukasza Blanco, który stał najbliżéj.
Łukasz okręcił się tylko na pięcie, z wdziękiem i spokojnością niewysłowioną; byk przebiegł.
Ścigani przez niego chulos, skoczyli na baryerę. Ostatni mógł czuć oddech zwierzęcia, którym mu palił ramiona.
Stanąwszy u baryery, przelecieli przez wierzch, przelecieli to jest prawdziwy wyraz, bo przy swoich szerokich płaszczach błękitnych, różowych i zielonych, wydawali się jak gromada ptaków z rozpuszczonemi skrzydłami.
Rogi byka utkwiły w baryerę i przygwoździły do deski płaszcz ostatniego chulo, który przeskoczywszy na drugą stronę, na głowę mu go zarzucił.
Byk wyrwał rogi z desek i przez chwilę okryty był różowym płaszczem chulo, nie mogąc się wydobyć z pod płaszcza, który wsiękając krew broczącą kark zwierzęcia, okrywał się szerokiemi szkarłatnemi plamami.
Byk deptał nogami koniec płaszcza, ale środek przytrzymany był rogami. Przez chwilę okręcił się rozjuszony koło siebie, jak gdyby oszalał, potém płaszcz rozleciał się w kawałki, wyjąwszy szmat co pozostał jak banderolla na prawym rogu.
Kiedy mógł już widziéć, obejrzał całą arenę bystrym i ponurym wzrokiem.
Ponad baryerą, pokazywały się wszystkie głowy chulos i banderillos zbiegłych, w pogotowiu skoczyć w cyrk na nowo, skoro byk się oddali.
Na dwóch punktach równoległych, stali Łukasz Blanco i Cuchares, oba spokojni, oba z wytężonym wzrokiem.
Trzéj ludzie wydobywali picadora z pod konia, i probowali postawić go na nogi. Picador chwiał się na grubych nogach opatrzonych żelazem. Blady był jak śmierć, krwawa piana broczyła mu usta.
Z dwóch koni jeden już nie żył, drugi usiłował odepchnąć śmierć wierzgając.
Trzeci picador, jeden co pozostał na placu, siedział na koniu, nieporuszony jak statua bronzowa.
Po obejrzeniu się przez chwilę, byk zastanowił się.
Oko jego zatrzymało się na gruppie, która odprowadzała rannego picadora.
Kopnął piasek, którym rzucił aż na stopnie przedniemi nogami, spuścił nozdrza na brózdę, którą wykopał, ryknął okropnie i rzucił się na gruppę.
Trzéj ludzie co uprowadzali rannego, porzucili go i biegli do baryery.
Picador, prawie omdlały, ale czując jeszcze niebezpieczeństwo, postąpił dwa kroki, machnął rękami i upadł chcąc zrobić krok trzeci.
Byk zwrócił się na niego.
Ale na drodze, spotkał przeszkodę.
Ostatni picador poruszył się wreszcie, i stanął pomiędzy rozjuszoném zwierzęciem a towarzyszem rannym.
Byk złamał jego lancę jak trzcinę i raz tylko ubódł przebiegając.
Koń ciężko raniony, okręcił się na tylnych nogach i uniósł swojego pana na koniec areny.
Byk zdawał się wahać pomiędzy koniem jeszcze żyjącym, a picadorem, który prawie nie żył.
Rzucił się na konia.
Potém, głęboko go rozpruwszy i w jednéj z nowych ran zostawiwszy szmat płaszcza, o którym mówiliśmy, zwrócił się ku człowiekowi, któremu Łukasz Blanco pomagał podnieść się na jedno kolano.
Cyrk grzmiał oklaskami, krzyki: bravo toro! nieustawały. Niektóre głosy, większym entuzyazmem przejęte, nazywały go ładnym chłopakiem, kochanym byczkiem.
Rzucił się na Łukasza Blanco i na picadora. Łukasz Blanco zrobił krok na bok, rozciągnął swój płaszcz pomiędzy sobą a ranionym; byk omylony, rzucił się na płaszcz ruszający się.
Spojrzałem na moich towarzyszy; Boulanger był blady; Aleksander zielony; Maquet, jak nimfa Biblis, rozpływał się w wodę.
Gdybym miał zwierciadło, powiedziałbym ci pani, jak ja sam wyglądałem. Wszystko co powiedziéć mogę, jest to, że jeżeli byłem mocno wzruszony, nie czułem zgoła tego niesmaku, jaki mi zapowiadano, i że ja, co uciekam widząc kucharza gotującego się do zabicia kury, nie mogłem oderwać wzroku od byka, który już prawie zabił trzy konie i ranił jednego człowieka.
Zatrzymał się, nie pojmując bez wątpienia słabości przeszkody, jaką mu stawiono, i gotował się do dalszego boju.
Znowu Łukasz Blanco wystąpił do walki z nim, mając płaszcz jedwabny błękitny za całą broń zaczepną i odporną.
Byk rzucił się na Łukasza. Łukasz wykonał obrót podobny do piérwszego, i byk znalazł się o dziesięć kroków daléj od niego.
Tymczasem chulos i banderilleros zeszli w arenę; posługacze cyrku wrócili zabrać picadora, który wsparty na ich ramieniu, szedł ku baryerze stąpając z większą łatwością.
Cały kadryl otoczył byka, machając płaszczami, ale byk miał tylko wzrok dla Łukasza Blanco. Była to walka pomiędzy nim a tym człowiekiem, od któréj żaden inny attak oderwać go nie mógł.
Kiedy byk tak pogląda na człowieka, rzadko się zdarza żeby ten człowiek nie zginął.
— Zobaczysz, rzekł Rocca, kładąc rękę na mojém ramieniu, zobaczysz.
— Nazad, Łukaszu! nazad, krzyknęli jednym głosem wszyscy chulos i wszyscy banderilleros.
— Nazad, Łukaszu! krzyknął Cuchares.
Łukasz pogardliwie patrzał na byka.
Byk szedł prosto na niego ze spuszczoną głową.
Łukasz postawił nogę pomiędzy dwa jego rogi, i skoczył mu przez głowę.
Wówczas już to nie były oklaski, nie były krzyki, ale ryk.
— Bravo! Łukasz! wrzasło dwadzieścia tysięcy głosów. Viva Łukasz! viva! viva!
Mężczyzni rzucali swoje kapelusze i petacas w arenę, kobiéty rzucały bukiety i wachlarze.
Łukasz kłaniał się uśmiechając się, jak gdyby się bawił z koźlęciem.
Nasi towarzysze bladzi, zieloni, oblani potem, klaskali i krzyczeli podobnie jak inni.
Ale ani te krzyki, ani te szalone oklaski, nie odrywały byka od zemsty przedsięwziętéj. W pośród wszystkich ludzi, Łukasza tylko wzrok jego szukał, a wszystkie płaszcze migające mu przed oczyma, nie mogły sprawić iżby zapomniał o płaszczu błękitnym, na który podwakroć rzucał się bezskutecznie.
Znowu się rzucił na Łukasza, ale teraz miarkując swój pęd tak iżby go nie wyprzedził.
Łukasz uchronił się zręcznym skokiem.
Ale byk tylko o cztery kroki był od niego.
Wrócił nie dając mu wytchnąć.
Łukasz zarzucił mu płaszcz na głowę i tyłem cofnął się do baryery.
Zakryty przez chwilę, byk dał swemu przeciwnikowi wyprzedzić Się o dziesięć kroków; ale płaszcz rozleciał się w kawałki, i byk znowu rzuci się na nieprzyjaciela.
Zachodziła teraz kwestya o szybkość tylko. Czy Łukasz stanie u baryery przed bykiem? Czy byk doścignie Łukasza nim ten zdąży do baryery?
Łukasz stąpił nogą na bukiet, noga pośliznęła się o kwiaty wilgotne; upadł.
Ogromny krzyk zagrzmiał, wydany przez dwadzieścia tysięcy głosów; potém nastąpiło głębokie milczenie.
Jak mgła przesunęła mi się koło oczu, śród tej mgły widziałem człowieka wyrzuconego w górę na piętnaście stóp wysokości.
I, rzecz osobliwsza, śród tego zamroczenia, wszystkie szczegóły toalety biednego Łukasza pokazały mi się wyraźnie. Jego kurtka błękitna, srebrem haftowana, kamizelka różowa z guzikami cyzelowanemi, spodnie białe, wszystko galonami oszywane po szwach.
Spadł znowu. Byk czekał na niego; ale drugi przeciwnik czekał na byka.
Był to piérwszy picador, który siedząc na świeżym koniu, powróciwszy do areny, uderzył na byka w chwili kiedy ten zniżał rogi ku Łukaszowi.
Byk uczuwszy że jest raniony, podniósł głowę; i jak gdyby był pewny że znajdzie Łukasza tam gdzie go porzucił, uderzył na picadora.
Zaledwo zostawił Łukasza za sobą z tyłu, Łukasz podniósł się i ukłonił się publiczności z uśmiechem. Cudem, rogi przeszły po obu stronach ciała: łeb tylko byka cisnął go w górę.
Drugim znowu cudem spadł on bez żadnego szwanku.
Ogromny gwar radości przebiegł cały cyrk, oddech powrócił dwódziestu tysiącom osób.
Maquet prawie omdlał. Nie lepiéj było z Aleksandrem i prosił o szklankę wody.
Podano mu.
Wypił kilka kropel, a oddając trzy czwarte pełne, rzekł:
— Zanieść to do Mançanares, to zrobi mu przyjemność.
W téj chwili dał się słyszéć wielki hałas; trąby zabrzmiały.
Przepraszam pani, ale są dwie godziny nieubłagane: godzina poczty, i godzina śmierci. Jedna mię nagli; twój aż do drugéj.




VII.
Madryt, dnia 13 Października.

Zostawiliśmy, jeżeli dobrą mam pamięć, biednego Łukasza Blanco, cudem żyjącego jeszcze, kłaniającego się publiczności, śród oklasków powszechnych.
Zostawiliśmy byka w zapasach z picadorem, który tamtemu przyszedł w pomoc.
Nakoniec, zostawiliśmy trąby brzmiące i ogłaszające jakiś wypadek nowy i nieprzewidziany.
Nowym tym i nieprzewidzianym wypadkiem, było przybycie królowéj matki.
Królowa matka, przyjemna i piękna osoba, którą widziałaś pani w Paryżu, i która wydaje się starszą siostrą swojéj córki, lubi walki byków, jakby to lubić mogła prosta margrabini; potrafiła uchylić się od uroczystości tegodziennych, i pośpieszyła przepędzić godzinkę na gorączkowém widowisku, jakie nas paliło.
Zaledwo trąby oznajmiły jéj przybycie, zaledwie pokazała się w cieniu swéj loży? nagle, jakby przez czarnoksięztwo wstrzymał się cały dramat cyrku.
Zostawiono picadora, konia i byka, niech sobie robią co chcą, a cały kadryl szykował się w kolumnę naprzeciw torila.
Cuchares, Salamanchino i Łukasz Blanco szli naprzód.
Za nimi z tyłu postępowali trzéj picadores. Picador raniony, którego uważaliśmy za nieżywego, kazał wsadzić siebie na świeżego konia, i gdyby nie nadzwyczajna bladość, możnaby mniemać że nic mu się nie przytrafiło. Ten co się zaprzątał bykiem, wydostał się od niego i zajął swoje miejsce.
Za picadorami szli cztéréj chulos, za chulos banderilleros, za nimi posługacze cyrku.
Sam tylko cachetero nie należał do orszaku.
Byk, przyciśnięty do loży ayuntamiento, patrzał na tę processyę wzrokiem ogłupiałym.
Co się tycze processyi, ta nie frasowała się o byka, jak gdyby wcale jego nie było.
Postępowała wolnym krokiem podług taktu muzyki, i przyklękła na jedno kolano przed królową.
Królowa zostawiła cały kadryl przez kilka sekund w takiéj postawie, jak gdyby chcąc powiedziéć że przyjmuje jego hołdy; potem dała znak żeby podnieśli się.
Wszyscy składający processyę, powitali i oddali ukłon.
Potém, za drugim znakiem złamały się szeregi, i każdy wrócił do swojéj roli, picadores spuszczając lance, chulos wstrząsając płaszczami, banderilleros biegąc przygotowywać swoje banderille.
Tymczasem byk, zapewne żeby nie pozostać całkiem bezczynnym, ubódł biednego konia, którego mieliśmy za nieżywego, a on uczuł że żyje, wziął go z pod spodu rogami, podniósł z ziemi i obnosił na swoim karku.
Koń, przez ostatnie wysilenie, prostował głowę i wydawał ostatni jęk, który nie miał mocy przejść w rżenie.
Widząc nieprzyjaciół powracających do attaku, byk zrzucił z siebie konia, jakby zwyczajną kitę.
Koń spadł, potém przez ostatni wysiłek konania, podniósł się na cztéry nogi, i chwiejąc się poszedł upaśdź przy torilu.
Byk patrzał na oddalającego się.
— Uważaj to dobrze, rzekł Rocca, i powiesz mi potém czy znam się albo nie na tauromachii. Gdziekolwiek ugodzony będzie byk, jeżeli nie padnie od razu, pójdzie kończyć życie na koniu, który upadł.
Powiedziałem, jest to prawdziwy byk klejki.
Byk zabił trzy konie, a ranił dwa. Alguazil skinął na picadorów żeby się oddalili.
Picadores przeszli na koniec cyrku, położony naprzeciw torilu, i oparli się wszyscy trzéj o olivo, z głową obróconą ku środkowi cyrku.
Chulos zaczęli machać płaszczami.
Byk ruszać się zaczął, i ucieczki odnowiły się. Trzy lub cztéry razy byk ścigał swoich przeciwników aż do baryery, i przedstawiał nam widowisko tych zgrabnych ludzi skaczących, z płaszczem rozciągnionym nad głową.
Banderillero wszedł trzymając banderillę w każdym ręku; trzéj towarzysze szli za nim uzbrojeni jak on.
Nie jest to rzecz łatwa zatknąć banderylle w byka.
Trzeba je zatknąć razem w kark prawy i w kark lewy; im bardziéj równolegle są zatknięte, tym lepszą jest sztuka.
Chulos zwrócili byka ku banderillero: banderillero zatknął dwa ostrza w jego kark, a jednocześnie ze środka tych strzał wyleciało sześć czy pięć ptaszków, kosów, kanarków, szczygłów.
Niektóre z biednych ptasząt, odurzone, nie mogły leciéć i popadały na piasek areny.
Wnet, pięć albo sześć osób skoczyło z korytarza i łapało je narażając się na zabicie przez byka.
Ale ten oczéwiście zaczął tracić głowę; nie miał już w pogoni téj upartéj woli, która czyni zwierzę tak niebezpieczném. Rzucał się od jednego chulo do drugiego, uderzając rogiem jak dzik tnie kłem, ale dając się odrywać od jednego nieprzyjaciela do drugiego.
Drugi banderillero pokazał się.
Na jego widok byk zdawał się uspokoić zupełnie, ale uspokoić się dla zapewnienia sobie zemsty. Bez wątpienia poznał w ręku nowo-przybyłego narzędzia bólu, któremi potrząsał na swym karku, bo rzucił się na niego nie dając odwrócić się niczém, ani się zatrzymać. Banderillero czekał ze strzałami w ręku. Ale jedna tylko utkwiła w karku byka. W tymże czasie lekki krzyk dał się słyszéć: różowy mankiet banderillera okrył się szkarłatem, ręka jego zbroczyła się krwią, która ciekła po każdym palcu. Róg przebódł mu rękę wyżjé łokcia.
Dostał sié do baryery, nie pozwalając żeby go podtrzymywano; ale w chwili, kiedy chciał ją przebyć, omdlał. Widzieliśmy jak wpadł na korytarz, z głową przewróconą i bez zmysłów.
Dosyć już było tylu klęsk na jednego byka, trąba Nabrzmiała na śmierć jego.
Natychmiast każdy usunął się. Szranki odtąd należały do torera.
Tym torero był Cuchares.
Cuchares wystąpił naprzód; mężczyzna lat trzydziestu sześciu do czterdziestu, wzrostu zwyczajnego, chudy, szczupły, śniady; torero jeżeli nie najzręczniejszy, Hiszpanie dają przed nim pierwszeństwo Montes’owi i Chiclavero, tedy jeden z najodważniejszych, Cuchares, naprzeciw byka dokazuje cudów zuchwałości, które dowodzą że doskonale zgłębił charakter zwierzęcia. Jednego dnia, kiedy szedł w zapasy z Montes’em, który wziął nad nim górę, nie wiedząc już co ma robić żeby odzyskać część oklasków, jakie mu wydarł szczęśliwy spółzawodnik, ukląkł przed rozjuszonym bykiem.
Zdziwiony byk, popatrzał na niego przez dwie lub trzy sekundy; potém, jak gdyby strwożony podobną śmiałością, opuścił Cucharesa i rzucił się w pogoń za chulo.
Cuchares wystąpił więc naprzód; trzymał w lewym ręku szpadę, zakrytą muletą.
Muleta jest to szmat sukna czerwonego, przywiązany do krótkiego kija, jest to puklerz torera.
Cuchares przeszedł cały cyrk, przyklęknął na jedno kolano przed lożą królewską, i podniosłszy kapelusik prawą ręką, prosił dostojnéj spektatorki o pozwolenie na zabicie byka.
Pozwolenie udzielone zostało skinieniem i z uśmiechem.
Cuchares cisnął kapelusz daleko z dumnym gestem, właściwym tylko człowiekowi, który walczyć ma ze śmiercią, i zbliżył się do byka.
Cały kadryl był na jego rozkazy i kręcił się koło niego.
Od téj chwili, nic się już nie dzieje, tylko za wolą torera. Wybrał on sobie miejsce do potyczki, zawczasu wie już miejsce, gdzie ma ugodzić byka; wszyscy mają manewrować żeby sprowadzić byka na miejsce wskazane.
Miejsce wskazane było poniżéj loży królewskiéj.
Ale chulos okazali zalotność w sprowadzeniu go tutaj, oni także chcieli miéć swój tryumf. Kazali bykowi długą odbyć drogę, zmusili żeby przeszedł koło loży ayuntamiento, sprowadzili pod toril, a ztąd w miejsce gdzie Cuchares czekał na niego, z muletą w jednym ręku, ze szpadą w drugim.
Przechodząc koło konia, którego podrzucił głową, a teraz zupełnie już nieżywego, byk odwrócił się, żeby go jeszcze dwa lub trzy razy ukłóć rogiem.
— Patrz! patrz! rzekł Rocca.
Kiedy Cuchares ujrzał byka naprzeciw siebie, dał znak.
Wszyscy się usunęli.
Człowiek i byk znaleźli sę jeden naprzeciw drugiego.
Jeden ze szpadą cienką, długą i ostrą jak igła.
Drugi z siłą nieporównaną, strasznemi rogami, nogami bardziej chyżemi niżeli konia najrączszego.
Człowiek w rzeczy saméj, bardzo mało znaczył, naprzeciw podobnego potworu.
Tylko, promień rozumu iskrzył się w oczach człowieka, gdy tymczasem ogień dzikości pałał w spojrzeniu byka.
Oczéwiście więc cała przewaga była na stronie człowieka, i w téj nierównéj walce, przecież silniejszy uledz musi, a słabszy zwyciężyć powinien.
Cuchares machnął muletą przed oczyma byka.
Byk rzucił się na niego. Cuchares okręcił się na jednęj nodze. Lewy róg byka drasnął mu pierś.
Prześliczny to był obrót; cały cyrk zagrzmiał oklaskami.
Oklaski te zdawały się gniewać byka; wrócił do Cucharesa; teraz czekał go ten ze szpadą w ręku.
Starcie się było straszne; szpada zgięła się w kółko, potem wyleciała w powietrze.
Ostrze dotknęło kości w karku; szpada jak sprężyna, świszcząc wyrwała się z rąk torera.
Chciano już gwizdać na Cucharesa, gdy nowy obrót niemniéj zręczny od piérwszego, ochronił: go przed nieprzyjacielem.
Chulos posunęli się wówczas dla zatrudnienia byka; ale Cuchares, lubo rozbrojony, skinął na nich żeby zatrzymali się na miejscu.
W rzeczy saméj, muleta mu tylko pozostała.
Działa się wówczas rzecz osobliwsza, która wykazywała w człowieku tę głęboką znajomość zwierzęcia, tak konieczną temu, który walczy z nim przez pięć minut, mając tylko czerwony kawałek sukna. — Cuchares prowadził byka gdzie chciał, drażniąc go aż do utraty instynktu. — Dziesięćkroć byk uderzał na niego, przechodząc już z prawéj, już z lewéj strony, ocierając się za każdym razem, a nie dotykając się ani razu.
Nareszcie Cuchares, osypany oklaskami, podniósł szpadę, otarł ją spokojnie, i stanął do walki.
Tą razą szpada zniknęła przez całą swoję długość, pomiędzy dwoma łopatkami byka.
Byk zatrzymał się zadrżawszy na czterech nogach; czuć można było że jeżeli nie żelazo, przynajmniéj zimno żelaza przeniknęło aż do jego serca.
Rękojeść tylko widać było nad skórą, Cuchares niezaprzątał się już bykiem, i poszedł złożyć ukłon królowéj.
Ze swojéj strony byk, czując się ranionym śmiertelnie, spojrzał do koła, późniéj chodem ciężkim już od konania, obrócił się ku koniowi.
— Widzisz! rzekł Rocca, widzisz!
W rzeczy saméj, przyszedłszy do nieżywego konia, byk upadł na kolana, wydał ryk żałosny, zgiął tylne nogi podobnie jak przednie, i położył się trzymając jeszcze tylko głowę podniesioną.
Wówczas cachetero wyszedł z korytarza, przyczołgał się aż do byka, podniósł sztylet i uderzył.
Piorun nie byłby prędszym. Głowa odpadła nie zadrgnąwszy nawet: byk skonał nie wydawszy jęku.
Wnet muzyka zabrzmiała na śmierć byka.
Na głos téj muzyki, otworzyły się drzwi, weszły cztery muły ciągnące coś nakształt wozu.
Muły niknęły pod przepysznemi aparejos, które jaśniały mnóstwem kokard jedwabnych, brzęczały dzwoneczkami.
Zaczęto od przywiązywania do wozu jednego po drugim, trzech koni zabitych, które muły uniosły z szybkością błyskawicy.
Potém przyszła koléj na byka, który zniknął także bramą śmierci.
Za nim zamknęła się brama.
Cztéry długie linije pozostały na piasku, całkiem krwią zbroczone; linije te nakreśliły nieżywe konie i byk.
Tu i ówdzie w cyrku, widać było jeszcze inne plamy czerwone.
Cztérech posługaczy weszło, dwóch z grabiami, dwóch z koszykami pełnemi piasku. W dziesięć sekund, wszystkie te ślady pierwszéj walki zniknęły.
Picadores zajęli miejsce swoje po lewéj stronie torila; chulos i banderilleros po prawéj. Łukasz Blanco, który następował po Cuchares’ie, stanął nieco w tyle: muzyka zagrzmiała na wejście, drzwi otworzyły się, drugi byk pokazał się.
Wielką zaletą tego przedziwnego widowiska jest to, że nigdy niema między-aktów; śmierć nawet człowieka, jest tylko zwyczajnym przypadkiem, który nic nie przerywa. Podobnie jak w naszych teatrach dobrze urządzonych, wszystkie role rozdane są podwójnie i potrójnie.
Z bykami dzieje się podobnie jak z ludźmi, są tchórze i odważne, otwarte i chytre, wytrwałe i niedbałe.
Byk co wchodził, był czarny jak pierwszy, miał siedm lat jak piérwszy, pochodził z lasów Alamine jak pierwszy. W oczach wszystkich, był bratem piérwszego; ale pomimo całego podobieństwa, nie mógł oszukać Rocca.
— Jeżeli masz zrobić jaką wizytę, powiedział mi, korzystaj z teraźniejszéj walki.
— Dla czego?
— Bo byk zły.
— Zkąd wnosisz o tém?
— Widzę.
Będę prosił Rocca de Togores, żeby mi powróżył, i strzeż się pani, żeby nie przepowiedział że kiedy kochać mnie będziesz: bo przyszedłby ten dzień, chociażbyś poprzysięgła że nie przyjdzie.
Byk był zły.
Podobnie jak piérwszy, rzucił się na trzy konie, ale za każdym skokiem, lanca picadora dostateczną była do jego wstrzymania, a raczéj oddalenia. Odparty potrzykroć, szedł daléj, rycząc z bólu.
Cały cyrk rozległ się szyderczym wrzaskiem i gwizdaniem.
Widzowie cyrku są najbezstronniejszemi widzami, jakich tylko znam. Gwiżdżą lub poklaskują, podług zasługi, bydlętom i ludziom, człowiekowi i bykowi. Ani jedno piękne uderzenie rogiem, ani jeden piękny cios lancy, ani jedno piękne pchnięcie szpady, nie przechodzi niepostrzeżone. Raz 12,000 widzów jednym głosem wołało o łaskę dla byka, który rozprół wnętrzności dziewięciu koniom i zabił picadora. Udzielono łaskę, i byk, rzecz prawie niesłychana, wyszedł żywy z areny.
Naszemu nie było przeznaczono uratować się tak chlubnie. Chociaż picadores kłóli go, chociaż banderilleros wtykali w niego swoje banderille, nic go skłonić nie mogło do walki.
Wówczas rozległy się krzyki; perros! perros!
Perro znaczy pies, a zatém perros znaczy psy.
Kiedy byk nie skłania się do walki, kiedy nie ożywia się od bólu, kiedy wreszcie nie postępuje jak przystoi na odważnego byka, wówczas żądają albo perro, albo fuego.
Tą razą zażądano psów. Alguazil spojrzeniem zapytał lożę królowéj, i dał znak że pozwolono na psów.
Zaraz po tym znaku, każdy oddalił się od byka. Możnaby rzec że biedne zwierzę dotknięte zarazą morową.
Byk zatrzymał się sam jeden śród areny, poglądając w koło siebie, i jakby się dziwiąc danemu mu odpoczynkowi. Bez wątpienia, jeżeli jaka część systematu mózgowego, przeznaczona jest u byka na wspomnienia, ten musiał sobie przypomnieć dzikie pastwiska, na których się zhodował, i mógł pomyśléć że go odprowadzą pod góry skaliste, ku lasom posępnym.
Jeżeli tego spodziewał się, krótkie były jego marzenia.
Drzwi się otworzyły. Człowiek trzymający psa na ręku, wszedł; drugi za piérwszym, trzeci za drugim.
Nareszcie, sześciu ludzi weszło, każdy trzymając strasznego perro.
Na widok byka sześciu brytanów szczekać zaczęto: oczy im na łeb wylazły, paszcza rozszerzyła się aż do ucha; pożarły by swoich panów, gdyby ci ich niepuścili. Ich panowie, którym niechciało się umrzeć jak Jezabel, puścili psów, a te rzuciły się na byka.
Byk, na ich widok, odgadł co ma nastąpić, i tyłem cofnął się do baryery.
W jednéj sekundzie szczekająca psiarnia przebiegła całą szerokość cyrku, i walka zaczęła się.
Przeciwko nowym antagonistom, byk odzyskał całą dzielność swoję; możnaby rzec że odwaga, która opuściła go w walce z ludźmi, powróciła mu naprzeciw naturalnych nieprzyjaciół.
Co się tycze psów, były dobréj rasy, brytany i bul-dogi; jeden z nich niezawodnie rodził się w Londynie, był najmniejszy i najzażartszy ze wszystkich. Przypomniał mi tego biednego milorda, włoskiéj pamięci, którego znałaś pani, i czytałaś dziwne jego przygody w Speronare i w Corricolo.
Nie nowe to dla mnie było widowisko, chociaż jeden z aktorów nie był ten sam. Często, w pięknych naszych lasach Compiègne, Villers-Cotterets, albo Orleańskich, widziałem dzika opartego o skałę albo o pień drzewa, jak stawił czoło całéj psiarni, która zaścielała ziemię o dziesięć kroków koło niego, jak kobierzec poruszający się i różnobarwny. Kiedy niekiedy, jeden ze śmiałych napastników, podniesiony strasznym kłem, wylatywał ciśnięty o dziesięć lub dwanaście stóp wysokości, i zakręciwszy się w przestrzeni dwa lub trzy razy, spadał krwią zbroczony, rozpróty, z wypadającemi wnętrznościami.
Następnie odbyła się nowa walka: jeden pies ciśnięty został z areny pośród widzów; drugi, ciśnięty prawie prostopadle, spadł na baryerę, i połamał sobie kości.
Inne zdeptane były nogami byka, ale podniosły się. Dwa chwyciły go za uszy; trzeci, najmniejszy, porwał za pysk; czwarty zaszedł mi z tyłu.
Nagle zwyciężony okrutnym bólem, byk wydał ryk okropny, potém próbował uciec od bólu, który ścigał go ciągle wzrastając. Podniesiona jego głowa wydawała się głową niekształtnego zwierzęcia, bo trzy psy niepuszczały go, równie jak czwarty; a te dziwaczne narośle, zdawały się składać z nim jedno ciało. Dwa razy tak obiegł arenę, potém chciał skoczyć w prawo i w lewo, rzucał się, tarzał, skakał; wszystko nadaremno: nieubłagane paszcze były ściśnięte, i byk zatrzymał się zwyciężony, z głową spuszczoną i ciałem pochyloném na dwóch kolanach.
Krzyczano: bravo, perros! jak wprzód krzyczano: bravo, toro! jak krzyczano: bravo, Cuchares!
Jeden chulo zbliżył się ze szpadą; byk oddany psom nie jest godzien szpady matadora, ani rany między dwiema łopatkami. Walecznych byków zabijają z przodu, tych którzy próbują zabijać zabijają; innych przeszywają z boku, lub sztyletem z tyłu.
Chulo zbliżył się ku bykowi i trzy razy wpychał mu szpadę w bok, nim on upadł. Za trzecim razem, trafił w serce i byk położył się.
Wtedy przyszła koléj na cachetero.
Zbliżył się także i wykonał swoję powinność.
Panowie musieli oderwać swoich psów od martwego zwierzęcia. Trzymały go jeszcze.
Czy Pani wiesz jak się wykonywa ta operacya i jakim homeopatycznym środkiem zmuszają buldogów do otwarcia pyska?
Nic prostszego; ugryść trzeba za ogon.
Pewnego dnia omal mnie nie zaniesiono w tryumfie. Jechałem w kabryolecie ulicą świętéj Anny. Kabryolet mój zatrzymany został przez tłumy zgromadzonego ludu. Stara margrabini przechadzała się w towarzystwie pieska i lokaja, gdy nagle bul-dog małego wzrostu, ale żelaznéj paszczy, rzucił się na nieszczęśliwego pieska i chwycił go za obnażoną część ciała u nóg tylnych. Piesek wył, margrabina krzyczała, lokaj klął, i powiedziéć trzeba, ku zawstydzeniu mieszkańców ulicy świętéj Anny, publiczność śmiała się.
Kilka dusz litościwych, probowało rozerwać dwoje zwierząt, ale bezskutecznie, co margrabiny przyprowadzało do rozpaczy.
Postanowiłem odegrać rolę bożka starożytnego, mój kabryolet zastąpił machinę, Oparłem się o przód, i rzekłem:
— Proszę mi podać dwoje psów.
— Ach! panie, ratuj mojego pieska! krzyknęła margrabina, składając ręce.
— Pani, odpowiedziałem skromnie, zrobię co będę mógł.
Przyniesiono mi tę parę. Ponieważ wcale nieznałem bul-doga, a zatém niemiałem żadnéj z nim poufałości, owinąłem mu więc ogon chustką, i przez chustkę ugryzłem go gwałtownie.
Piesek oderwał się jak owoc dojrzały, spadł na ziemię i pobiegł do pani; gdy tymczasem bul-dog, kurcząc się z bólu, krwawemi oczyma i z pyskiem otwartym, szukał gdzieby się wpić do mojéj osoby.
Ale znalem moje rzemiosło odrywacza bul-dogów, — milord mnie nauczył. Cisnąłem więc psa o dziesięć kroków, i rzekłem głośno: do Instytutu!
— Ach! — rzekła jakaś stara pani — niedziw że ten pan taki mądry, on członek akademii.
We trzy dni potém, stara margrabina, odkrywszy prawdziwą moję professyę i prawdziwy mój adress, ofiarowała mi swoje serce i rękę. Gdybym się z nią ożenił, byłbym dziś wdowcem, i miałbym sto pięćdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu.
Przestroga dla młodzieży konkurującéj o małżeństwo.
Pozwól niech cię opuszczę pani, przy tém zdaniu moralném. Walka byków jest widowiskiem, które się nie uprzykrza, skoro patrzymy na nie, ponieważ ośm dni z kolei patrzyłem na wszystkie walki byków, wyprawiane w Madrycie. Ale patrzéć i słuchać nie jest jedno, i lękam się żeby mój opis niebył już zanadto długi.
Tym bardziéj że będę musiał wrócić do tego przedmiotu, ponieważ królewska walka byków, jak miałem honor wspomniéć, odbywa się zupełnie pod innemi warunkami niżeli walka zwyczajna.




VIII.
Madryt, 12 Października wieczorem.

Zaiste, pani, Madryt jest grodem cudów. Nie wiem czy Madryt zawsze miewa podobne illuminacye, podobne balety, podobne kobiéty; ale wiem że bierze mnie okropna chętka, teraz, kiedy dzięki ostrożnościom przedsięwziętym, mój byt materjalny zabezpieczony został, naturalizować się na Hiszpana i obrać miejsce zamieszkania w Madrycie.
Kto niewidział Prado illuminowanego wczora, ten nie domyśla się co to jest illuminacya; kto niewidział przy blasku tej illuiminacyi przechodzących dwudziestu pięknych kobiét, których mógłbym powiedziéć nazwiska, niedomyśla się co to jest zgromadzenie wieszczek; kto nie byt w teatrze Cyrku i niewidział jak tańczy jaleo de Xeres pani Guy Stephen, niedomyśla się co to jest taniec.
Mógłbym dodać: kto niewidział walczącego Romero, ten niedomyśla się co to jest odwaga; ale wrócę się jeszcze do tego ostatniego przedmiotu, gdy przeciwnie wyczerpię trzy piérwsze.
Wczora, pani, opuściwszy pałac, udałem się do Prado.
Długa jego aleja, podobna do Pól Elizejskich, była w płomieniach; z tą tylko różnicą że płomienie te, zamiast przedstawiać tradycyjne festony i wiązania urzędowe, z dni 1 Maja i 29 Lipca, jaśniały we wszystkich kolorach i przybierały wszelkie formy: katedry, kwiaty, zamki gotyckie, pałace maurytańskie, girlandy, gwiazdy, słońca; możnaby rzec iż cały nasz systemat planetarny skupił się razem żeby wyprawić uroczystość biednéj naszéj kuli ziemskiéj. Nic podobnego niewidziałem, wyjąwszy uroczystość luminara w Pizie.
Niewiem czy nie powiedziano mi że te illuminacye kosztowały sto tysięcy franków dziennie: nie dziwiłoby mnie to bynajmniéj.
Przytém, widzisz pani, w podłużnym czworoboku który opasują te illuminacye, tyle przechodzi pieszo prześlicznych istot po alejach bocznych, tyle cudnych piękności w powozach, że — jedyny to jest sposób wyrażenia mojéj myśli — że na brzydkie tylko kobiety zwraca się uwaga i patrzy się w Madrycie. Co do innych, dalibóg, byłoby zawiele roboty, i dla tego jéj się zrzekają.
Po dwugodzinnéj przechadzce, śród krzyżujących się ogni illuminacyi i spojrzeń, weszliśmy do teatru Cyrku. Była to właśnie chwila baile nacional, piérwsza tancerka znajdowała się na scenie. Tą piérwszą tancerką jest Francuzka, i nazywa się, zdaje mi się że już powiedziałem, pani Guy Stephen.
Trzeba ci powiedziéć, pani, że pomiędzy nami artystami jest pewny rodzaj wolnego mularstwa europejskiego, za pomocą którego rozumiemy się, nigdy niewidząc się wprzód z sobą. I tak, naprzykład, jeżeli wchodzę w Paryżu do teatru gdzie grają Fryderyk Lemaitre, Dejazet albo Bouffe, każę tylko powiedziéć któremu z nich że ja tu jestem, lub sam skinę na nich że tutaj jestem, a w téj chwili nawet Dejazet, Bouffe, lub Fryderyk Lemaitre, chociażby nie byli tego dnia w dobrem usposobieniu, zapomną natychmiast o swojém niedobrém usposobieniu, grać będą dla mnie, i grać lepiéj może niż kiedykolwiek grali. Oto jest czego publiczność niekiedy zgoła niepojmuje, czemu rola zaczęta z pewną obojętnością nagle podnosi się, rośnie w wielkość, dzięki energii i talentowi, które wnosząc z piérwszych scen, mniemać mogła przez chwilę że zgasły w aktorze.
To właśnie odmalować starałem się w scenie czwartego aktu Kean’a, kiedy aktor tłumaczy, a raczéj usiłuje wytłumaczyć księciu Wallii naturę stosunków swoich z hrabiną Koefeld.
Krótko mówiąc, pani, to u nas istnieje. Znajdując więc jednę ze spółrodaczek moich za granicą, pomyśliłem że to istniéć może i za granicą.
Kazałem więc oświadczyć pani Guy Stephen że przybyłem aby miéć honor ją oglądać, i że proszę aby tańcowała dla mnie.
Pani Guy Stephen, widząc mię wchodzącego przy końcu widowiska i zasiadającego w środku orkiestry, domyśliła się, że jestem tym bratem w sztuce, który przychodzi domagać się swoich praw.
Skinieniem głowy oznajmiłem jéj że się niemyli. Odpowiedziała mi drugiém skinieniem, niewidzialném dla wszystkich, widzialném dla mnie tylko jednego.
Usiedliśmy.
Zaczął się jaleo de Xeres.
Mniemasz pani że znasz tańce hiszpańskie; widzowie teatru Cyrku mniemali jak pani, i z większém jeszcze prawem może, że je znają także. No, mylisz się, pani. No, pani, oni się mylili.
Po piérwszych taktach, po piérwszych krokach ulubionéj artystki, głębokie milczenie nastąpiło w sali. Oczewiście było to milczenie zadziwienia. Nigdy pani Stephen nie zaczynała tak śmiało tego przedziwnego tańca, w którym wszystko się łączy, duma i słodycz, pogarda i miłość, żądza i rozkosz; powszechne drżenie nastąpiło po tém milczenia, późniéj cała sala zagrzmiała oklaskami. Piérwszy to raz pani Guy Stephen, idąc za popędem natchnienia, wykonywała taniec w taki sposób, że mu nadała całą wartość poematu miłośnego, który przedstawia.
Trzykroć musiała powtarzać to sławne jaleo, trzykroć powodzenie doszło aż do tryumfu, bravo aż do entuzyazmu, oklaski aż do szaleństwa.
Sądzę że od razu wypłaciłem się Madrytowi gościnnością, któréj Madryt udzielił mi tak obficie.
Po widowisku, poszedłem do loży pani Guy Stephen. Nigdyśmy się z sobą nie widzieli, nigdyśmy z sobą nie rozmawiali.
— No, — rzekła podając mi rękę, — czy kontent jesteś?
Widzisz pani, żeśmy się z sobą doskonale zrozumieli.
Jest to cóś, nieprawdaż, to braterstwo artystyczne, które po prostu i naturalnie trafia do celu, jakiego dosięgnąć niemoże ani potęga władzcy, ani bogactwo bankiera, ani wpływ dziennika.
Powróciwszy do casa Monnier, znalazłem list księcia d’Ossuna; zapraszał mnie na śniadanie jutro wraz z jego kawalerem miejscowym.
Nadeszła chwila powiedzieć ci, pani, co znaczy kawaler miejscowy, caballero rejoneador.
Powiedziałem że królewskie walki byków przedstawiają okoliczności szczególne, jakie służą im tylko i z ich powodu.
Okoliczności te są następujące:
W królewskich walkach byków, przynajmniéj w tych które mają miejsce z powodu urodzin infantów albo małżeństwa królów lub królowych, obowiązki matadora pełnią nie toreros z professyi, ale uboga szlachta dobrego urodzenia; dla tych co wyjdą z życiem z tych walk, a nadzieja zguby tym większą jest dla nich iż do walki z bykiem, przynoszą całą niższość niewiadomości, ustanowiony jest urząd kawalerów pałacowych, zapewniający im przyzwoite utrzymanie się. Urząd takiego kawalera przynosi zwykle tysiąc pięćset franków płacy rocznie, a tysiąc pięćset franków płacy w Madrycie, stanowią prawie majątek.
Oto są różnice zaprowadzone w walce.
Kiedy walka trwa między kawalerami miejscowemi a bykiem, picadores są usunięci.
Zamiast czekać na byka pieszo i ze szpadą, kawalerowie miejscowi uderzają na niego konno i z dzirytem.
Zamiast siedzieć na nędznych koniach przeznaczonych dla zdejmujących skórę, i któreby zabito nazajutrz gdyby byki niepozabijały ich dzisiaj, dosiadają oni wyborne andaluzyjskie rumaki, wzięte ze stajen królowéj; co zamiast bydź korzystném, jak możnaby mniemać zrazu, staje się niedogodném, gdyż jeździec walczyć musi zarazem przeciw wściekłości byka i bojaźni konia swojego; że walka ta tym jest niebezpieczniejsza względem konia, im koń jest dzielniejszy.
U picadorów zwyczajnych, przeciwnie, koń jest tylko puklerzem, pewnym rodzajem żyjącego materaca, o który tracą moc rogi, i którego jeździec wystawia jak chce, i kiedy chce na wściekłość byka.
Przypadki też trafiające się kawalerom miejscowym częściéj wynikają z winy konia, niżeli z winy byka.
Kawalerowie miejscowi wybierają ojców chrzestnych z pomiędzy głów najznakomitszych domów miasta. Ojcowie chrzestni, żeby odpowiedzieć honorowi wyboru, ubierają własnym kosztem synów chrzestnych i ponoszą inne wydatki, jakie wyniknąć mogą.
Kostium używany, jest ubiorem szlachty z czasów Filipa IV.
Każdy przybrany jest w barwę patrona, którego sobie wybrał.
Ponieważ ojciec chrzestny niemoże znijść w arenę z synem, wybiera na swego zastępcę wsławionego torero, którego jest obowiązkiem, jako znawcy byka, zwabiać go na odległość dzirytu kawalera miejscowego, lub oddalać od tegoż kawalera, kiedy on rzuca się na niego.
Czterech kawalerów miejscowych walczyć miało nazajutrz.
Wybrali sobie za ojców chrzestnych:
Piérwszy, księcia d’Ossuna;
Drugi, księcia Alba;
Trzeci, księcia Medina-Coeli;
Czwarty, księcia Abrantes.

Toreros im towarzyszący byli:

Francisco Montes,
Pose Redondo (le Chidanero),
Francesco Arjona Guillen (Cuchares),
I Juan Lucas Blanco.
Książe d’Ossima zaprosił mnie więc na śniadanie z swoim kawalerem miejscowym i z Montes’em, jego aniołem stróżem.
Montes, pani, nie mam potrzeby mówić tobie, Montes jest królem torerów; Montes porusza się tylko na wezwanie króla, księcia albo miasta; Montes bierze tysiąc franków za jednę walkę; Montes nareszcie jest panem milionowym.
Pojmujesz pani że się nie przychodzi do tak wysokiego stanowiska, nie posiadając znakomitych zalet: jeżeli jest sława za którą lub przeciwko któréj intryga staje się niedołężną, tedy bez wątpienia sława torerów; wszystkie swoje stopnie torero zyskuje ostrzem szpady, przed obliczem ludu, pod okiem Boga. Jest to wódz co liczy bitwami wygranemi; Montes wygrał pięć tysięey bitew, ponieważ Montes zabił pięć tysięcy byków.
Niebyło więc żadnego niebezpieczeństwa żebym uchybił zręczności, którą mi tak grzecznie ofiarował książę Ossuna i niestawił się na śniadanie z biednym kawalerem miejscowym i spotkanie się z walecznym Montes.
Książe d’Ossuna uproszony nadto został od jednego z przyjaciół wielkiego miłośnika tauromachii, żeby ofiarował Montesowi prześliczną szpadę do walki, wykutą w Toledo.
Królewska walka byków zacząć się miała o południu. Pan Bresson, jakem ci powiedział pani, nadesłał przez grzeczność bilety dla całéj kolonii francuzkiéj; bilety były bardzo poszukiwane i miały wartość aż do stu franków. Ale ja darowałem swój bilet panu Monnier, zacnemu gospodarzowi naszemu, gdyż książę d Ossuna ofiarował mi miejsce w swoim balkonie.
Balkon ten, pani, jeden z najpiękniejszych na placu Mayor. Ten balkon jest przywilejem nadanym przez Filipa IV, jak sądzę, jednemu z przodków księcia, za osobistą usługę wyświadczoną królowi, i dopóki istnieć będzie Ossuna, ten Ossuna, któżkolwiek byłby właścicielem domu, mieć będzie prawo używalności rzeczonego balkonu, dla siebie, swojéj rodziny i przyjaciół, przez cały czas wszystkich uroczystości królewskich, jakie mają lub mieć będą miejsce na placu Mayor.
Ze swojéj strony, właściciel domu ma prawo wznosić wschody naprzeciw tych okien, byleby wschody te nieutrudniały w niczém przejścia wiodącego na balkon, i poglądać wewnątrz swych pokojów przez głowę księcia d’Ossuna, jego rodziny i przyjaciół.
O godzinie dziesiątéj, stawiłem się u księcia d’Ossuna.
Zastałem tylko kawalera miejscowego: jeszcze niezupełnie wyleczony od przebodzenia rogiem w udo, przed trzema miesiącami, Montes nie mógł przybydź; zachowywał wszystkie siły swoje dla opieki syna chrzestnego; synem chrzestnym był biedak dwódziesto-dwu lub dwódziesto-trzech letni, który sprzykrzywszy sobie patrzeć na matkę i siostrę pogrążone w nędzy, z jakiéj wszelkie jego usiłowania wydźwignąć ich nie mogły, postanowił narażać życie swoje żeby zapewnić dla nich sposób utrzymania się.
Podano śniadanie, było nas tylko sześciu czy ośmiu u stołu, syn chrzestny księcia d’Ossuna siedział po lewym jego ręku. Syn ten, w ubiorze z czasów Filipa IV, jaki nosił w sposób dość śmieszny, był bardzo blady, bardzo zamyślony i prawie nic nie jadł; była to dla biedaka ostatnia uczta, uczta chrześcijan, wyprowadzanych do cyrku.
Sprawa tém była trudniejsza, że nieborak nie był świadomy żadnych ćwiczeń, jakie zmniejszyć by mogły dla niego niebezpieczeństwo. Po raz piérwszy w swojém życiu miał wsiąśdź na koń, i nigdy nie dotknął się do żadnéj broni.
W życiu mojém niewidziałem nic tak smutnego jak dzisiejsze śniadanie. W obecności człowieka, któremu zdawało się że widzi śmierć zasiadającą u tegoż co my stołu, nikt nie odważył się ani żartować, ani śmiać się.
Od czasu do czasu, widać było przebiegające jego usta drganie nerwowe, którego uspokoić nie mogły zachęcające słowa nasze. Jeżeli kiedy walczący zasłużył na palmę męczeństwa, tedy zaiste on.
O pół do dwónastéj, wstaliśmy od stołu, kawaler miejscowy opuścił go na kwadrans przed nami; ale jego nieobecność nieprzysporzyła nam wesołości. Tak dobrześmy pojmowali że wszelka walka jest niepodobieństwem między tym przestraszonym chłopakiem a bykami, z jakiemi miał walczyć, że widzieliśmy. w nim jedynie skazanego na ofiarę.
Książe d’Ossuna wyszedł za nim do sąsiedniego pokoju; dowiedziałem się późniéj że mu ofiarował wtedy, jeżeli wycofa się, i zrzecze się tym sposobem płacy swojéj, summę prawie równą téj, jaką by utracił; ale odmówił, poprzestając na poleceniu jego względom matki i siostry, w razie gdyby go spotkał śmiertelny przypadek.
Wyjechaliśmy na plac Mayor. W dziesięć minut potém, zasiadaliśmy na najpiękniejszym balkonie tego placu: w rzeczy saméj Król Jegomość Filip IV znał się na rzeczy.
Plac Mayor, jak samo nazwisko wskazuje, jest największym w Madrycie, a że kiedy Filip IV budował Madryt, nie brakło przestrzeni, plac Mayor zatém. jest ogromny. Od miesiąca rozpoczęto tu przygotowania; przygotowania zależały na wyjęciu ztąd bruku, na wysypaniu piaskiem, na wzniesieniu szranek w około, urządzeniu wejść dla koni i byków żyjących, i wyjść dla byków i koni nieżywych, tudzież na wzniesieniu ławek.
Ławki dosięgały tylko piérwszego piętra domów.
Zacząwszy od pierwszego piętra, okna służyły za loże.
Mieściliśmy się w środku jednéj ze cztérech fasad placu, mając lożę królewską po lewéj ręce.
Pod lożą królewską, która tyłem jest obrócona do calle San Geronimo, tworząc otwór w cyrku mogący mieć trzydzieści kroków szerokości, stała kompanija halabardników. Halabardnicy, w każdej okoliczności, powinni stać tak nieruchomi jak mur, który przedstawiali; jeśliby byk rzucił się na nich, powinni zatrzymać byka halabardami; jeśliby w walce zabili byka, byk należał do nich.
Naprzeciwko nich, konno na sześciu karych koniach, sami czarno ubrani, stało sześciu alguazilów w starodawnym ubiorze; ci sześciu alguazilów, nie inną mających broń prócz szpady u boku i laseczki w ręku, zdawali się bydź umieszczeni tutaj żeby przedstawiać ludowi komedyę obok tragedyi. W rzeczy saméj, byk, nie zgoła nie rozumie co znaczą ci sześciu ludzi z laseczką czarno ubranych, a przytém sam mając może jaką urazę do alguazilów, przez żart złośliwy na nich szczególniéj zwraca się; ztąd podskoki, obroty, na widok których umiera ze śmiechu poczciwy lud Madrycki.
Plac przedstawiał jedyny widok, ze swojemi ławkami, balkonami, oknami, dachami obciążonemi tłumem widzów; jedna lub dwie dzwonnice wznosiły się górując nad placem; na każdéj wydatności tych wież zawieszony był mężczyzna lub dziecię.
Przeszło sto tysięcy osób widać było i same widzieć mogły.
Wystaw sobie pani trzy rzędy balkonów przy placu wysłanych czerwoném lub żółtém obiciem, czerwone bramowane szerokim galonem złotym, żółte galonem srebrnym.
Wystaw sobie pani tę rozmaitość kolorów, jaka stanowi powab ubioru hiszpańskiego.
Wystaw sobie pani ten ruch bezustanny stu tysięcy osób, które usiłują przyswoić sobie miejsce sąsiadów; wystaw sobie gwar jaki wydają te sto tysięcy głosów, a wyobraźnia twoja, pani, jakkolwiek bogata, nie dosięgnie jeszcze rzeczywistości.
Z pomiędzy tych stu tysięcy głosów, większa połowa rozmawiała o jednéj rzeczy, a raczéj o jednym człowieku.
Tym człowiekiem był Romero.
W liczbie kawalerów miejscowych stawił się młody człowiek, który z powodu swoich opinij politycznych stracił, jak mówiono, stopień oficera w gwardyi królowéj. Młody ten człowiek, którego znano odwagę, twierdził że padł ofiarą potwarzy, i stawiąc się do walki z bykiem, oświadczył iż albo zginie, albo pozyska cóś lepszego niżeli miejsce które utracił.
Wiedziano że umie dotrzymywać słowa; wszyscy zatém mówili o Romero; trzéj inni kawalerowie prawie nie zwracali na się uwagi. Nazywali się oni:
Don Federigo Varela y Ulloa,
Don Romano Fernandez,
Don José Cabanos.
Nadto, był zastępca nadliczbowy; nazwiskiem Don Bernardo Osoreo de la Torre.
Don Federigo miał za patrona księcia d’Ossuna;
Don Romano hrabiego Altamira;
Don Jose księcia Medina-Ooeli;
I Romero księcia Alba.
Tymczasem, weszła królowa w towarzystwie króla, księcia i księżnéj Montpensier. Piérwszy to raz pokazywała się publicznie. Cały cyrk powstał i zagrzmiał oklaskami.
Książe Aumale i królowa matka nadeszli po nich.
Zaledwie dostojni widzowie zajęli miejsca, zabrzmiały trąby, otworzyła się jedna brama i przez tę bramę wjechali kawalerowie miejscowi, w towarzystwie swoich ojców chrzestnych.
Każdy kawaler siedział z ojcem chrzestnym w paradnym powozie przepysznie wyzłacanym. Cztery konie ciągnące każdy powóz, ubrane były w kity koloru swoich panów.
Powozy te objechały cyrk, przeszły koło loży królowéj, i oddaliły się bramą przeciwległą téj, którą przybyły.
Prawie natychmiast cały kadryl chulos, banderilleros i toreros wystąpił, i podobnie jak wczora, przykląkł naprzeciw balkonu królowéj.
Kiedy podnosili się, otworzyła się brama i wprowadzono parę koni w rzędzie.
Dwóch kawalerów miejscowych szło za nimi pieszo.
Ci dwaj kawalerowie byli: tenże sam don Federigo, z którym jadłem śniadanie z rana, i don Romano, syn chrzestny hrabiego Altamira.
Zabrzmiały trąby; kawalerowie wsiedli na koń.
Zaledwo uczuł ciężar swojego jeźdca na grzbiecie, koń Don Federiga wspinać się zaczął. Ten zamiast popuścić cugli, targnął je do siebie, koń przewrócił się w tył; oboje tarzali się w piasku.
Zły to był początek. Bailly, wychodząc z więzienia Conciergerie na rusztowanie, trącił nogą o kamień.
— Fatalna przepowiednia, — rzekł z uśmiechem. — Rzymianin powróciłby do domu.
Sądzę że Don Federigo bardzo by chciał zrobić to w téj chwili co by zrobił Rzymianin.
Wsadzono go jednak znowu na siodło; spadł, jeżeli nie zgrabnie, przynajmniéj szczęśliwie.
Drugi kawaler trzymał się jako tako na siodle; wydał mi się mężczyzną już czterdziesto lub czterdziesto-pięcio-letnim; widać przecież że był nieco bieglejszym w sztuce jeżdżenia od towarzysza.
Biedny Don Federigo dał się zaprowadzić tam gdzie chciano; drugi przybył na swoje miejsce drobnym kłusem.
Każdemu z nich dano dziryt w rękę.
Dziryt, długości blisko sześć stóp, kończył się żelezcem bardzo ostrém; był z drzewa białego bardzo kruchego; musiał łamać się za każdym pociskiem zadanym przez jeźdca, a żelazo i ułamek drzewca pozostawały w skórze byka.
Dziryt ten wydał mi się jednym więcéj kłopotem dla biednego Don Federiga.
Zatrąbiono na wnijście.
Wyznaję że drugi ten raz wzruszenie moje było daleko jeszcze większe niżeli piérwszy. Nie na walkę patrzałem, ale na męczarnie.
Drzwi się otworzyły; wszedł byk.
Był to byk rudy, z rogami ostremi i zakrzywionymi; przebiegł trzecią część szranek, potém zatrzymał się, przyklękając.
W jednéj sekundzie, krwawe jego oko obejrzało plac cały. Podniósł głowę, jak gdyby chciał przypatrzyć się temu światu widzów piętrzących się przed nim, od najniższych stopni cyrku aż do najcieńszych wieżyczek dzwonnic.
Potém, po chwili wahania się, zdawało się że zrobił swoje postanowienie; oko jego zatrzymało się na nieszczęśliwych alguazilach, których widzieć można było jak bledli pod szerokim kapeluszem; i z okropnym rykiem rzucił się ku nim.
Nigdy kula ciśnięta w stado kruków nie sprawiła podobnego skutku. Sześciu czarnych ludzi rozbiegło się śród szranek, w pełnym galopie koni. Jeden z nich, wypuściwszy cugle, trzymał się oburącz siedła; wiatr zerwał mu kapelusz, który byk zdeptał nogami, śród śmiechu, wrzasków i gwizdania tłumu.
Montes wziął wtedy konia biednego Don Federiga za cugle i przyprowadził do byka; o cztéry kroki od byka, puścił konia.
Chwila była pomyślna; byk, w największym gniewie, nie zważał co się dzieje koło niego.
Federigo był rzeczywiście odważny, brakowało mu tylko zaufania w sobie; pomknął konia ku bykowi, podniósł rękę i utkwił mu w bok swój dziryt.
Dziryt się złamał.
Może jest jeszcze coś„ piękniejszego nad instynkt odwagi, to jest potęga woli. Niektóre umysły wyższe, co zrozumiały ile potrzeba było woli biednemu Federigo do zrobienia tego co zrobił, dały oklask i pociągnęły za swym przykładem część cyrku.
Byk przez chwilę stał odurzony napaścią; potém wprzód niżeli przeciwnik miał czas do cofnięcia się, rzucił się na niego.
Wszyscy mniemali że biedny Federigo zginął.
Zginąłby rzeczywiście, gdyby Montes z przedziwną zręcznością i odwagą, nie prześliznął się pod szyją jego konia, i niestanął pomiędzy synem chrzestnym a bykiem, z płaszczem różowym w ręku.
Byk zmamiony różowym płaszczem, co mu olśnił oczy, rzucił się na Montesa.
Teraz mieliśmy prześliczne widowisko: jak Montes mamił byka.
Chciałbym ci wyłlómaczyć, pani, co znaczy mamić byka; ale trudno żeby to mógł zrozumieć kto tego nie widział.
Wystaw sobie, pani, jak człowiek bez innéj broni prócz jedwabnego płaszcza, igra z rozjuszoném zwierzęciem, sprowadza go na prawo, sprowadza na lewo, sam nie pomykając się ani jednym krokiem, i widząc jak za każdym przeskokiem byka róg dotyka srebrnych vanequillas jego kamizelki. Zrozumieć tego niepodobna, wierzyć trzeba w czary, w amulet, w talizman.
Kiedy Montes mamił byka, podano Don Federigowi nowy dziryt, i drugi kawaler, prowadzony także przez swojego ojca chrzestnego, skruszył dziryt w karku byka.
Toż samo zdarzyło się co i z Federigo. Byk rzucił się na jeźdca, ale jego ojciec chrzestny, mniéj zwinny lub mniéj odważny niżeli Montes, nie mógł odwrócić zwierzęcia, głowa jego uderzyła pod pierś nieprzyjaciela, i ujrzeliśmy utkwiony jeden róg aż po samą nasadę.
Zraniony koń wspiął się, żelazną podkową uderzył w kark byka, i przewrócił się na tył, gniotąc swojego jeźdca pomiędzy ziemią a sobą, i łamiąc mu piersi łękiem od siodła.
Krzyk zaczęty przez nieszczęśliwego, stłumiony; został okropném przyciśnieniem.
Koń podniósł się mając nogę sparaliżowaną i tracąc krew szerokim strumieniem.
Ale jezdziec pozostał na ziemi, bo omdlał.
Byk chciał wracać do niego, kiedy Don Federigo utkwił drugi dziryt pomiędzy jego łopatkę. Zwierzę obróciło się, ale tą razą znowu Montes zaszedł mu drogę.
Tymczasem, czterech ludzi wynosiło kawalera miejscowego.
Po drugi raz Montes mamił byka.
Nagle wielki gwar dał się słyszeć.
W miejsce jeźdźca którego wynoszono, wszedł drugi kawaler.
Ten był Romero.
Oczy wszystkich opuściły Don Federiga, kawalera omdlałego, i nawet Montesa, żeby się zwrócić na Romero.
Był to piękny młody mężczyzna lat dwódziestu pięciu lub dwódziestu sześciu, w axamitnym zielonym ubiorze i wyglądający prześlicznie w tym pięknym kostiumie z czasów Filipa IV, który na innych wydawał się przebraniem.
Cerę miał bladą, ale pięknéj bladości matowéj, jaka stanowi piękność mężczyzn; czarne włosy obcięte były bardzo krótko, czarny wąsik rysował się nad ustami ścieśnionemi i dowcipnemu.
Przyprowadzono mu konia, którego lekko dosiadł. Potém pojechał prosto pod balkon, powitał królowę i książąt, puścił konia swojego w cyrk, zrobił dwie lub trzy wolty i dwa lub trzy obroty, nietroszcząc się bynajmniéj o byka, jak gdyby go wcale niebyło.
Potém przechyliwszy się do Chiclanero, rozmawiał z nim przez kilka sekund, wziął dziryt z rąk posługacza cyrku, i puścił się na byka.
Ale tą razą jeszcze, jako jezdziec doświadczony, nie dla tego żeby zaraz attakować, Romero zbliżył się do byka, lecz żeby oswoić konia swojego z jego postacią i wonią.
Dwa lub trzy razy objechał go do koła wstrzymując konia od zboczeń, jak sokół gotowy spaśdź na zdobycz swoję.
Byk poglądał na niego okrutném i ogłupiałém spojrzeniem; możnaby rzec że tą razą pojmował iż znalazł prawdziwego nieprzyjaciela.
Nareszcie Romero zatrzymał się naprzeciw niego, niby picador z professyi.
Byk natarł na Romera.
Romero czekał go i utkwił na stopę dziryt między obie łopatki; potém lekko odwróciwszy konia, zrobił w cyrku półkole szukając innego dziryta.
Byk ścigał go dziesięć kroków, upadł na jedno kolano, podniósł się z trudnością, upadł na oba kolana, i wyciągnąwszy się jak długi, wlókł ciało swoje w arenie, trzymając tylko głowę podniesioną.
Romero miał już drugi dziryt i gotował się do nowéj walki.
Ale zwierz uznał się zwyciężonym. Oko jego wyrażało tylko boleść ponurą i śmiertelną; schylił głowę po dwakroć aż do samego piasku, podniósł się dwa razy, i upadł nareszcie trzeci raz, żeby już niepodnieść się więcéj.
Sto tysięcy widzów doznało odurzenia na takie widowisko; torero nie popisałby się z większym wdziękiem i niedokazał by tego z większą zręcznością; potrzeba było chwili odpoczynku żeby tłum ochłonął z zadumienia.
Ale gdy ochłonął, klaskał aż do szaleństwa.
Romero ukłonił się z wyrazem wyniosłego szyderstwa, które zdawało się mówić:
— Oh! nazbyt łaskawi jesteście, panowie; poczekajcie, poczekajcie.
Widzieliśmy jak się przygotowywał ze spokojnością wyrafinowanego duellisty.
Drugi byk wszedł w szranki.
Romero wziął delikatnie szpadę prawą ręką, oparł rękojeść o dłoń, a lewą ręką pokazał muletę bykowi.
Byk, przez chwilę niepewny, rzucił się wreszcie na niego.
Mignęła błyskawica i wnet zgasła.
Szpada utkwiła wprost między dwiema łopatkami i zniknęła aż po rękojeść.
Byk upadł na oba kolana, jak gdyby na złożenie hołdu swojemu zwyciężcy..
W pięć minut potem, szranki, drżące od oklasków, były próżne.
Trzeci byk wszedł.
Romero pozostał sam jeden. Ze trzech kawalerów, wyniesiono piérwszego co omdlał, drugi wyszedł schylony we dwoje opierając się na posługaczach cyrku, trzeci miał kolano wybite.
Jak ostatni Horacyusz, Romero sam jeden pozostał bez rany.
Trzeci byk był czarny, bez najmniejszéj białéj plamki.
Jak gdyby wiedział hasło, rzucił się na alguazilów.
Alguazile rozpierzchli się w cyrku, żeby się uszykować w chwilę potém naprzeciw balkonu królowéj.
Byk stał nieporusżony w środku cyrku, widząc że baryera, którą uważał za mocną, otworzyła się przed nim.
Ale za tą baryerą stał człowiek, człowiek któremu dwie poprzednie walki podały wyobrażenie o jego sile i zręczności; człowiek, co podobnie jak wszystkie istoty potężne, nabiera upodobania w niebezpieczeństwie i upaja się oklaskami: tym człowiekiem był Romero.
Natarł na byka całą rączością swojego konia, i przebiegając koło niego, złamał dziryt w prawym jego boku.
Potém porwawszy drugi dziryt z rąk posługacza cyrku, przebiegł na stronę przeciwną i skruszył go w lewym boku byka.
Te dwa ciosy odbyły się z taką szybkością że zwierz zaledwo miał czas uczuć pierwszy ból, gdy ten ból podwoił się od drugiego ciosu.
Trzeba było widzieć ogromny amfiteatr klaszczący w ręce, powiewający chustkami, powtarzający nazwisko Romero w powszechnym vivat, żeby mieć wyobrażenie entuzyazmu, jakiego doświadczać musi sam człowiek, który jest przyczyną takiego entuzyazmu.
Romero zdawał się niezwyciężonym; nietylko niezwyciężonym, ale niemogącym bydź rannym.
Byk, któremu krew płynęła z dwóch ran, rycząc kopał piasek nogą.
Romero grzecznie kłaniał się publiczności.
Byk natarł na niego.
Romero, nie ruszając się z miejsca, włożył kapelusz na głowę i czekał:
Natarcie było szalone. Zwierz uderzył konia pod brzuch, i konia i jeźdźca razem porwał na rogi.
Teraz, słuchaj dobrze, pani, i klaszcz w dłonie o czterysta mil odległości, gdyż to się działo przed obliczem stu tysięcy osób.
Kiedy Romero podniesiony był w górę, wepchnął dziryt na stopę wlewy bok byka.
W téj saméj chwili, byk, koń i jezdziec upadli jak gruppa pomięszana, śród drgań w których przez chwile nic rozróżnić nie można było.
Byk wydostał się naprzód; ale zamiast nacierać na nowo, odszedł tyłem ku baryerze.
Koń, mniéj ciężko raniony niżeli można było mniemać, podniósł sie także.
Jezdziec również podniósł się: nie opuściwszy nawet strzemion!
— Inny dziryt! — zawołał Romero, — inny dziryt!
Przyniesiono mu, i poskoczył do byka.
Byk obalił się własnym ciężarem; cios ugodził w serce; byk nieżył.
Romero cisnął dziryt z gestem wzniosłej pogardy, mówiąc:
— Innego byka!
Słuchaj, pani, powiadam ci, zachwycające to było widowisko stu tysięcy osób wołających jednym głosem:
— Bravo! Romero!
W téj chwili królowa dała znak i powiedziała coś na ucho jednemu z oficerów.
Był to zakaz dla Romera dalszéj walki. Była to obietnica lepszego użycia gdzieindziéj odwagi walczącego.
Udzieliła zarazem Romerowi łaskę pozwalając ucałować swoję rękę.
Romero zsiadł z konia z żalem i cały jeszcze drżący. Jego nozdrza rozszerzone, iskrzące się oko, usta zaciśnięte, okazywały człowieka co doszedł do najwyższego stopnia exaltacyi.
Gdyby tygrys albo lew weszli w téj chwili do cyrku, bez wątpienia Romero walczyłby z tygrysem i lwem z takąż samą odwagą, a może nawet z takiémże szczęściem, z jakiem walczył z bykiem.
Romero żałował walki; Romero żałował boju, który wywoływał na głowę człowieka podobną ulewę oklasków.
Usłuchał jednak, zsiadł i wyszedł ze szranek.
W chwilę potém, pokazał się w loży królowéj; Królowa podała mu rękę do ucałowania, a książę Montpensier odpiął własną szpadę i ofiarował mu ją.
Zaiste, jeżeli człowiek byt szczęśliwy przez cały jeden dzień, tedy był nim Romero.
Walka ciągnęła się daléj.
Ale cóż ci, pani, opowiem, opowiedziawszy o Romerze? Nic, chyba o śmierci cztérdziestu sześciu byków, której byłem świadkiem, ja i moi towarzysze, a widzieliśmy tylko połowę walki.
Napiszę jeszcze jeden list do pani z Madrytu; co będzie w tym liście, nie wiem. Zostawię wypadkom staranie o treść mego listu.




IX.
Madryt, 21 Października 1846 r.

Zakończyły się uroczystości, i niewdzięczni cudzoziemcy zaczynają odlatywać z Madrytu, jak stado ptasząt spłoszonych, które wracają do swoich gniazd.
Dyliżanse natłoczone podróżnemi, jak promienie rozstrzelone, wychodzą z Madrytu, tego ogniska spólnego, i uciekają we wszystkich kierunkach.
Książe Aumale wyjechał dziś wieczorem; książę Montpensier wyjeżdża jutro. Nasze piękne Madrytczanki trwożą się myślą co się stanie z Madrytem za tydzień.
Powiem ci, pani, jak Agis w Leonidasie: „Widziéć tego nie będę“, bo jutro wyjeżdżam do Toledo.
Przed dwiema godzinami powróciłem z Eskuryalu.
Pozwól pani niech opiszę podróż naszą do tego Saint-Denis królów Hiszpańskich.
Kiedy zbliżała się godzina odjazdu, uorganizowaliśmy ostatecznie naszą gromadę i rozdzieliliśmy każdemu rolę, jaką miał wykonywać przez resztę podróży.
Ja zatrzymałem tytuł Amo, udzielony mi przez służących, puszkarzy i innych co mieli z nami interessa od czasu mego przybycia do Madrytu. Amo znaczy pan, zwierzchnik, właściciel.
Łączę do tego obowiązki wielkiego kuchmistrza.
Desbarolles jest przysięgłym tłumaczem, ma przytém obowiązek załatwiać interessa z konduktorami dyliżansów, arrieros i oberżystami.
Maquet zatrzymuje tytuł ekonoma, a w wolnych chwilach, ponieważ ma zegarek repetyer, jeden tylko co idzie, wybijać będzie godziny.
Giraud jest kassyerem; trzos skórzany opasujący go, mieści w sobie fundusze towarzystwa. Giraud nadto jest wielkim szafarzem; czuwać ma nad koszem żywności, jaki przygotowany będzie dziś wieczorem.
Boulanger ma w swém zawiadywaniu wydział ubiorczy.
Przed trzema dniami postanowiliśmy zacząć wycieczki nasze od Eskuryalu; Desbarolles zatém wyprawiony został niezwłocznie szukać powozu, który by nas zawiózł do ulubionego pałacu Filipa II.
Każdy prawie ukończył powierzoną sobie czynność, kiedy Desbarolles powrócił. Za piérwszym rzutem oka, każdy spostrzegł że jego Gibus na przód się pochyla; było to u niego znakiem tryumfu.
Powóz czeka na dole, rzekł, biorąc karabin.
— Jak to, powóz?
— Tak.
— Zaprzężony?
— Ma się rozumieć.
— Doprawdy, dzielny z ciebie człowiek, Desbarolles.
— Widzicie jaki jestem.
I oparł się na karabin w pozycyi, która najpochlebniéj wykazywała zalety jego figury.
Zeszliśmy na dół. Powóz w rzeczy saméj czekał zaprzężony cztérema mułami, jak doniósł Desbarolles.
Był to koczobryk żółty z wierzchem zielonym. To skojarzenie zielonego z żółtém winno było przestraszyć kolorystów, ale powiedzieć trzeba że sam Boulanger nie wielką zwrócił uwagę na ten szczegół.
Natomiast postrzegł że koczobryk za ciasny na ośm osób.
Giraud i Desbarolles projektowali rzeczy niepodobne, jeden oświadczył iż utrzymywać będzie równowagę na dyszlu, drugi chciał stać na stopniu.
Ja radziłem iśdź szukać drugiego powozu, który by był sukkursalnym piérwszego.
Wniosek mój przyjęto jednomyślnie, i Desbarolles otrzymał polecenie szukać takiego powozu; proszono go atoli żeby pośpieszał, bo czas naglił; była już piérwsza po południu, a mayoral żądał siedmiu godzin na siedm mil, oddzielających Madryt od Eskuryalu.
Mile, w Hiszpanii, zdaje mi się że już powiedziałem ci, pani, o trzecią część większe są od francuzkich; godziny także.
Gdy więc mówię siedm mil, to znaczy dziesięć mil francuzkich; gdy mówię siedm godzin, to znaczy dziesięć godzin.
W pięćdziesiąt minut po odejściu Desbarolla, Achard, stojąc u okna, wydał krzyk zadziwienia i ciekawości.
— Co takiego? zapytaliśmy chórem.
— Panowie, rzekł, widzieliście niemało powozów, widzieliście koczobryki, coupé, karyolki, landary, amerykanki, tilbury, kocze, wózki, furgony, galery; sądzicie że znacie wszystkie rodzaje lokomotyw, jakie przerzynają powierzchnią kuli ziemskiéj. Tak, nieprawdaż, jak Lacépède sądził że zna wszystkie ropuchy, dopóki nasz przyjaciel Enfantin nieodkrył ropuchy nieznanéj. No, ukorzcie się jak Lacépède. Ja odkryłem powóz nowy; patrzcie, patrzcie; oto idzie ulicą Mayor; patrzcie, przechodzi na naszą stronę; przejdzie koło naszych okien; prędzéj panowie, prędzéj.
Pobiegliśmy do okien i wychyliliśmy się w plac Alcala i ulicę Mayor, i ujrzeliśmy w rzeczy saméj posuwającego się kłusem nieszczęśliwego czworonożnego, którego chudość ukryta była pod mnóstwem pomponów, dzwoneczków i brzękadeł, składających toaletę konia hiszpańskiego, powóz najfantastyczniejszy, jaki kiedykolwiek widzieliśmy, nawet Giraud i ja, cośmy widzieli przecież calesseros we Florencyi, calessinos w Messinie i corricolos w Neapolu.
Był to nader dziwny powóz, oparty na dwóch olbrzymich kołach, pomalowanych podobnie jak hołoble, najpłomienistszym kolorem czerwonym. Pudło było blado niebieskie z mnóstwem liści zielonych, rozchodzących się wieńcem, rozwijających się w grona, spadających w kwiaty.
Wszystkie te liście, wszystkie grona, wszystkie kwiaty, napełnione były tysiącem różnokolorowych ptaszków, śpiewających, dziobiących, latających i nadskakujących okazałej lilijowéj papudze, która umieszczona w środku, biła skrzydłami zajadając pomarańczę.
Powóz ten wewnątrz wybity był materyą pompadour, jaka się nie znajduje już we Francyi, chyba u Gansberga, albo u pani Blandin; tylko materya, która sięgała czasów stworzenia tego dziwacznego powozu, była przeszarzana, wypłowiała, połatana, podług gustu swojego właściciela. Wszystko to było ozdobione frendzlą, galonami, świecidełkami, jak kamizelka kuglarza z czasów cesarstwa.
W Paryżu powóz ten sprzedany byłby bardzo drogo jakiemu awanturniczemu kupcowi starych rupieci.
Powóz ten, z wielkiém naszém zadziwieniem, zatrzymał się przed naszą bramą, i ujrzeliśmy wysiadającego Desbarolles.
Porwał nas śmiech pusty.
Czy nie dla nas przypadkiem ten powóz?
Desbarolles wszedł.
— Owoż przedmiot żądany, rzekł.
Powóz był dla nas.
Rzuciliśmy się na szyję Desbarolla, i omal go niezadusiliśmy. On jako wielcy tryumfatorowie był zimny i spokojny wpośród tryumfu.
Niedomyślał się nawet wielkości swojego odkrycia.
Sprzeczano się kto będzie miał honor siedzieć w powozie Desbarolla; ponieważ przedmiot nie miał nazwiska, ochrzczono go nazwiskiem wynalazcy.
Achard reklamował, ponieważ piérwszy spostrzegł go z okna, ale zwrócono jego uwagę, że niesprawiedliwość wyrządzona Krzysztofowi Kolumbowi przez Ameryka Wespucyusza jest dosyć wielką, iżby niesprawiedliwość podobna nie ponowiła się, zwłaszcza w Hiszpanii.
Kiedy sprzeczano się o prawach jakie rościł każdy, skinąłem na Don Riego żeby udał się za mną; zszedłem, wsiedliśmy do Desbarolla.
— Do Eskuryalu, rzekłem Zagalowi.
Zagal wskoczył na hołoble i pojechaliśmy.
Nagle usłyszeliśmy okrótne krzyki naszych towarzyszy: sądzili że powóz odchodzi próżny. Kazałem spuścić budkę i pożegnałem ich ręką.
— Biegnijmy za nim, — rzekł Achard — i odbierzmy Desbarolla przemocą.
— Cierpliwości, rzekł Alexander, ja trzymam stronę ojca.
— Ja, — rzekł Maquet, — trzymam stronę mojego spółpracownika.
— Ja, — rzekł Boulanger, — trzymam stronę mojego przyjaciela.
— A ja, — rzekł Giraud, — trzymam stronę Boulanger. Dumas ma prawo wybierać powóz, jaki mu się podoba, on nasz Amo.
Desbarolles nic niemówił; nie uważał na tok dyskussyi, i myślił o czém inném.
Te cztéry następujące po sobie oświadczenia, połączone z neutralnością Desbarolla, zjednały dla mnie większość tak znaczną, że Achard przymuszony był cofnąć swój wniosek.
Zresztą byłem już na końcu miasta.
Wsiedli więc w koczobryk żółto-zielony, i jechali za mną. Nie trać pani z oka tego koczobryka żółtozielonego, bo mu przeznaczono grać niepospolitą rolę w naszém życiu przyszłém. Umawiając się z konduktorem naszym do Eskuryalu, umówiliśmy się zarazem że nas zawiezie do Toledo.
Przecież coś znaczy pięć lub sześć dni, jakie przepędzić mieliśmy w tym powozie.
Muły nasze nie podały nam z razu wysokiego wyobrażenia o swojéj chyżości; droga, która okropna bydź musi w każdym czasie, szkaradnie rozmiękła od deszczu. Wysiedliśmy więc i szliśmy pieszo długą cienistą aleją, co wyprowadziła nas w pole, przez dwie lub trzy bramy, których użytku szukaliśmy nadaremno.
Pole to, podobnie jak pod Rzymem, przedstawia w téj saméj chwili gdy wejdziemy na nie, widok pustyni: tylko, na polach Rzymskich rośnie trawa; na polach Madryckich rosną kamienie.
Madryt, ukryty przez chwilę oczom naszym za wzgórkiem, pokazał się znowu, gdyśmy weszli na górę; miasto, z domami białemi, licznemi wieżami, olbrzymim pałacem, który w pośród otaczających go domów, wygląda jak Lewiatan w pośród mieszkańców morza, przedstawia widok malowniczy; przytém, powtarzam, rozległe pola, zamknięte horyzontem skalistym, przedstawiają widok surowy, który podoba się bujnéj wyobraźni.
Droga, po cztérech godzinach, zanurzywszy się w dolinę, przeskoczywszy przez most, piętrzy się na bokach Guadarramy. Na jednym z najwznioślejszych tych pagórków, które wydają się jak stado olbrzymich bawołów, zbudowany jest Eskuryal.
Droga przeto podnosiła się w górę: wysiedliśmy nie tyle dla ulgi zaprzęgowi, ale żeby samym wyprostować się, i ze strzelbą w ręku, rozproszyliśmy się w górach.
Mało widziałem okolic, mających charakter tak dziki i tak wspaniały, jak ta, którąśmy mieli przed oczyma; na tysiąc stóp pod nami, ciągnęły się skały, przepaści, cieniste zarośla; na prawo rozciągała się płaszczyzna bez końca, marmurowana, jak skóra olbrzymiego lamparta, szerokiemi płowemi plamami i długiemi wstęgami czarnemi. Na lewo, widok nagle przerywał, łańcuch gór na które wdzieraliśmy się, a których wszystkie szczyty śniegiem były okryte, nareszcie, w głębi Madryt nakrapiał białemi punkcikami zmrok wieczorny, co się posuwał ku nam jak powódź ciemności.
Giraud i Boulanger wpadli w entuzyazm, Boulanger nadewszystko, mniéj oswojony z Hiszpaniją jak Giraud: nigdy nie widział takiéj massy światła i cienia; — co chwila składał ręce, wołając: Jak to piękne! mój Boże, jak to piękne!
W podróży takiéj jak nasza, i pomiędzy podróżnymi jak my, są wrażenia słodyczy nieskończonéj. Człowiek zostawiony własnéj tylko indywidualności, jest istotą bardzo niezupełną; ale człowiek uzupełnia się przez zastosowanie do swojéj innych indywidualności, z któremi traf albo wola jego w związek wprowadza. I tak u nas, malarzy i poetów, jeden uzupełniał się drugim, i zapewniam cię, pani, że piękne i wzniosłe wiersze Hugo, które Aleksander na wiatr ciskał, przedziwnie kojarzyły się z wielką i piękną naturą à la Salvator Rosa.
Podczas wszystkich naszych podziwów, noc nadeszła. Ale, jak gdyby niebo chciało także zakosztować widowiska, którém my nasycaliśmy się, miliony gwiazd otwierały migocąc złociste swe powieki, i ciekawie także poglądały na ziemię.
Zdaje się że przebiegaliśmy okolice niegdyś bardzo straszne. Za czasów kiedy Hiszpanija liczyła rozbójników tysiącami, zamiast liczyć na jednostki, okolice te były wyłączną ich własnością, i niemożna było jechać tędy, jak zapewniał nasz mayoral, zwłaszcza o téj co my godzinie, żeby nie mieć z nimi do czynienia. Dwa lub trzy krzyże, wyciągające żałobne swe ramiona, jedne przy drodze, drugie u podnóża skały, świadczyły że nie było nic przesadzonego w powieści naszego mayorala.
Jedna rzecz bardziéj jeszcze potwierdziła jego powieść, to jest widok światła, które pokazało się nagle o dwieście kroków od nas. Zapytaliśmy co znaczy to światło, i odpowiedziano że jest to posterunek żandarmeryi.
Ostrożność ta, wznieciła we mnie trochę powątpiewania o zupełném zniknięciu rozbójników, i na wszelki przypadek zamieniliśmy stare pistony w naszych strzelbach nowemi.
Spieszę powiedzieć pani, że ostrożność była nie potrzebna, i że przebyliśmy malo sitio, jak mówią w Hiszpanii, bez żadnéj przygody.
Mieliśmy jeszcze do przebycia jednę lub dwie mile płaszczyzny, a ponieważ wypadało ujechać jeszcze trzy mile hiszpańskie, nasz mayoral zaprosił żebyśmy siedli w powóz, obiecując, żeby nas skłonić do zaniechania przechadzki, która nam zdawała się tak przyjemną, że wyjedna u mułów iż pójdą kłusem, czego dotąd uparcie odmawiały.
Wsiedliśmy w nasze skrzynie, a ponieważ droga idąc wprzód w górę spuszczała się teraz na dół, muły naciskane ciężarem powozu, przymuszone były wziąć na kilka chwil przynajmniéj postawę, jaką mayoral obiecał nam w ich imieniu.
Jechaliśmy dwie godziny, nie spostrzegając — o ile pozwolić nam wszakże mogła ciemna światłość spadająca z gwiazd, jak mówi Kornel — nie spostrzegając żadnéj odmiany w krajobrazie. Po dwu godzinach, zdało nam się, że wjechaliśmy przez bramę do parku, i uczuliśmy zarazem że jazda stała się ociężalszą, jechaliśmy po piasku.
Jechaliśmy jeszcze godzinę, ale teraz pod górę, w kierunku kilku rzadkich świateł rozrzuconych na boku góry. W ciągu pół godziny, światła te zdawały się uciekać przed nami jak błędne ogniki, które zwodzą podróżnych. Nakoniec, usłyszeliśmy tentent bruku pod kopytami naszych mułów i kołami powozów. Łoskotowi temu towarzyszyło trzęsienie, które nie zostawiło już nam żadnéj wątpliwości. Ujrzeliśmy na prawo gromadę domów milczących, bez okien, bez drzwi i bez dachów, które przedstawiały nie widok malowniczy zwalisk, jakie czas tworzy, ale smutny obraz dzieła niedokończonego. Przebyliśmy jakiś plac, zawróciliśmy się na prawo, i wjechaliśmy w ulicę nie przechodnią; powozy nasze zatrzymały się: stanęliśmy na miejscu.
Wysiedliśmy, i przy świetle naszych latarni przeczytaliśmy napis: Posada de Calisto Burgnillos.
Z wielkiém naszém zadziwieniem, wszystko jeszcze było w ruchu w posadzie rzeczonego Calisto. Wnioskowaliśmy, że musiał zdarzyć się jaki wielki wypadek. Nie omyliliśmy się: dwa powozy z Anglikami, stanęły tutaj na trzy godziny przed nami.
Gotowano wieczerzę dla Anglików.
Ah! pani, która jesteś dwakroć raczéj Francuzką niżeli raz, bo jesteś Paryżanką; ah! pani, nie wstępuj w oberżę hiszpańską, kiedy wieczerzę gotują dla Anglików.
Przemowa ta zapowiada: że bardzo zimno nas przyjął, pan don Calisto Burguillos, i oświadczył, że nie ma czasu zająć się ani naszą wieczerzą, ani naszém mieszkaniem.
Na jednę rzecz nie zgadzam się, to jest że kiedy napisano nadedrzwiami, celem zwabienia podróżnych: Posada de Calisto Burguillos, na jednę rzecz nie zgadzam się, żeby miano prawo wypychać za drzwi podróżnych, zwabionych tym napisem.
Poprzestałem więc na grzecznym ukłonie, przed niegrzecznością pana Calisto Burguillos, i zawołałem Giraud.
— Drogi przyjacielu, rzekłem, jest pięć fuzyj w powozie, licząc i karabin Desbarolla. Niech Desbarolles weźmie swój karabin, wy weźcie fuzye, i przychodźcie ogrzać je przy ognisku kominka. Kiedy was zapytają na co to robicie, odpowiecie że lękacie się, żeby fuzye wasze nie dostały kataru.
— Rozumiem, — odpowiedział Giraud, idąc ku drzwiom, i skinąwszy na Aleksandra, Maquet, Desbarolla i Acharda żeby szli za nim.
— Teraz, Boulanger — mówiłem daléj — co jesteś łagodzącego charakteru, weź z sobą don Riego, i z tym posłannikiem pokoju, idź poszukać cztérech małych pokoików, albo dwóch dużych.
— Dobrze, rzekł Boulanger, i wyszedł także z don Riego.
Pan Calisto Burguillos, przeprowadzał wzrokiem całą tę scenę.
— Dobrze, — rzekł do żony, — odeszli przecie ci pugnateros Francuzi.
Pugnatero, jest to bardzo złe słowo, którem witają nas od czasu wejścia naszego do Hiszpanii. Doprawdy, nie wiem czy opiniją jaką mają o nas w tym pięknym kraju jest zasłużona, ale wiem przynajmniéj że jest powszechna.
Don Calisto nie widział mnie, bo byłem zakryty kapturem kominka. Żona dała mu znak że jestem.
Opuścił więc swój piec i zbliżył się ku mnie.
— Czego pan tam szukasz? zapytał.
— Szukam rósztu.
— A to na co?
— Żeby usmażyć kotlety.
— Masz pan kotlety?
— Nie, ale pan masz.
— Gdzie?
— Tu.
I pokazałem ćwiartkę baraniny zawieszoną w kominie.
— Te kotlety są dla Anglików, ale nie dla was.
— Mylisz się pan, te kotlety są dla nas, ale nie dla Anglików. Zaniosłeś im dwanaście kotletów na półmisku, to dosyć: kotlety jakie im zaniosłeś do nich należą; te co zostały, do nas.
— Te co zostały, są dla nich na jutrzejsze śniadanie.
— Te co zostały, są dla nas na dzisiejszą wieczerzę.
— Czy tak pan myślisz?
— Jestem tego pewny.
— Oh! oh!
— Mój drogi przyjacielu — rzekłem do Giraud, który wchodził z fuzyą w ręku, a za nim Desbarolles, Maquet, Achard i Aleksander, także z fuzyami w ręku — mój przyjacielu, oto pan Calisto Burguillos raczył nam odstąpić ćwiartkę baraniny. Daj mi swoję fuzyę; zapytaj go o cenę tej ćwiartki, zapłać hojnie, zdejm zręcznie i pokraj porządnie.
— Trzy te przysłówki wybornie z sobą się łączą, rzekł Desbarolles zbliżając karabin do kominka.
— Nie tak blisko, mój kochany, nie tak blisko — rzekł Achard; — wiesz że fuzye nabite.
— Ile należy za ćwiartkę baraniny? zapytał Giraud podając mi swoję fuzyę i biorąc nóż kuchenny ze stołu.
— Dwa duros — odpowiedział pan Calisto Burguillos, poglądając jedném okiem na fuzye, drugiém na ćwiartkę baraniny.
— Daj mu trzy duros, Giraud.
Giraud wydobył trzy duros z kieszeni, a wyjmując trzy duros, upuścił pięć czy sześć uncyj.
Senora Calisto Burguillos, spojrzała bystro na złoto, które się potoczyło po podłodze kuchni.
Giraud podniósł pićę lub sześć uncyj, i dał trzy duros naszemu gospodarzowi.
Oddał je żonie, która jak uważałem, miała w domu wysokie znaczenie.
Giraud wziął baraninę, pokroił ze zręcznością, jaka największy przynosi honor jego wiadomościom anatomicznym, posypał kotlety dostateczną ilością pieprzu i soli, delikatnie włożył na rószt, który mu podałem, potem postawił rószt na warście żarzących się węgli, artystycznie ułożonych przez Acharda.
Wkrótce, piérwsze krople tłustości, piszczeć zaczęły spadając na wgęle.
— Teraz, Desbarolles, — mówiłem dalej — podaj rękę pani Calisto Burguillos, i proś żeby cię zaprowadziła tam gdzie chowa kartofle. Jeżeli spotkasz po drodze jaja, włóż ze dwanaście w torbę; przez całą drogę, mój przyjacielu, wypytuj się jéj o zdrowiu ojca, matki, dzieci; to jéj pochlebiać będzie i powoli pozyskasz jéj zaufanie.
Desbarolles zbliżył się, trzymając Gibus w ręku, do naszéj gospodyni, która nieco już złagodzona magnetyczném dotknięciem douros, raczyła przyjąć rękę, sobie podaną.
Oboje zniknęli przezedrzwi, zapuszczające się we wnętrze ziemi.
Boulanger i Don Riego, wchodzili jednocześnie drzwiami z przeciwnéj strony. Skierowali swoję drogę, ku biegunowi Australnemu, potém spotkali wiatry przeciwne, co ich popchnęły na korytarz; na końcu korytarza odkryli długą izbę, gdzie pomieścić się mogło sześć łóżek.
Boulanger, jako człowiek rozumny, schował w kieszeń klucz od téj izby i przyniósł mi go.
Kotlety ciągle smażyły się.
— Rynki i rądelka, rzekłem.
Achard wziął rynkę, Giraud rądelek.
Pan Calisto Burguillos patrzał na nas osłupiałem okiem; ale ponieważ jeden był przeciwko ośmiu, i za całą broń przeciwko pięciu fuzyom, miał warząchew, nie było zatém środka do oporu.
Przyszła mu na chwilę myśl o wezwaniu Anglików w pomoc: ale był to człowiek bardzo uczony ten pan Calisto Burguillos, i przypomniał sobie że podczas wojny na Półwyspie, Hiszpanie więcéj ucierpieli od Anglików swoich sprzymierzeńców, niżeli od Francuzów, swoich nieprzyjaciół.
Postanowił więc zatrzymać ich u siebie, tylko w charakterze gości.
Desbarolles powrócił; miał kieszenie pełne kartofli, a torbę pełną jaj.
Achard odebrał polecenie potłuc jaja i zbić piankę; Giraud oskrobać kartofle i pokrajać.
Desbarolles winien był ciągnąć daléj swoje zalecanki do pani Burguillos, dopóki stół na ośm osób nie będzie zastawiony w którymkolwiek kącie apartamentu.
Desbarolles zrobił z siebie ofiarę, wyszedł z gospodynią, i za kwadrans powrócił, mówiąc;
— Oh! panowie, nakryto już do stołu.
W dziesięć minut potém, kotlety potrzebowały tylko jednego obrotu rósztu; potém kartofle jednego obrotu rądelka; omlet, jednego obrotu rynki.
W téj chwili, kuchnia don Calisto Burguillos, przedstawiała ciekawe widowisko.
Naprzód, Aleksander Dumas, twój sługa, pani, z wachlarzem w każdym ręku, ciągłą wentylacyą rozdmuchiwał węgle, na których smażyły się kotlety i kartofle.
Giraud skrobał drugą edycyę kartofli, która miała nastąpić po piérwszéj.
Don Riego udawał że czyta brewiarz i wąchał dym od smażenia się, spoglądając z ukosa na rynkę.
Maquet trzymał rączkę od rynki.
Achard tłukł pieprz.
Desbarolles odpoczywał po trudach, Boulanger, oziębiony wycieczką pod daleką strefę, grzał się przy ogniu.
Aleksander, wierny swojéj specyalności, spał.
Nakoniec, pan Calisto Burguillos, coraz więcéj tracił rozum na widok interwencyi francuzkiéj, i nie widział swojéj żony, która przez okno, dawała znak Desbarollowi, że braknie jeszcze czegoś bardzo ważnego do stołu.
Szczęściem, czuwałem za pana Calisto. Wyprawiłem Desbarolla do obowiązku.
W dziesięć minut potém, otoczyliśmy stół, na którym dymiło się dwanaście kotletów, dwie piramidy kartofli i olbrzymi omlet.
Widok ten tak nas rozweselił, zwłaszcza Boulanger, Giraud i Aleksandra, że na głośny nasz śmiech, weszła pani Burguillos, za nią weszły dwie lub trzy baby; a za dwiema lub trzema babami, pokazały się śród cienia zadziwione twarze naszych Anglików.
Korzystałem z obecności pani Burguillos, żeby wcisnąć w rękę Desbarolla klucz od izby.
— No, panie tłumaczu — rzekłem — zrób ostatnią ofiarę; wstań od stołu, przygotuj dla nas łóżka; zachowamy dla ciebie twoję część wieczerzy; a za powrotem, towarzystwo uchwali dla ciebie, jak niegdyś Rzym dla Cezara, wieniec laurowy.
W godzinę potém, nakształt siedmiu braci Palucha (petit Poucet) spaliśmy na matach symetrycznie rozłożonych na ziemi.
Łóżko hiszpańskie, to jest dwa koziołki, a na nich cztery deski okryte materacem, górowało nad całym dormitarzem.
Wdzięczne towarzystwo przeznaczyło je dla Desbarolla, bez ujmy wszakże jego wieńcowi laurowemu.




X.
Madryt, 5 Października wieczorem[6].

Oh! jesteśmy przecięż w stolicy wszech Hiszpanij. Za chwilę pani zobaczysz, że to przyszło nie bez trudu.
Gdyśmy wyjechali z Bayonny, Francya towarzyszyła nam jeszcze przez dwie stocye, przez dwie stacye jeszcze pocztylioni są Francuzi, to jest używają praw cywilnych przywiązanych do tego urzędu, bo co się tycze języka i ubioru, o tém już mówić nie należy, i nikt pod tym względem nie jest mniéj spółziomkiem Alzatczyka jak Baskijczyk, albo nawet Gaskończyk.
Od czasu do czasu, po prawéj stronie słyszeliśmy ryk majestatyczny, który jest niczém inném, tylko oddechem Oceanu; potém, w kilka sekund po ostrzeżeniu nas tym łoskotem, spostrzegaliśmy nagle przy blasku księżyca, jaką zatokę, bądź Fontarabia, bądź San-Sebastian, której fale, ciemne jak przepaść rozbijały się o brzeg, i stroiły go pianą, białą jak frędzla srebrna.
Bidassoa, jak wiesz pani, stanowi starą hiszpańską granicę. Połowa mostu należy do Francyi, druga połowa do Hiszpanii. Nie będąc kolossem Rodyjskim, można rozszerzywszy nogi śród tego mostu, stać jedną nogą w Hiszpanii, a drugą we Francyi; nie licząc już że w takiém położeniu mieć będziemy pod sobą sławną wyspę Bażancią, na której Mazarini odbywał konferencyc z Don Ludwikiem de Haro, i gdzie uchwaloném zostało małżeństwo Ludwika XIV z infantką Maryą Teressą.
Z drugiéj strony mostu, bywaj zdrowa Francyo; jesteśmy w Hiszpanii, i poznajemy to zaraz otarłszy się o komorę celną w Irun.
Spodziewasz się pani, że podobnie jak moi spółbracia podróżni, powiem wiele złego o celnikach gwipuskojskich; mylisz się, pani, byłaby to niewdzięczność, ponieważ w Irun zaczyna się pasmo tryumfów, które spotykałem przez całą resztę mojéj podróży.
Każdy przyniósł swoje tłomoki, drżąc o swój tłomok, gdyż uprzedzono nas że nic wejśdź nie może do Hiszpanii, oprócz brudnéj bielizny i starego odzienia. O broni ani myślić, w każdym podróżnym mającym szpadę w kiju, widziano karlistę, republikanina, albo esparterystę.
Ja zaś miałem trzy tłomoki, napełnione nowém odzieniem i czystą bielizną, nadto sześć skrzynek obejmujących karabiny, fuzye, pistolety i kordelasy: wszystkiego podostatkiem.
Strasznemu temu uzbrojeniu, towarzyszyła skrzynka z ładunkami, do fuzyj Lefaucheux, które właśnie. składały połowę naszego arsenału.
Można zatém było mieć podejrzenie, że przyjeżdżamy nie tylko aby rozniecić pożar w Hiszpanii, lecz nawet żeby ją wysadzić w powietrze.
Jakież było zadziwienie moje, pani, kiedy przeczytawszy moje nazwisko napisane na tłomokach i skrzynkach literami miedziannemi, naczelnik komory celnéj zbliżył się do mnie, przywitał wyborną francuzczyzną, i hiszpańskim językiem, który uważałem jeszcze za lepszy, rozkazał podwładnym szanować rzeczy moje, aż do worków podróżnych! Nazwisko moje, wbrew zupełnie nazwisku z Tysiąca nocy i jednéj, które otwierało bramy, nazwisko moje przeszkodziło otworzyć nasze tłomoki. Byliśmy doprawdy w tym kraju płaszcza i szpady, gdzie się urodzili Lopez de Vega, Michał Cemntes i Velasqucz. Tylko jeśliby Velasquez, Lopez de Vega albo Michał Cemntes przyjechali do Francyi, nadaremno by wymieniali swoje nazwisko, przetrząśnięto by ich aż pod skórę.
Tylko naczelnik komory, radził mi odłożyć na stronę skrzynkę z ładunkami; lękał się żeby konduktor nieostrożny lub zapominający się, nie wszedł na imperyał ze światłem i nie pojechał wozem ognistym do pierwszego wynalazcy prochu.
Uznałem radę za najrozsądniejszą jak tylko bydź może. Powierzyłem skrzynkę Pawłowi, polecając mu ją szczególniéj, i uprzedziłem że z troskliwości około niej sądzić będę, przybywszy do Madrytu, czy Chevet odmalował go podług natury, czy też spotwarzył.
Pośpieszam powiedzieć ci, pani, że dzisiaj od rana, to jest od czasu przybycia naszego do Madrytu, nadaremno szukaliśmy skrzynki i wnosić trzeba że zginęła. Chevet zatém dopuścił się tylko obmowy.
Ma się rozumieć, że prawem odwetu, innych podróżnych okrutnie przetrząsano. Szukano po ich kieszeniach, i rozporywano podszewkę w tłomokach.
Cała ta drobna exekucya ciągnęła się dwie godziny, podczas których towarzysze moi szamotali się z celnikami, gdy tymczasem ja paliłem cigaretto z ich naczelnikiem.
Jechaliśmy daléj przez Ernani i Andouin, i stanęliśmy o świcie w Tolozie.
Nic bardziéj nie zaostrza apetytu, jak ranne powietrze i ruch jazdy pocztą. Z prawdziwą przeto rozkoszą przybyliśmy do Tolozy, gdzie jak powiedział konduktor, podróżni zatrzymują się na śniadanie.
Znasz pani nasze oberże we Francyi; wiesz że o téj godzinie pożądanéj zarazem od oberżystów i podróżnych, z jak rozrzewniającą serdecznością te dwa plemiona, tak dobrze stworzone dla wzajemnego porozumienia się, rzucają się jedno na spotkanie drugiego. Wiesz w ogólności z jak zbytkową hojnością zastawiony jest stół za półtrzecia lub trzy franki od osoby, i jak niemiłemi są dla żołądków na pół nasyconych odwieczne słowa konduktora: „Panowie, do powozu!“
No! my co o tém także wiemy, spodziewaliśmy się znaleźć to wszystko w Tolozie, tém mieście serenad, jeżeli wierzyć mamy twojemu, pani, przyjacielowi, Alfredowi de Musset; wysiedliśmy więc, a raczéj rzuciliśmy się z powozu, krzycząc: Gdzie śniadanie?
Naprzód, w Hiszpanii, wszystko się odbywa poco a poco, jak powiadają Hiszpanie. Konduktor pięć minut poświęcił na odpowiedź.
Sądziliśmy że nie dobrze zrozumiał, i Boulanger najmocniejszy z nas wszystkich w języku Michała Cervantesa, powtórzył zapytanie.
— Panowie jedzą śniadanie? zapytał konduktor tonem, który nas dreszczem przejął.
— Bez wątpienia, jemy śniadanie, odpowiedziałem.
—A nawet dwa razy, ja przynajmniéj, rzekł Aleksander.
Wiesz pani, że natura obdarzyła Aleksandra trzydziestu trzema zębami, i że jeszcze nie spostrzegłem czy ma już zęby mądrości.
— W takim razie, poszukajcie sobie, odpowiedział konduktor.
— Jak to! żebyśmy szukali?
— Bez wątpienia! Jeżeli chcecie jeść śniadanie, poszukajcie sobie śniadania.
— Mówisz jak z Ewangelii, przyjacielu, — rzekł Maquet. — Szukajmy a znajdziemy.
Zdało mi się że konduktor rzekł ścicha z uśmiechem źle ukrytym:
Por ventura.
To znaczy może! Czy pojmujesz pani, rozpacz czterech podróżnych umierających z głodu, którym powiadają: Będziecie jeść śniadanie... może!
Rzuciliśmy się szukać oberży. Niestety! pani, żadnego znaku zewnętrznego, żadnego z owych poczciwych szyldów z napisem: à l’Ecu de France, au Grand Saint Martin, lub au Cygne de la croix; domy, domy, domy jak mówi Hamlet: z powodu słów uszykowanych w książce, którą udawał że czyta, i ani jednego domu, z którego by wychodziła para chociażby najskromniejszego śniadania.
Szczęściem, podróżni co siedzieli na przodzie dyliżansu, dotknięci bez wątpienia tą samą co i my dolegliwością, wysiedli także. Poznałem jednego z nich po ruchu, że jest Francuzem.
Skoczyłem ku niemu.
— Panie, — zapytałem, — przepraszam za niedyskrecyę, ale smutne położenie w jakiém się znajdujemy, niech nam posłuży za wymówkę; czy piérwszy raz pan jesteś w Tolozie?
— Od lat dwudziestu mieszkam w Hiszpanii, panie, i dwa razy w rok jeżdżę do Francyi, a zatém cztery razy w roku przejeżdżam przez Tolozę.
— W takim przypadku, panie, ratuj nam życie.
— Z ochotą, proszę tylko powiedzieć jakim sposobem.
— Naucz nas gdzie można zjeść śniadanie.
Fizyognomija podróżnego zmieniła się, a my z trudną do opisania niespokojnością, przypatrywaliśmy się téj zmianie.
— Gdzie można zjeść śniadanie? powtórzył.
— Tak.
— Czy poprzestaniecie panowie na filiżance czokolady? zapytał.
— Ha! jeżeli nie znajdziemy nic innego.
— A więc proszę ze mną.
Poszliśmy za naszym przewodnikiem, krok w krok.
Zakręcił się koło rogu ulicy, i wszedł z pewnością nawyknienia do domu, którego nic nie odróżniało od innych domów.
Był to pewny rodzaj kawiarni.
Mężczyzna palił cygaro, kobieta grzała się u brasero. Ani jeden, ani druga, nie poruszyli się z miejsca.
Przewodnik nasz zbliżył się do brasero, skinąwszy na nas żebyśmy pozostali przy drzwiach, w kącie który część nas ukrywał przed oczyma naszych gospodarzy. Potém, niby sąsiad co przychodzi w odwiedziny, zaczął rozmowę, zapytał mężczyznę o jego zdrowiu, kobietę czy ma dzieci, zapalił na nowo o cygaro gospodarza swoje cygaro zgasłe; potém, stanąwszy na stopniu poufałości, jaki sądził za konieczny, ośmielił się zapytać:
— Czy nie możnaby, przypadkiem, dostać czokolady?
— Można, odpowiedział lakonicznie gospodarz.
Zbliżyliśmy się, znęceni odpowiedzią.
Poruszenie naszego przewodnika, dało nam do zrozumienia że krok nasz był zawczesny.
— Ah! ah! — rzekł gospodarz kawiarni, marszcząc brwi, — a wiele filiżanek?
— Pięć.
— Jak może bydź największych, odezwał się Aleksander.
Gospodarz pomruknął kilka słów hiszpańskich.
— Co mówi? zapytałem.
— Mówi że filiżanki są filiżanki.
— I że nie będą robić ich umyślnie dla nas, dodał Boulanger, zrozumiawszy co powiedziano.
— Nie, zapewne, rzekł gospodarz.
Przewodnik nasz wyjął cygaro z kieszeni i ofiarował mu; było to prawdziwe puro, przybyłe wprost z Hawanny; promień zadowolenia błysnął w oczach kawiarza, ale natychmiast pohamowany został.
— Pięć? powtórzył.
— Tak, pięć. Ale że nie bardzo jestem głodny, mogę przeto...
Gospodarz wyciągnął rękę z gestem króla, który udziela łaskę.
— Nie, — rzekł. — Muchacho, pięć filiżanek czokolady dla tych panów.
Usłyszeliśmy jakieś westchnienie w przyległym pokoju.
— Będziecie mieli czokoladę, rzekł nasz tłumacz.
— Ah! wszyscy razem westchnęliśmy.
Gospodarz spojrzał na nas z pogardą, i zapalił swoje puro, w którem smakował, dumnie, jak gdyby w życiu swojém nigdy nie palił innego tytuniu.
W pięć minut potém, Muchacho wszedł z pięcią naparstkami pełnemi płynu gęstego i czarnego, który podobny był do napoju przygotowanego przez jaką Tessalijską czarownicę.
Na téjże tacy, stało pięć szklanek wody czystéj i koszyk pełen nieznanych nam przedmiotów; były to jakieś sucharki białe i różowe, podługowate, podobne do narzędzi, jakie kładą się w klatkę szczygłów żeby dziób ostrzyły.
Dotknęliśmy ustami czokolady, lękając się żeby nie uleciał, jak tyle innych, ten urok czokolady hiszpańskiéj, którym kołysano nasze lata dziecinne. Ale tą razą, bojaźń nasza prędko zniknęła. Czokolada była wyborna. Nieszczęściem, było jéj właśnie tylko na skosztowanie.
— Czy niemożnaby mieć jeszcze pięć filiżanek? ośmieliłem się zapytać.
— Dziesięć, wybełkotał Boulanger.
— Piętnaście, rzekł Maquet. — Dwadzieścia, zapytał Aleksander.
— Cyt! — rzekł nasz przewodnik; — rozpuśćcie swoje azucarillo w szklankach, i wracajmy do powozu; używajmy, nienadużywajmy.
— Jakże się to rozpuszcza? zapytałem, kiedy towarzysze nasi oddechem wciągali ostatnie krople czokolady, zatrzymane na ścianach filiżanki.
— Nic łatwiejszego, patrzcie!
Nasz wybawca wziął azucarillo za jeden koniec, a drugi wpuścił w szklankę, podobnie jak chleb w jaje zgotowane na miękko.
Azucarillo rozpuszczało się w miarę zetknięcia się z wodą, i zamieniło wodę przezroczystą w mętną.
Skosztowaliśmy mętnéj wody z równém niedowierzaniem jak kosztowaliśmy czokoladę. Mętna woda była słodka, świeża, pachnąca, słowem wyborna.
Wszystko to miało jakość znakomitą, brakowało tylko ilości.
Chcieliśmy zapłacić: nasz tłumacz skinął na nas, wydobył pieniądz z kieszeni, i położył na kufrze.
Gospodarz nie obrócił się nawet żeby przekonać się, czy należność jego zaspokojona.
Vaya usted con Dios, rzekł nasz przewodnik grzecznie kłaniając się.
I wyszedł.
Gospodarz wyjął cygaro z ust.
Vaya usted eon Dios, odpowiedział.
I znowu zaczął palić.
Ukłoniliśmy się i wyszliśmy z kolei powtarzając jeden po drugim sakramentalne:
Vaya usted eon Dios.
— Idźcie z Bogiem, idźcie z Bogiem! powtórzył Aleksander wracając do dyliżansu, który czekał na nas zaprzężony. Jest to bardzo dobre, i nie żądam lepszego, zaiste; ale daleko ztąd do nieba, i oświadczam, że jeżeli na drodze spotykać będziemy tylko czokoladę i wodę z cukrem, wolałbym pójść gdzieindziéj.
— Żebyśmy mieli przynajmniéj skórkę od chleba! rzekł stoicznie Maquet.
— Albo bulion, rzekł Boulanger.
— Albo kotlety, rzekł Aleksander.
— Panowie, — przerwał nasz przewodnik, który od dziesięciu minut zdawało się że był najmocniéj wzruszony naszym kłopotem, — pozwolicie ofiarować sobie pulardkę, butelkę wina Bordeaux i dwa funty chleba?
— Nazwisko pańskie, — zapytałem, — ażebyśmy powróciwszy do siedzib naszych, każdy z nas wyrył je złotemi literami na tablicy marmurowéj.
— Nazywam się Faure, jestem negocyantem w Madrycie, mieszkam przy ulicy la Montora, blisko Puerta del Sol.
Potém, pan Faure skromnie odwrócił się, wydobył z torby pulardkę, butelkę wina Bordeaux i dwa funty chleba, i nam ofiarował.
Przyjęliśmy, wyznać muszę z naszym wstydem, niezapytawszy go nawet czy zostały mu druga pularda, druga butelka wina, drugi kawałek chleba.
Prawda że Boulanger wynurzył myśl że mniemany pan Faure, nie jest kim innym tylko tą samą opatrznością, która wsiadła z nami w powóz, na dziedzińcu poczty Laffite i Caillard, zniknęła gdyśmy przybyli do Bordeaux, i pokazuje się znowu z chlebem, butelką wina i pulardą w ręku.
Domysł ten z entuzyazmem przyjęty został. W rzeczy saméj, uchylał wszelkie nasze skrupuły: jeżeli pan Faure jest opatrznością, co się nam zdawało niezaprzeczoném, znajdzie wyśmienicie drugą pulardę, drugi kawał chleba, drugą butelkę wina. Nie mamy więc czego troszczyć się.
Jeżeli zaś przeciwnie pan Faure jest po prostu panem Faure, ponieważ od trzydziestu lat, jak sam nam powiedział, mieszka w Hiszpanii, musiał przybrać zwyczaje hiszpańskie i nawyknąć zatém do spożycia na śniadanie: jicara de chocoiate, azucarillo i szklanki wody mętnéj lub czystéj, według tego jak się mu podoba jeść ją z sucharkiem lub pić czystą.
Dzięki wdaniu się opatrzności lub szczodrobliwości pana Faure, bo nie jesteśmy jeszcze pewni w tym przedmiocie, mieliśmy pomiędzy Tolozą a Villa-Franca ucztę, jaka pozostawia pamiątkę po sobie w życiu.
Kiedy nie było już ani odrobiny mięsa koło skieletu pulardy, ani kropli wina w butelce, ani okruchy chleba na chustce co zastępowała miejsce obrusa, rzuciliśmy wzrokiem koło nas i przed sobą.
Znajdowaliśmy się w Guipuscoa, to jest w jednéj z najżyźniejszych prowincyj Hiszpanii. Toczyliśmy się z szybkością wiatru, śród kraju malowniczego i urodzajnego. Do koła nas wznosiły się góry, które w stosunku do Pirenejskich, są tylko pagórkami, ale w stosunku do Montmartre są bardzo pięknemi górami. Od czasu do czasu, góry te, ślicznego rdzawego koloru, wydawały nam się jak opończe żebraków, których spotykaliśmy, połatane dużemi szmatami żółtemi, czerwonemi lab zielonemi. To pochodziło ztąd, że właściciel góry, odkrył na skalistym boku jaką cząstkę ziemi urodzajnéj, którą uprawił na zbyt stromych pochyłościach motyką, na mniéj stromych pługiem. Miejsca te, zasiane bądź zbożem, bądź pieprzem tureckim, bądź żołędzią, odbijały się kolorem od reszty, i zarzucały na ramiona góry płaszcz różnobarwny, co zwabiał nasze oko w przejezdzie. Zresztą, piękna droga; wszędzie strumienie, śliczne wioski białe i różowe, rozwijające się na słońcu z mnóstwem dzieci, śmiejących się, krzyczących, swawolących na progu drzwi, gdy tymczasem w wewnętrznym cieniu, rysował się profil czysty i wdzięczny prządki: oto są obrazy, jakie nam pokazywały się, obrazy które szybkość naszego powozu, przekształcała dla nas w stan widma.
W rzeczy saméj, nasz powóz ciągnęły już ośm, już dziesięć mułów. Te ośm lub dziesięć mułów, które zaczynały przybierać sierść zimową, wygolone tylko na grzbiecie, przedstawiały, patrząc z góry na dół, widok olbrzymich szczurów, zaprzężonych do czarodziejskiego powozu. Trzech ludzi poganiało i kierowało wozem, mayoral, zagal i sotacochero.
Mayoral odpowiada naszemu konduktorowi, sotacochero naszemu pocztylionowi; co się tycze zagala, temu nie masz odpowiadającego nazwiska w żadnym języku, i śmiem nawet powiedzieć, nie masz mu równego w żadnym kraju.
Zagai nie jest człowiekiem, jest to małpa co włazi i szkodzi, jest to czart co dokazuje, tygrys co się rzuca; nie chodzi, ale biega; nie mówi, ale krzyczy; nie ostrzega, ale bije. Zagal siedzi z mayoralem na ławeczce przytwierdzonéj u przodu dyliżansu, ale miejsce to stanowi prawo nie zaś czyn. Nigdy zagal nie siedzi na ławeczce; ciągle skacze, ciągle krzyczy, ciągle gestykuluje. Wszystko dla niego jest dobre, żeby poganiać muły: kamień, bicz, kij! Ile powie im obelg w ciągu jednéj godziny, zbogaciłoby repertoar całoroczny największego grubijanina, z pomiędzy furmanów naszych. Muły idą kłusem, on idzie kłusem; muły galopują, on galopuje; muły pędzą co tchu, on w ślad za nimi; one unoszą, on je wyprzedza i zatrzymuje. Jest to mucha powozu, ale mucha skuteczna, z okropném żądłem, trąbą nienasyconą, brzęczeniem groźném jak ryk lwa. Powóz bez zagala jest pospolitym dyliżansem; powóz z zagalem jest to orzeł, lecący w pogoni za chmurą, jest to wicher pędzący za kłębami kurzawy.
Jakże więc teraz powozy nie tłuką się, nie psują się, nie przewracają się? Wytłumaczenie tego, pozostawiam uczeńszym odemnie.
Słówko o sotacochero, którym jest pospolicie chłopak czternasto lub piętnastoletni, siedzący na piérwszym mule po lewym ręku. Oznaczają go hiszpańskiém nazwiskiem, znaczącém „skazany na śmierć“; — w rzeczy saméj, biedak wsiada na koń w Bayonnie, pędzi co tchu do Madrytu, to jest dwa dni i trzy noce; na ostatnich zatém stacyach zdojmują go pospolicie z siodła, które opuszcza, i wsadzają na nowe siodło.
Wszyscy noszą ubiory malownicze: kapelusze spiczaste, kamizelki naszywane axamitem, pasy czerwone, szerokie spodnie, i bóty lub sandały na nogach.
W ogólności, nie mówiąc już że dyliżans hiszpański idzie daleko prędzéj, niżeli nasz dyliżans, ta trilogia mayorala, zagala i sotacochero, nieskończenie jest zabawniejsza niżeli dualizm, składający się z naszego konduktora i naszego pocztyliona.
Potém, zwłaszcza dla nas, pani, droga przedstawia widowiska nieskończenie rozmaite. U nas, z małą różnicą prawie, wszyscy podróżni których spotykamy, noszą jednostajny ubiór. W Hiszpanii, przeciwnie, pominąwszy księdza w fantastycznym kapeluszu, obok którego kapelusz Bazyla na naszym teatrze jest tylko miniaturą, pozostaje jeszcze Walencyjczyk, cery miedziannéj, w szerokich białych spodniach, mający na nogach alpargatas; Mauchego, w brunatnym kaftanie, pasie czerwonym, krótkich spodniach, kolorowych pończochach, w chustce na szyi związanéj na krzyż, z karabinem przytwierdzonym u łęku siodła; Andaluzyjczyk w kapeluszu z okrągłemi, zagiętemi brzegami, ozdobionym dwóma kutasami jedwabnemi; wiśniowa chustka na szyi, kamizelka jaskrawych kolorów, suknie w paski, krótkie pantalony, buty haftowane na każdym szwie i otwarte z boku; Katalończyk z kijem, którego długość i grubość policya dlań wymierza, z chustką na głowie związaną, któréj końce spadają mu na plecy; nareszcie wszyscy inni synowie dwónastu Hiszpanij, którzy zgodzili się składać jedno królestwo, ale nigdy nie zgodzą się składać jednego narodu.
Od czasu do czasu przechodził także koło nas wóz, który, ilekroć przechodził, zwracał moje uwielbienie, gdyż przypominał mi wozy z czasów Merowingów, które nasz uczony Augustin usiłował odbudować, jak Cuvier swoich mastodontów i ichthyosaurów. Wóz ten, zaprzężony parą wołów, zawsze się oznajmiał krzykiem osobliwszym, ochrzypłym, okrutnym, i gdy piérwszy raz go usłyszałem, równie niepoętym dla mnie, jak krzyk, który słyszą na brzegach rzeki świętego Wawrzyńca lękliwe bohaterki Coopera, a co nareszcie okazuje się krzykiem konia napadniętego przez wilki. Krzyku tego bez wątpienia była przyczyną suchość osi, z któremi lub koło których, obracają się duże koła, mające kształt ogromnych pieczarek. Łoskot ten, który nieustaje nigdy, który słychać o pół mili, jeżeli mu żaden inny łoskot nie przeszkadza, wydał mi się pospołu z cygarettą co się pali zawsze, przeznaczonym dla rozrywki właściciela wozu, który posiada tym sposobem szkatułkę muzyczną, grającą wprawdzie bez ustanku na tęż samą nótę, ale ma nad tabakierkami i pozytywkami tę wyższość, że sę nie psuje nigdy. Może też łoskot ów przeznaczony jest na oznajmienie bardzo zawczasu posaderos o przybyciu kundmanna. W takim razie, jak widzimy, mechanika wspomniona łączyłaby pożytek z przyjemnością, utile dulci, i mogłaby mieć nadzieję pozyskania wielkiéj nagrody od Akademii.
Inny łoskot, o którym ci, pani, jeszcze doniosę, żebyś go nie wzięła za krzyk człowieka, którego mordują, lub duszy cierpiącéj męki, łoskot niemający granic w przestrzeni, nic odpowiednego we wspomnieniach, pochodzi z „noria“.
Poszukasz pani w słowniku, żeby się dowiedzieć co to jest noria, a twój słownik, żeby nie ubliżyć niewinnemu rzemiosłu, jakiem zajmują się słowniki, odpowie ci: machina, a zatém zgoła niczego cię nie nauczy.
Noria jest koło młyna wodnego, koło olbrzymie, przy którem koło pozostałe u machiny w Marly, jest tylko kółkiem od zegarka, i które dla zachowania swojéj powagi w hierarchii mechanicznéj, robi samo cztéry razy więcéj łoskotu niżeli dwa koła sławnego wozu, o którym miałem honor powiedzieć ci pani.
Tak więc przyjechaliśmy, patrząc wszystkiemi oczyma, słuchając wszystkiemi uszami, do Vittorii.
Powiedziałem już jak jedliśmy śniadanie; pozwól pani powiedzieć, jak jedliśmy obiad.
Dzięki pulardzie zacnego naszego towarzysza podróży, pana Faure, czekaliśmy, jeżeli nie bez niespokojności, przynajmnéj bez niecierpliwości, na obiad.
Obiad składał się z zupy szafranowéj, z puchero i półmiska garbanzos.
Zupa szafranowa, była jedną z najlepszych, jakie jadłem, chociaż mam podejrzenie, że była gotowana z baraniną, nie zaś z mięsem wołowém. Zalecam ci więc, pani, zupę szafranową. Widzisz że mówię co jest dobre, równie jak co złe.
Potém następowało puchero, potrawa wyłącznie hiszpańska; jako więc potrawa narodowa, sama jedna stanowi prawie cały obiad hiszpański. Biada ci, pani, jeżeli nie lubisz puchero! oswój się zatém powoli z tą potrawą, i pozwól, żebym dla ułatwienia ci tego trudu, powiedział z czego się ona składa.
Składa się z ćwierci krowiego mięsa. W Hiszpanii, wół, pod względem żywności, wydał mi się zupełnie nieznajomym, z kawałka baraniny, kury, i krążków salcesona, zwanego chorizo. Wszystko jest mięszane ze słoniną, szynką, pomidorami, szafranem i kapustą. Jest to, jak widzimy, mięszanina rzeczy dość dobrych wziętych pojedyńczo, ale których połączenie wydało mi się nieszczęśliwym, tak dalece, że nigdy z niém oswoić się nie mogłem.
Staraj się pani zrobić lepiej odemnie, bo jeżeli nie podobasz puchero, będziesz musiała wziąć się do garbanzos.
Garbanzos jest to groch wielkości kuli kalibrowéj. Jest to ta sama, jak mniemam, jarzyna, którą starożytni nazywali grochem zwyczajnym, i jakiego Cycero, krasomownéj pamięci, nosił próbkę na końcu nosa. Nie wiem jaki skutek sprawiało garbanzo na końcu nosa Cycerona, ale wiem jaki robi w moim żołądku, który do niego przyzwyczajony nie jest. Przywyknij, pani, do garbanzos, podobnie jak przywykniesz do puchero. Rzecz łatwa, zjesz jeden piérwszego dnia, dwa drugiego, trzy trzeciego, i przy takich ostrożnościach, jest podobieństwo że wyżyjesz.
Pośpieszmy dodać, że obiad posługiwany był z największą czystością przez służące miejscowe, które miały minę dam honorowych, i przez córki gospodarza, które miały minę księżniczek.
Uczta ta natchnęła nas mocném postanowieniem, zająć się samym na przyszłość, o ile można, swoją kuchnią.
Szczęściem, przeczytałem na papierze przyklejonym do ściany jadłospis. Na piérwszem miejscu w tym spisie były: para jaj na miękko. Poprosiłem naszéj gospodyni o parę jaj na miękko.
Zrozumiała wybornie moję hiszpańską mowę, i zapytała czy chcę parę jaj mnichowskich, czy też parę jaj świeckich.
Zapytałem o różnicę jaka zachodzić może pomiędzy parą jaj, a parą jaj.
Para jaj mnichowskich składa się ze trzech jaj, a para jaj świeckich z dwóch jaj.
Widać że przed rewolucyą, która wyrugowała ich z Hiszpanii, mnisi posiadali wielkie przywileje. Nieszczęściem przywileje zamieniły się dzisiaj względem nich w stan przysłowia.
Wyjechaliśmy koło siódméj lub ósméj godziny wieczorem, i stanęliśmy w Burgos koło piątéj lub szóstéj rano.
Wjechaliśmy do ojczyzny Cyda tąż samą bramą, którą Cyd wjeżdżał, przed ośmiuset laty, ku pałacowi króla, kiedy spostrzegł go na dziedzińcu, dokąd wszedł, idącego na jego spotkanie. Pozwól mi, pani, zakończyć ten list opisem ich spotkania się. We wszystkich opisach hiszpańskich jest ton dumny, który przypadać musi dumie twojego umysłu.
„Diego Layne, ojciec Cyda, przybywa konno ucałować rękę dobrego króla Don Ferdynanda; przyprowadził z sobą trzechset szlachty. W pośrodku nich, przybył Rodryg, wyniosły Kastylijczyk.
„Wszyscy jadą na mułach, sam Rodryg na koniu; wszyscy ubrani w złoto i jedwab, sam Rodryg okryty żelazem; wszyscy mają szpicruty w ręku, jeden Rodryg ma proporzec; wszyscy mają pachnące rękawiczki, jeden Rodryg ma rycerskie rękawice; wszyscy mają kapelusze z pilści lub axamitu, jeden Rodryg ma szyszak stalowy, a na tym szyszaku purpurową kitę.
„Idąc swoją drogą, spotkali się z królem. Ci co przychodzili z królem, rozmawiali pomiędzy sobą, i mówili:
„— Oto w pośród tej szlachty przybywa ten, co zabił hrabiego Locano.
„Rodryg usłyszał, utkwił w nich swój wzrok, i głosem wyniosłym i dumnym, rzekł:
„— Jeżeli jest który pomiędzy wami krewny albo powinowaty jego, i jeżeli temu nie miła jest śmierć jego, niech się pokaże natychmiast i zażąda odemnie zadość uczynienia. Walczyć będę przeciwko niemu, pieszo albo konno.
„I wszyscy odpowiedzieli zarazem:
„ — Niech czart zażąda od ciebie zadość uczynienia, jeżeli mu się podoba, Rodrygu; co do nas, nie w tym przychodzimy zamiarze.
„Wszystka szlachta Don Diego Laynes, pozsiadała z koni żeby ucałować rękę króla. Sam tylko Rodryg pozostał na koniu. Wtedy ojciec rzekł mu: Słuchaj co mówi synowi ojciec Rodryga. Wtedy ojciec rzekł mu:
„— Z konia, Rodrygu; ucałujesz rękę króla, ponieważ król jest moim panem, a ty jesteś synem moim, to jest moim wassalem.
„Rodryg mocno się obraził temi słowami, a słowa któremi odpowiedział ojcu, osądzisz że są męża dumnego i śmiałego.
„— Jeśliby kto inny niżeli ty powiedział mi to, mój ojcze, — odpowiedział, — już by mi przypłacił za to; ale ponieważ ty rozkazujesz, usłucham ochoczo.
„I Rodryg zsiadł z konia żeby ucałować rękę królowi. Ale w chwili kiedy przyklękał przed nim, szpada wysunęła mu się z pochew i upadła.
„Król cofnął się krokiem wstecz, jak człowiek co się zląkł, i rzekł zmięszany:
„Odejdź ztąd, Rodrygu, odejdź ztąd szatanie! ty którego twarz jest człowiecza, a postępowanie zwierzęcia drapieżnego!, Rodryg na te słowa, podniósł się z żywością, i głosem pomięszanym, zażądał natychmiast swego konia; i wyszedł z pałacu, odprowadzając z sobą trzechset szlachty.
„Odeszli dobrze odziani żeby powrócić dobrze uzbrojonemi; odjechali na mułach żeby wrócić na koniach“.
Teraz, nie dziw się pani bynajmniéj, że zaraz po wjezdzie do Burgos, mówiłem o Cydzie. Są pewne nazwiska wiążące się jedno z drugiém w sposób nierozdzielny. Burgos, ubogie miasto, które liczyło niegdyś trzydzieści pięć tysięcy mieszkańców, a dzisiaj, jak sądzę, liczy nie więcéj nad ośm lub dziewięć tysięcy; Burgos nie jest miastem Fernanda Gonzales, który był piérwszym jego hrabią; Burgos nie jest nawet miastem Don Alfonsa I-go, który był piérwszym jego królem; Burgos jest miastem Cyda, który był najsławniejszém jego dziecięciem.
W rzeczy saméj, Burgos, jak owo echo simonetty, które powtarza toż samo słowo w sposób nieokreślony, Burgos powtarza ustawicznie nazwisko Cyda. Dzieła małżonka Donny Ximeny brzmią w uszach podróżnego, co wchodzi w jego bramy, przechodzi ulice, odwiedza jego pomniki; odrywając go od tego co istnieje do tego co już umarło, i olbrzymi cień bohatera, przez ośm wieków upłynionych, odbija się olbrzymio i promieniście od przeszłości na teraźniejszość.
Dla tego téż, zapytaj piérwsze dziecię, które spotkasz, o Cydzie Campeador. Dziecię to, które może nie będzie umiało powiedzieć ci nazwiska łaskawéj królowéj, zasiadającej dziś na tronie Karola Piątego, powie ci że Cyd Campeador nazywał się Don Rodryg, i że urodził się w zamku Bivar; opowie ci z jakiego powodu nazwany był Cydem; jakim sposobem zmusił króla Alfonsa, do wykonania przysięgi w kościele świętego Gadoceusza, że najmniejszego nie miał udziału w morderstwie Don Sancheza; jak król Alfons wygnał Cyda; jak w chwili odjazdu, Cyd pożyczył na kufer pełen piasku, tysiąc złotych od dwóch żydów; jak się pogodził z królem, jak święty Piotr oznajmił mu bliską śmierć, i nakoniec jak po śmierci przemyślny Gil Diaz, jego giermek posadził go, z rozkazu umierającego pana, na jego koniu Rabicca, ze szpadą Tisena w ręku, tak że Maurowie, sądząc że jeszcze żyje, pouciekali na jego widok, zostawiwszy dwódziestu swoich królów na pobojowisku.
No! pani, czy uwierzysz w jednę rzecz. Są uczeni co odkryli, że Cyda nigdy nie było, i że ta cześć oddawana przez cale miasto, że sława ta, co przepełniwszy Hiszpaniję, rozlała się na świat cały, ten szacunek ośmiu wieków klęczących na grobie bohatéra, jest tylko wyobraźnią poetów, dwónastego i trzynastego wieku!
Nieprawdaż, pani, że uczony jest to rzecz bardzo użyteczna dla sławy narodu, zwłaszcza kiedy jest dość uczony do wynajdowania podobnych rzeczy?
Tymczasem, pani, jeślibyś kiedy jechała przez Burgos, odwiedź tu cudowną katedrę; i rozpatrzywszy płaskorzeźby wyobrażające wjazd Zbawiciela naszego do Jeruzalem, chór zamknięty kratami żelaznemi przecudnéj roboty, kopulę wyrobioną jak cacko florenckie; Ecce homo Murilla; Passyę, Filipa de Bourgogue; Chrystusa na krzyżu, pędzla Ereco; Magdalenę, Leonarda da Vinci; potężne organy, i Chrystusa w skórze ludzkiéj; proś o pokazanie kufra Cyda, i zakrystyanin, który na szczęście nie jest uczony, pokaże ci w sali Jana Cuchiller ten czcigodny pomnik, przytwierdzony do muru stalowemi klamrami.
Miałem trzy godziny do przepędzenia w Burgos, jednę dla spoczynku, dwie dla zwiedzenia miasta.
Niepewny czy będę marzył o tobie, pani, poświęciłem napisanie listu do ciebie godzinę, którą poświecić miałem dla snu.
Cyd nieuczynił by lepiéj dla Xymeny, nie prawdaż? No, owoż znowu zapominam, że Cyda nigdy nie było.
Proszę przyjąć i t. d.




XI.
Toledo, 23 Października wieczorem.

Dzień zaczął się szarawo, osłaniając słońce płaszczem chmur, który zdawało się, że dla zrobienia nam honoru, pożyczony jest od nieba pięknéj naszéj Francyi; cieszę się z tego na stronie: przy podobnej pogodzie sądzę że Eskuryal powinien bydź widziany.
Na zakręcie ulicy, spostrzegliśmy pomnik grobowy; godny wprawdzie człowieka, który wybrał sobie pustynię na stolicę, a grobowiec na pałac.
Wiesz, pani, nieprawdaż, jakim sposobem Eskuryal zbudowany został? Jednego dnia, działo się to w początkach roku 1559, Filip, oblegając Saint-Quentin, przymuszony był zwrócić na kościół świętego Wawrzyńca bateryę, która wielkie szkody przyczyniała biednemu kościołowi. Filip zląkł się żeby święty nie rozgniewał się patrząc na podobne obejście się z swoim domem, i uczynił ślub zbudować mu inny pod-temże wezwaniem, daleko bogatszy i daleko większy od tego, jaki burzył. Po zdobyciu Saint-Quentin, chciał nawet zrobić więcéj niżeli obiecał, i włożył na architekta swojego Juan-Bautista, osobliwszy obowiązek nadania pomnikowi swemu kształtu kraty do pieczenia.
Wbrew zwyczajowi, Filip II dotrzymał tą razą więcej niżeli obiecał.
Niepodobna wyobrazić sobie jak ponure i surowe Eskuryal przedstawia widowisko. Pomnik z granitu, zbudowany na górze granitowéj, zdaje się bydź igraszką przyrodzenia, która z daleka przedstawia obraz zbliżający się do rzeczywistości. Ale tutaj nie jest wcale złudzenie optyczne; kiedy się zbliżyliśmy, kiedyśmy zmierzyli maleńkość człowieka, w obliczu téj massy olbrzymiéj, widzimy rozwartą bramę, która zamyka się za tobą; natenczas, chociażbyś mimojazdem tylko zwiedzał pomnik ponury, chociażbyś pewnym był wolności swojéj, raz wszedłszy, zadrżysz, jak gdybyś wyjśdż już ztąd nie miał.
Kto nigdy zrozumieć nie mógł niespokojnego charakteru Filipa II, ten widząc Eskuryal, poweźmie dokładne wyobrażenie o ponurym majestacie syna Karola V.
Nic zatém nie daje wyobrażenia o Eskuryalu, ani Windsor w Anglii, ani Peterhoff w Rossyi, ani Wersal we Francyi. Eskuryal z niczém porównany bydź nie może, tylko z sobą samym; jest to myśl wykuta w kamieniu, jest to płód człowieka i epoki ukształconéj, podług jego woli, przez tegoż człowieka, w czasie godzin bezsenności, jakiéj go nabawiało słońce nigdy niezachodzące nad jego państwami.
Nikt nie powie że Eskuryal piękny. Nie podziwiamy tego co jest straszne; drżemy tylko przed niem. Sam Filip, gdy mu architekt wręczył tysiąc kluczów od pomnika wymarzonego w nieubłaganéj jego wyobraźni, zadrżeć musiał dotknąwszy się ich.
Pierwsza myśl jaka nasuwa się umysłowi, jest ta, że Eskuryal niezbudowany zwyczajnym sposobem, ale wykuty w skale granitu. Czy spuszczałeś się kiedy do jakiej kopalni z przekonaniem że cała góra ciąży nad tobą? No, uczucie jakiego się doświadcza wchodząc do Eskuryalu, jest do tego podobne.
Żeby wejśdź do wszelkich pomników, idziemy w górę; żeby wejśdź do tego, spuszczamy się w dół. Filip niechciał mamić siebie samego; żyjący zagrzebał się w swoim grobie: była to tradycyą familijna.
Jest wszystko w Eskuryalu: pałac, kaplica, klasztor, groby.
Kaplica prześlicznie wydaje się: jedyne to jest urocze miejsce w pomniku, gdzie oddychamy.
Podpierają ją cztery filary czworoboczne, każdy sto dwanaście stóp objętości.
Wchodzimy do ołtarza po dziewiętnastu stopniach marmurowych. Ozdobą ołtarza jest szereg pięknych obrazów, przedstawiających historyę Chrystusa, podtrzymywany i podzielony kolumnami porządku doryckiego.
Kolumny porządku doryckiego, najzimniejszego ze wszystkich porządków, jedynemi są jakich architekt użył do ornamentów gmachu.
Ołtarz ten błyszczy i lśni się przy świetle olbrzymiego pająka, zawieszonego u sklepienia, i który gorejąc bez ustanku, odbija jakby blaszki z konchy perłowéj żyłki granitu.
Po prawéj i lewéj stronie ołtarza, na wysokości blisko piętnaście stóp, są dwie wielkie równoległe framugi, wykute w czworobok: po lewéj jest grób Karola Piątego, po prawéj grób Filipa. Fundator myślił bez wątpienia, że grób ojca jego i jego własny, jedynie godne są wydostać się z królewskiego Podridero.
Obok Filipa II, klęczącego i modlącego się, klęczą i modlą się, książę Don Carlos i dwie królowe, które poślubił jednę po drugiéj.
Z dołu przeczytać można napis, wyryty złotemi literami:
„Filip II, król wszech Hiszpanij, Sycylii i Jerozolimy, spoczywa w tym grobie, który, za życia, zbudował sobie samemu.
„Spoczywają pospołu z nim, dwie jego małżonki: Elżbieta i Marya, i pierworodny syn Don Carlos“.
Tak więc nieubłagany ojciec, jako król chrześcijański, chciał żeby śmierć pojednała go z synem.
Na lewo, jakeśmy powiedzieli, jest grób Karola V, klęczącego podobnie jak syn; otaczają go takie osoby klęczące, które poznać można i przeczytać nazwiska w następującym napisie:
„Karolowi V, królowi Rzymian, cesarzowi najjaśniejszemu, królowi Jerozolimskiemu, arcy-księciu Austryi: syn jego Filip.
„Spoczywają pospołu z nim, Elżbieta, jego małżonka, i Marya, jego córka, cesarzowa, tudzież Eleonora i Marya, jego siostry; jedna królowa Francuzka, druga królowa Węgierska“.
Wszystkie te posągi są z bronzu wyzłacanego, wysokiego stylu i przedziwnego effektu. Zwłaszcza dwóch monarchów, w płaszczach z herbem, nacechowane są okazałą surowością.
Odwróciwszy się od ołtarza, znajdujemy się naprzeciw kapituły. Tu, nie szukaj pani, zalotnych ornamentów z epoki Odrodzenia, ani malowniczej rzeźby z piętnastego wieku. Nie, stalla, zamiast rozwijać się, jak w Burgos, w prześliczne kwiaty lub cudne ramy, odpowiadają surowości powszechnéj; proste listwy, zimne linije, są jedynemi ich ozdobami.
Ta nieugięta i milcząca wola, co poddała pod przepis potężnéj węgielnicy drzewo i granat, cięży nad tobą skoro tylko wnijdziesz do tego kościoła. Wszystkie kościoły świata, udzielają ci nadzieję w zamian modlitwy: kaplica w Eskuryalu poświęcona jest Bogu zemsty, Chrystusowi sądu ostatecznego Michała Anioła. Módl się, jeżeli chcesz, ale kaplica pozostanie bez echa; jak gdyby więzienie świętej Inkwizycyi.
Dwie rzeczy szkodzą żałobnej harmonii tego kościoła: dwie ambony, podobne do latarni, zaprowadzone przez Ferdynanda VII, i malowidło na sklepieniu, wykonane z rozkazu Karola II.
Rzecz osobliwsza, że kiedy wola wytrwała, potężna, granityczna, objawi się przez jakie dzieło nacechowane całą barwą jéj geniuszu, nie można pozostawić tego dzieła w zupełności, jako pomnika nietykalnego i świętego. Przychodzi człowiek wiekami, typowy utwór swojego czasu, odblask epoki całkowitéj; pozostawia pomnik, który da poznać geniusz jego wszystkim następnym pokoleniom. No, inny człowiek następuje po nim, ubogiego i lichego umysłu, który znieść nie może wzniosłego smutku, jakim karmił się jego poprzednik, i który przychodzi, prowadząc z sobą bazgracza albo blacharza za rękę, i mówi jednemu: „To wszystko jest zanadto smutne, wszystko zanadto ponure, wszystko zanadto żałobne dla mnie, biednéj głowy lekkomyślnéj i niedołężnéj; odmaluj mi cokolwiek przyjemnego na tych murach“; a drugiemu: „Przygotuj mi cóś powabnego do tych wschodów“.
Bazgracz i blacharz, weseli, biorą się do roboty i znieważają nazawsze dzieło, które upiększyć mniemali.
Niech Pan Bóg odpuści panu Andrieux, co przerobił Nikomeda. Niech Pan Bóg przebaczy królowi Karolowi II, który poprawił Eskuryal.
Jeżeli więc, pani, odwiedzisz kiedy Eskuryal, chciéj ograniczyć ciekawość swoję do trzech rzeczy: do kaplicy, do Podridero i do pokoju, gdzie umarł Filip; reszta osłabiłaby tylko pierwotne twoje uczucia. Potężne wrażenie tak rządkiem jest w życiu; otwiera, w drżeniu, jakie w nas obudzą, jak nowy horyzont oczom naszym, że nie cofnął bym się nigdy przed wrażeniem głębokiem, chociażby mig zalało smutkiem i strachem jak Eskuryal.
Podridero, jest to Saint-Denis Madryckie, sklep gdzie są złożone popioły królów. Jest to pewny rodzaj Panteonu odzianego jaspisem, porfirem i innym kosztownym marmurem, ale nie ma uroczystego majestatu grobów w Saint-Denis, na których ostatnim stopniu ostatni król umarły, oczekuje swojego następcy. Proch umarły dopomina się prochu żyjącego.
Pokój gdzie umarł Filip II, jest ten, w którym przepędził trzy ostatnie lata życia swojego, podagrą przykuty do krzesła. Z alkowy jego wychodziło wązkie okienko na wielki ołtarz w kaplicy; tym sposobem nie wstając, nie opuszczając łóżka, był obecny świętéj ofierze mszy: ministrowie przychodzili pracować z nim w tym małym pokoiku, i pokazują jeszcze deseczkę drewnianą, która oparta na kolanach króla i tego kogo dopuszczał do pracowitéj swojéj obecności, służyła do pracy i do podpisywania.
Przy murze stoi wielkie krzesło, na które, gdy wychodził z łóżka, przenoszono Filipa II; nareszcie przy wielkiém krześle stoją taborety letni i zimowy, na które, stosownie do pory roku, król wyciągał chorą nogę.
Taborety podobne są do siedzeń bez poręczy (pliants); jeden z sitowia, drugi z koziej wełny; na obu ślad potężnéj stopy, która przez lat czterdzieści gniotła pół świata, pozostał widoczny i niemal grożący.
Teraz, pani, zabłąkaj się na chwilę w korytarzach bez końca, po których prowadzić cię będzie ociemniały pełen wesołości, jeżeli chcesz czuwając mieć sen taki, jaki Karol Nodier opowiada w osobliwszéj swojéj Smarra. Uczujesz wtedy ten wązki rów kamienny bez ustanku zbliżający się do ciebie, uczujesz że pierś twoja ściśnięta jest pomiędzy murami granitu, sklepieniem granitu, ziemią z granitu, uczujesz potrzebę dnia, powietrza, słońca, a wszystko to znajdziesz wszedłszy na kopułę, zkąd ujrzysz pomnik pod nogami swojemi, a Madryt na horyzoncie.
Ale, pani, opuszczając Eskuryal, jednéj rzeczy z pomiędzy wszystkich żałować będziesz. To jest pięknych zakonników Zurbaran’a i Murillo, w długich habitach, z głowami ogolonemi. Eskuryal bez zakonników jest dziwną niedorzecznością, któréj zdaje się że nic wytłumaczyć nie zdoła. Rewolucya zniosła zakonników, powiedzą ci. Czyliż rewolucye dochodzą aż do Eskuryalu? Czyliż Eskuryal do ziemi należy? Czyliż Eskuryal jest z tego świata? Wypędźcie zakonników z reszty Hiszpanii, panowie filozofowie, panowie progressiści, panowie układacze konstytucyj, ale, w imię nieba, zróbcie wyjątek dla Eskuryalu, jak my zrobiliśmy wyjątek dla Trappistów i Wielkiéj Kartuzyi.
Dopóki byliśmy w Eskuryalu, nie pomyśliliśmy o śniadaniu, tak pomnik fatalny piersi nam przygniatał; ale gdyśmy ztąd wyszli, głód powrócił nam wraz z życiem.
Udaliśmy się więc ku parador pana Calisto Burguillos. Gospodyni nasza czekała we drzwiach.
Jadłospis mało jest rozmaity w Hiszpanii. Były do naszego rozporządzenia kotlety, kartofle i sałata. Jak widzicie był to ten sam stół co i wczora, z dodatkiem zieleniny.
Ale zielenina w Hiszpanii nie inny sprawiła skutek tylko głęboki żal, ponieważ oliwa i ocet hiszpańskie, tak są dalekie od naszych obyczajów kuchennych, że wyzywam Francuza, jakkolwiek byłby wielkim amatorem sałaty, rapontyku, cykoryi, żeby odważył się skosztować jednéj lub drugiéj z tych zielenin, tak smakowitych wszakże, skoro je zmięszają z jednym z dwóch płynów, o których wspomnieliśmy.
Wówczas to, pani, przyszła mi po raz piérwszy wzniosła myśl, o przyprawieniu sałaty bez oliwy i bez octu.
Zaiste, gdybym był najmniejszym spekulantem, byłaby to dla mnie piękna sposobność do starania się o patent wynalazku, a otrzymawszy taki patent, zrobienia majątku używając patentu w Hiszpanii, i wywożąc go do Włoch. Ale, niestety! wiesz pani, duch handlu zapomniany był w godzinę mojego chrztu, a podobnie jak wieszczki zazdrośne, które prześladują książąt lub księżniczki Perraulta, nieszczęśliwy duch, nie tylko nie opiekuje się mną, ale mnie prześladuje.
Powiem więc szczerze i po prostu moim spółbraciom podróżnym, jak się robi sałata bez octu i oliwy, poprzestając zamiast tytułu spanoszonego spekulanta, na tytule dobroczyńcy rodzaju ludzkiego.
Robi się sałata bez oliwy i octu, z jajami świeżemi i cytryną.
Taka przyprawa, okropnie zajęła pana Calisto Burguillos, który zdawał się tak wielce interessować się tą rzeczą, że wyrwałem salaterkę z rąk Giraud, w chwili kiedy po trzeci raz do niéj wracał, i kazałem zanieść ostatnie listki żyjące naszemu gospodarzowi.
Przydałem do tego ułamek omletu, przyrządzonego na mój sposób.
Zapomniałem już o téj przesyłce, gdy schodząc na dół, zastałem pana Calisto czekającego na mnie w progu drzwi swoich, i trzymającego po szklance w obu rękach, i worek z winem pod pachą.
Ofiarował mi val de penas braterstwa. W rzeczy saméj, pan Calisto Burguillos, zrobił mi honor biorąc mnie za kucharza dobrego domu, co przybył do Madrytu z powodu uroczystości hiszpańskich.
Zostawiłem go więc w tym błędzie, który mig kładł daleko wyżéj w jego przekonaniu, niżeli gdybym mu powiedział że jestem autorem Muszkieterów albo Hrabiego Monte-Christo.
Czas naglił, było południe, i o godzinie siódméj czekano na nas z wielkim obiadem, który mnie wyprawiała kolonija francuzka.
Eh! mój Boże! tak, pani, cóż chcesz? nasi ziomkowie zawsze już są tacy: za granicą częstują nas, przyjmują, uściskają, u nas zaś gryzą i nas szarpią ostremi zębami. Obca ziemia jest to potomność. Przebywszy granicę, umieramy. Już nie my, ale nasz cień odbiera dowody sympatyi, podnoszące się na każdym kroku po drodze; i winienem powiedzieć, mój sławny cień przyjmowany tu jest w taki sposób, że mu biedne ciało moje zazdrościć musi.
Bo jest jedna rzecz, o któréj pani nie domyślasz się, i o któréj ja także nie domyślałem się. Jestem więcéj znany i może popularniejszy w Madrycie, niżeli we Francyi. Hiszpanom zdaje się że znajdują we mnie, a kiedy mówię we mnie, to, rozumiesz pani, chcę powiedzieć w moich dziełach, cóś kastylijskiego co im przyjemnie serce głaszcze. Jest to taka prawda, że wprzód niż zostałem kawalerem Legii-Honorowéj we Francyi, byłem komandorem orderu Izabelli katolickiéj w Hiszpanii. Obca ziemia wzięła inicyatywę przed moim krajem.
Nie wątpię, pani, że za moim powrotem drogo mi każą opłacić wszelkie grzeczności, jakich tu jestem przedmiotem. Ale przynajmniéj, z tego co myślą o mnie dobrego w Hiszpanii, wiem prawie co myślić będą o mnie po mojéj śmierci.
Zaraz po moim przybyciu, najszczersza serdeczność zawiązała się pomiędzy artystami hiszpańskiemi a nami. La Vega nosi moję wstążkę Legii Honorowéj, a ja wstęgę Izabelli katolickiéj, zdjętą z szyi Madrazo. Codzień, Breton, Scribe hiszpański, i Rihera, co nosi wielkie imię w malarstwie i godny jest tego imienia, przepędzają wieczór z nami. Foyer teatru del Principe, gdzie się zbierają wszyscy najznakomitsi artyści Madrytu, otworzyli dla nas Don Carlos de la Torrei Romeo, dwaj artyści dramatyczni najcelniejsi w całéj Hiszpanii. Każdego dnia, jeden z nich oddaje się do naszego rozporządzenia jako cicerone, a przed nim wszystko się otwiera: galerye obrazów, muzea artylleryi, parki i pałace królewskie.
Powiedzieć także trzeba, że cała ambassada wspiera życzenia nasze, jak tylko może najlepiéj. Pan Bresson, którego Jéj Królewska Mość mianowała księciem świętéj Izabelli i grandem Hiszpańskim, najlepszy jest dla nas; i przed trzema dniami wyprawił dla nas, w prześlicznym swoim pałacu rout prawdziwie królewski.
No, wracając do paragrafu co otworzył niniejszy ustęp, czekała nas o godzinie siódméj w Madrycie kolonija francuzka, wyprawiająca dla nas obiad na sto osób, którego był gospodarzem brat walecznego półkownika Camond, jeden z najznakomitszych negocyantów Madrytu.
Była to także uczta królewska. Strauss, jeden z naszych spółbiesiadników przygotował dla nas niespodziankę. Przy końcu obiadu, weszła cała jego orkiestra; przedziwna orkiestra, przy któréj od tygodnia tańcowali królowie i królowe, jak zwyczajni pasterze i zwyczajne pasterki; i aż do północy grzmiała walcami, kontradansami i na wiwaty, jak umieją jedynie wykonywać to Niemcy.
O północy pożegnaliśmy się z sobą; wypalono w ciągu pięciu godzin cygarów za pięćset franków. Ma się rozumieć że jakkolwiek okadzony byłem dymem hawanny, zgoła nie miałem udziału w tej konsumpcyi.
Nie wiem, pani, co mię czeka za powrotem do Francyi; nie wiem do jakich zapasów nieznanych wplątany będę; nie wiem jaka nowa hydra o siedmiu głowach podniesie się jeszcze przeciwko mnie; ale to wiem, że powrócę do Francyi, z sercem tyle napełnionem wdzięcznością dla przeszłości, że rozleje się pogardą na wszelką obrazę w przyszłości.
Trzecia godzina rano, pani; za dwie godziny wyjeżdżam z Madrytu, żebym nigdy może do niego nie wrócił. Ubolewaj nademną, pani; pozostawiam tutaj dwanaście dni z najszczęśliwszych w mojém życiu, a pani, co mię znasz, wiesz że szczęśliwe moje dni są rzadkie.
A więc, żegnam Madryt, miasto gościnne, żegnam, szczere przyjaźnie od wczora, a które jednak będą wiecznemi; żegnam was oczy axamitne, dla których Byron stał się niewierny pięknościom angielskim; żegnam was śliczne rączki machające wachlarzem zwinnym i brzęczącym; żegnam nóżki, z których najpospolitsze wdziały by pantofelek Kopciuszka, albo nawet pani, pantofelek jeszcze mniejszy, i który ja jeden tylko znam.
Kiedy mówię ja jeden, mylę się, ponieważ pani wiesz że nie mam tajemnic dla ciebie.
Ale, kiedy onegdaj byłem na pożegnaniu u księcia Montpensier, raczył mi powiedziéć że na jego prośbę królowa Jejmość Hiszpańska mianowała mnie kommandorem orderu Karola III; a powróciwszy, przed dwoma godzinami, znalazłem krzyż i gwiazdę księcia d’Ossuna, który prosił, abym je przyjął na pamiątkę.
Widzisz pani, że mam słuszny powód żałować Madrytu.




XII.
Aranjuez, 25 Października.

We dwie godziny po napisaniu ostatniego listu, który miałem honor przesłać pani, mieliśmy jechać do Toledo.
Podróż ta, odbyć się miała z temiż samemi przyjaciółmi, i pod temiż samemi warunkami jak do Eskuryalu.
To jest że Giraud, Maquet, Boulanger, Desbarolles, Achard i Aleksander, mieli po zamianie mułów zmęczonych na muły świeże, wpakować się do sławnego powozu zielono-żółtego.
Don Riego i ja, mieliśmy wsiąśdź w dyliżans. Pokochałem tego poczciwego księdza, i niechciałem z nim rozstawać się jak może bydź najdłużéj.
Zapasy nasze spakowane były w ogromny kosz, bo nie mieliśmy już powracać do Madrytu. Też same środki transportu, które nas zaprowadziły do Toledo, odwieźć nas miały do Aranjuez; dyliżans półwyspiarski, którego zatrzymaliśmy dla siebie środek, winien był nas zabrać i przewieźć do Grenady.
Kosz z żywnością, poruczony był bezpośredniéj straży Giraud.
O wyznaczonéj godzinie, pożegnałem po raz ostatni casa Monnier, plac Alcala, bramę Toledańską, i wyjechaliśmy z Madrytu.
Droga idzie brzegami Tagu, któremu towarzyszy przez cały jego bieg linija zieloności, tym wydatniejsza, że odbija śród ogromnéj płaszczyzny piasków i wrzosu.
Nie wiem czy dobrą wybraliśmy drogę, czy też żeby wygrać kilka kilometrów, mayoral nasz obrał drogę od fantazyi; ale wiem tylko żeśmy robili połowę drogi pieszo, litością przejęci dla nieszczęśliwych źwierząt co powóz nasz ciągnęły, i że w dwóch czy trzech okolicznościach, gdy zagrzęzły w piasek lub wyboje, udzieliliśmy im pomocy naszych ramion, która zdawała się dla nich nie bydź obojętną.
W każdéj z tych okoliczności, przydać nawet winienem, że biedny Don Riego głośno lamentował, użalając się na stan dróg w Hiszpanii, i żądając udzielenia sobie najdokładniejszych szczegółów o ich stanie we Francyi, co dowodzi, że bez względu na wiek podeszły, nie stracił ochoty do uczenia się.
Okropna jest rzecz w Hiszpanii, i przeciwko której zabezpieczyć się potrzeba zawczasu, pani; to jest różnica między odległością, mianowaną a odległością rzeczywistą.
I tak, z Toledo do Madrytu, albo z Madrytu do Toledo, mówią że jest mil dwanaście. Wyjeżdżasz mając w swojéj głowie ogólną myśl o milach francuzkich. Mówisz sobie po cichu, mnożąc przez cztery: Cztery razy dwanaście, czterdzieści ośm, i liczysz na czterdzieści ośm mil, sześć godzin drogi, przypuszczając że jedziemy zwyczajnym krokiem.
Wyjeżdżasz w tém przekonaniu, szukasz na drodze punktów militarnych, które we Francyi, bawią naszę niecierpliwość, jak kawałki czokolady bawią żołądek wygłodniały: nie masz ani słupów, ani znaków, nic zgoła. Pierwszy zawód.
Ale powtarzasz sobie w duchu.
„Dwanaście mil. Ba! dwanaście mil, przypuszczając że nie jedziemy tak prędko jakeśmy si ęspodziewali, zamiast sześciu godzin, będzie godzin ośm“. Jedziesz tym sposobem sześć godzin, ośm godzin, dziesięć godzin, dwanaście godzin, zapytujesz co chwila czy jeszcze daleko; na każde zapytanie dają ci pocieszającą odpowiedź. Nareszcie, w piętnaście lub szesnaście godzin po wyjezdzie, spostrzegasz jak sylwetkę miasto odbijające przy słońcu zachodzące.
Zapytujesz: „Czy to Toledo, Aranjuez, Burgos, Grenada albo Sewilla?“ powiadają ci: „Nie, ale kiedy tam staniemy, będzie już niedaleko“. Ztąd wynika, że wyjechawszy o godzinie piątéj rano jak my, zrobisz to cośmy zrobili; przyjedziesz o godzinie ósméj wieczorem.
Na drogach pięknych i przy wielkiéj exploatacyi, szybkość pociesza cię trochę. Prawda że ta pociecha opłaca się narażeniem na przewrócenie się; ale mniejszać o przewrócenie, byleby tylko przyjechać?
Gdyśmy stanęli, Toledo zachwyciło nas widokiem, może okazalszym jeszcze w nocy niżeli we dnie. Prawda że Bóg nam udzielił, na pocieszenie po trudach dziennych, jednę z ciepłych i przezroczystych nocy, jakie udziela tylko krajom, dla których okazuje swą miłość. Przy tajemniczém świetle i spokojności téj nocy, spostrzegliśmy ogromną bramę, drogę stromą wiodącą na górę; na wierzchołku téj góry, zębate szczyty domów i ostre wieżyczki dzwonnic strzelają w niebo, gdy tymczasem w głębokościach opasujących górę, słyszym łoskot i huk, po kamienném łożysku toczącego się Tagu, który widzieliśmy jak spokojnie płynął na równinie, i jak teraz zmuszony zrobić zakręt, skarży się i szemrze, niby podróżny, któremu nieprzewidziana przeszkoda nagle drogę przedłuża.
Wysiedliśmy o godzinie ósméj tam gdzie zatrzymał się powóz, to jest w posada del Lino.
Wyjechaliśmy, towarzysze moi o godzinie czwartéj rano, a ja o piątéj. Podług błędnéj rachuby naszéj, zawsze mieliśmy dwanaście mil drogi. Zatém, koło godziny drugiéj lub trzeciéj po południu, najpóźniéj, powinniśmy byli znajdować się w Toledo. O godzinie drugiéj lub trzeciéj po południu, we wszystkich krajach świata, wyjąwszy Laponiję, jeszcze światło, a kiedy światło, zwłaszcza w Hiszpańskiém mieście, zawsze łatwo spotkać się z sobą. Nie wyznaczyliśmy więc dla siebie miejsca schadzki.
Ale, przyjechaliśmy o godzinie ósméj wieczorem. Koniecznie więc trzeba nam było spotkać się z sobą tegoż jeszcze wieczora.
Rozesłałem wszystkich posługaczów posady del Lino na szukanie kolonii, spodziewając się że ze swojéj strony, kolonija wyszle na szukanie mnie wszystkich chłopaków z posady, gdzie wysiadła.
O godzinie jedenastéj, odebrałem wiadomości; kolonija wieczerzała w Fonda de los Caballeros. Memu posłańcowi zdało się nawet że kolonija bardzo mało frasowała się o mnie.
Wziąłem płaszcz. W Hiszpanii zawsze się bierze płaszcz, i kazałem posłańcowi żeby szedł przedemną.
Po dziesięciu minutach pielgrzymki przez bajeczne ulice, przebiegłszy pół-kilometru przepaści opasanych domami, które zdawało mi się że przedziwnie wyglądają w dzień, posłaniec mój zatrzymał się przed domem skromnéj powierzchowności, mówiąc:
— Tutaj.
Wszedłem. Skoro próg przestąpiłem, niepotrzebowałem już przewodnika. Znasz moich przyjaciół, pani; żaden z nich nie przybiera postawy Hamleta, ani Fausta, ani Antony. Zbogacili oni gammę śmiechu oktawą nieznaną. Przebiegali tę gammę w całéj rozległości kiedy drzwi otworzyłem: gospodarz i gospodyni sami usługiwali.
— Ha, otoż ojciec! zawołał Aleksander.
— Amo, rzekli wszyscy inni.
Kolonija powstała i ukłoniła się z uszanowaniem.
Klnę rzadko, piję mało, i nie palę tytuniu. Ztąd wynika, że jeżeli zrobię którą z tych rzeczy zabronionych przykazaniami Bożemi i kościelnemi, robię ją bez umiarkowania.
Nagromadziłem niezliczoną dozę żółci od trzech godzin, tak dalece, iż wyzionąłem przeklęctwo, na które skakałoby z radości serce Niemca.
Giraud obrócił się w stronę kolonii.
— A co, czy nie mówiłem, rzekł, że pan będzie gniewał się.
— To książę, książę! powtórzyli po cichu gospodarz i gospodyni.
Nic nie rozumiałem co znaczą te tytuły: amo, książę i pan, któremi mię zaszczycano, ani też udanéj pokory, z jaką mię cała kolonija powitała.
— No, — rzekłem śmiejąc się z kolei, — skończmy; co znaczy ten żart?
— Achard, — rzekł Boulanger, — ty co jesteś mówcą, wytłumacz przed amo co tutaj zaszło.
Achard ukłonił się.
— Panie..., rzekł.
Nic nie rozumiałem; ale żeby zrozumieć cokolwiek, postanowiłem dopuścić mówcy doprowadzić rzecz aż do końca; przytém każdy zawczasu zgodził się ulegać wszelkim fantazyom i wszelkim kaprysom, jakie nadać mogły podróży naszéj przyjemność niespodzianki.
— Panie, — rzekł Achard, — Wasza Książęca Mość dowie się (ukłoniłem się), Wasza Książęca Mość dowie się że kwapiąc się z wyjazdem dzisiejszego rana, zapomnieliśmy tylko o jednéj rzeczy, to jest o pozwoleniu proszoném i udzieloném wczora przez was żeby nam otworzono bramę.
— Udzieliłem je Desbarollowi, przerwałem.
— W tém jest wina, jeżeli tylko Wasza Książęca Mość może dopuścić się winy. Desbarolles tak dobrze schował pozwolenie że gdy nikt go nie widział w chwili wyjazdu, wszyscy zapomnieli o niém.
— Czy słyszysz? rzekł Giraud, palcem przycisnąwszy nos Desbarolla, który korzystając z chwili odpoczynku, jaką mu nastręczyła mowa Acharda, zasnął.
— Co; zapytał Desbarolles, przebudziwszy się nagle.
— Nic, — rzekł Giraud. — Mów dalej, Achardzie, bardzo pięknie mówisz.
Achard pokłonił się skromnie i mówił daléj.
— Powróciliśmy do casa Monnier; ale pozwolenia nie było ani śladu. Po półgodzinném poszukiwaniu, Desbarolles zawołał: — „Ach! przypominam sobie. — Co takiego? — Nabiłem mój karabin... — Pozwoleniem? Tak.“ Desbarolles, jak Wasza Książęca Mość rozumie, osypany został przeklęctwami. Wróciliśmy do bramy o godzinie piątéj, otworzyła się. Za tą bramą, — mówił dalej Achard drapując si ępłaszczem — stał długi szereg wozów i karawan; osły bez liczby, pomięszane na poblizkich polach skubały filozoficznie marchew i kapustę, sobie powierzoną. Ogromne woły przeżuwające, wozy o ogromnych kołach, pasterze uzbrojeni w długie kije, nadawali wiejskiemu widokowi postać pełną wielkości i prostoty.
— Bravo! rzekła ścicha kolonija.
— Mówi bardzo pięknie, — rzekł Giraud; — ani ja, ani Lepaule nie potrafilibyśmy tak powiedzieć. Mów dalej literacie, mów daléj.
— Mów daléj, dodałem z godnością.
Gospodarz i gospodyni patrzyli i słuchali całéj téj sceny, pogrążeni w najgłębsze zadziwienie.
Achard zaczął znowu z intonacyą tak wierną, jak gdyby na wzór Kaja Grackha, miał za sobą przegrywającego na flecie żeby mu zagrał la.
Cały ten orszak był nieruchomy i milczący; kmiotkowie, oparci o dyszel wozów, stali jak żniwiarze Leopolda Robert: mulnicy dumali koło swoich mułów i palili cygaretta; drwale owinięci krajem płaszcza, głowę mieli związaną chustką; żaden z tych ludzi nie naciskał swojego sąsiada, i nie starał się zająć jego miejsca: ten kto przyszedł na ostatku, stał ostatni. To milczenie i ta powaga, przypomniały mi wrzawę i zgiełk, rozlegające się u rogatek paryzkich.
— O ojczyzno! rzekł Giraud.
— Bardzo dobrze, dodałem.
— A więc, — rzekł Achard — mogę to posłać dla umieszczenia w Epoque.
— Do licha!
Aleksander wstał, wziął węgiel i napisał na białéj ścianie posady:
— Czytajcie l’Epoque.
Achard mówił dalej:
— Kiedy brama obróciła się na wrzeciądzach, każdy szedł według swego porządku. Białe światło, szkliło ziemię, a wilgotne brózdy rosy rozpraszały, przy blasku nowéj jutrzenki, swoje smugi srebrne; drżące wyziewy chwiały się, jakby zasłona narzeczonéj, koło dalekich wsi, a małe obłoczki przebiegały po niebie różowém, jak Amorki, które widzimy na obrazach Albana.
— Dosyć, — rzekł Boulanger, — albo wezmę się do pędzla.
— Tak, tak, — rzekł Aleksander, — dosyć, albo nigdy nie skończymy. Ja ci to opowiem, ja, mój ojcze. Jechaliśmy szkaradną drogą. Czternaście godzin strawiliśmy zamiast ośmiu. Nic zgoła nieznaleźliśmy do zjedzenia w drodze, co jest przyczyną żeśmy zaczęli kosz z żywnością.
Giraud spuścił głowę z westchnieniem.
— Nakoniec, przybyliśmy tutaj, umierający z głodu. Żeby dostać cokolwiek na głodny ząb, powiedzieliśmy że jesteśmy dworem wielkiego pana, na którego czekamy. Tym wielkim panem jesteś ty. Przyjechałeś, czy głodny jesteś?.. Tak... W takim przypadku, zabierz miejsce Desbarolla co zasnął, siadaj do stołu i jedz.
— Bravo! zawołała cała kolonija.
— Amo? zapytali gospodarz i gospodyni, patrząc na mnie z uszanowaniem.
— Tak! odezwało się towarzystwo.
Gospodarz i gospodyni rzucili się żeby mi służyć, stosownie do mego znaczenia.
Skinąłem żeby się zatrzymali.
— Jadłem wieczerzę, rzekłem.
— Ha! jeżeliś jadł wieczerzę, ojcze, — rzekł Aleksander, — siadaj także, pij mancenillo, które Maquet wynalazł, i opowiedz nam swoję podróż.
Siadłem i opowiadałem z kolei moje cierpienia.
— Panowie, — rzekł Giraud, kiedy ja skończyłem, — wnoszę żebyśmy odprowadzili amo aż do jego posady, naprzód żeby zrobić mu honor, jak to jest naszą powinnością, potém żeby przekonać się należycie o położeniu jego posady.
— Zgoda, odprowadźmy amo, rzekło całe towarzystwo.
Giraud palcem przycisnął nos Desbarolla.
— No? — zapytał, — que quiere usted?
— Bardzo dobrze, — rzekł Giraud, — bardzo dobrze. Ponieważ masz ochotę mówić po hiszpańsku, powiedz tym poczciwym ludziom, że przeprowadzamy swojego pana do posady, i niech tymczasem przygotują łóżka dla nas.
Desbarolles przetłumaczył frazes Giraud i wyjście moje powitał melancholicznym ukłonem.
Odprowadzony zostałem z wielką pompą przez też same ulice, któremi szedłem przychodząc tutaj. Przewodnik mój czekał u bramy. Otrzymał pieniądz srebrny za fatygę; piérwsza to była moneta srebrna jakiéj się dotknął w swojém życiu, i dla tego zawołał: „niech żyje książę“!
Nazajutrz całe Toledo, obudzone zostało wiadomością że posiada w murach swoich księcia podróżującego incognito.
Pamiętaj pani o tém dobrze, gdyż to jest daleko ważniejsze niżeli myślisz.
Żart, dobry albo zły, omal co niekosztował życia pięciu towarzyszom naszym, którzy ujrzą kiedyś cię pani, tylko z laski téj dobréj Opatrzności, która wsiadłszy z nami w tenże sam powóz, w chwili naszego wyjazdu, raczyła przebyć z nami granicę, zaproszona zapewne na gody weselne Księcia Jegomości Montpensier, i towarzyszyła nam aż do Toledo.
Teraz, pani, może po tém wszystkiém co mówiłem o godności oberżystów hiszpańskich, zadziwisz się ochoczą skwapliwością dostojnego gospodarza i dostojnej gospodyni Fonda de los Caballeros.
Toledo jest miastem co umiera. Z czego umiera? Duma niepozwala mu przyznać się że umiera z głodu.
Toledo, starodawny gród królewski, o który dobijali się, jako o najpiękniejszy klejnot korony, który był przedmiotem mordów pomiędzy Don Pedro Sprawiedliwym i Don Henrykiem Transtamare; Toledo, co liczyło niegdyś 100,000 nawet 120,000 mieszkańców, szuka teraz w opustoszałych murach swoich 15,000, a znaleźć ich nie może. Toledo, pani, oddalone jest teraz od wszelkiéj drogi, i wyjąwszy sławną rękodzielnię broni, odłączone od wszelkiego handlu; Toledo wreszcie nie żyje, a raczéj nie utrzymuje się, tylko rzadkiemi cudzoziemcami, którzy odważą się na przebycie pustyni, inaczéj pustéj niżeli pustynia Suez, żeby dostać się tutaj.
Ci cudzoziemcy, którzy przynoszą z sobą życie, rozumiesz pani, są bardzo miłemi gośćmi, zwłaszcza dla właścicieli gospód. Jeżeli głód wywabia wilków z lasu, głód może wywabić oberżystów z domów.
Oberżyści Toledańscy, wymieniam ten fakt, to mają szczególnego że wychodzą z domów swych na rynek i na spotkanie podróżnych.
Ztąd wynika, że w mieście Hiszpańskimé, gdzie jest najwięcéj wygłodniałych, jeść można najlepiéj.
Zresztą, pani, śpiesznie powiedzieć trzeba, Toledo nie zasługuje na takie opuszczenie.
Toledo cudowne ma położenie, widok i światło. Toledo ma dwadzieścia kościołów, bogaciéj wyciętych z kamienia, niżeli którykolwiek z naszych kościołów we Francyi.
Toledo ma tyle pamiątek, że zaprzątnęłyby historyka na lat dziesięć, a kronikarza na całe życie.
I ma to wszystko, nie wspominając już o majestacie wielkich miast umarłych lub umierających, którym Toledo owija się z majestatycznością królowéj.
Wszyscy opisywali Toledo, zacząwszy od naszego poczciwego i zacnego Delaborda, aż do naszego dowcipnego i malowniczego przyjaciela Acharda, który, w tymże czasie kiedy ja piszę do ciebie, pani, pisze do Solara, i który zebrał w sobie wszystko cokolwiek było napisane przed nim. Jeżeli więc chcesz poznać Toledo, jak gdybyś je widziała, powtórzę ci, pani, to co Aleksander napisał niewyraźnym charakterem, jak wiesz, na ścianach Fonda de los Caballeros:
— Czytajcie l’Epoque.
Od godziny szóstéj rano do czwartej wieczorem, zwiedziliśmy Toledo, obchodząc do koła klasztory, wchodząc do kościołów, wstępując na dzwonnice, używając wszelkich form uwielbienia, i z powodu ciągłego uwielbiania, straciwszy już nawet siłę uwielbienia.
Jeżeli kiedy podróżować pani będziesz w Hiszpanii, jeżeli zwiedzisz Madryt, najmij powóz, utwórz dyliżans, czekaj na karawanę jeżeli potrzeba, ale jedź do Toledo, pani, jedź do Toledo.
Tylko, zapewnij sobie pani środek powrotu.
Zapomniałem o téj ostrożności, i omal co nie pozostałem w Toledo wraz z Don Riego, dla założenia tutaj kolonii.
W rzeczy saméj, przypominasz sobie pani, że przyjechałem dyliżansem. Zawsze pod wpływem błędu rachunkowego, który obudził we mnie nadzieję, że odbędę drogę w ciągu ośmiu godzin, spodziewałem się, biorąc dyliżans w Aranjuez, które, podług Hiszpanów zawsze leży o siedm mil francuzkich od Toledo, spodziewałem się przejechać te siedm mil w ciągu trzech godzin. Bynajmniéj, przekonano mnie teraz, że jeślibym przejechał te siedm mil w ciągu ośmiu godzin, mógłbym uważać siebie za bardzo szczęśliwego.
Wyjechawszy z Toledo o godzinie szóstéj, stanąłem w Aranjuez o godzinie drugiéj, właśnie w godzinę późniéj po odejściu dyliżansu półwyspiarskiego, w którym zdaje się że powiedziałem, iż zamówiliśmy siedm miejsc dla nas.
Należało więc wynaleźć inny środek przejazdu.
Puszczono Desbarolla przez miasto, oddając do jego rozporządzenia wszelkie fundusze towarzystwa.
Desbarolles powrócił z dwóma mułami, które w téjże chwili, stały się przedmiotem ambicyi powszechnéj.
Ciągniono losy; muły przypadły, na dwie piérwsze mile dla Giraud i Acharda.
Desbarolles i ja korzystać mieliśmy z naszych wierzchowców na trzeciéj i czwartéj mili; nareszcie Maquet i Boulanger na trzech ostatnich.
Boulanger wycofał się z listy, oświadczając niezdolność swoję do sztuki jeżdżenia, a Don Riego tłumacząc się charakterem kapłana.
O godzinie piątéj, wszystko było w pogotowiu do odjazdu.
Zawarliśmy z naszym mayoralem kontrakt na piśmie, mocą którego umówiliśmy się płacić jeszcze dziesięć duros dziennie, to jest trzydzieści duros za trzy dni, czyli sto pięćdziesiąt franków.
Za sto pięćdziesiąt franków, zobowiązał się, ze swojéj strony, zabrać nas w dobrem zdrowiu z casa Monnier, i wysadzić, zawsze w dobrem zdrowiu, na trzeci dzień w Parador de la Collurera, w Aranjuez.
Żeby bydź pewnemi przybycia w porę do Aranjuez, winniśmy byli wyjechać z Toledo o godzinie piątéj, stanąć w Villa-Mejor, małéj posadzie leżącéj o trzy mile od Toledo, koło godziny dziewiątéj, odbyć tu nocleg, wyjechać nazajutrz o godzinie piątéj rano i stanąć na śniadanie w Aranjuez.
Wszystko to było napisane i podpisane.
Człowiek sądzi, a Bóg rządzi.
Powiedziałem dzisiaj co zamierzyliśmy. Jutro się dowiesz pani jak Pan Bóg rozrządził.
Tymczasem, módl się za nami, pani, bo jesteśmy, wyznaję, zagrożeni wielkiém niebezpieczeństwem.




XIII.
Aranjuez, 25 Października.

Zostawiłaś nas, pani, gotowych do wyjazdu; wystaw sobie swoich przyjaciół stojących na ulicy tak stroméj jak najokropniejsza góra. Stoją oni przy bramie Fonda de los Caballeros; mają przed sobą z drugiéj strony ulicy pałac dawnych królów Toledanskich. — Ten pałac, zamieniony w koszary, jak mi się zdaje, jest najpiękniejszego koloru zeschłego liścia, jaki przybrać może kamień ogrzewany w ciągu sześciu wieków słońcem na 45 stopni ciepła. Na prawo, to jest na szczycie góry, krawędź prawa naszej ulicy zasługuje na to nazwisko, mury tego starego pałacu odbijają nabłękitném niebie. Na lewo, w wycinku, przedstawia się widok miasta dolnego, z dachami czerwonawemi, ze śpiczastemi wieżami; nakoniec, za miastem, rozciąga się rusa dolina, która zlewa się w oddaleniu z horyzontem fioletowym.
Przedemną stoi mayoral, i prosi trzymając kapelusz w ręku, o pieniądze na rachunek stu pięciudziesiąt franków, które mu jeszcze nie jestem winien, ale będę winien skoro nas dostawi „zdrowo i cało“, do Aranjuez.
Żąda ile bydź może najwięcéj tych pieniędzy, z powodu wielkich wydatków które poniósł, jak powiada.
Wydobywam kieskę, zawierającą blisko dwódziestu uncyj, około tysiąc sześćset franków, i daję mu jednę uncyę.
Powóz stoi przed nami, a na nim wszystkie nasze tłomoki. Giraud przywięzuje ostatnim sznurkiem kosz z żywnością, na który przeznaczono cały wierzch powozu. Maquet i Boulanger przywiązują fuzye w środku powozu. Desbarolles chce zatrzymać swój karabin, a jego karabin zawieszony przez plecy, stoi dumnie przed mułami. Don Riego i Achard palą cygara: Aleksander kupuje przepyszne granaty, i szuka gdzie je schować, gdyż powóz odmawia przyjęcia czegokolwiek bądź, wyjąwszy sześciu podróżnych.
Dwa muły wierzchowe trzyma zagal.
Anglik czeka aż skończę z mayoralem, żeby pożegnać się ze mną.
— Cóż to za Anglik? zapytasz mnie pani.
Anglik ten jest gentleman, pięćdziesiąt do pięciudziesiąt pięciu lat wieku, przystojny, wytworny w obejściu się, posiadający wreszcie całą grzeczność Anglików grzecznych. Przyjechał do Hiszpanii, jak się przyjeżdża wszędzie, swoim koczem, pocztą; ale w Madrycie musiał zostawić kocz, ponieważ na drodze do Toledo, nie masz poczty; dla tego też spotkałem go w dyliżansie.
Mój Anglik liczył jeszcze na co innego, to jest na obiady, które jeść można; ale mój Anglik omylił się. Jak wszyscy ludzie delikatnej organizacyi, jest smakoszem; a od przyjazdu swego do Hiszpanii, nic nie jadł, kiedy przy piérwszém śniadaniu, jakie jedliśmy razem, skosztował sałaty z jaj świeżych i cytryn, o któréj mówiłem.
Od téj chwili życie mu powróciło; przyczepił się do mnie jak tonący do deski, która unosi się po rozległym oceanie. W Toledo, jadł ze mną śniadanie, jadł ze mną obiad, i o téj godzinie jednéj tylko rzeczy żałuje: to jest że powóz nie mieści siedmiu osób, lub że nie ma trzech mułów, iżby jeszcze dzień jeden przepędził razem ze mną.
Prosił mnie zatem o moję marszrutę, przyrzekał dognać mię wszędzie, gdzie tylko będę, a w przypadku jeśliby fatalność jaka przeszkodziła nam widzieć się z sobą w Hiszpanii lub w Algeryi, dał mi swój adress do Londynu i do Iudyów Wschodnich.
Gdy już wszystko było w pogotowiu; kiedy Giraud mocno przywiązał kosz z żywnością na imperyale, kiedy Maquet i Boulanger opatrzyli broń; kiedy Aleksander włożył granaty w chustkę przywiązaną za cztery końce do wierzchołka powozu; kiedy Don Riego i Achard skończyli palić cigaretta; kiedy z moim Anglikiem zrobiliśmy wszelkie rozporządzenia potrzebne, żebyśmy się spotkać kiedyś z sobą mogli bądź w Hiszpanii, bądź w Algeryi, bądź w Londynie, bądź w Indyach Wschodnich, wsiadłem do powozu; pięciu moich towarzyszy także się tu wtłoczyło wraz ze mną; Giraud wsiadł na Capitana, Achard na Curbonara — tak się nazywały dwa muły; — i puściliśmy się w drogę.
Wtedy ujrzeliśmy przy świetle dzienném tę przepaścistą pochyłość, którą widzieliśmy tylko w nocy, i która spada z Muradoro na brzegi Tagu, przeskakuje most Alcantara, i środkiem rudéj płaszczyzny, rysuje się jak wstęga kurzawy, trzymając się o ćwierć mili od Tagu, takichże prawie zakrętów jak ta rzeka.
Wszystko tu było malownicze; zwaliska starego młyna leżały na brzegach rzeki, która roztrącała wody swoję ze strasznym rykiem o skały swojego koryta; praczki w malowniczym ubiorze, prały bieliznę pod arkadami mostu, i dwie rzadkie rzeczy w Hiszpanii, zjednoczyły się na nasze przywitanie, to jest drzewa i wiatr.
Ztąd wyniknął miły szelest liści, który zdawał się żegnać z nami.
Jechaliśmy czas niejaki długą aleją drzew, które żywi świeżość podnosząca się z Tagu, zmniejszającą się w miarę tego jak się oddala od rzeki, i ustępującą wreszcie miejsca płaszczyźnie, na któréj, wyjąwszy liniję skreśloną Tagiem, nędzne tylko i karłowate krzaki znaleźć można.
Blisko po jednogodzinnéj podróży, noc spadła na ziemię, bijąc swojém skrzydłem ogromną przestrzeń dwóch horyzontów; była spokojna i pogodna; deszcze, które od dwóch dni zatapiały Madryt, zdawało się że ustały, aby już nie powracać więcéj.
Powóz toczył się leniwie po piaskach. Girami i Achard robili wszystko co mogli, żeby zmusić swoje muły do wyprzedzenia nas; ale ich muły, jako wierni towarzysze, nie chciały odłączać się od nowych przyjaciół, i więcéj nawykłe do zaprzęgu niżeli do siodła, szły w linii przed naszym powozem.
Zawsze to był pamiętny powóz żółto-zielony, o którym wiesz pani.
Tak jechaliśmy jeszcze dwie godziny, noc spadła zupełnie; niebo, koloru lazurowego, zasiane było iskrzącemi się gwiazdami.
Nagle, na horyzoncie, ujrzeliśmy te gwiazdy zaćmione, albo raczéj zagaszone, ciemną nierówną liniją.
W miarę jakeśmy się przybliżali, linija ta bielała, ale zawsze była nie przezroczysta; nareszcie poznaliśmy że liniję tę składał dom, a przy nim stodoła.
Stodoła nie miała dachu; bez wątpienia szukając go dobrze, znaleźlibyśmy na ziemi.
Przez okna stodoły, okna bez szyb i okiennic, widać było niebo jak firankę złotem haftowaną.
Zdaleka, stodoła przedstawiała się nam pod dobrą wróżbą; obiecywała nam schronienie, jeżeli nie bardzo wygodne, przynajmniéj przestronne i swobodne.
Gdyśmy się przypatrzyli zbliska, stodoła odmieniać zaczynała nadzieje nasze w obawę; niepodobna było nocować w takich ruderach, lepiéj już spać na otwartém powietrzu; przynajmniéj na otwartém powietrzu, nie trzeba się lękać upadku kamieni i sąsiedztwa szczurów.
Zostawał więc dom.
Dom trochę był za szczupły dla ośmiu podróżnych.
Prawda, że ten dom zalecał się nam pozorami największéj gościnności. Wychodziły ztąd przez szczeliny okiennic i otwory we drzwiach, promienie dość żywego światła, pochodzące od jakiejś illuminacyi wewnętrznéj.
Zwodnicza nadzieja mówiła nam ścicha, że w kuchni bydź musi ta illuminacya.
W miarę jakeśmy się zbliżali, ucho łączyło się z wzrokiem dla zaspokojenia nas. Wesołe dźwięki dochodziły aż do nas; to jest nerwowe grzechotanie kastanijetów, metalliczny warkot tamburyna, i brzęk gitary narodowéj. Była więc uroczystość w Villa-Mejor.
— Wybornie! — rzekł Aleksander. — Mieć będziemy nietylko nocleg i wieczerzę, ale jeszcze wieczór tańcujący. Desbarolles, mój przyjacielu, skocz na ziemię, złóż moje uszanowanie pani domu, i oświadcz najpiękniejszą jak tylko umiesz hiszpańską mową, że zapraszam ją do piérwszego tańca.
Muły już się zatrzymały; powóz poszedł za ich przykładem, i zbliżyliśmy się....
Dom, przypatrzywszy mu się zbliska, tracił na gościnnéj powierzchowności, drzwi były zatarasowane jak w fortecy, i brak wszelkiéj istoty żyjącéj w progu i w około, nadawał szczególniejszą postać temu domowi, tak wesołemu, tak hucznemu wewnątrz, tak pustemu, tak smutnemu i milczącemu zewnątrz.
Mayoral odebrał rozkaz zapukać do drzwi.
Nikt nie odpowiadał.
Aleksander podniósł kamień i chciał kontynuować dowcipne przedstawienie Po Północy.
— Wstrzymaj się! — rzekł Desbarolles, — znam ja obyczaje hiszpańskie; wysadzisz może drzwi, ale ci nie otworzą wprzód, aż po skończeniu fandango: Hiszpan nigdy się nie ruszy z miejsca kiedy tańczy, kiedy tytuń pali, lub kiedy śpi.
Desbarolles posiadał między nami powagę Kalchasa. Aleksander położył kamień na ziemi, siadł na nim i czekaliśmy.
Desbarolles przepowiedział jak prawdziwy wieszczek.
Zaledwo ucichł odgłos kastanijetów, zaledwo ustał warkot tamburyna, otworzyły się drzwi.
Drzwi prowadziły do korytarza. W połowie korytarz przerznięty był dwoma drzwiami równoległemi.
Jedne drzwi na lewo, prowadziły do kuchni dość dobrze oświeconéj trzema lub cztérma lampami i ogromnym kominkiem. Drugie, na prawo, prowadziły do izby ciemnéj i wilgotnéj, oświeconéj tylko lampką.
Izba na lewo była salonem balowym; izba na prawo była bufetem.
Człowiek co nam otworzył, nie troszcząc się już więcéj o nas, wrócił zaraz do sali balowéj.
Zagrzechotały znowu kastanijety, warczał co najgłośniéj tamburyn, gitara weselsze niżeli wprzódy wydawała brzęki.
Taniec, na chwilę przerwany, znowu się rozpoczął ze zwykłą Hiszpanom zawziętością.
Weszliśmy, i ośm nowych głów podniosło się po nad głowami widzów, tłoczących się we drzwiach.
Na ten widok niespodziewany, we Francyi, każdy by się obrócił, i ty pani, pierwsza. W Villa-Mejor nikt ani się poruszył.
Znajdowało się w kuchni blisko czterdziestu lub pięciudziesiąt osób, tak widzów, jak tańczących.
Dwóch lub trzech ludzi, odznaczało się w tjé gromadzie pewną wytwornością ubioru i wyrazem odwagi w rysach twarzy. Ta odwaga, ta moc w fizyognomii, stanowi wielką piękność ludów południowych.
Jeden lub dwóch innych opierało się na karabinach, i nie myśląc bynajmniéj o pozycyach, stało w pozycyi jakiéj nigdy model przybrać nie potrafi.
Widowisko naprzód całkiem nas zajęło. Dla ludzi ubiegających się za rzeczami malowniczemi, znaczyło cóś, znaleźć w nocy, śród pustyni, w vencie samotnéj i prawie w ruinach, wesołe grono tancerzy i tancerek, w ubiorach narodowych. Madryt, prześliczne miasto, ale miasto cywilizowane, zaczęło od wyrugowania tego co jest malownicze, jak to czynić musi każde miasto cywilizowane, które zna swój stan stolicy. Szukaliśmy tu więc nadaremno tego co jest malowniczém, i nigdzie nie znaleźliśmy, tylko na urzędowych teatrach, po placach publicznych. Malowniczość tutaj, jak wszelka z rozkazu, grzeszyła, podług mnie, pod wielu względami. Gdy tymczasem ta, która się nagle pokazała oczom naszym, była w wielkim komplecie.
Kiedy kto z widzów miał potrzebę przejśdź do drugiéj izby, do któréj tyłem byliśmy obróceni, zaczynał od odepchnięcia swoich towarzyszy, potém nas, i przechodził nie zwracając większéj uwagi na nas, jak na nich.
Nie tak rzecz się miała z nami. Spostrzegliśmy przeciwnie, że wszyscy wychodzący kupili się około naszego mayorała, w najciemniejszym kątku bufetu, i zdawało się że tam roztrząsali kwestyę największéj wagi. Nie wiem czy głód co zaostrzył nasz żołądek, czy téż obrażona nasza miłość własna za taką obojętność, przemówiła piérwsza, ale nagle odezwał się Achard:
— Panowie, jeżeli zajmiemy się wieczerzą i noclegiem, to jak sądzę nie będzie niestosowném.
W téj saméj chwili, wniosek jednozgodnie przyjęty został.
Ale w tjéże chwili, jakby odpowiadając na nasze żądanie, mayoral opuścił grono, którego środek zajmował i zbliżył się ku nam.
— No, senores — rzekł; — w drogę; zimno stać mułom.
— Jak to, w drogę?
— Tak. — Czyliż nie jesteśmy w Villa-Mejor?
— Owszem.
— No! tu będziemy jeść wieczerzę i nocować.
— Mieliście tu jeść wieczerzę i nocować; ale...
— Ale co?
— Ale nie masz ani łóżka, ani wieczerzy, w całym domu.
— Jak to, nie masz ani łóżka, ani wieczerzy w całym domu! I to mówisz na prawdę?
— Na prawdę.
— Desbarolles, przyjacielu, — zawołałem, — wśliźnij się w tłum, przeciśnij się aż do gospodyni, siądź koło nijé, bądź krasomównym jak zawsze, przyjemnym i zalotnym, jak w posadzie Eskuryalskiéj; przypomnij sobie panią Calisto Burguillos, i chociażbyś musiał prowadzić ją do piwnicy i na poddasze, jak tamtą, przynieś nam ztamtąd jaja i łóżka.
Desbarolles wśliznął się w tłum, z błyszczącém okiem i uśmiechem na ustach.
W chwilę potmé, stanął w pozycyi przed gospodynią domu, opierając się ręką o ścianę, i mając nogę jednę założoną na drugą.
Rozmowa zaczęta tonem zwyczajnéj grzeczności, zdawała się ożywiać powoli.
Nie mogliśmy widzieć fizyognomii Desbarolla, który tyłem stał do nas, ale widzieliśmy twarz gospodyni naszéj, a twarz ta nie obiecywała nam nic dobrego.
Desbarolles powrócił, i z przerażeniem postrzegliśmy że jego twarz potwierdziła w zupełności to co nam obiecywać zdawała się twarz padrony. Oko już nie błyszczało i uśmiech zniknął.
Powrócił do nas ze spuszczonemi uszami.
— No, i cóż się stało? zapytałem.
— To stało się, że trzeba jechać.
— Jak to?
— Nie chcą nas przyjąć.
Nie masz więc ani łóżka, ani wieczerzy?
— Jest wszystko; ale na nieszczęście, trafiliśmy na bal, jaki wyprawia gospodyni, i nie chce kłopotać się dla nas.
—Oto prawdziwa gospodyni hiszpańskiéj oberży, rzekł Giraud; — o gościnna Katalonijo, poznaję cię!
— I nie ma sposobu zmienić to postanowienie? zapytałem.
— Widać że jesteś od ośmiu lub dziesięciu dni w Hiszpanii, — odpowiedział; — gdybyś znajdował się tu, jak my, od czterech miesięcy, nie zadałbyś nawet takiego pytania.
— No, no, panowie, — rzekł mayorał, który wzrokiem niejako słuchał naszych słów, — no, do powozu!
— Ale, cóż u djabła! Do powozu! Do powozu!.. Przecież podług umowy naszéj, mieliśmy jeść wieczerzę i nocować w Villa-Mejor.
— Tak, drogi przyjacielu; ale właśnie tutaj pora powiedzieć — odpowiedział Giraud, ze zwykłą rezygnacyą — rachowaliśmy bez naszego gospodarza, albo bez naszéj gospodyni.
— Gdybyś jej oświadczył że zrobisz jéj portret.
Giraud potrząsł głową.
— Kiedy Hiszpanie tańczą — rzekł — nie ma co im proponować.
— A więc?
Spojrzałem na Giraud i Desbarolla.
— A więc, trzeba jechać.
— A jak daleko jeszcze jesteśmy od Aranjuez? zapytałem mayorala.
— Oh! senor, bardzo blisko; dwie mile.
Spojrzałem na niego niedowierzającém okiem.
— Ile ci potrzeba czasu na te dwie mile?
Wahał się przez chwilę.
— Trzy godziny, rzekł.
— No, daję ci cztéry; ale jeżeli za cztéry godziny nie staniemy w Aranjuez, — położyłem mu rękę na ramieniu, i przycisnąłem z pewną siłą, — będziesz miał ze mną sprawę, — dodałem.
— Dobrze, senor, rzekł ścicha maynral.
Obróciłem się znowu do Desbarolla i Giraud.
— Panowie, raz ostatni — rzekłem — powiedźcie, czy jesteście przekonani że nie ma sposobu tu pozostać?
— Mój kochany — odpowiedział Desbarolles — czy znasz to zdanie Sylli, posłużyć może za godło dla oberżystów hiszpańskich.
Je puis parfois changer mes desseins; mes arrets.
Sont comma ceux du sort, ils ne changent jamais.
(Mogę niekiedy zmienić moje zamiary; ale postanowienia moje, równie jak losu, nie zmieniają się nigdy).
— Przepraszam — rzekł Aleksander; — należałoby raczej powiedzieć; ils ne riment jamais (nie rymują z sobą nigdy).
Aleksander jest niewolnikiem rymu, zupełnie wbrew Wolterowi, dla którego wyznać muszę, nie ma całego szacunku, jaki chciałbym w nim widzieć.
— W drogę! senores, w drogę! nalegał mayoral.
— A cóż u djabła, niechże nam dadzą choć szklankę wina; nie powiedzą przecież że nie mają wina; widzieliśmy trzy lub cztéry bukłaki pełne.
— Oh! szklanka wina, to insza rzecz — rzekł mayoral tonem człowieka, co myśli że tę tylko ostatnią prośbę pozwolić sobie można.
I powróciwszy do venty, zkąd jużeśmy wyszli, pokazał się po chwili, trzymając bukłak w jednym, a szklankę w drugim ręku.
— Zdrowie gościnności hiszpańskiéj! — rzekłem podnosząc szklankę i spełniając piérwszy.
Toast ten powtórzyli kolejno siedmiu moich towarzyszy7. Uważałem nawet że Don Riego mięszał do tego goryczy więcéj niżeli inni. Odkąd znajdował się w naszém towarzystwie, ulepszyły się zwyczaje godnego naszego księdza i przybrały nieco charakteru francuzkiego.
— Proszę, senores! — powtórzył mayoral — w drogę, w drogę!
Boulanger rzucił ostatnie spojrzenie na dom, w którym z wielkim żalem porzucał tyle przedmiotów do szkiców, i wsiadł w powóz, gdzie go już poprzedził Don Riego. — Don Riego lubił bardzo wygódki, i mniemał wcale naturalnie że zajmując piérwsze miejsce, najlepiéj siedzieć będzie. Giraud wsiadł po Boulanger, Desbarolles po Giraud, a Maquet po Desbarollu.
Maquet przedstawiał u nas wyrzeczenie się samego siebie, Don Riego egoizm.
Wsiadłem na muła, Aleksander toż samo, Achard zaś w pośrodku nas dwojga, trzymając po jednéj ręce na każdym mule, gotował się do zgłębienia szutki dramatycznéj, słuchając planu tragedyi naszéj. Kilka porządków wewnętrznych, ściągających się do karabina Desbarolla, zmusiły powóz do zatrzymania się nieco w tyle.
Jechaliśmy więc przodem na wzwiady.
Z żalem widzę, pani, że szczegóły wzięły górę nad istotą rzeczy i że list mój tak jest długi, że muszę dalszy ciąg jego odłożyć do jutra. Do jutra więc, i gotuj się pani na rzeczy okropne.




XIV.
Aranjuez, dnia 25 Października.

Z tyłu za nami powóz także puścił się w drogę, oświecony jedną latarnią umieszczoną w środku imperyału, jak pompon na kaszkiecie.
Zresztą, powoli księżyc pokazywać sę zaczął, na nowiu, i rzucał łagodne i miłe światło na krajobraz.
Krajobraz ten przerażał prawie swoją wielkością.
Na prawo, zamykały go wzgórza porosłe ciernistą trawą, z pośród któréj, tu i ówdzie, błyskały duże jeziora piasku.
Na lewo, rozciągał się bez granic, i oko dosięgnąć nie mogło głębokości horyzontu.
Jedynie o tysiąc kroków od nas, linija drzew ciemniéj odbijająca na krajobrazie, wskazywała bieg rzeki Tagu.
Tu i ówdzie, część rzeki była odkryta, i podobna do zwierciadła, odsyłała księżycowi promienie, jakie odbierała od niego.
Przed nami, rozwijała się droga piasczysta i żółta, jak pas skórzanny.
Kiedy niekiedy muły nasze zbaczały z drogi, żeby zostawić na prawo lub na lewo przepaść, nieprzewidzianą rozpadlinę, co pozostała otwartą od jakiegoś niepamiętnego trzęsienia ziemi.
Kiedy niekiedy, my także obracaliśmy się po za siebie i widzieliśmy o trzysta, o cztérysta, o pięćset kroków z tyłu zanami, ponieważ jechaliśmy prędzéj, migającą jak ognik latarnię powozu, opóźnionego z powodu piasków, w które zanurzały się aż trzy części kół.
Spuściliśmy się z pagórka, i straciliśmy powóz z oczu.
Jechaliśmy daléj.
Po półgodzinnéj drodze, muł Aleksandra nagle uskoczył na prawo. — Rozpadlina, dalszy ciąg przepaści, przegrodziła prawie trzecią część drogi.
Nie zwróciliśmy dłuższéj uwagi na tę rozpadlinę, i jechaliśmy daléj.
Jechaliśmy trzy kwadranse jeszcze, ciągle śmiejąc się, rozmawiając i nie myśląc bynajmniéj o planie błogosławionej tragedyi.
Jednakże pięć lub sześć razy obróciłem się, zdziwiony że nie widzę latarni, inkrustowanej jak oko Cyklopa we łbie naszego powozu.
Nareszcie zatrzymałem się.
— Panowie, rzekłem, musiał trafić się jaki przypadek, nie widzieliśmy żeby była inna wyniosłość oprócz pagórka, z którego spuściliśmy się przed trzema kwadransami; a przecięż od trzech kwadransów wszelkie światło zniknęło. Mniemam że wypadałoby zatrzymać się.
Zatrzymaliśmy się, zawróciwszy muły.
Księżyc świecił jak najpiękniéj; nie słychać było najmniejszego gwara śród tych rozległych stepów, chyba tylko dalekie szczekanie psa w samotnéj siedzibie.
Muły strzygły uszyma z niespokojnością i zdawały się cóś słyszeć, czego my nie słyszeliśmy.
Nagle niedosłyszane drganie nadbiegło z wiatrem.
Było to nakształt głuchego echa głosu ludzkiego zatraconego w przestrzeni.
— Co to znaczy? zapytałem.
Nie usłyszawszy nic wyraźnego Aleksander Achard, schwycili jednak cóś nakształt głosu.
Staliśmy nieruchomi i milczący, jak zwykle kiedy oczekujemy wypadku nieprzewidzianego.
Kilka sekund upłynęło, potém toż samo drganie doszło aż do nas, ale tą razą wyraźniejsze i donośniejsze. Było to cóś nakształt wołania o ratunek.
Podwoiliśmy uwagę.
Nareszcie usłyszeliśmy wyraźnie moje imię, wyrzeczone głosem, który się ciągle zbliżał.
— Oh! oh! — rzekł Achard — ciebie potrzebują.
— To nasi przyjaciele, rzekł Aleksander.
— Zobaczycie — rzekłem usiłując jeszcze śmiać się — że są przytrzymani przez sześciu bandytów księcia Ossuna, którzy zabronili im krzyczeć, i dla tego oni wołają.
Nowe wołanie dało się słyszeć, ale tą razą wyraźniejsze niżeli dwa poprzedzające.
— Mnie właśnie wołają, — rzekłem; — naprzód, naprzeciw głosu.
Aleksander i ja spięliśmy ostrogami muły, żeby je zmusić do największego ile bydź może pośpiechu.
Achard jechał za nami, poganiając laseczką.
Zaledwo dziesięć zrobiliśmy kroków, toż samo wołanie doszło uszu naszych, ale teraz wyraźnie poznać można było że wołano o ratunek.
— Prędzéj, prędzéj — rzekłem starając się żeby muł biegł cwałem, — w istocie przygoda trafić się musiała: odpowiedzmy! odpowiedzmy!
Złożyliśmy ręce w trąbkę i kolejno wydaliśmy potrójny okrzyk.
Ale wiatr mieliśmy z przodu; wiatr pochwycił głos, i uniósł z tyłu za nami.
Tenże sam krzyk słyszeć się dawał, przerywany, przytłumiony, i jakby powtarzany głosem wycieńczonym.
Dreszcz ścisnął nam serce.
Próbowaliśmy po drugi raz odpowiedzieć, ale zrozumieliśmy że walczymy przeciw wiatrowi.
Tenże sam głos nie przestawał wołać takimże tonem żalu i znużenia; tylko, głos zbliżał się widocznie. Oczewiście więc, człowiek co krzyczał, śpieszył zarazem naprzeciwko nas jak tylko bydź może najprędzéj.
Było cóś przerażającego w krzyku, który się wznawiał co dziesięć sekund z jednostajną intonacyą.
Popędzaliśmy nasze muły.
Głos zbliżał się oczéwiście.
— To głos Giraud, rzekł Achard.
Wiedzieliśmy że Giraud nie jest łatwy do wzruszenia; a zniewoleni uznać że on rzeczywiście przesyła do nas wołanie o ratunek, uczuliśmy niespokojność daleko większą, niżeli gdyby to był kto inny.
Biegliśmy jeszcze blisko dziesięciu minut; nareszcie przez ciemność przezroczystą téj ślicznéj nocy, zaczęliśmy rozróżniać, na jasnéj wstędze drogi, cień zbliżający się ku nam.
Cień ten, jak bożek Merkury, zdawało się że miał skrzydła u nóg.
Poznaliśmy wkrótce postać Giraud, podobnie jak poznaliśmy jego głos.
— Cóż się stało? krzyknęliśmy wszyscy trzej razem.
— Ach! to wy! — zawołał Giraud wysilając się; — ach! to wy, przecież!
I przybiegł do nas zadyszany, wycieńczony, gotów upaśdź ze znużenia, kładąc żeby się utrzymać na nogach, jednę rękę na ramienia Acharda, a drugą na szyi mojego muła.
— Cóż się stało? powtórzyliśmy.
Ale biedny nasz przyjaciel tak się zmęczył, żeby się dostać do nas, iż mówić nie mógł.
Nareszcie, po chwili milczenia, rzekł:
— Co sie stało? powóz sie przewrócił.
— Gdzie?
— W przepaść.
— Mój Boże! czy kto nie skaleczył się?
— Nie, cudem.
Uczucie egoizmu przebiegło mi po sercu: rzuciłem okiem koło siebie, żeby widzieć czy jest Aleksander.
— Czy to wszystko? — zapytałem; bo inna myśl nagle mi się nasunęła.
— Otoż właśnie lękam się, — odpowiedział Giraud — żeby to nie było niewszystko; dla tego też biegłem po was.
— Siadaj więc na muła, a ja pójdę pieszo, rzekł Aleksander.
— Nie, boję Się żebym nieprzeziębił się.
— W drogę! w drogę! rzekłem.
I jechaliśmy z powrotem z całą szybkością, do jakiéj Carbonara i Capitana są zdolne.
Powracając, starałem się cóś dowiedzieć o Giraud; ale na wszelkie moje pytania odpowiadał tylko:
— Zobaczysz, zobaczysz.
Zobaczysz? nie było wcale zaspakajające, oczéwiście Giraud chciał zrobić effekt.
Jechaliśmy około pół-godziny; nie pojmowaliśmy żeśmy tyle wprzód ujechali.
Nareszcie, dostawszy się na pagórek, o którym mówiłem, spostrzegliśmy światło migające o dwieście kroków od nas, i około tego światła cienie poruszające się także, ale inaczéj niżeli światło.
Spięliśmy ostrogami po raz ostatni nasze muły, i stanęliśmy na teatrze przygody.
— Ach! to wy — zawołali przyjaciele nasi; — ślicznie nam udało się wykręcić.
Szybko rzuciłem okiem w koło siebie.
— A Desbarolles? — zawołałem — a Boulanger, gdzie są?
Oba wysunęli głowy przez drzwiczki powozu, i rzekli:
— Jesteśmy! jesteśmy!
Zajmowali się wydobywaniem rzeczy.
Maquet przyjmował te rzeczy z ich rąk i składał na ziemi.
Zagal i mayoral wyprzęgali muły zaplątane jeszcze w lejcach.
Don Riego siedział nad rowem i uskarżał się na nieskończoną liczbę połamanych żeber.
— Teraz, rzekł Giraud, przypatrz się krajobrazowi.
I przyprowadził mnie nad brzeg przepaści.
Zrobiłem krok w tył, zimny pot wystąpił mi na czoło.
— Ach tak! cud! odpowiedziałem.
Przewrócili się w rozpadlinę, którą muł Aleksandra wskazał nam uskoczeniem na bok.
Skała stercząca z ziemi, jak jedyny i ostatni ząb w olbrzymiéj szczęce, zatrzymała ich.
Wierzch powozu, całkiem przewrócony, leżał na skale.
Gdyby nie skała, wszyscy by wpadli w przepaść na sto stóp głębokości.
Achard i Aleksander, ze swojéj strony, zbliżyli się także ku przepaści.
— Ależ — zapytałem odwracając się do Maquet — jakże się to wszystko stało?
— Zapytaj Giraud; ja nie mogę cztérech słów powiedzieć, przyduszony jestem.
— A kiedy pomyślę że to ja właśnie jestem tego przyczyną, rzekł Giraud.
— Jak to, ty?
— Głowa moja leżała na jego piersiach.
— A przytém noga Don Riego leżała na mojéj szyi, rzekł Maquet.
— Ale jakże przyszło do tego?
— Och! bardzo prędko. Gawędziliśmy o wojnie i o miłości, jak powiada Annibal de Coconnas. Desbarolles drzemał, Don Riego chrapał. Przysunąłem się bardzo lekko żeby przycisnąć nos Desbarollowi, gdy w tém powóz przechylać się zaczął.
— No! zdaje mi się że przewrócimy się, rzekł Boulanger. — Zdaje mi się że przewracamy się, dodał Maquet. — Zdaje mi się że przewróciliśmy się, rzekłem.
W rzeczy saméj, powóz powoli położył się na boku.
Nagle, jak gdyby źle mu było w tém położeniu, przewrócił się; ziemia ustępować zaczęła pod nami.
Teraz zmieniła się postać rzeczy; byliśmy głową na dół, a nogami w górę, szarpiąc się pośród kordelasów i karabinów. Maquet podemną, ja na Maquet, Don Riego na mnie.
Wszystko było poprzekładane Boulangerem i Desbarollem.
— Panowie, cicho bądźmy — rzekł Boulanger; — zdaje mi się że jesteśmy w przepaści, którą mogłem dojrzeć, kiedy powóz przechylać się zaczął; im mniéj ruszać się będziemy, tém większa będzie nadzieja ratunku.
Rada była dobra; usłuchaliśmy jéj. Tylko Maquet rzekł, z zimną krwią, jaką w nim znasz pani:
— Róbcie jak chcecie; tylko pamiętajcie że ja duszę się, i że jeżeli to potrwa pięć minut, umrę.
Zrozumiesz pani jaki był skutek przestrogi. Desbarolles zupełnie przebudzony, i jeden co był na swoich nogach — dalibóg Opatrzność czuwa nad spiącemi, Desbarolles zapukał w okno krzycząc na mayorala żeby otworzył.
Mayoral zajęty był wyprzęganiem mułów. Nie więcéj zwracał uwagi na nas, jak gdyby nas nie było na świecie.
— Otwórz — krzyknął Desbarolles — albo wyłamię twoje drzwiczki!
Oh! teraz usłyszał, i otworzył.
Desbarolles wysiadł piérwszy, z karabinem w ręku.
To nam dało trochę więcéj miejsca, i Don Riego mógł zdjąć nogę z szyi Maquet’a.
Maquet korzystał z tego żeby odświeżyć powietrze w płucach.
Wysiadłszy już, Desbarolles ciągnął Don Riego do siebie. Po niesłychanych wysileniach Don Riego znalazł się przy Desbarollu.
Wtedy było już nam wygodniéj i Boulanger wydostawać się zaczął.
Teraz należało żebym ja się obrócił i żebym obrócił Maquet’a, który był prawie bez przytomności.
Udało mi się to przy pomocy Boulanger i Desbarolla; co się tycze Don Riego, poszedł usiąśdź tam, gdzie go teraz widzisz.
Pozostał Maquet. Maquet najwięcéj poniósł szwanku z nas wszystkich, dla tego też najmocniéj był rozgniewany. Wynikło ztąd że pierwszą rzeczą, którą zrobił Maquet stanąwszy na nogach, było to że rzucił się na mayorala i okładać go zaczął pięściami.
— Bravo, Maquet! — zawołałem — z mojéj jesteś szkoły. Spodziewam się że potém niespokojny byłeś czy rzeczywiście on zawinił?
— Przypatrz się miejscowości rzekł Maquet — a sam osądzisz.
Rzeczywiście, okiem rzuciwszy na drogę, przygoda, przypuściwszy że była skutkiem trafu, stawała się nie do pojęcia.
Rozpadlina przegradzała drogę; niepodobna było żeby zagal, co prowadził muła za uzdzienicę, nie postrzegł przepaści, ponieważ ją wymijał, ponieważ odwrócić musiał od niéj mułów, iżby tu nie wpadły.
Przytém jeden szczegół bardziéj jeszcze wikłał ten wypadek. Zaledwo zsiadł z kozłów mayoral, wyrwał latarnie i zgasił.
To oświeciło Maqueta; przestał bić mayorala, ale chwycił go za kołnierz i pociągnął ku przepaści.
Mayoral sądził że wybiła ostatnia jego godzina; wyprężył się ze wszystkich swoich sił. Ale Maquet silną ma dłoń, i pomimo oporu, mayoral, przytém kolbą z tyłu popychany, ujrzał się wkrótce nad brzegiem przepaści.
Zsiniał.
— Jeżeli chcecie mnie zabić, zabijcie natychmiast, rzekł zamykając oczy.
Gdyby się opierał, nieochybnie by zginął. Pokora wzruszyła Maąueta, puścił go.
— Teraz, — rzekł puszczając go — trzeba uprzedzić Dumasa. Jesteśmy tylko na początku sztuki. Kto z ochotników, co włada nogami i płucami, zechce iśdź po Dumasa?
— Ja pójdę, rzekł Giraud.
I poszedł.
Wiesz resztę, a raczéj nic nie wiesz jeszcze pani, gdyż reszta schodziła teraz ze wzgórza dobitnie rysującego się na horyzoncie, które księżyc oświecał srebrzystym promieniem.
Horyzont ten był bardzo blisko nas.
— Oh! oh! — rzekłem — kupa ludzi. Patrzcie! i wyciągnąłem rękę ku nadchodzącym.
— Trzech, czterech, pięciu, sześciu, siedmiu, liczył Giraud.
W téj chwili, lufa karabinowa odbiła promień księżyca, i mignąwszy jak błyskawica, zniknęła.
— Dobrze, uzbrojeni są, to będzie pocieszne.
— Do karabinów! panowie, do karabinów! rzekłem po cichu, ale jednak tak wyraźnie, że w jednéj chwili każdy się uzbroił.
Achard, co niemiał strzelby, chwycił za kordelas.
Wtedy przypomnieliśmy że karabiny nie nabite.
Ludzie byli jeszcze o sto kroków od nas, można ich było przeliczyć, było siedmiu.
— Panowie — rzekłem — mamy trzy minuty, to jest tyle czasu ile potrzeba do nabicia trzy razy; spokojność, i nabijajmy.
Wszyscy skupili się koło mnie. Desbarolles, którego karabin gotów był dać ognia, stał na cztéry kroki przed nami.
Aleksander siedział u nóg moich, szukając ładunków w toaletce; on jeden miał strzelbę urządzoną podług nowego systematu.
Odwiodłem kurek.
Na ten łoskot, jaki bardzo łatwo zrozumieć w podobnéj okoliczności, a którego znaczenie nigdy wątpliwém nie jest, zatrzymali się.
Aleksander toż samo już był zrobił, Maquet, w pogotowiu trzeci z kolei, poszedł za naszym przykładem.
Mieliśmy dziesięć strzałów. Trzech z pomiędzy nas było myśliwych, i pewno nie chybiliby człowieka w odległości takiéj, w jakiéj znajdowaliśmy się.
— Teraz, — rzekłem do Desbarolla — mości przysięgły tłumaczu, bądź tak dobry zapytaj tych poczciwych ludzi czego oni chcą, i napomknij że piérwszy z nich co postąpi krokiem naprzód, padnie trupem.
W téj chwili, bądź przypadkiem, bądź umyślnie, mayoral, którego przymusiliśmy zapalić latarnię, upuścił ją pod nogi.
Tymczasem Desbarolles tłumaczył na język hiszpański komplement, który mu poleciłem oświadczyć tym panom.
— Dobrze — rzekłem, kiedy skończył i kiedy spostrzegłem że tłumaczenie zrobiło swój skutek. — Teraz daj do zrozumienia mayoralowi że potrzebujemy światła, a zatém nie pora gasić po drugi raz latarnię.
Mayoral zrozumiał, tak iż niepotrzeba było tłumaczyć, i podniósł latarnię.
Nastąpiła chwila uroczystego milczenia; podzieleni byliśmy na dwie gruppy, stykające się jedna z drugą przez Desbarolla, który stał o cztéry kroki od nas, a o piętnaście od naszych przeciwników i zajmował pozycyę szyldwacha, co rozpoznaje patrol.
Gruppa hiszpańska znajdowała się w cieniu, nasza gruppa przeciwnie oświecona była drżącą latarnią. Od światła wymykającego się z niéj błyskały lufy karabinów i ostrza kordelasów.
— Teraz, Desbarollu — mówiłem daléj — chciej zapytać tych panów jakie szczęście zjednało nam zaszczyt ich odwiedzin?
Desbarolles wytłumaczył moje zapytanie.
— Przyszliśmy dać wam pomoc, odpowiedział ten co wydawał się naczelnikiem bandy.
— Oh! doskonale! — odpowiedziałem: — ale zkądże ci panowie dowiedzieli się że potrzebujemy pomocy, ponieważ ani mayoral, ani zagal, nieodstępowali nas?
— W istocie, to prawda, rzekł Desbarolles.
I powtórzył moje zapytanie językiem kastylijskim.
Trudno było odpowiedzieć; dla tego też grzeczni nasi przyjaciele nocni nic nie odpowiedzieli.
— Ojcze — rzekł Aleksander — przyszła mi myśl jedna; obedrzyjmy tych ichmościów.
— Mały Dumas pełen imaginacyi, rzekł Giraud.
— Dalibóg, — rzekł Achard — tak jak jesteśmy, dobrze byłoby wypaproszyć ich zaraz.
— Czy rozumiecie o co rzecz idzie? mówił daléj Desbarolles.
Nasi goście nic nie odpowiedzieli; byli przygłuszeni.
— Idzie o to żeby was wypaproszyć, jeżeli natychmiast nie powrócicie tą drogą, którąście przyszli.
Oświadczenie to zmięszało nieco bandę.
— Ale — zawołał dowódzca — nie przychodzimy w złych zamiarach, owszem, przeciwnie.
— Cóż chcecie, my zupełnie inaczéj rzeczy pojmujemy; nie chcemy żeby nam pomagano, tylko wtedy kiedy prosimy o pomoc.
Zrobili poruszenie do odwrotu.
— Panowie — rzekł mayoral — pozwólcie żeby ci ludzie pomogli mi podnieść mój powóz.
— Bardzo dobrze; ale niech zaczekają aż odejdziemy.
— Dokąd?
— Na drugą stronę góry.
Mayoral powiedział im kilka słów po hiszpańsku.
— Dobrze — odpowiedzieli; — oddalamy się.
Potém dodali sakramentalne:
Vaya usted, con Dios.
I zniknęli za górą.
— No — rzekł Giraud stawiąc karabin na ziemi — otoż scena, która będzie przedmiotem pierwszego mego obrazu.




XV.
Aranjuez, 25 Października.

Zostawiłaś nas, pani, żegnających się z grzecznemi naszemi gośćmi, i przeprowadzających ich wzrokiem za wzgórze, za którém wkrótce zniknęli.
Desbarolles i jego karabin postawieni byli na straży w połowie odległości, jaka dzieliła nas od nich.
Potém zajęliśmy się przygotowaniami do odjazdu.
Pakunki składały śród drogi górę pudełek, tłómoków, zawiniątek i worków podróżnych, na której stał dumnie kosz z żywnością, ocalony staraniem Giraud.
Szukaliśmy Don Riego, ale nadaremno.
Ponieważ ten poczciwy człowiek znajdował się w swoim kraju, nie miał zatem prawa zaginąć tutaj, nie troszczyliśmy się więc o niego, pewni będąc że w danéj chwili pokaże się.
Mayoral zwrócił naszą uwagę że nie będzie zanadto czterech jego mułów i połączonych sił siedmiu towarzyszy dla wydźwignięcia powozu z położenia w jakiem się znajdował.
Nie było czego zaprzeczać, rzecz jasna jak słońce; od chwili kiedyśmy nie zabili mayorala na miejscu, należało słuchać dobrych jego uwag.
Oddaliśmy jemu cztéry muły. Na jednego z wierzchowych mułów, włożyliśmy rzeczy towarzystwa i zostawiliśmy drugiego do ogólnego rozporządzenia.
Nastąpiła wówczas walka wspaniałości, która zapewne rozczuliłaby widzów, gdybyśmy widzów mieli; nieszczęściem nie mieliśmy, i ta rozrzewniająca scena pozostanie na wieczne czasy w rzędzie wypadków nieznanych.
— Co za nieszczęście, — rzekłem — że Don Riego zginął! on by od razu spór rozstrzygnął.
— Jestem! odezwał się głos.
Obróciliśmy się, Don Riego znalazł się.
Ale stan jego znacznie się pogorszył podczas zniknienia; trzymał się ręką za bok, kulał po cichu, a jęczał głośno.
Możnaby rzec że nieborak ma tylko dwadzieścia cztéry godziny do życia.
Muł do niego zatém należał z prawa. Wsadzono go więc na Carbonara, gdyż pakunki dostały się do Capitana.
Na pakunkach, według zwyczaju i powiem że niemal z prawa, siadł właściciel mułów, zwany inaczéj arriero.
Carbonara i Don Riego składali czoło kolumny; Capitana, pakunki i arriero szli za Carbonara; nareszcie, my szliśmy za Capitana, pakunkami i arriero.
Szliśmy pieszo, z karabinem na plecach.
Zapytaliśmy arriera o odległość, odpowiedział nam że mamy drogi półtrzecia, najwięcéj trzy mile.
Spojrzeliśmy na zegarki nasze z pewném zadowoleniem widząc że jeszcze mamy je, i powiedziawszy sobie o różnicach zwyczajnych temu małemu narzędziu, kiedy się znajduje w towarzystwie podobnych sobie, uznaliśmy że bydź musi godzina dziesiąta, najwięcéj kwadrans na jedenastą.
Idąc jak należy, licząc godzinę na milę, stanęlibyśmy o godzinie piérwszéj w Aranjuez.
Jedna rzecz nas cieszyła, że wracając z Sewilli do Madrytu, Giraud i Desbarolles odbyli tęż samą drogę, którą my iśdź mieliśmy, a zatém mieli służyć dla nas nie za przewodników, gdyż szliśmy główną drogą, ale za cicerone.
Puściliśmy się więc w drogę wesoło i rześko, śmiejąc się z niebezpieczeństwa w jakiem byliśmy, jak to mamy zwyczaj robić, my Francuzi, skoro niebezpieczeństwo minie, i często nawet śród niebezpieczeństwa.
Sam nawet Don Riego śmiał się; odkąd dostał muła, i pewny zatém był że nie pójdzie pieszo, Don Riego uczuł że ma się daleko lepiéj.
Tak szliśmy dwie godziny, nie bardzo postrzegając że od dwóch godzin jesteśmy w drodze.
Nareszcie Maquet wydobył zegarek.
Maquet, najpoważniejszy i najstarszy z nas wszystkich, uznany został powszechnie że ma, przez analogiję, zegarek najregularniejszy.
Maquet wydobył więc zegarek.
— Kwadrans na piérwszą, — rzekł; — już zbliżamy się.
— Do licha! — rzekł Desbarolles, — spodziewam się że zbliżamy się, uszliśmy już przeszło trzy mile francuzkie.
Odpowiedź ta, w któréj nie widzieliśmy ani wybiegu, ani wykrętu, dostateczną była dla nas, i puściliśmy się w dalszą drogę weselsi i w lepszym humorze niżeli kiedykolwiek.
Wszelako, po upływie godziny, Achard zatrzymał się i rzekł:
— Ach! tak, ale, ach tak! ale, Desbarolles?...
Każdy wybornie zrozumiał interpellacyę Acharda, i czekał na odpowiedź tłumacza przysięgłego.
— Kiedy zobaczycie długą aleję, — rzekł Desbarolles, — bądźcie pewni że jesteście blisko Aranjuez.
Odpowiedź ta była przyjęta z mniejszą uprzejmością niżeli piérwsza; widać w tém było coś niepewnego i zakłopotanego.
Przytem, jak okiem sięgnąć, widać było tylko ogromne stepy piasków.
Szliśmy jeszcze godzinę.
Szemranie podnosić się zaczynało.
— Panowie, — rzekłem — podaję wniosek: wyciąć krzewy i trawę, ułożyć w stós, podpalić, i otuliwszy się płaszczami, zasnąć przy tym ogniu.
Większość wahała się przez chwilę, i przychyliła się nakoniec do mojego zdania.
— Panowie, — rzekł Desbarolles, — poznaję wybornie miejscowość, przechodziliśmy tędy nazajutrz po zgonie biednego naszego charta, i uszliśmy tego dnia mil ośmnaście. Byliśmy zatém więcéj znużeni niżeli jesteście. Giraud nawet usiadł na kamieniu, gdzie teraz siedzi mały Dumas. Czy przypominasz sobie, Giraud?
— Wyśmienicie. Ale bez próżnéj gadaniny, — odpowiedział Giraud; — no, Desbarolles?
— Jeszcze mamy pół godziny, nim dojdziemy do drzew.
— Ale doszedłszy do drzew? zapytałem.
— Ach! — rzekł Giraud, — doszedłszy do drzew, znaczy że się zbliżamy do Aranjuez.
Odpowiedź nie była w zupełności taką, jakiéj byśmy życzyli, przywróciła nam jednak pewną odwagę, i puściliśmy się w dalszą drogę, lecz tą razą ze spokojnością podróżnych, którzy gotują się do walki prawdziwéj z tym wielkim szermierzem, co go nazywają znużeniem.
Za pół godziny, w rzeczy saméj, ujrzeliśmy drzewa rysujące się na horyzoncie, i wspaniała alea wiązów i dębów ciągnęła się po prawéj i lewéj naszéj stronie.
Widok ten przywrócił nam, jeżeli nie dobry humor, przynajmniej odwagę.
Szliśmy około czterdziestu minut.
— Djabelnie długa wasza alea, rzekł Boulanger.
— Tak, — odpowiedział Desbarolles — bardzo piękna alea.
— Nie to chce powiedzieć Boulanger, rzekłem.
— A cóż chce powiedzieć?
— Do licha! chce powiedzieć że twoja alea nie ma końca.
— No, Desbarolles, — rzekł Achard; — powiedz prawdę o Hiszpanii; raz, raz jeden, przyjacielu, czy daleko jesteśmy od Aranjuez?
— Kiedy usłyszycie łoskot wodospadu, już tam będziecie.
Szliśmy jeszcze kwadrans.
— Cicho! rzekł Aleksander.
— Co takiego?
— Słyszę obiecany wodospad.
Słuchaliśmy.
W rzeczy saméj, miły szmer spadającej wody przerywał milczenie nocy i dochodził aż do nas.
— No, no, panowie, — rzekł Boulanger, — trzeba tylko cierpliwości.
Szliśmy jeszcze dziesięć minut, i znaleźliśmy się na brzegach strumienia, który przy promieniach księżyca lśnił się jak wstęga gazy srebrzystéj.
Koło strumienia pasła się trzoda krów; każda miała dzwoneczek na szyi i brząkała dzwoneczkiem. Śród wszystkich tajemniczych gwarów, które składają mowę nocy, brzęk dzwonków jednym jest z najprzyjemniejszych.
Obraz był sielski w całém znaczeniu, ale niedotrzymywał tego co nam było obiecane. Żądaliśmy miasta, a dawano nam wodospad i trzodę. Domagaliśmy się miasta.
— Piérwsza brama, którą spotkacie — rzekł Desbarolles, — będzie Aranjuez.
— Tak, ale jak daleko od bramy do miasta?
— Małe ćwierć mili.
Przez chwilę, Maquet, Achard i Aleksander, chcieli zadusić Desbarolla; ale Desbarolles, zrozumiawszy niebezpieczeństwo, przysięgał tą razą że jest to prawda prawdziwa.
Za kwadrans stanęliśmy u bramy; za dziesięć minut poém byliśmy w mieście. Piąta godzina była kiedy przechodziliśmy pod arkadami, zdobiącemi wnijście.
Była już pora; rozpacz zaczynała nas ogarniać; siedm godzin szliśmy, i nic nie mieliśmy w ustach od wczora o godzinie drugiéj, wyjąwszy kilka kropel wody z kaskady Desbarolla.
Szczęściem, oberża Parador de la Costurera, była niedaleko. Należało tylko zachować ostrożność w sposobie przedstawienia się, żeby nie przestraszyć gospodarza.
Potém wszedłszy, należało bydź bardzo grzecznemi żeby otrzymać wieczerzę. Nic nie uczy dobréj maniery, jak podróż do Hiszpanii.
Zapukaliśmy z lekka; potém mocniéj, potém jeszcze trochę mocniéj.
Nareszcie dał się słyszeć jakiś gwar.
— Czy to wy, Manuelu? zapytał Desbarolles.
Desbarolles mieszkał w Parador de la Costurera i zapisał w swoich notatkach że wszyscy służący nazywają się Manuele.
Nie lękał się zatém pomylić się zadając to pytanie.
— Tak, sennor, odpowiedział głos.
I drzwi otworzyły się z ufnością.
Zląkł się przez chwilę piérwszy Manuel, kiedy ujrzał przezedrzwi, siedmiu ludzi pieszych, uzbrojonych od stóp do głowy, i dwóch ludzi na mułach.
— Nie Iękaj się, mój przyjacielu, — rzekł Desbarolles, — jesteśmy ludzie pokoju, gente de paz; tylko jesteśmy bardzo głodni i bardzo znużeni; bądź tak grzeczny obudź innych Manuelów.
Służący pozwolił nam wejśdź, wprowadzić nasze pakunki i zamknąć bramę; potém zapukał bardzo lekko do drzwi, wołając najłagodniejszym głosem drugiego Manuela.
W pięć minut, drugi Manuel obudził się i zaraz zajął się budzeniem trzeciego Manuela.
Tymczasem, zsadziliśmy Don Riego z muła, i powierzywszy pakunki pieczy arriera, rozproszyliśmy się na szukanie sali jadalnéj.
Znaleźliśmy ją dosyć łatwo. Była to ogromna izba z piecem, z którego uciekała dogorywając reszta ciepła. U ostatnich węgli pieca zapaliliśmy dwie lampy, postawiliśmy je na stole, i posłużyły nam one do zbadania rozległéj samotności, w jakiéj znaleźliśmy się.
Przerażająca strona jadalnych sal hiszpańskich, jest ta że nic zgoła, ani dla wzroku, ani dla słuchu, nie przypomina ich przeznaczenia.
Zawołaliśmy wszystkich Manuelów.
Piérwszy był mozo, drugi szafarz, trzeci pokojowiec.
Po indagacyi grzecznéj, chociaż połączonéj z pewną mocą, okazało się podobieństwo, że mieć będziemy wieczerzę i łóżka.
Obiecaliśmy mitologiczne na piwo, jeżeli zobowiązanie się będzie dotrzymaném.
W kwadrans, i kiedy jutrzenka otwierała bramy Wschodu, stanęło na stole dwoje kurcząt na zimno, reszta potrawy i ogromny ser. Cztery butelki wina wznosiły się po rogach stołu, jak cztery nogi rósztu, który wyobrażał Eskuryal.
Nie było w tém zbytku, ale rzeczywiście ile było potrzeba.
Obudzono Aleksandra, który spał u stołu, i zabrano się do posiłku. Wszyscy umierali ze znużenia, mieliśmy minę ośmiu jasnowidzących przy biesiadzie.
Po skończonéj biesiadzie, dano nam lichtarz w rękę i zaprowadzono do naszych pokojów.
Widząc Desbarolla biorącego karabin, wziąłem swój z instynktu.
Aleksander i ja spaliśmy w wielkim pokoju z alkową. Sama alkowa była tak wielka, jak zwyczajny pokój.
Manuel nasz przewodnik zamknął okiennice, pożegnał się z nami i wyszedł.
Przez jaki mechanizm, niezależny od myśli rozebraliśmy się i położyliśmy się, niepodobna mi tego powiedzieć; wiem tylko, że leżałem w łóżku, kiedy mnie obudził łoskot gwałtowny i nagłe wstrząśnienie.
Łoskot ten i wstrząśnienie zrobiło dwóch ludzi; jeden odmykał okiennice, drugi ciągnął mię za ramię.
Wszystkiemu towarzyszyły wołania energiczne.
Miałem jeszcze w głowie całą scenę w Villa-Mejor. Sądziłem że powrócili usłużni nasi goście. Skoczyłem do karabina, stojącego przy łóżku, i głosem odpowiednim od razu tonowi głosów co mię przebudziły, zawołałem:
Que quiere usted, s.... n... de D..?
Zapytanie, ton jakim było wyrzeczone i gest towarzyszący jemu, sprawiły przecudowny skutek. Człowiek co otwierał okno rzucił się do alkowy; człowiek co targnął mnie za ramię, rzucił się ku oknu. Oba spotkali się z sobą, potrącili się, upadli na wznak, podnieśli się i uciekli, jak gdyby czart ich gonił.
Słyszałem jak odgłos ich kroków zmniejszał się w korytarzu, a potém zniknął zupełnie.
Wstałem naówczas z ostrożnością, i wyszedłem z mojéj alkowy, trzymając karabin w pogotowiu.
Kapelusz i kapciach pozostały na polu bitwy.
Podjąłem je, jako dowody przekonywające.
Podczas tego sabbatu piekielnego, Aleksander ani się poruszył; zamknąłem drzwi na zamek i położyłem się w łóżko.
W pięć minut potém, któś poskrobał we drzwi; poznałem sposób pukania Manuela N. 1.
Przychodził jako parlamentarz.
Ludzie co weszli do mojego pokoju należeli do karawany arrieros; przybywszy wczora, wyjechać mieli wszyscy razem i obiecali sobie budzić jeden drugiego; dwaj co naprzód obudzili się pomylili się względem pokoju i weszli do mnie, sądząc że wchodzą do swoich towarzyszy. Przepraszali mnie i prosili o zwrot kapelusza i kapciucha.
Objaśnienie było logiczne; przyznałem je za dobre i zwróciłem Manuelowi N. 1. przedmioty żądane.
Doświadczyłem zanadto wiele wstrząśnień kolejnych, żebym mógł pomyślić o zaśnieniu na nowo. Ubrałem się, i znalazłem Maquet i Boulangera już na nogach.
Przy ich pomocy, obudziliśmy drugich naszych towarzyszy, wyjąwszy Aleksandra, który nie zgadzał się wcale otwierać oczu.
Zostawiliśmy go w łóżku i jedliśmy śniadanie.
Podczas śniadania, nadszedł! dyliżans z Toledo.
Siedział w nim nasz Anglik; przybył w porę dla korzystania z naszéj biesiady.
Wywzajemniając się udzielił nam wiadomość o sławnym koczobryku zielono-żółtym.
Dyliżans zatrzymany został dyszlem powozu, który zagradzał drogę. Cztéry muły naszego mayorala nadaremno wysilały się żeby wyciągnąć go z przepaści, nad którą był zawieszony, i udało im się powikęszyć ją tylko. Wreszcie, dzięki ośmiu mułom dyliżansu, pocztylion i mayoral dokazali swego.
Powóz szedł bardzo powolnym krokiem chorego, i obiecywał przybydź w ciągu dnia.
Wszelako wieść o naszéj przygodzie, rozbiegła się po mieście: Don Riego opowiedział ją ze wszelkiemi szczegółami, i nie był wstrzemięźliwym w wyrażeniach co do tancerzy w Villa-Mejor; ztąd wynikło że corregidor (pani może myślisz że rewolucya sprzątnęła corregidora, podobnie jak sprzątnęła mnichów), ztąd wynikło, że corregidor przyszedł nas odwiedzić.
Musieliśmy, ponieważ mieliśmy zaszczyt, rozmawiać twarz w twarz z panią sprawiedliwością, powiedzieć jej prawdę; owoż, podzielaliśmy, z małą tylko różnicą, opiniję Don Riego o poczciwych jego spółziomkach. Opowiedzieliśmy zatem corregidorowi że podług naszéj opinii, wielkiém było szczęściem dla nas, że każdy z nas miał przy téj okoliczności karabin.
Corregidor potrząsł głową na znak powątpiewania, i odpowiedział że na piętnaście mil do koła, zna tylko siedmiu bandytów księcia d’Ossumy, i że to nie mogli bydź oni, gdyż w wiliję zatrzymali powóz pocztowy w lasach Alamine.
Zresztą, obiecał powziąć o tém wiadomość.
We dwie godziny potém, otrzymaliśmy list od pana Corregidora; zebrał wiadomości, i donosił nam „że ludzie co nas nastraszyli“, nie są bynajmniéj bandyci, ale gwardya Królowéj Jéj Mości.
Odpowiedziałem panu Corregidorowi, że szczęściem było dla ludzi o których mowa, że nas nie nastraszyli, bo gdyby nabawili nas strachu, możeby źle skończyło się dla nich.
Dodałem że wzywam panów z gwardyi królowéj, jeżeli cóś podobnego zdarzy się, żeby nie przychodzili tak, bez ostrzeżenia, napadać o godzinie dziesiątéj wieczorem na karawanę francuzką, gdyż, nie powiem że tego lub owego dnia, ale téj lub owéj nocy, rzecz może źle skończyć się dla nich.
Kończyłem pisać list w kastyllańskiéj mowie na sposób Desbarolla, kiedy usłyszeliśmy wielki zgiełk; wyjrzeliśmy przez okno, i spostrzegliśmy naszego mayorala wlokącego szczątki powozu. Cała ludność Aranjuez postępowała za lichemi szczątkami.
Prześlę ci pani rysunek z natury nieszczęśliwego tego koczobryka, i zobaczysz że straszno pomyślić iż pięć osób zamkniętych było w téj skrzyni, kiedy ją spotkała wspomniona przygoda.
Zaledwo mayoral przekonał się że znajdujemy się w Parador, przyszedł do nas żądać zapłaty podług jego rachunku.
Podług jego rachunku, winni byliśmy zapłacić za drogę aż do Aranjuez.
Było to przedmiotem sporu, gdyż podług naszego rachunku, winni byliśmy jemu tylko za drogę do Villa-Mejor, to jest do miejsca gdzie nas przewrócił.
Zagroził nam alkadem; pogroziłem mu że go wypchnę za drzwi.
Wyszedł.
W kwadrans potém, kiedy przestąpiliśmy próg hotelu żeby obejrzeć ciekawości miasta, alguazil przyszedł oznajmić że sennor alcade życzy ze mną poznać się.
Odpowiedziałem że ja z mojéj strony niemniéj życzę widzieć alcada w swojéj postaci, gdyż we Francyi jest powszechne mniemanie że alcad jest istotą konwencyjną, podobnie jak pistol jest monetą domniemaną.
Wezwałem na pomoc tłumacza Desbarolles, który zawiesiwszy karabin przez plecy, towarzyszył mi do sennor alkada.
Alkad był po prostu kupiec korzenny. Zdaje się że kumulacya obowiązków tolerowana jest w Hiszpanii. Sądził że przychodzimy obstalować kawę lub cukier, i zdziwił się nieprzyjemnie, gdy się dowiedział że z alkadem mamy sprawę, nie zaś z kupcem.
Ale, niech chwała oddana będzie sprawiedliwości hiszpańskiéj, dostojny mąż wysłuchał niemniéj dwóch naszych mów, i jakby uczynił nieboszczyk Salomon, gdyby się znajdował na jego miejscu, osądził że powinniśmy opłacić powóz i mayorala tylko do czasu kiedyśmy się przewrócili, gdyż najęliśmy powóz żeby jechać powozem; nie zaś żeby iśdź pieszo.
To robiło różnicę o sześćdziesiąt franków, które wyśmienicie zostały przjęte przez kassyera Giraud i ekonomistę Maquet.
Przyznaliśmy alkadowi przezwisko Sprawiedliwego, i udaliśmy się do towarzyszy naszych na placu.
Wydźwignęli Aleksandra z łóżka, ale nic na tém nie zyskali. Aleksander zajął budkę próżną, i tam kończył noc swoję.
Aranjuez ma pretensyę że jest Wersalem Madryckim. Jest jeden punkt w którym Aranjuez bierze jeszcze górę nad Wersalem, to jest samotność.
Nic zatém nie przeszkadzało nam w przypatrywaniu się pięknościom Aranjuez, i mogliśmy podziwiać, jednę po drugiéj, dwanaście prac Herkulesa, wyciosanych z marmuru, na placu zamkowym, a żaden przechodzień nie zwrócił oka naszego w swoję stronę.
Jedna z dwóch fontann wytryskujących w środku placu, ozdobiona jest słońcem, które wydało się nam niezmiernie podobném do księżyca.
Zostawiliśmy Aleksandra w budce, i udaliśmy się do parku.
Żeby się tam dostać, przejśdź trzeba Tag po moście z kamieni, rozproszonych u brzegów rzeki; gromada praczek silnie trzepała bieliznę pralnikami, i malowniczo łączyła się z krajobrazem.
Przechadzaliśmy się godzinę pod prześlicznemi drzewami; gdyby nam powiedziano przed dwónastą godzinami, że przechadzać się kiedy będziemy z niejaką przyjemnością, nie chcielibyśmy wierzyć temu.
Czas naglił, nie dla nas, ale dla Acharda i dla Don Riego, którzy powracali do Madrytu. Wróciliśmy do hotelu zabrawszy z sobą Aleksandra z budki.
Trzy osoby, które przechodziły plac w naszéj nieobecności, skupiły się koło niego.
Była już pora; powóz odjechałby bez Acharda i bez Don Riego. Uściskaliśmy się, jak ludzie co nie wiedzą czy już zobaczą się z sobą, i przeprowadzaliśmy ich wzrokiem, dopóki dyliżans nie zniknął.
Achard obiecał mi, zaraz po przybyciu do Paryża, zawiadomić cię, pani, o nas, a ja tymczasem, korzystam z dwóch godzin pozostałych, żeby ci przesłać wiadomości o nas.
Korzystać będę z piérwszego powozu co się przewróci, lub z pierwszych bandytów co nas zatrzymają, żeby ci, pani, powiedziéć gdzie jesteśmy i co robimy.




XVI.
Jaen, dnia 26 Października 1846.

O Parador de la Costuera! o szacowne grono Manuelów, których nasz przyjaciel Achard tak dobrze odmalował i urozmaicił, i których ja starałem się odmalować i po nim urozmaicić. Oh! siedzibo tyle pożądana, której zimne izby wydały się tak mi temi, któréj chude pulardy wydały się tak delikatnemu Sławny Parador, któremu przyobiecałbym nieśmiertelność podobną téj, jaką Don Quichotte zjednał dla La Puerto Lapice, gdybym był Michałem Cervantes, Parador miał zaszczyt dać przytułek pod szopą na lewéj stronie wielkiego dziedzińca, sławnemu powozowi żółto-zielonemu, porysowanemu skałą u przepaści Villa-Mejor.
Niech wspomnienie o tobie utkwi w pamięci moich towarzyszy, podobnie jak utkwiło w mojéj.
Nie sądź, pani, że jest to jedno z owych wezwań poetyckich, przeznaczonych na rozpoczęcie pieśni jakiejś Iliady komicznéj. Nie zaiste, jest to wyrażenie uczucia wdzięczności, jakiego serce moje doświadcza potrzebę wynurzenia w jego względzie. W rzeczy saméj, jeżeli w pewnych chwilach przywiązujemy się do miejsc, w których cierpieliśmy, dla czegożbyśmy nie szanowali tych, w których odetchnęliśmy po cierpieniach.
Parador de la Costuera jedném jest z takich miejsc, bo nigdy podróżni nie weszli tutaj, tak wygłodzeni, tak znużeni, tak rozżarci jak my.
Dla tego też, pomimo owej pamiętnéj sceny nocnéj z dwóma mulnikami wędrującemi, w której karabin Deyisma odegrał tak chlubną rolę, i dał powód do szczegółów o naszém ludożerstwie, które obecnie są przedmiotem rozmów całego Aranjuez; pomimo kłótni mojéj z mayoralem żółto-zielonego powozu, kłótni w któréj godny alkad wykazał słuszność mojéj sprawy, sądem godnym króla Salomona; pomimo złocistego słońca fontanny pałacowéj, pomimo praczek z nad Tagu i statuj rococo przy moście, może nawet — cóż chcesz, pani, człowiek jest tak osobliwszém stworzeniem — może nawet z powodu tego wszystkiego, polubiłem prawie to smutne miasto Aranjuez, gdzieśmy znaleźli Parador de la Costuera, to jest chleb, wino, łóżka i zemstę.
Powiedziałem ci, pani, jakeśmy porzucili to wszystko, unoszeni galopem ośmiu mułów, i jakeśmy przygotowali się, ile bydź może najlepiéj do spania, gdyż noc poprzedzająca wcale nam nie przyniosła kontyngeosu snu potrzebnego wędrownikowi znużonemu.
No! pani, użal się nad nami; pomimo ostrożności tak dobrze przedsięwziętych, postanowioném było że spać nie będziemy.
W rzeczy saméj, nie wiedzieliśmy o jednéj rzeczy, że w Hiszpanii powozy nie puszczają się nocną porą w drogę, a raczéj puszczają się tylko od trzeciéj godziny rano, do godziny dziesiątéj wieczorem.
Wszyscy wyjechaliśmy byli w tę piękną krainę kłamstwa, którą nazywają snem, kiedy nas przebudziło nagle oznajmienie o noclegu i wieczerzy w Ocana.
Nazwisko mię uderzyło.
Przypomniałem że w dzieciństwie mojém widziałem ryciny grubym pędzlem kolorowane i przedstawiające Bitwę pod Ocana, wygraną czy przegraną, nie pamiętam dobrze, przez Najjaśniejszego króla i cesarza, czy też jednego z jego generałów. Na téj rycinie stało wojsko francuzkie, w jednym szeregu, i pociągnięte za jednym zamachem kolorem czarnym na bermyce, granatowym na mundury, białym na spodnie.
Co się tycze Hiszpanów, ci byli żółci.
Cesarz albo generał, wyciągał na piérwszym planie długą rękę uzbrojoną w długą szpadę albo pałasz, który leżąc na granatowym regimencie, wyglądał jak rożen osadzony zimorodkami nie oskubanemi.
W głębi, widać było sylwetkę miasta.
To miasto przypomniałem sobie doskonale, i cieszyło mnie że je rzeczywiście widziałem tylko w nocy.
Wszystkie te wspomnienia, przypominające mi dziecinne moje lata, słodkie gniazdko najpowabniejszych wspomnień, nie dopuściły mi zbyt szemrzeć na mayorala, co mię przebudził.
Z nami wysiadło z powozu trzech podróżnych, owiniętych aż po same oczy płaszczami i w nasuniętych na oczy kapeluszach.
— Wybornie! — rzekł Aleksander — oto trzech Almavivów w naturze; Giraud, bierz swoje ołówki.
— Rozweseląż te draby przy table d’hôte, — rzekł Boulanger. — Przecięż!!!
— Cicho! — rzekłem — wiecie że Almavivowie mówią po francuzku; a nawet pewną francuzczyzną, która warta jest drugéj.
Szliśmy milcząc w ślad za trzema podróżnemi, w kapeluszach i płaszczach.
Trzéj podróżni poprzedzili nas do izby, długiéj, zimnéj i nagiéj, w pośród któréj, a raczéj w któréj stół kolossalny, zdawał się czekać na stu podróżnych.
Prawda że nic zgoła nie było na stole, tylko talerze, noże, widelce, i karafki wodą napełnione, przeznaczone zapewne do odbijania światła chudéj lampki palącéj się śród téj olbrzymiéj plat-formy.
Zimno i głód uczuć się dawały, spojrzawszy na wielką izbę pustą i długi stół próżny.
Na nasze wkroczenie do sali, na hałas jaki ztąd wyniknął, pokazał się mosso.
Ubrany był w krótki frak koloru tabaki hiszpańskiéj i żółte spodnie; miał na głowie włosy biało-zielonawe.
Ponieważ nigdy nie widziałem włosów takiego koloru, wierzę przeto że to musiała bydź fantazyjna peruka.
Oprócz tego, pomarszczony był jak jednoroczna pomarańcza, i drżał na nogach, jak gdyby szedł na dwóch trzcinkach.
Co do wieku, niepodobna było zastosować żadnego do téj twarzy, z któréj Hoffmann niezawodnie, gdyby pokazała się jemu, zrobiłby jednę z najfantastyczniejszych swoich figur.
Wdzięcznym znakiem ręki skinął na nas, żebyśmy siadali do stołu.
— Oh! oh! — rzekli Giraud i Boulanger, których jako malarzy uderzyła natychmiast ta postać.
— Ah! ah! rzekł Aleksander.
— Panowie, panowie, — rzekłem pół-głosem, wierny odwiecznej mojéj roli pojednawcy — jesteśmy w prawdziwéj Hiszpanii. Nie śmiejmy się, proszę was, z rzeczy, jakie nam się zdają dziwnemi, a są bardzo naturalne; obrazilibyśmy krajowców, którzy jak mi się zdaje wielką przywiązują wagę do fraków koloru tabaki hiszpańskiéj i do żółtych spodni.
W éj chwili, jeden z Hiszpanów podniósł głowę, i spostrzegłszy mosso, rozśmiał się w glos.
— Patrz, Jocrisse, rzekł.
— Ah! dzień dobry, mój biedny Brunet — rzekł drugi; — przesiedliłeś się więc do Hiszpanii, wielki mężu!
— Zobaczycie — rzekł trzeci — że wkrótce wejdzie Potier, o którym myślą że umarł, porzuci on swój niewdzięczny kraj widząc tryumf „Skoczków na linie“.
Trzej Hiszpanie byli:
Piérwszy, Francuz, z ulicy Sainte-Appoline, podróżujący na rzecz domu handlowego przy ulicy Montmartre;
Drugi, Włoch, naturalizowany we Francyi;
A trzeci, Hiszpan, urodzony w Vaugiraud, który piérwszą odbywał podróż do Hiszpanii.
Znaleźliśmy przeto znajomych.
Z dziewięciu podróżnych, było nas siedmiu Francuzów, jeden trzy czwarte Francuza i jeden pół-Francuz.
Dla tego też w jednéj sekundzie z milczących, zamieniliśmy się w hałasujących, z ostrożnych w niedyskretnych.
Wyznać potrzeba, pani, obiad w Ocanna, tłumaczył tę zmianę.
Była zupa szafranowa, sztuka mięsa na dwie osoby, kurczę zmarłe na chorobę piersiową, w towarzystwie z prawéj strony półmiska garbansos, o których już miałem honor mówić, a z lewéj, półmiska szpinaku, o którym mówić nie będę.
Obiad kończył się jedną z tych sałat niepodobnych do wiary, które pływają w wodzie, jedynym środku łagodzącym zabijającą oliwę, co jak sądzę dla tego tylko tu mięszają żeby niedopuścić roślinożernym jéj pożywać.
Kiedy te wszystkie przedmioty zniknęły jak gdyby zdatne były do jedzenia, obróciłem się do mosso.
— Czy nie ma nic więcéj? zapytałem zepsutym hiszpańskim językiem.
Nada, sennores, nada! odpowiedział czystą kastylijską mową.
Co znaczyło, nic nie masz, panowie, zgoła nic.
— Ile należy za ten wyborny obiad? zapytał Francuz z ulicy Sainte-Appoline.
Tres pecettas, sennor, odpowiedział Jocrisse.
Co znaczyło w naszym języku trzy franki.
Zrobiłem uwagę, i ta uwaga ogólna stosuje się do wszystkich krajów które zwiedziłem, że niemasz obiadu droższego nad zły obiad, a nawet, nad obiad nieobecny.
Zapłaciliśmy.
— Do licha, zjadłbym jeszcze cokolwiek, rzekł Aleksander zapłaciwszy.
— Panowie — rzekł Francuz z ulicy Sainte-Appoline — mam w kieszeni powozu kaczkę, którą mój gospodarz w Madrycie, człowiek bardzo przezorny, wsunął mi w kieszeń w chwili kiedy się z nim żegnałem.
— A ja, panowie — rzekłem — mam na imperyale dyliżansu kosz. No, Giraud, po co mię trącasz nogą pod stołem.
— Mam, powiadam, kosz zawierający...
— Dobrze, — rzekł Giraud, — już zaczął. Długo potrwa kosz.
— Zawierający szynkę z Grenady, dwie faseczki masła z Presale, trzy butelki oliwy i butelkę octu, nie licząc salcesonów, oliwków i innego jadła. Giraud, mój przyjacielu, ty co jesteś kommissarzem generalnym żywności....
Giraud westchnął.
— Jeżeli nie chcesz pełnić swoich obowiązków — rzekłem; — poszlę Desbarolla.
— Nie! — krzyknął Giraud, — ja idę. Do licha! znam Desbarolla: tak jest roztargniony, że zje szynkę niosąc.
Desbarolles myślił o czém inném i nie odpowiedział na oskarżenie.
— A ja — rzekł podróżny z ulicy Sainte-Appoline — pójdę po moję kaczkę.
Oba wyszli, i w chwilę potem pokazali się, jeden niosąc kaczkę, drugi kosz.
Oh! — zawołaliśmy wszyscy razem, spostrzegłszy kaczkę — pieczona!
— Pieczona, powtórzył.
Trzeba ci powiedzieć, pani, że rożen jest narzędziem zupełnie nieznaném w Hiszpanii. Znajduje się wprawdzie w słowniku wyraz asador, służący na oznaczenie tego narzędzia, ale to nie dowodzi nie innego, tylko wielkiego bogactwa hiszpańskiego języka.
W Madrycie, ze słownikiem w ręku, chodziłem po wszystkich handlach żelaznych, ale nigdzie znaleźć nie mogłem asadora. — Trzech lub czterech kupców żelaza, uczeńszych od innych, znało tę rzecz z nazwiska. — Jeden z nich co podróżował i był w Bordeaux, przypomniał sobie że widział rożen.
— Ależ musiał bydź rożen u twojego gospodarza w Madrycie? zapytałem.
— Nie, ale była szpada, prawdziwa szpada Toledańska. Odwróciłem ją od pierwiastkowego przeznaczenia; nie sądzę żeby to ją poniżyło.
— Witajże nam szpado, witajże nam kaczko!
W jednéj chwili, nieszczęśliwa kaczka spożyta została.
— Teraz kolej na Giraud pokazać swoje zapasy.
Szynka, kiełbaski, masło, oliwa i ocet, dla których Giraud tak szlachetnie narażał swoje życie wieczorem w dniu katastrofy pod Villa-Mejor, pokazały się z kolei na stole przerażonym oczom mosso w żółtych spodniach.
Potém, po przyzwoitém użyciu, wszystko powróciło do kosza, a ten na dyliżans.
Potém zaprowadzono nas na deski zasłane, które służyć nam miały za łóżka.
Teraz, pozwól mi pani, powiedzieć bardzo serio że trafiło się nam, w chwili kiedyśmy mieli wśliznąć się pod prześcieradła, to co trafiło się biednemu Bonawenturze w „Niedogodnościach dyliżansu“.
Jocrisse pokazał się.
Pronto! pronto! sennores! rzekł.
Porque, pronto? zapytaliśmy się stangreta.
Para la diligencia de Grenada.
ciliśmy się do Maquet. Wiesz pani, że Maquet łączy do swoich obowiązków ekonoma, urząd wyłącznie utworzony dla niego, to jest pilnowania zegaru; on, jak muezzin obowiązany ogłaszać nam godzinę.
Spostrzegł czego oczekujemy od niego.
— Ba! — odpowiedział — nakręciłem mój zegarek; piérwsza godzina.
Mira! una hora, — rzekł Desbarolles.
Una hora y media! — odpowiedział okropny mosso, — Pronto! pronto! sennores!
— No, wstawajmy, — rzekłem smutno. — Przynajmniej tą razą zaśniemy spokojnie; pewni będziemy że nas nie obudzą.
— Doprawdy — rzekł Giraud ze swojego pokoju — nie będzie mi trudno wstać, bo jeszcze nie kładłem się.
— A cóż ty robiłeś?
— Czesałem się!
Trzeba ci powiedzieć, pani, że Giraud ma jednę słabość, to jest do swoich włosów. Długi czas nosił włosy krótko ostrzyżone, i w owéj epoce zdawało się że stracił zupełnie wszelką miłość własną w przedmiocie téj ozdoby. Ale od czasu wyjazdu z Paryża, pozwolił odrość swoim włosom, a te tak dalece korzystały z pozwolenia, że widząc je, zdawało się że nożyczki nigdy ich nie dotknęły. Ten wzrost tak szybki, obudził w Giraud jedyne uczucie próżności, jakie w nim postrzegałem; przepędza nad toaletą głowy swojéj jedne godzinę z rana i jedne wieczorem, oddziela pieniądze z massy na kupno pomady, i kradnie wszystkie grzebienie, jakie mu wpadną pod rękę.
W dziesięć minut potém, najopieszalsi byli na nogach, ja dałem przykład. W podróży, akuratność jest prawie cnotą, i mogę powiedzieć, na swoję pochwałę, że straszne pronto Hiszpanów, i nieubłagane fissa Arabów, nigdy nie zastały mnie spóźnionego.
Nagle, spostrzegliśmy Maquet wracającego z gniewem i oburzeniem; jego włosy zwykle odrzucone w tył, jak sławny Gibus Desbarolla, były jak powiada matka Hamleta, żyjące i stały na jego głowie.
— Co takiego? zapytaliśmy trzy razy, nie mogąc otrzymać odpowiedzi.
— Oto jest — odpowiedział nakoniec — że muły nie są zaprzężone, że dyliżans, jak nieboszczyk Endymion, spoczywa śród dziedzińca przy blasku księżyca, że ani mayoral, ani zagal nie wstali, i że to co nas spotkało, jest znowu konceptem tego piekielnego łotra Jocrisse.
Uszy mu obetnę — rzekł majestatycznie Desbarolles, otwierając swoję navaja.
— Obetnij — rzekł Giraud — obetnij!
Desbarolles, myślił że rzucimy się na niego aby go zatrzymać. Omylił się. Wezwany przez Giraud o uiszczenie pogróżki, wyjśdź musiał.
W dziesięć minut potém, pokazał się znowu, navaja powróciła do pochwy, a w rękach jego nie było ani śladu uszu.
Szukał nadaremno: żartobliwy staruszek położył się w jakiemś Pandoemonium, niewidzialnem oku podróżnego, i spał zapewne o téj godzinie snem jaki łotry wykraśdź potrafili sprawiedliwemu.
Gdym tutaj przybył, wytłumaczono mi taktykę lokai przy oberżach hiszpańskich, taktykę, jaka powiedzieć trzeba, nie była szczególnie właściwą mosso w żółtych spodniach.
Oto jest taktyka.
Podróżni, po wieczerzy, idą na spoczynek o godzinie jedenastéj.
Wyjeżdżać mają o godzinie trzeciéj.
Żeby ich obudzić o trzech kwadransach na trzecią, — proszę uważać dobrze, — potrzeba żeby mosso, bądź w spodniach żółtych, bądź w spodniach innego koloru, bądź nawet w pantalonach, wstał o dwadzieścia pięć minut na trzecią.
— Zgadzasz się pani na to, nie prawdaż?
Lokaj zaś dla wzięcia się do usług, musi wstać zupełnie o godzinie piątéj.
Odbywa on robotę na jutro, od godziny jedenastéj do północy. O północy budzi podróżnych; obudziwszy zaś podróżnych, idzie spać na poddasze w nieznajomym zakątku, gdzie zgryzota sumienia może go ściga, ale podróżny dosięgnąć go tam nie może.
Tym sposobem pozostaje mu pięć godzin odpoczynku, nadto godzina, którą wygrał wykonywając wieczorem robotę poranną: ogółem sześć godzin.
— To dosyć dowcipne, nieprawdaż?
— Ale, powiesz mi pani, złorzeczenia podróżnych obudzić go muszą.
— Nie, pani, bo jeszcze nie zasnął, a one go ukołyszą na sen. Przytém, jak to dobrze tłumaczy Desbarolles, podróżni w Hiszpanii, są po większéj części Niemcy, Anglicy lub Francuzi; przeklinają w rodowitym języku, a mosso nie rozumie.
Rzuciliśmy się w zupełném ubraniu, jedni na łóżka, drudzy na krzesła, inni na maty: ci ostatni byli sybarytami naszéj gromady.
O trzech kwadransach na trzecią, porzuciwszy sen, wsiedliśmy do dyliżansu, i opuściliśmy oberżę w Ocana.
Przed odjazdem, dziewczyna podała nam czokoladę. Ta pociecha na millimetr ogrzała nas, ale nie pocieszyła.
Jechaliśmy potém, ciągle galopem ośmiu mułów.
Ta szybkość jazdy byłaby wynagrodzeniem, gdyby nie była zmartwieniem.
W rzeczy saméj, szybkość, ta rozkosz podróży, jest rozkoszą tylko na drogach dobrze utrzymanych. Dla przekonania cię, pani, że powóz nie może sprawić rozkoszy w Hiszpanii, winienem ci opisać drogi hiszpańskie, karety jeżdżące po nich, i kierunek tychże.
W promieniu dziesięciu do piętnastu mil francuzkich w okolicach Madrytu, śpieszmy im oddać tę sprawiedliwość, drogi są zdatne do jazdy: — z wyjątkiem wszakże dni, kiedy deszcze rozmoczą ziemię, dni w których ona popęka od słońca; nakoniec kiedy pracują około naprawy tychże dróg.
Tak więc, widziałaś pani dobrze, i oddasz mi tę sprawiedliwość, zdając sobie sprawę z wycieczki naszej do Alameda, nie wspomniałem ani słowa o drodze. Musiała więc bydź dobra, ponieważ nic o niéj nie mówiłem. Wiesz pani, że się nie mówi o dobrych rzeczach. Przyjechaliśmy do Alameda extra-pocztą, i w ciągu dwóch mil jazdy tam i dwóch mil powrotu, ani jedno stuknięcie, ani jedno kołysanie się nawet, nie zagroziło niebezpieczeństwem szanownym dniom naszym.
Ale zacząwszy od Aranjuez, — właśnie jest dziesięć mil francuzkich od Aranjuez do Madrytu; — ale zacząwszy od Aranjuez, ponieważ wiadomo, że ani król, ani królowa, nie pomyślą nigdy jechać daléj, jak do Aranjuez, dróżnik polega na pobłażaniu nadzorcy.
Ah! pani, jedyną emeryturą jakiéj pragnę na stare moje lata, jest obowiązek dróżnika w Hiszpanii.
Dróżnikiem w Hiszpanii jest człowiek, którego powinnością jest, owiniętemu w wielki płaszcz, przypatrywać się podróżnym.
Nic zaś nie masz hardziéj malowniczego, nad przypatrywanie się podróżnym w Hiszpanii, jednym w dyliżansach, drugim na koniu, innym na mułach, innym pieszo. Wszyscy zaś są w kostiumach, i postawy odmiennéj.
W wolnych chwilach, i kiedy nieprzygląda się podróżnym, drożnik przynosi z pobliskich pól, w miejsca gdzie droga popsuta, pewną liczbę zawsze oznaczoną kamieni pewnéj wielkości w koszyku z sitowia.
Sądzę, że według statutów zaprowadzonych między dróżnikami, liczba tych kamieni przewyższać nie może tuzina, a wielkość wielkości jaja.
Ztąd wynika, że jeżeli jama wymaga stu koszyków, obejmujących każdy tuzin kamieni wielkości jaja, licząc po dziesięć koszyków kamieni na jeden dzień, właśnie potrzeba dziesięciu dni na zatkanie jamy.
Licząc cztery powozy na dzień, dwa idące tam, dwa powracające nazad, czterdzieści przypadków zagrażać będzie w ciągu dziesięciu dni.
Dzięki szybkości jazdy, która nie daje czasu powozowi przechylić się, rzadko trafia się przypadek. Tylko djabeł nic na tém nie traci, wstrząśnienie jakiegobyśmy doznali przewracając się, doświadczamy prostując się; koło trąca się o drugi bok jamy, i powóz podskakuje, opada, znowu podskakuje, aż dopóki nie stanie na równéj ziemi i na czterech swoich kołach.
Teraz przypatrz się pani podróżnym.
Pojmujesz pani, że podróżni, w chwili kiedy ta jama, zasypana w czwartéj części, w połowie, w trzech czwartych, przedstawi się, podróżni śpią, rozmawiają, lub pociągają się, w najdoskonalszém bezpieczeństwie; ich muszkuły są rozciągnięte, odpoczywają źle czy dobrze na poduszkach, miękkich, wygodnych, kołysanych prędkością biegu i tą rozkoszą szybkości, dla któréj, jakeś mi się pani przyznała, nie jesteś obojętną. Nagle, potrącenie. Podróżni, karabiny, worki do drogi, skaczą w górę, potłuczeni, pognieceni jedni przez drugich; potém, po trzech łub czterech podskokach, wszystko to spada w większéj liczbie cząstek, niżeli przy podskoku.
Licz pani dziesięć takich wybojów na każdą milę hiszpańską, a jeśli by nam kto zaprzeczał téj liczby, zwróćmy się na kamienie jeszcze niepotłuczone młotem dróżnika, na łożyska rzek które przejeżdżamy, na drzewa ścięte które przeskakujemy, i zamiast dziesięciu miejsc do złamania szyi, mieć będziemy trzydzieści.
Prawda, że jadąc kłusem, mayoral oszczędzi swoim podróżnym tych wszystkich skoków i podskoków; ale pocztylion hiszpański słynie z tego, iż pędzi ile tchu wystarczy, i nie chce stracić swojéj opinii, tak dalece że drzewa uciekają, domy ulatują, horyzonty biegą równolegle z powozem, jak fantastyczne banderolle; że po szarych polach następują góry sine, po sinych górach inne pola opasane górami białemi, wspaniałe kobierce fioletowego axamitu, na których śnieg wysypuje duże pręgi srebrzyste, jak to czyni pogrzebowa etykieta królów na żałobnych płaszczach w Saint-Denis.
Surowa to kraina la Manche, z jałowemi stepami, w pośród których przebudziliśmy się. Ileż Don Quichotte przyczynił cierpień biednemu Sancho, na tych piaskach ruchomych, kiedy cztery nogi osła niknęły aż pod golenie, w ruchomych i palących głębokościach, i kiedy miękkiego sera, tak wysoce cenionego od godnego giermka, zabrakło na orzeźwienie dwóch bohaterskich awanturników.
I myślę o Don Quichocie, o którym zresztą myślę często, ponieważ wczora rano jechaliśmy przez Teinbleque, którego wietrzne młyny zdają się wyzywać po drugi raz kochanka pięknéj Dulcynei; ponieważ zatrzymaliśmy się na śniadanie w vencic Quexada, któréj nazwisko nosił bohater Cervantesa; ponieważ wreszcie jedliśmy obiad w Puerto Lapice, to jest w sławnéj oberży, gdzie król rycerzy błędnych, spotkał dwie piękne osoby, które wziął za panny, a które, Bogu dzięki, wcale niemi nie były.
Ma się rozumieć że zwiedziliśmy podwórze, gdzie godny paladyn czuwał w nocy pod bronią, i podczas czuwania, rozbił głowę mulnikowi, co przyszedł do studni po wodę dla koni.
Doprawdy, my także moglibyśmy się pomylić jak Don Quichotte, ponieważ oberża Puerto Lapice, zawsze jest przeznaczona dla ładnych dziewcząt. Dwie prześliczne twarze powitały nas z uśmiechem, a była to tylko próbka tych, jakie nas jeszcze czekały.
Gospodarz domu miał jedenaście córek. Giraud, pożywając niezłe śniadanie, odrysował dwie, które naprzód nas spotkały, jedna miała imię Concha, druga Dolores.
Puerta Lapice jest wąwóz dosyć malowniczy, pomiędzy dwoma łańcuchami gór. Co się tycze venty Quexada, jest to pewny rodzaj zamku, prawie w ruinach, zamku hiszpańskiego jeżeli nim był, którego dwie narożne wieżyczki, wyszczerbione są zębem czasu, a główny jego gmach otwierają jedne drzwi jako melancholiczne oko, na dziedziniec pełen śmieci i słomy jęczmiennéj.
W wieżyczkach, a raczéj w połowie wieżyczek, bo czas co wygryzł boki, spożył także i wierzchołek, w połowie tych wieżyczek, widać jeszcze strzelnice.
Niestety! waleczny Don Quexada nie więcéj się lękał napaści rozbójników i Maurów, niżeli nowożytni mieszkańcy lękają się krystynistów i karlistów; i wiek za wiek, doprawdy, strzelnice dawne warte są teraźniejszych.
Przeliczyłem dwa okna w vencie Quexada. Zapowiadają one piérwsze piętro. Trzy inne otwory malowniczo rozproszone, oświecają dolną salę. — Czwarte wychodzi na mały pokoik, może ten gdzie była biblioteka rycerska, którą poczciwy proboszcz spalił, bez większego miłosierdzia, jak Kalif Omar względem biblioteki Aleksandryjskiéj.
Ale, powiesz mi, pani, że ja wierzę w bytność Don Quichotta, i że nieprzypuszczam wraz z całym światem, że jest to utwór idealny? Ha! kto wie! — Wiele moich osób, które mają za utwór mojéj wyobraźni, mówiły, myśliły, żyły, mówią, myślą i żyją jeszcze. I Cervantes może znał Don Quichotta, jak ja znałem Antony i Monte-Christo.
Jedząc śniadanie — było nam zimno kiedyśmy jedli śniadanie — przypomnieliśmy sobie że przededrzwiami jest wielki plac oświecony słońcem. Po śniadaniu więc, pobiegliśmy ku drzwiom żeby się ogrzać w tém miejscu.
Ale zagal siedział już na siodle, ale mayoral siedział na kozłach, musieliśmy wsiąśdź w dyliżans i jechać, cośmy uczynili żegnając się najuprzejmiéj z jedenastą córkami naszego gospodarza, które przyjmowały pożegnanie z godnością jedenastu księżniczek z Tysiąca nocy i jednéj.
Ale w miarę tego jak jechaliśmy, równiny stawały się mniéj jałowe, horyzont mniej palący. Możnaby rzec, że tam za górą, czuć już piękną i wesołą Andaluzyę, z kastanijetami w ręku, z wieńcem kwiatów na głowie.
Wkrótce w rzeczy saméj, równiny przybierały weselszą postać i w pewnych miejscach okazywały się nam, jak gdyby okryte były jedwabną tkaniną; kiedyśmy się wychylali przez drzwiczki żeby widzieć odblask na ziemi, przechodziły one z barwy opalu do bzu fijałkowego, najdelikatniejszéj i najbardziéj harmonijnéj powierzchowności.
Jesteśmy bowiem w krainie szafranu. Te różowe jeziora, są to jeziora kwiatów; te jeziora kwiatów, są bogactwem równiny, a zarazem jéj ozdobą; jeszcze kilka obrotów kół, a wjedziemy do ślicznego miasteczka Manzanares.
Co za obfitość życia w tych ludach Południowych, co za gwar nieprzerwany pieśni, co za brzęk ustawiczny gitar! Każda sala dolna w domu pełna jest dziewcząt, obrywających kwiat szafranowy, z którego wyrywały słupki, kupy liści, koloru malwy zaścielają podłogę, gromadzą się koło ścian i podnoszą jeszcze mocną karnacyę robotnic; na tém tle delikatném, odbijają ich włosy aż granatowe od wielkiéj czarności, ich duże axamitne oczy, ognisty rumieniec jagód, i matowa białość czoła.
Przez całą godzinę patrzyliśmy na te drobne ręce, szybko igrające z kielichem kwiatów.
W ciągu téj godziny, wchodziliśmy do dziesięcin lub dwunastu domów; za każdą razą kiedyśmy weszli i tłumacz Desbarolles oświadczał nasze komplementa, zaczynały się śmiechy, od cichego do najwznioślejszych tonów gammy; ale w tych śmiechach nic zgoła nieprzyjaznego, tylko wesołość młodych dziewcząt; a przytém tak łatwo się przebacza pięknym usteczkom, które śmieją się, i śmiejąc się pokazują śliczne ząbki.
Do tych śmiechów łączyły się dowcipne słówka, żarciki, andaluzady, jak tam powiadają. Było to bardzo naturalne: byliśmy Francuzi; to jest należeliśmy do nieszczęśliwego narodu, który Hiszpanie uważają za najśmieszniejszy ze wszystkich narodów. Hiszpanie, znaleźli środek żartowania z nas. Cóż pani chcesz, to dowodzi że jesteśmy mniéj złośliwi niżeli Hiszpanie, my co jednak utworzyliśmy wodewil.
Manzanares przedstawił nam jeszcze inny rodzaj widowiska, to jest improwizacyi. Improwizacja obrała sobie mieszkanie na placu miasta Manzanares.
Pokazała się nam pod postacią biednéj ociemniałéj od lat trzydziestu do trzydziestu pięciu, która śmieléj zaczepia swoich słuchaczów, niżeli gdyby miała wzrok, i szlachetnie rozdziela komplementa najkwiecistsze. Mówi zarówno po hiszpańsku jak po łacinie; nie do mnie należy sądzić o jéj hiszpańskim języku, ale śmiem powiedzieć że jéj łacina nie jest bez zarzutu.
Straciliśmy, a raczéj zyskaliśmy, wiele czasu na przypatrywaniu się ładnym dziewczętom w Manzanares. Mayoral znalazł nas na placu w chwili kiedy Giraud zaczynał rysować ten plac, i wezwał nas żebyśmy szli.
Musieliśmy bydź posłuszni; nic nie masz poważniejszego nad wezwanie mayorala; przy tém, improwizatorka, która nas ścigała wierszami łacińsko-kastylskiemi, łagodziła smutek z odjazdu.
Jeżeli pani zechcesz widziéć śliczny rysunek tego małego placu, nie żądaj go od Giraud, który nie miał czasu go skończyć, ale od Dauzats, co go skończył. Dauzats otworzy ci swoje kartony, a skorzystasz z tego żeby widziéć przecudne rzeczy, jakie przywiózł z różnych swoich podróży po miejscach, które my przebiegamy.
Żegnam cię, pani, mayoral zapowiada nam że miéć będziemy nocleg w Val de Pennas. Tym lepiéj! pić będziemy wreszcie na jego własnéj ziemi, sławne wino, którego nazwisko tak mile głaszcze uszy hiszpańskie.




XVII.
Grenada, 27 Października 1846.

Wszelako jedna rzecz nas niepokoiła: wsiadając w powóz, dowiedzieliśmy się że dyliżans idący do Sewilli, wyprzedził nas. Podobnie jak my, ten dyliżans miał wieczerzać w Val de Pennas, a nie w Hiszpanii, zastosować można to przysłowie pitagorejskie, kiedy jest dla jednego, będzie i dla dwóch.
Nie była to czcza pogłoska, w rzeczy saméj wyprzedził nas powóz natłoczony podróżnemi. Przybywszy więc do gospody, znaleźliśmy stoły opatrzone: jeżeli nie wiktuałami, to przynajmniéj gośćmi.
Rozbiegliśmy się natychmiast po hotelu, na co zmarszczyło brwi dwónastu podróżnych. Mieliśmy przetrząsnąć cały dom. Po przetrząśnięciu, ogólna schadzka wyznaczona była w sali jadalnéj.
W dziesięć minut potém, zebraliśmy się wszyscy, wyjąwszy Aleksandra i Desbarolla.
Wynalazłem kuchnię, i porozumiałem się z kucharzem.
Giraud wynalazł pokojówkę, i porozumiał się z nią względem łóżek.
Boulanger wynalazł kasztany, i przyniósł ich pełne kieszenie.
Maquet wyszukał pocztę, i dowiedział się że niemasz do niego listów w Val de Pennas, podobnie jak nie było w Madrycie i Toledo.
Nadeszli, Aleksander i Desbarolles. Otworzywszy drzwi przypadkiem, znaleźli rzeczy wcale odmiennego powabu, niżeli wszystko cośmy wynaleźli. Nie powiem ci pani, co znaleźli Aleksander i Desbarolles; dosyć ci będzie wiedzieć, że dwaj nieroztropni powróciliby przemienieni w jelenia jak Akteon... gdyby czas metamorfoz nie przeminął.
Pozostawało nam wynaleźć miejsce u stołu.
Pierwsi co przybyli, uradowani widząc nas zgromadzonych, i uspokojeni tém co do odkryć jakie zrobić mogliśmy, ochoczo ścisnęli się i ofiarowali nam miejsce pożądane.
Zaczęła się wieczerza.
Ma się rozumieć, kazaliśmy dać wina Val de Pennas.
Piérwszy co skosztował okropnego trunku, jaki nam podano, wyplunął go natychmiast pod stół.
— No i cóż? rzekłem do Desbarolla.
Trzeba ci powiedzieć, pani, że Desbarolles od dwóch tygodni ciągle rozprawiał o rozkoszach, jakie gotuje dla naszéj zmysłowości prowincja, przez którą jechaliśmy.
Desbarolles skinął głową i zawołał mosso.
Mosso nadbiegł.
— Czy nie masz lepszego wina? zapytał.
— Owszem, odpowiedział mosso.
— Dawajże więc.
Mosso zniknął, a w pięć minut powrócił, z dwiema butelkami w ręku.
— Czy to jest co macie najlepszego? zapytał Desbarolles.
— Tak, panie.
Skosztowaliśmy téj drugiéj edycyi. Była przejrzana i poprawiona, to jest gorsza od pierwszéj.
Złorzeczenia gradem spadać zaczęły na Giraud i Desbarolla, którzy zapowiedzieli nam nektar, a tymczasem dano nam nędzną lurę.
— No, no, — rzekł Giraud wstając — nie trzeba tutaj grać roli panów; przyrzekliśmy towarzystwu prawdziwe Val de Pennas... Pójdźmy poszukać gdzie jest.
— Idźmy — rzekł Desbarolles, wstając także biorąc karabin.
Oba wyszli.
W dziesięć minut potém, pokazali się znowu, każdy niosąc za jedno ucho ogromne naczynie gliniane, obejmujące pięć lub sześć kwart; napełnione było winem czarném i gęstém, które się zaraz przelało do naszych szklanek.
Skosztowaliśmy: było to prawdziwe Val de Pennas, ze swoim cierpkim i rozpalającym smakiem.
Giraud i Desbarolles chodzili po to wino do szynkowni.
Nie dla ciebie piszę te szczegóły, pani; tobie dosyć jest — wszyscy co cię znają wiedzą o tém — zwilżyć usta w szklance wody, żeby się orzeźwić i ugasić pragnienie. Ale listy, jakie mam honor pisać do ciebie, przeznaczone są do pewnéj jawności, a dobrze jest żeby ludzie mniéj niemateryalni od ciebie, pani, wiedzieli gdzie się znajduje sławne Val de Pennas, nieznane w posadas i posadores.
To gęste i cierpkie wino, które dla prawdziwych pijaków ma tę zaletę że nie gasi pragnienia, przywiodło nas bardzo naturalnie do chęci wynalezienia najlepszych ile bydź może łóżek, aby im powierzyć na cztery lub pięć godzin, nasze ciała całkiem potłuczone przez podskoki, na jakie puścił się nasz dyliżans przez całą drogę, w czém i my naturalnie swój udział mieliśmy.
Rzecz ta należy do specyalności Giraud, który wynalazł pokojówkę.
Pokojówką było dziecię czternastoletnie, wzrostu takiego jaki we Francyi ma dziesięcioletnia dziewczynka. Splotła z tak niedbałą elegancyą długie czarne swe włosy, z ciemnych oczu ciskała ogień tak umiejętnie skombinowany z ogniem rozmawiających, że na pierwsze spojrzenie zwracała uwagę na siebie.
W rzeczy saméj, dziecię to zmusiło nas patrzeć na nie z większą ciekawością, niżby to uczynić mogła kobieta piękna albo brzydka.
Wszystko w niéj, ton mowy, uśmiech, ruchy, zapowiadały: jestem kobieta, uwielbiajcie mnie lub kochajcie, ale nadewszystko patrzcie na mnie.
Ta osobliwsza mała istotka, na którą tylko patrzyliśmy, pokazała nam pokoje nasze, zapytując czego potrzebujemy. Każdy więc otworzył swój „nécessaire“, zażądał wody ciepłéj lub zimnéj, i zaczął toaletę nocną. Bądź naiwność, bądź bezwstyd był powodem, że nic nie obchodziło naszéj muchacha. Daléj usługiwała, zwijając się i przęślizgając się pomiędzy nami jak wąż, rozumiejąc i wykonywając najdrobniejsze rozkazy nasze, bądź ustne, bądź mimiczne, ze zręcznością, punktualnością i pojętnością nadzwyczajną.
Przekonani że już jej nazajutrz nie zobaczemy, daliśmy jéj parę monet i odprawiliśmy.
O północy, jakeśmy przewidzieli. mosso obudzi! nas. Zobaczyliśmy wówczas że jest to taktyka przyjęta od wszystkich mossos w Hiszpanii południowéj; ale nie zważaliśmy bynajmnéj na wołanie, i poprzestaliśmy na odpowiedzi, na wzór garsonów w restauracjach:
— Dobrze! Zaraz!
Ma się rozumieć, że także na wzór garsonów, nie poszliśmy zaraz.
Wiedzieliśmy że powóz jest to my, jak Ludwik XIV wiedział że kraj jest to on.
O godzinie trzeciéj, mayoral osobiście nas obudził.
Z tyłu za mayoralem, szła nasza mała pokojówka.
— O sennores — rzekła tonem najżałośniejszym, jaki tylko wynaleźć mogła — padrona widziała dwie monety, któreście mi dali, i odebrała, a ja teraz nic nie mam.
A gdy mówiła, zrzenice weszły w grę, drobne rączki w błagania, włosy spadły na śniade ramiona.
Nie wierzyliśmy ani słowa téj historyi, a przecież daliśmy jéj monetę, o którą prosiła.
Biedne dziecię! jeżeli dla jednéj monety szafujesz tyle uśmiechów, prześlicznych spojrzeń, uściśnień drobnemi rączkami, wiele będziesz miała monet, a raczéj czy nie stracisz przed czasem swoich powabnych uśmiechów i spojrzeń wilgotnych i magnetycznych!
Wyjechaliśmy; we dwie godziny pokazał się dzień, a pokazując się, przesłał nam z pierwszém swojém tchnieniem, najprzyjemniejsze wyziewy, jakiemi kiedykolwiek oddychaliśmy.
Wszystko to przychodziło do nas z Sierra Moreny, dokąd wjeżdżaliśmy.
Była to mięszanina zapachu, jaki wydają oleandry, mącznice z purpurowym owocem, i żywiczne krzewy, które tém są dla tego wspaniałego łańcucha gór, czém łąka śród step.
Granicę Andaluzyi wskazuje kolumna, którą nazywają kamieniem Świętéj Weroniki, dla tego zapewne że na tym kamieniu wyryte jest oblicze Chrystusa.
Podczas utarczki karlistów z krystynistami, kolumnę podziurawiły kule, a cudownie żadna z kul nie dotknęła oblicza Chrystusa Pana.
Wysiedliśmy w Despena Perros. Nic bardziéj przyjemniejszego, a zarazem nic bardziej opuszczonego, jak droga, którą jechaliśmy.
Wszędzie, jakem powiedział, mirty, drzewa mastykowe, mącznice; — to jest kwiaty, owoce, wonności. Daléj, śród téj ogromnéj oazy, kiedy niekiedy, nieszczęśliwy dom opuszczony od czasu wojen 1809 roku, który pogląda na podróżnych oknami bez ram, jakby umarły jamą oczną bez zrzenic. Wtedy zbliżamy się z ciekawością do tego skieletu próżnego i milczącego, i poznajemy, że w nieobecności człowieka, stał się on własnością dzikich gołębi i lisów, gospodarzy niezgodnych z sobą na pozór, ale którzy wybornie się zgadzają, jedni o szczyt domu, drudzy o piwnicę.
Nie mogę ci z dokładnością powiedzieć, pani, ileśmy poświęcili czasu na przebycie tego wspaniałego łańcucha gór, którego niegdyś tyle obawiano się z powodu rozbójników. Wiem tylko, że przybyliśmy bardzo głodni do Caroliny, miasteczka osadzonego przez Karola III, gdzie znaleźć mieliśmy, jak nas zapewniał „Przewodnik do Hiszpanii“, język, obyczaje i ścisłe ochędóstwo Niemiec, zkąd Karol III wziął pierwszych swoich kolonistów.
My zaś, znaleźliśmy tylko domy z drzwiami tak nizkiemi, że przechodząc próg tego, który nam wskazano jako oberżę, Maquet omal co się nie zabił.
Nieszczęściem, za temi drzwiami fatalnemi, znaleźliśmy tylko kilka filiżanek czokolady, za którą zapłacić musieliśmy w sześcioro.
Po Carolinie, nastąpiło jako miasto ważniejsze, Baylen, smutnie sławne kapitulacyą generała Dupont. Tutaj 17,000 Francuzów, poddało się 40,000 Hiszpanów. Pozostawim historykom rozwiązanie téj haniebnéj zagadki, która pierwszą zrobiła plamę na niepokalanéj sławie Napoleonowskiéj.
Powiedzieć ci trzeba, pani, że z wybornym smakiem, jakaś gazeta hiszpańska, w czasie pobytu książąt francuzkich w Madrycie, otworzyła składkę na wzniesienie pomnika dla zwyciężcy pod Baylen.
Ponieważ zaś zwycięzca pod Baylen jest już kawalerem wielkiéj wstęgi Legii Honorowéj, widzisz pani, że będzie zarazem wynagrodzony przez Hiszpanów i przez Francuzów.
Wieczorem, przy promieniach słońca zachodzącego, zbliżyliśmy się do Jaën, dawnéj stolicy królestwa tegoż nazwiska. — Zbliżając się tam, spotkaliśmy po raz pierwszy Guadalquivir (Ued-el-Kebir), — to jest wielką rzekę. — Maurowie zdziwieni, ujrzawszy tyle wody na jeden raz, powitali tę rzekę tym wykrzyknikiem, z którego ich następcy zrobili Guadalquivir.
Jaën jest ogromna góra, płowa jak skóra lwia. Słońce pożerając ją, nadało jéj kolor ciemny, na którym starodawne maurytańskie mury odbijają kapryśne swe gzygzaki. — Miasto afrykańskie, zbudowane na górze, spuściło się powoli aż na dolinę. Ulice zaczynają się zaraz u pierwszjé poprzecznéj góry i podnoszą się wyżej, skoro przejdziemy bramę Bayleńską.
Zatrzymaliśmy się w oberży, zkąd wyjechać mieliśmy dopiero o północy. Towarzysze moi korzystali z odpoczynku, żeby wedrzeć się na sam szczyt góry. Co do mnie, pozostałem w hotelu. Miałem cóś lepszego do czynienia, miałem pisać do ciebie, pani.
Powrócili z entuzyazmem zapalonym ludzi, którzy chcą koniecznie obudzić w drugich żal że nie widzieli tego co oni.
Widzieli, zaś ostatniemi promieniami słońca oświecony, wspaniały krajobraz, któryśmy tylko co przebiegli, i oświeconą pochodniami olbrzymią katedrę, która zdaje się iśdź w zapasy massą i wysokością z górą, do któréj przypiera.
Ta katedra posiada w skarbcu swoim — przynajmniéj kanonicy zapewniali o tém naszych towarzyszy — autentyczną chustkę, na której święta Weronika zebrała wizerunek oblicza Zbawiciela naszego, wyciśnięty potem jego męki.
O północy wyjechaliśmy. Zdaje się że godziny rozbójników, zmieniają się w każdej prowincyi Hiszpańskiéj. Przypominasz sobie, pani, w la Manche, od północy do godziny trzeciéj oni czuwają; w Andaluzyi, od północy do godziny trzeciej śpią.
Zresztą, przyrzekają nam okrótnych rozbójników pomiędzy Grenadą a Kordubą. Nie mogą nam z dokładnością wskazać miejsca; ale skoro zbliżymy się do tego miejsca, będziemy wiedzieli co czynić. Przyrzekłem że teraz żaden wzgląd nie powstrzyma nas od zrabowania ich.
Wyjechaliśmy o północy, nie potrzebując tą razą bydź obudzonemi, ani przez mosso w żółtych spodniach, ani przez żwawą pokojówkę; bo nie spaliśmy wcale. Mayoral obiecywał nam Grenadę na jutro rano o godzinie siódméj.
Nazajutrz, otwierając oczy, domagaliśmy się owéj Grenady tyle obiecanéj; nie widać jeszcze jéj było; ale widzieliśmy rysujące się na horyzoncie malownicze ząbkowanie Sierra-Nevady, do któréj Grenada przypiera.
Śniegi pokrywające to ząbkowanie, zafarbowane były prześlicznym kolorem różowym.
Posuwaliśmy się coraz daléj naprzód śród wegetacyi afrykańskiéj; po obu stronach drogi mijaliśmy olbrzymie aloesy i kaktusy potworne. W oddaleniu, tu i ówdzie, palma z nieruchomą kitą, zdawała się wytryskać ze środka równiny, jak dziecię obcéj ziemi zapomniane przez dawnych zdobywców Andaluzyi.
Nareszcie pokazała się Grenada.
Wbrew innym miastom Hiszpanii, Grenada wysyła niektóre z swoich domów na spotkanie podróżnych. Na milę przed miastem królewskiém, spotykamy na drodze, jak paziów i damy honorowe, poprzedzających swoję panią, mnóstwo budowli, które zdają się brać samą równinę za ogrody; nareszcie, domy te ścieśniają się, tłoczą, składają gęstą massę; przebywamy wał murowany, jesteśmy w Grenadzie.
Przy pięknem nazwisku Grenady, zbudowałaś już pani w swojéj wyobraźni miasto z wieków średnich, w połowie gotyckie, w połowie maurytańskie. Strzela minaretami aż do nieba, otwiera swoje drzwi o wschodnich arkadach i okna kształtu liścia koniczyny, na ulice ocienione baldakinem złotogłowu. Niestety! rozdmuchnij pani ten urok powabny i poprzestań na prostéj i szczeréj prawdzie, prosta i szczera prawda dosyć już jest piękna.
Grenada jest miastem o domach nizkich, o wązkich i krętych ulicach; jéj okna kwadratowe i prawie zawsze bez ornamentów, zamknięte są balkonami żelaznemi z kratą krzyżowaną i niekiedy tak krzyżującą się, że z trudnością rękę przesunąć by przyszło.
Pod te balkony przychodzą wzdychać wieczorem zakochani mieszkańcy Grenady. Z tych balkonów, piękne Andaluzyanki słuchają serenad; bo niech się pani nie myli, jesteśmy tu w prawdziwej Andaluzyi, ojczyznie Almavivów i Rozyn, i wszystko tu jest jeszcze w takim stanie, jak za czasów Figara i Zuzanny.
Giraud i Desbarolles, wzięli na siebie odpowiedzialność za nasze pomieszkanie. Ani jeden ani drugi nie spodziewali się oglądać znowu Grenady, dla tego też witali każdy dom okrzykami radości. W rzeczy saméj, zaczynam wierzyć że większe jest szczęście niżeli oglądać Grenadę, oglądać ją powtórnie.
Giraud i Desbarolles, zaprowadzili nas do dawnego swego gospodarza, Pepino. Oni go tak nazwali. Nie pytaj mnie pani dla czego, bo nie wiem. Poczciwy ten człowiek, mieszka przy ulicy Calle del Silencio. Przy gościach tak hałaśliwych jak my, ulica Milczenia, wielce się naraża na zmianę swojego nazwiska.
Pepino utrzymuje una casa de pupillos, co odpowiada niektórym hotelom w okolicach Sorbonny, gdzie dają stół i nocleg naszym studentom. Nie wiem jeszcze kto byli pupillos Pepina. Jak się kiedy dowiem, będę miał honor powiedzieć ci, pani.
Zaledwośmy weszli do domu, zażądaliśmy łazienek. Pepino spojrzał na nas z zadziwieniem, i powtórzył: Banos! banos! jak człowiek, który zgoła nie wie czego żądają od niego.
Nie posuwaliśmy dalej niedyskrecyi.
Przystąpiliśmy zatém do installacyi, nie mogąc przystąpić do czego innego. Pepino wyrugował trzech lub czterech pupillos, i nam oddał ich cuartos. Z téj ewolucyi wynikło, że ja mam ładny pokoik, z którego piszę do ciebie, pani. Towarzysze nasi — przynajmniéj jak słyszałem, również dobrze są umieszczeni.
Trzeba ci powiedzieć, pani, że wiedziano tutaj o naszém przybyciu. Monnier, jak sądzę, uprzedził o tém. Ztąd wynikło, że w godzinę po moim przybyciu, i kiedy zabierałem się pisać do ciebie, pani, przyszła do mnie deputacya redaktorów dziennika el Capricho, którzy mi przynieśli ładne wiersze drukowane złotem na kolorowym papierze. Wziąłem arkusz papieru białego prostego, bo innego nie miałem, i odpowiedziałem na ich grzeczność dziesiątkiem wierszy, które przynajmniéj mieć będą w ich oczach zaletę improwizacji, jeżeli nie mają innéj.
Do panów redaktorów dziennika Capricho.

Czemuż, kiedy Bóg z miłości i miodu utworzył, Grenadę,

Siostrę obojga dumnych Kastylij,
Czemuż pod czarne mantylle jéj cór rozsiał połowę promieni,
Jakie chował dla swego nieba?
Czemuż tam, kędy dawniéj brzmiały słodkie serenady,
I dawni trubadurowie, opiewali starożytnych rycerzy,
Dzisiaj, daje także szczęśliwych poetów,
Którzy wonnością napełniają ogrody Grerady?
Dla tego, że gdy Bogu sprzykrzy się już w niebie,

Zstąpi na wasze łono, Grenado i Alhambro.

Powiedzieć ci trzeba, pani, że bardzo mało widziałem jeszcze Grenadę, a wcale nie widziałem Alhambry. Ale mówię na wiarę, pewnym będąc zawczasu, że wszystko znajdę przecudowném.
W liczbie naszych poetów znajduje się hrabia Ahumeda, wielki myśliwy, którego przypuściłem do naszéj zbrojowni: oglądają i podziwia, kiedy ja piszę do ciebie, pani. Pan Ahumeda wydaje mi się bardzo przyjemnym hidalgo, i zawczasu przekonany jestem, że jest jednym z tych ludzi, których smutno mi będzie, że widziałem tylko przelotem.
Za naszymi poetami i za hrabią Ahumeda, stawił się nasz spółziomek, tak dalece zhiszpaniony, że go wziąłem prostodusznie za Hiszpana; jest to zapalony podróżnik, który przybywszy do Grenady z dagerrotypem, zatrzymał się tutaj mimojazdem. Owoż dwa lata mieszka w Grenadzie, i nie może zdecydować się ztąd wyjechać.
Cyrce zatrzymywała siłą swoich czarów, Grenada zatrzymuje jedynie wdziękiem swojego uśmiechu.
Couturier, tak się nazywa nasz spółziomek, oświadczył się nam za cicerone. Przyjęliśmy jego oświadczenie, i pierwszą posługą o którą go proszę, jest ta, żeby mnie zaprowadził na pocztę, gdzie za pięć minut oddam ten list, któremu polecam złożyć ci, pani, całe uszanowanie mojego serca.
Potém odwiedzimy Generalifę i Alhambrę.




XVIII.
Grenada, 28 Października.

Kiedy odbierzesz pani listy pisane z Grenady, możesz przypuścić żeś zachowała stosunki i zaprowadziła korrespondencyę, z duszą zamieszkałą jeszcze w jednym kątku nieba, któreś opuściła dla nas od tak niedawnego czasu, i że ta dusza rozmawia z tobą, pani, o swoim kraju uroczym i o swych wrażeniach niebieskich. Grenada, świetniejsza niżeli kwiat, i smaczniejsza niżeli owoc, którego nosi nazwisko, podobna jest do dziewicy leniwéj, co się położyła na słońcu od dnia stworzenia świata, na łożu trawy i mchu zasłonioném wałem kaktusów i aloesu: wieczorem, zasypia wesoło przy śpiewie ptaków, a rano budzi się, uśmiechająca się przy brzęku swych wodospadów: Bóg, co ją ukochał z pomiędzy wszystkich jéj sióstr, uwieńczył ją wieńcem, któregoby pozazdrościł anioł, wieńcem co nigdy nie więdnieje, i z którym się łączą, noc, w hymenie tajemniczym i wonnym, gwiazdy firmamentu, i który tak przesięka wonnością, że kiedy budząc się dziewica, poruszy czołem przy piérwszym wietrzyku porannym i pierwszych promieniach słońca, podróżni co jadą do sąsiednich Kastylij, zatrzymują się i zapytują zkąd wychodzi ta wonność nieznana i prawie niebieska; ale Grenada była kobietą, a zatém zalotną. Proszę uważać, pani, że nie myślę bynajmniéj powstawać przeciw zalotności, która jest dowcipem piękności, jak i przeciw dowcipowi, który jest zalotnością rozumu, a chociaż lekka szata zupełnéj białości zawsze będzie ubiorem, który zachwyca pana Planard i mnie, nie odpycham wszelako pewnego upodobania w ślicznych kwiatach sztucznych, któremi, w pewnych porach roku i pewnych latach życia, kobieta zmuszona jest niekiedy zastępować kwiaty naturalne, jakich jéj zabraknie.
Grenada była więc zalotną, jużeśmy się zgodzili na to; i pomimo przysłowiowéj niedbałości, obracała się od czasu do czasu, żeby przybrać nową pozycyę, tak, że ranek często znajdował ją w całkiem odmiennéj postawie od téj, jaką miała wieczorem. Powiedzieć że dla obcego oka Grenada przybierała takie pozycye, byłoby straszném zaskarżeniem, którego, ja, przyjaciel jéj, nie chciałbym brać na swoję odpowiedzialność. I przekonany jestem że w owéj epoce jedyną miłością białéj Hiszpanki były: natura i słońce, jéj matka i kochanek.
Nieszczęściem, Grenada spoczywała na górze, tak, że ciekawi mogli ją widzieć z daleka nie będąc sami widzianemi, i przydybać ją kiedy, jak Zuzannę w kąpieli. Jakkolwiek która będzie skromną, kiedy ma zwyczaj lenistwa, nie zawsze może przewrócić się skromnie na łóżku; mniemając że jest sama, pokaże rękę trochę wyżéj za łokieć, nogę trochę wyżéj za kostkę: włosy mogą rozwiązać się nagle, i w prędkiém poruszeniu, celem zatrzymania potoku złota albo hebanu oblewającego ramiona, nie spostrzeże się że osłona trochę się rozdarła, i że białe i zaokrąglone łono, wychyla się przez rozprótą zasłonę. Któż więc przeszkodzi żeby wówczas, kochanek niewiadomy bez wątpienia, ale przecięż obecny, nie wlepił wzroku swego przez jaki niedyskretny otwór skały albo pomiędzy drzewa, i żeby powątpiewając jeszcze o piękności téj którą pożąda, czekał tylko owéj nieostrożności żeby się przekonać, i tego przekonania żeby działać?
Niestety! pani, to właśnie przytrafiło się Grenadzie.
Nieszczęśliwa dziewica, przy téj nieświadomości właściwéj dziewictwa, która podwaja niebezpieczeństwa dziewic, oddawała się więc bez skrupułu i bez wstydłiwości wszelkim kaprysom swojéj fantastycznéj i niestałéj główki; ale ta niewinność, pod gołém niebem, sprowadzić miała prędzéj lub późniéj straszliwą katastrofę, i Lukrecya andaluzyjska zginąć musiała, podobnie jak rzymska Lukrecya, tém co myśliła że ją obroni.
Za Grenadą były morza; za morzami Maurowie. Maurowie od wieków, byli ludzie najrozwiąźlejsi w świecie: potrzeba im zawsze seraju miast dla ich serajów kobiet; spostrzegli wspinając się na palcach, biedną Grenadę, która nie myśląc że jéj przypatrują się, robiła wszystko co dziewczyna niewinna robić może, i nagle zapalili się wielką miłością do dziewicy hiszpańskiéj. U Maurów wykonanie żądzy jest prawie tak szybkiém jak sama żądza, i jednego dnia kiedy biedne dziecię wypoczywało sobie, według swego zwyczaju, rzucili się jak prawdziwe sepy Atlasu na biedną gołębicę Sierry, i zbudowali mur najeżony basztami koło czystego jéj gniazdeczka z mchu. Grenada krzyczała, płakała, broniła się, chciała umrzeć; ale dla ludzi tak biegłych w sztuce miłości jak byli złośliwi Saraceni, wszelki opór był tylko oporem zachęcającym, i jako kochankowie rozumni, jako zwodziciele przebiegli, niczego nie żądali od nowéj kochanki wprzód, aż ją skrępowali wspaniałym podarunkiem. Zaczęli przeto zaraz cyzelować dwa klejnoty, zwane Alhambra i Generalif. Na widok tego świetnego podarunku, Grenada uczyniła to coby uczyniła każda kobieta, spuściła głowę; ale gdy spuszczała głowę, wzrok jéj zwrócił się na Xenil. Dnia tego przypadkiem w Xenilu była woda. Grenada w nowém swojém ubraniu przejrzała się i zarumieniła, ze wstydu mówią jedni, bo ubogą będąc, Grenada nie mogła zdobić czoła swego chyba dla zakrycia plamy; z radości, mówią drudzy; gdyż zalotna jakeśmy widzieli, uznała iż otrzymawszy tak przepyszny dyadem, mogła bydź nią bez wyrzutu sumienia, od chwili gdy nią była bez spółzawodnicy.
Wszelako, znużona walką, układła się znowu na swéj pościeli, nieco mniéj dziewicą, ale trochę więcéj piękniejsza. I wszystko co dzisiaj powiedzieć możemy, my co nieuchodzimy za moralistę, że jéj zhańbienie, podobnie jak wielu innym, bardzo przypada do twarzy, i że nie pomyliliśmy się, cośmy zwabieni byli ku niéj, daleko mniéj jéj dziewictwem niżeli niesławą.
W rzeczy saméj, pani, bądź przez zazdrość, bądź przez chciwość, Hiszpanie odebrawszy Grenadę, bardzo mało zrobili dla niéj, i najpiękniejsze jéj cacka, najbogatsze klejnoty, są zawsze te, jakie dali biednéj dziewczynie Maurowie, to jest jéj kochankowie.
Ale wiesz, pani, wszelkie szczęście nadzwyczajne poprzedza szczęście wstępne, przez które przechodzić należy jak przez świt, żeby dojść do dnia, lub przez zmrok, żeby dojść do nocy. Potrzeba więc, nim przyjdziesz pani ze mną do Alhambry i Generalifu, żebyś odbyła tęż samą drogę co ja. Nie bądź niespokojną, pani, droga prześliczna, i jeżeli uznasz ją za zbyt długą, będzie w tém niezawodnie tylko moja wina.
Znajdziemy przytém na téj drodze mały domek, nazwany el Carmen de los Siete Suelos. W Hiszpanii, każdy jest szlachcicem, albo ma minę szlachcica, ludzie i domy. Carmen de los Siete Suelos, jest w tym nieprzerwanym łańcuchu podziwów i cudów wiodących do Alhambry, jedném z najpowabniejszych jakie znam ogniw.
A przecięż Carmen de los Siete Suelos ze słodkiém swém nazwiskiem, jest tylko karczmą, pani. Niestety! tak, prostą karczmą; ale winniśmy téj karczmie zanadto wiele wdzięczności, żeby nie powiedzieć ci o niéj, a wiem że jesteś tak wielką artystką, iż nieodważyłbym się nieopisać ci tego domku.
Wystaw sobie, pani, wychodząc z bramy Grenady, to jest po dziesięciu minutach drogi pod niebem z blachy rozpalonéj i pod słońcem ognistém, wystaw sobie, pani, rozwijającą się przed sobą, jakby cudem, aleję, szeroką, cienistą, wspinającą się w górę. Z każdéj strony alei, drzewa łączą się nad głową przechadzających się, splatając swe gałęzie jak przyjaciele co ściskają sobie ręce. Nie ma już słońca, tylko smugi światła przesiewane przez liście, oświecają łagodnie drogę, nie odejmując nic świeżości, i nadają osobom i rzeczom koloryt gorący i żywy, jaki dotychczas widziałem tylko w Hiszpanii. Pośród tego wszystkiego, kwiaty z wonnością, jaka by skusiła mędrca, ptaszęta ze śpiewem, który by obudził wiarę w ateuszu.
Alea ta, ciągnie się pięćset lub sześćset kroków.
Na końcu alei, słońce błyszczy na nowo z całą mocą i z całą wolą swoją, pokazując mały domek biały, u stóp którego płynie strumyk; na jego ścianach wiją się latorośle, pod cieniem których prawie zawsze pięciu lub sześciu Grenadczyków, leniwych, dzięki Bogu, jak Grenada ich matka, napawa się ciepłem, wonnością i śpiewami, wypłacając się nawzajem naturze, wyprawiającéj dla nich tę uroczystość wiekuistą, wiekuistym dymem cygarytów. W Hiszpanii, podobnie jak we Francyi, i więcéj jeszcze niżeli we Francyi, dym cygara jest parą alembika ludzkiego, w którym wszystkie rzeczy przyrodzenia działają i przekształcają się.
Jeżeli pójdziesz pani tą aleją aż do końca, dojdziesz do Generalifu; jeżeli zatrzymasz się w wencie de los Siete Suelos, i rzuciwszy okiem na ten wesoły domek, zawrócisz się prędko na lewo i będziesz szła daléj w górę, dojdziesz do Albambry.
Poszliśmy naprzód do Generalifu.
Ale przyszedłszy do kąta, jaki tworzą dwie aleje, usłyszeliśmy karczmę, o któréj tylko co mówiłem, śpiewającą tak wesoło na słońcu, przy brzęku kastarrijetów, że zatrzymaliśmy się nagle żeby przypatrzyć się domkowi jaśniejącemu białością, nad którym wahała się wdzięcznie ruchoma sylwetka, liści kołysanych wiatrem z gór. Szczególniejszy charakter domkowi temu nadewszystko nadawało długie grono czerwonego pieprzu tureckiego wiszące u jednego okna; możnaby rzec że jest to fantazya Decamps’a. Wchodzi się do ogródka po trzech stopniach, a wówczas znajdujemy się w altanie, co powstała z jednéj łodygi, która jak wąż wiła się w górę koło pnia drzewa figowego, i swawolnie i płocho przeciskała się przez kratę drewnianą, jaką pan domu kazał zrobić dla niéj, żeby się mogła rozpinać swobodnie. W téj altanie stało kilka stołów, ani bogatszych, ani uboższych od stołów w Montmorency i Saint-Cloud, tojest składających się z czterech pieńków wetkniętych w ziemię, z dwóch desek przybitych do tych czterech pieńków, i z krótkiego obrusa. U jednego stołu, z którego przez ostrożność zapewne zdjęto obrus, popijało dwóch cyganów, dwóch prawdziwych cyganów, ręczę za nich, pani; a u trzech lub czterech stołów połączonych w jeden, przedstawiało się najpowabniejsze widowisko, jakie oczy apetytu widziały kiedy i oceniały.
Nakrycia w liczbie równéj liczbie nas, talerze wyobrażające zdobycie Arcole, śmierć Wirginii i miłostki młodéj Adeli, błyskały do koła stołu apetycznym zodyakiem; wino podobne do topazu płynnego, jaśniało w przezroczystych karafkach; nakoniec rozmaite dania z octem, których sam widok zamieniał apetyt w głód żarłoczny, lśniły się przy ruchomych promieniach słońca, którym latorośl winna pozwalała spadać na stół.
Oczy wszystkich zwróciły się na Couturier.
Przyznał się teraz że zrobi! nam niespodziankę. Pozostawiam ci sąd, pani, której przyznaliśmy się do naszego łakotnisiostwa, pozostawiam ci sąd, jakim uśmiechem wdzięczności zapłacona była ta przysługa.
W rzeczy saméj, jako człowiek głębokiego rozumu, Couturier pomyślił że Generalif i Alliambra zabiorą nam część dnia, a ponieważ wspaniali ich właściciele nieznajdowali się już tutaj żeby nam ofiarować gościnność, nie chciał nas wpuszczać z próżnym żołądkiem w ogrody zaczarowane, w pałace czarnoksięzkie, którym niespokojność głodu, — tyle są słabi biedni śmiertelnicy, powiedziałby ksiądz Delille; —, którym niespokojność głodu mogłaby odjąć, powiadam, ich wartość.
Desbarolles nie posiadał się z radości, ukochana jego Hiszpanija pokazała się nam wreszcie w całym swoim przepychu. Aleksander, w którym wielkie wzruszenia mają echo w żołądku, siadł do stołu; Giraud i Boulanger schowali nie rzekłszy ani słowa ołówki, wydobyte na widok ślicznéj karczmy. Maquet oznajmił nam że godzina jedenasta, a ja zakasałem rękawa, i nieufny jak zawsze, wszedłem do kuchni żeby spojrzeć trochę, co takiego podadzą nam na tych talerzach historycznych.
Teraz, pani, uderzony byłem obrazem czułym, co mi przypomniał, z wyjątkiem kilku szczegółów, dawnych patryarchów. W sali poprzedzającéj kuchnię, przy zapachu smażących się kotletów, gospodarz domu tańcował poważnie ze służącą, równie poważną jak on, fandango narodowe, w tém co jest w fandango najprostszego i najprzyzwoitszego; sklepienie sali zawieszone było przepysznemi granatami na sznurkach, i przeznaczonemi do zjedzenia za nadejściem zimy, jeżeli kiedy zima przychodzi do Grenady. Obszerny komin, gdzie na ogniu gotowało się puchero, gościnnie zdobił tę salę; przy ogniu, gospodyni oberży, kołysząc malutkiego cherubina andaluzyjskiego, co spał na jej łonie, patrzyła z uśmiechem na ustach, na taniec męża i służącéj. Brzęk miarowy kastanijetów wtórował téj scenie, a duży promień słońca śmiało wchodząc przezedrzwi, przerzynał taniec, i mrużył oczy okazałemu białemu kotowi, który błogo sobie wypoczywał.
Rozumiesz pani, że kiedy ja się pokazałem, taniec ustał; ale na skinienie, któremu moja nieznajomość języka hiszpańskiego nie pozwalała przydać intonacyi zaspakającéj, taniec zaczął się znowu. Przyjaciele moi, uprzedzeni skinieniem głowy, zbliżyli się także, i podobnie jak ja, przypatrywali się czas niejaki tej scenie familijnéj, tak pospolitéj w owym kraju, że trzeba bydź cudzoziemcem żeby zwrócić na to uwagę. Nakoniec, służąca, zawstydziwszy się, pierwsza porzuciła taniec, w połowie śmiejąc się, w połowie rumieniąc się, a jej pan, sam jeden pozostawszy, ukłonił się nam odwiązując kastanijety i dziwiąc się nad przyjemnością, jaką sprawiała nam rzecz, która mu wydawała się naturalną czynnością każdej istoty rozumnéj.
Couturier spojrzał na nas, wyrzekłszy: a co? znaczące: „Nie spodziewaliście się tego, nieprawdaż, a co?“ Potém, kiedy służąca korzystając z przerwy tańca podała kotlety, zaprowadził nas do stołu, rzekłszy: „Pójdźcie!“ niemniéj wyraziste jak a co?
Wyborne to było śniadanie w Carmen de los Siete Suelos, nie mówiąc już o słońcu które zasiadło poufale u naszego stołu, i o łagodnym wietrzyku, co pieścił się ze słońcem. Mieliśmy naszych dwóch cyganów, którym butelka tegoż samego złocistego wina co błyszczało w naszych karafkach, podała najwyższą o nas opiniję, i, przez wdzięczność za ofiarę, wtórowali oni biesiadzie naszéj, śpiewem melodyjnym i jednotonnym, jak szmer strumyka, co płynął o cztery kroki od nas.
Couturier, co w charakterze prawie krajowca, podjął się myślić za cudzoziemców, których został cicerone, Couturier zapytał nas czy powracając z Generalifu i Alhambry, niezechcemy widzieć tańca cyganów.
Pojmujesz pani, że wniosek przyjęto z radosnym okrzykiem.
Couturier zatém, zbliżył się do dwóch cyganów, na których ustach zamarł śpiew, i ucichły strony gitar, żeby usłyszeć co powie Couturier.
Czekaliśmy na wypadek negocyacyi, która tak szczęśliwie powiodła się, jak gdyby poselstwo angielskie jéj sprzeciwiało się, i umówiono się że tegoż samego dnia, o godzinie drugiéj po południu, ojciec w towarzystwie syna i dwóch córek, ubranych w najpiękniejsze spódniczki, znajdować się będą w vencie de los Siete Suelos, żeby wyprawić dla nas bal, o który prosiliśmy.
Do tego czasu, mieliśmy zabrać znajomość z Generalifem i Alliambrą.
Widzisz, pani, że Tytus, ten pracownik z pretensyami, nie wiele miał dni lepiéj użytych niżeli nasz dzień.
Ponieważ wchodzimy w krainę snów, pozwolisz mi pani, zastanowić się nieco, nieprawdaż? Sen tak prędko przemija! A przytém chcę żeby moja powieść, prawdziwa pod każdym względem, niewydała ci się niepodobną do prawdy.
Czy powiedziałem że była piękna pogoda? przytém czyliż trzeba mówić że jest piękna pogoda w Grenadzie? Tak, bo to mi poda sposobność do przydania, że piękna pogoda w Grenadzie nie jest taka jak gdzieindziéj. Tutaj, niebo nie takie jak gdzieindziéj; jest mgła w powietrzu, która przepuszcza kolory i łagodzi barwę horyzontu, do takiego stopnia, że oko zdaje się wypoczywać na oceanie axamitu; to właśnie nas uderzyło, zwłaszcza kiedyśmy weszli w rozkoszny szpaler sykomor i jaworów, wiodący, jakeśmy powiedzieli, do venty de los Siete Suelos.
Wychodząc, zapuściliśmy ostatnie spojrzenie pod sklepienie cieniste, żeby poszukać raz jeszcze fantastycznego effektu światła, który stanowi nieznany, nieugty, niezwyciężony urok Hiszpanii. Potém, udaliśmy się placem gorejącym płomieńmi ku rozdrożu, przy którem wznosił się domek biały, w środku którego brama otwarta rysowała ciemny czworobok.
Możnaby mniemać, że wchodzimy do folwarku normandzkiego: kury na śmieciach, wozy z podniesionemi w górę hołoblami, psy leżące leniwie z głową. między łapami; wreszcie na prawo, pod karłowatą winną latoroślą, kobiety nad robotą śmiejące się, gdy tymczasem chłopczyk w szaréj koszulce, mazał się, jak prawdziwy egipan, czarnemi winogronami, które rozciskał w dziesięciu grubych śniadych palczykach.
Brama ta, która, śpieszmy powiedzieć, niepodobna zgoła do wejścia w pałac maurytański, jest granicą Generalifu, a raczéj jego przyległości. Kobiety te są jego strażniczkami; winogrona co rozciska dziecię, zrywa je z latorośli łączących korzenie swoje z korzeniami cyprysów, które osłaniały Boabdila swym cieniem. Jeszcze kroków kilka, a wejdziemy w aleję o kątach rozwartych, która podnosi się nieznacznie ku pałacowi, rozwijając wszystkie swoje cuda wegetacji, i odkrywając powoli wszystkie perspektywy, niby dla oswojenia oka z cudami, jakie ogarnie wkrótce w całym ich ogóle.
Aleja ta przypominałaby dosyć aleje naszych ogrodów angielskich, gdyby drzewa nie miały stu pięciudziesiąt stóp wysokości, gdyby niebo nie było błękitu indygo, gdyby śród gęstéj zieloności, przez którą tak trudno przedziera się oko, niepokazywały się rośliny nieznajome, krzewy dziwnych kształtów, oleandry pomięszane z mirtami, gdyby jesień niemięszała tu owoców i kwiatów pospołu z wiosną, gdyby podróżny zdumiony nie czuł wreszcie, ściekające na głowę swoję, kiedy spojrzy w górę, czerwone ziarna granatów pękających z dojrzałości, gdyby nie oddychał wonią kwiatu pomarańczowego, podziwiając niedbały wdzięk gruppy drzew palmowych; gdyby nakoniec na wierzchołku cyprysów, zawracającéj głowę wysokości, nie widział błyszczących jak karbunkuły i topazy gron muszkatelowych, których latorośl, wąż olbrzymi, wieńczy go tryumfalnie, kiedy zdoła ożenić głowę swoję, z aromatycznym wierzchołkiem podpierającego ją olbrzyma.
Nigdy pani nie miałaś wonniejszych fijołków nad te, jakie zbieram dla ciebie, i które rosną przy tych drogach pod cieniem róż dzikich i tureckich orzechów; miękkie ich posłanie wywołuje rękę, wyściełają one brzeg szumiącego strumyka, który się gniewa na biedny kamyk, rzucony w jego drogę; ale dziękują mu za jego gniew pienisty, gdyż ten gniew kończy się zawsze kłębkiem piany, to jest tęczą; gdyż pamiętaj dobrze pani, w téj przepysznéj, naturze, żywioły pomagają sobie w wydaniu efektu przedziwnego. Słońce udziela swego ognia wodzie, któréj każdą kroplę zamienia w dyament, w perłę, lub w szafir. Ziemia wypuszcza z siebie płaszcz trawy albo mchu około każdego kwiatka; nareszcie powietrze jest tak łagodne, dla tego tylko żeby śpiewać mogły w całej czystości piosnkę swoję, piegże i słowiki.
Uwierzysz mi, pani, mnie co nie wielkim jestem entuzyastą do podobnych rzeczy, kiedy ci powiem że ta droga do Generalifu aleją, którą opisałem, pozostanie dla mnie jedném z najmilszych, i najbardziéj upajających wrażeń mojego życia.
Po drodze, Maquet i Boulanger, co nie mówili ani słowa, ale rozmawiali oczyma, zatrzymali się przed olbrzymią latoroślą winną wijącą się koło cyprysu ginącego w niebie. Człowiek jakiś pracował o parę kroków ztąd, a raczéj udawał że pracuje; wytłumaczył życzenie dwóch moich przyjaciół, którzy w téj chwili, wspinając się na palcach, naśladowali postać lisa w bojce. Wlazł powoli, ale z pewnością, po grubych sękach, które składały każdą obrączkę ogromnego drzewa, i zerwał z łodygi kilka gron muszkatelu axamitnego, jakiego nigdzie nie widziałem, i który dojrzewał pełen zaufania, sądząc, że niema nikogo lękać się, oprócz os i ptasząt. Oczewiście, ten człowiek był geniuszem zesłanym do nas przez dobroczynną wieszczkę, królującą w tym pałacu zaczarowanym. Miał polecenie uzupełnić uciechy zmysłów naszych; oko, ręka, ucho i powonienie były zadowolone; smak tylko nie miał jeszcze udziału w téj biesiadzie powszechnéj.
Na trzecim zakręcie alei, daje się widzieć Generalif, a raczéj skrzynia kamienna, która go zamyka, jak pudełko klejnot kosztowny. Tą razą jeszcze podróżny zawiedziony jest w swojém oczekiwaniu: powierzchowność gmachu całkowicie wiejska. Poprzedza go winnica, tworząca szerokie sklepienie zieloności i rzucająca gruby cień nad niską i kabłąkowatą bramą tajemniczego siedliska.
Wprzód nim weszliśmy w tę niską bramę, rzuciliśmy ostatnie spojrzenie do koła.
Na prawo, widok jest zamknięty. Massa drzew piętrzy się na górze, panującéj nad Generalifem; ale na lewo, prostopadle do muru podpierającego, rozszerza się przestrzeń, odsłania się niebo, i na pełnym horyzoncie widać dwadzieścia mil płaszczyzny przerżnięte dwoma sierrami, i dwiema rzekami. Grenada drzemie na pierwszym planie.
Chciwi najdrobniejszych szczegółów tego skarbu, niewyprzedzaliśmy przyszłéj naszéj rozkoszy: spostrzegliśmy na boku po lewéj stronie pewny mirador, galeryę długą, oświeconą arkadami śpiczastemi. Nie potrzeba więc było, ponieważ znajdował się taki mirador, szukać innego punktu widzenia. Maurowie byli ludzie rozumni, i jeżeli postanowili że punkt widzenia ma bydź tutaj, rzeczywiście tutaj wybrany bydź powinien.
Kazaliśmy zatém otworzyć sobie niską bramę, i weszliśmy do Generalifu.
Jest nasamprzód jedna rzecz, przeciwko któréj trzeba żebym cię uprzedził, pani; jest to fałszywe wyobrażenie, jakie powzięłaś niezawodnie z pomników wschodnich, na teatrze przy bramie Śgo Marcina i w Cyrku. Kiedy usłyszysz nazwiska Generalifu albo Alhambry, zaraz przedstawi się oczom twojéj wyobraźni zbiór pomników pręgowanych niebiesko, czerwono i żółto, z mnóstwem portyków śpiczastych, z mnóstwem kopuł, mnóstwem minaretów. Wykreśl z kart twojego umysłu wszystkie te Alhambry fantastyczne i wszystkie te Generalify bajeczne, a przypatrz się wraz ze mną rzeczom w prawdziwej ich postaci.
Wystaw sobie, pani, przeciwnie, długie linije proste i jednostajne, nad któremi wystrzelają niekiedy palma albo cyprys, kopuła albo minaret naturalny pomnika, w kątku którego zrodziły się. Cały ten mur, zaledwo gdzie niegdzie mający otwory podobniejsze do strzelnic niżeli do okien, przybrał kolor wspaniały zeschłego liścia pod pocałunkami słońca, zazdrośnego kochanka, który strzeże piękności swoich miłośnic, z większą troskliwością niżeli skąpiec strzeże swoich skarbów.
Owoż co do zewnętrznéj strony; co się tycze wewnętrznéj, jeżeli chcesz mieć o niej jakie wyobrażenie, proszę iśdź za mną.
Naprzód, wszedłszy w tę niską bramę, o któréj miałem honor powiedzieć słów parę, ujrzeliśmy tylko gęstą miłą zieloność i światło harmonijnie rozdzielone; ani cząsteczka nieba, ani cal ziemi nie pokazywały się; był to jakby sen oprawny w ramach téj czarnéj bramy.
Przypatrując się pilniéj, poznajemy że to ciemne sklepienie tworzą cisy wycięte w szpaler i składające podłużny czworobok, prawie czterdzieści kroków długości a dwadzieścia pięć szerokości. Czworobok ten przerzyna w całéj jego długości strumień ocembrowany cegłą; strumień ma trzy stopy szerokości, i pędzi jak szalony nieugiętém a głębokiém korytem.
Nad brzegiem tego strumyka możesz usiąśdź, pani, i zapomnieć o całym świecie; słyszeć będziesz naówczas tylko szmer wody i śpiew ptasząt ukrytych w gęstwinie cisów; usłyszysz jaszczurkę drapiącą się po murach oblanych słońcem, które wydadzą ci się, z łona ciemności, płomienistym pasem; ale najmniejszego śladu, ani ziemi, ani ludzi. Potém nareszcie, kiedy oko twoje rozszerzając się w cieniu potrafi rozróżnić aż do ostatniego klejnoty najciemniejsze tego pudełka, kiedy ucho twoje wypocząwszy potrafi schwytać najdrobniejszy szelest tych harmonij nadpowietrznych, wówczas spostrzeżesz szpalery drzew cytrynowych, pomarańczowych, jaśminu, zamykające wonnym murem te ogrody, których panią siebie osądzisz. Wtedy usłyszysz nieznany szelest, pochodzący z gałęzi wysokich cyprysów, jaki mogłabyś wziąć za westchnienia miłości dawnych panów tego pałacu.
Co jest najpiękniejszego w Generalifie, pani, to nie jego sale, kąpiele, korytarze; znajdziemy to wszystko w Alhambrze, piękniejsze i lepiéj zachowane; ale ogrody, woda, widok. Pozostań więc w tych ogrodach ile możesz najdłużéj, upój się wonnością jakiéj nigdzie nie znajdziesz, bo nigdzie nie będą skupione na mniejszéj przestrzeni tyle pomarańcz, tyle róż, tyle jaśminów; niech cię przesięk nie ta łagodna świeżość, jaka podnosi się z wody, ho nigdzie nie ujrzysz tyle wytryskujących zrzódeł, tyle spadających kaskad, tyle strumieni toczących się; nareszcie spojrzyj przez wszystkie otwory, a każdy otwór będzie oknem do raju.
A co cię nadewszystko zachwyci, to owa wonność Arabii unosząca się w powietrzu. Pominąwszy białą warstwę, którą powleczono te śliczne mury, powycinane niegdyś jak wachlarze z kości słoniowéj, i która zapełniając wszelkie przedziały, zostawiła tylko cóś nakształt makaronu wijącego się po ścianach; pominąwszy ten pewny rodzaj nieładu jaki natura, uradowana że jest wreszcie swobodną po tylu latach niewoli, wprowadziła do ogrodów; mniemałabyś, pani, że Maurowie o sto kroków znajdują się od ciebie, i co chwila spodziewać się będziesz ujrzeć piękną sułtankę Zoreidę, wychodzącą przez jednę z tajemniczych bram pałacu Boabdila, żeby usiąśdź pod olbrzymim cyprysem, który zachował jéj imię.
Dla tego też, pani, dzisiaj jeszcze, kiedy potomek tych Maurów co posiadali tyle cudów, i utracili je, smutny jest tam, za morzem, nad brzegiem jeziora Biserte, albo u podnóża Atlasu, mówią o nim z uśmiechem: „On myśli o Grenadzie“.
Dwie godziny bawiliśmy w Generalifie; bawilibyśmy tu całe nasze życie, nie pomyśliwszy nawet o widzeniu Alhambry, tak słodkiego bowiem doświadczaliśmy odpoczynku i zadowolenia.
Każdy z nas nic innego nie robił, tylko pił powietrze, oddychał nieznaną wonnością, wyjąwszy Maquet’a, który ze wstydem dla nas wszystkich, znalazł czas do napisania ołówkiem w album swojém ślicznych wierszy, które ci przesyłam:
„Podróżny, co powoli zwiedzasz ścieżki starego Generalifu o koronkowych sklepieniach, podróżny którego usypia szmer małych wodospadów, i upaja szpaler róż i jaśminów; gwiazdzisty kielich przejrzałych granatów na dumające twe czoło wytrzęsa swoje rubiny; pomarańcza z miłością głaszcze odzież twoję: cóż znaczą te wonności? co szmer ten przemawia? Woda co szeleści, kwiat co kolana twe całuje, ptaszyna śpiewająca, cisy co otwierają pałac swój ponury, niebo ofiarujące lazur, marmur co cień daje, mówią ci: podróżny, zostań, zostań z nami“. Każda rzecz w tych miejscach stara się zatrzymać duszę twoję. Strzeż się czarodziejskich szelestów, cyprysu, strumienia co ci pochlebia, a potém naigrawa się z ciebie, słońca które cię pije płomienistemi ustami. Nie ufaj śpiewowi syren tutejszych, podróżny, mógłby ci przeszkodzić usłyszeć ten głos co tutaj mówi, smutny i rozrzewniający: „Ci o których zapominasz, zapomną także o tobie“.
Malarze nawet odłożyli swoje rysunki do jutra, i opuściliśmy Generalif żeby iśdź do Alhambry.
Udaliśmy się tąż samą drogą, którąśmy przybyli. Doprawdy, pani, zdawało się że aby nas zatrzymać w tych nowych ogrodach Armidy, kwiaty wychodziły z ziemi piękniejsze i wonniejsze niż kiedykolwiek; winogrona, pomarańcze, granaty tworzyły nad nami sklepienie, jak ręką sięgnąć. Oh! nie przychodź tu, pani, co masz swobodne: czas, dostatek i serce, nie przychodź tutaj, bo nie ujrzelibyśmy cię już więcéj tam gdzie wracać powinniśmy.
Żegnam cię, pani, a raczéj do zobaczenia. Gdybym się nie lękał żebyś mię nie wzięła za obłąkanego, zerwałbym pierwszy lepszy kwiatek i przesłałbym go tobie; możeby ci powiedział lepiéj niżeli ja, czego się doświadcza, w tym raju ziemskim gdzie się on urodziła który, na nieszczęście, zwiedziłem tylko jako przechodzień.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


HISZPANIA I AFRYKA
PRZEZ
Aleksandra Dumas.

TOM II.
AFRYKA.

WARSZAWA,
Nakład i druk S. Orgelbranda Księgarza i Typografa
przy ulicy Miodowéj Nr. 496

1849.

Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby exemplarzy.

w Warszawie dnia 25 Lipca (6 Sierpnia) 1847 r.
Cenzor L. Tripplin.



SZYBKI.

Przybyliśmy do Kadyxu we środę 18 Listopada 1846.
Byliśmy dosyć niespokojni: przed wyjazdem z Paryża ułożyłem się z panem ministrem oświecenia publicznego, że w Kadyxie oczekiwać nas będzie parostatek, którym popłyniemy do Algieru. Z Sewilli, gdzie zatrzymało nas dobre przyjęcie u mieszkańców, oraz obietnica Monted’a i Chiclaner’a którzy obowiązali się wyprawić dla nas walkę byków, pisałem do pana Huet, konsula naszego w Kadyxie, z zapytaniem czy nie stoi w tamtejszym porcie wojenny prostatek dla nas przeznaczony, odpowiedział mi, że od tygodnia już żaden prostatek wojenny jakiego bądź narodu nie zawinął do Kadyxu; nie zważając jednak na to, ruszyliśmy w drogę aby wiernie stawić się w oznaczonem miéjscu, mimo że statek takowéj wierności nie okazywał.
Bawiliśmy jednak w Sewilli trzy dni dłużéj nad zamiar, a to z powodu oczekiwania na mojego syna, który jednego poranku gdzieś zniknął. Zasiągane o nim wiadomości przekonały mię jedynie że udał się na powrót drogą do Kordowy, a że istnieje droga wiodąca w prost z Kordowy do Kadyxu, zostawiając Sewillę o dwie mile na lewo; mniemałem więc, że za przybyciem do miasta słońca zastanę mój parostatek i znajdę mojego syna.
Miejscem spotkania się z AIexandrem był hotel Europy. Czytelników pragnących wiedziéć o wszystkiém i posiadać najdokładniejsze szczegóły tej nieobecności, odsyłam do Listów moich o Hiszpanii.
Wjeżdżając do portu Kadyxu, nie zwracaliśmy uwagi na to czarowne miasto, które według Byrona, jako

Biała córa słonych wód przestworza,
Wzrasta śród lazuru nieba i morza.

Ale zwracaliśmy ją jedynie na przystań.
Przystań ta przedstawiła się oczom naszym na kształt istnego lasu masztów, wśród których z radością ujrzeliśmy wznoszące się dwa kominy, i powiewające dwie bandery.
Obie te bandery były trójkolorowe.
Zamiast więc jednego francuzkiego statku, znaleźliśmy w przystani aż dwa.
Wysiedliśmy nad brzegiem, i podczas gdy moi towarzysze czuwali nad wylądowaniem, ja pobiegłem na komorę dla powzięcia tam potrzebnych informacyj.
Statki te nazywały się Acheron i Szybki.
Acheron, przed trzema dniami przybyły, miał przewieść na brzeg marokański p. Duchâteau naszego konsula, obowiązanego doręczyć Aba-er-Rachmanowi podarki od króla francuzów.
O przeznaczeniu Szybkiego który przybył dopiero wczoraj, dotąd stanowczo niewiedziano.
Całą zatem nadzieję pokładaliśmy w Szybkim.
Po zwykłych trudnościach, komora przepuściła nas i dążąc ulicami nieco szerszemi, lecz równie niegodziwie brukowanemi jak ulice Sewilli, Grenady i Kordowy, udaliśmy się ku hotelowi Europy.
Jeszcześmy się tam nierozgościli, gdy mi już oznajmiono pana Vial, drugiego z rzędu oficera korwety Szybki.
Wpośród powszechnéj niespokojności, umiałem zawsze zachować pogodę jaka przystoi naczelnikom wypraw; obróciłem się ku moim towarzyszom, których oznajmienie Mossa zastało w rozmaitych postawach, i rzuciłem na nich spojrzenie mówiące jasno:
Widzicie że słusznie liczyłem na uczynioną mi obietnicę.
Wszyscy ukłonili się.
Wprowadzano pana Vial.
Wysłał go ze statku kapitan Bérard z listem do mnie.

Ponieważ pan minister marynarki oświadczył na mównicy że Szybki oddany mi został pod rozporządzenie skutkiem nieporozumienia, niech mi więc wolno będzie przytoczyć tu w zupełności list wyżéj wspomniony, da on wyobrażenie, jak dalece wierzyć można panom ministrom w ogólności, a panu ministrowi marynarki w szczególności.... Baczność!

JENERALNY GUBERNATOR ALGIERYI.

Algier, 9 Listopada 1846 r.
GABINET
Panie!

Marszałek przybył do Algieru dopiero 6 bieżącego miesiąca, dla tego też i ja dopiero po wylądowaniu miałem zaszczyt odebrać list który pan raczyłeś pisać do mnie z Madrytu. Jednocześnie otrzymaliśmy list od pana Salwandy, zalecający abyśmy wysłali za panem do Kadyxu.
„Nie umiem opisać panu, ile zasmuca marszałka przeciwność niedozwalająca nam oglądać pana o kilka dni prędzéj. Tego wieczora odchodzi do Oranu jeden parostatek z rozkazem do fregaty Szybki, aby się udała po pana do Kadyxu, lub na punkt brzegu w którym się pan znajdować możesz. Dowódca nawet powinien wypytywać się czy pan nie uczyniłeś wycieczki w okolice i oczekiwać pana w miejscu najstosowniejszym do przyjęcia pana na pokład. Mam nadzieję, że bawiąc w tak pięknym kraju cierpliwie pan zniesiesz mimowolną kwarantannę, jaką mu na brzegach Hiszpanii odbywać każemy.
Szybki sprowadzi pana do Oranu przepływając obok Tangeni. Stamtąd jeżeli pan zechcesz, będziesz się mógł dostać do Algieru parostatkiem odchodzącym w każdą sobotę. Przyjmiemy tam pana z całym pańskim sztabem; a ponieważ mocno pragniemy oglądać pana jak najspieszniéj pomiędzy nami, proszę więc w swojem imieniu, abyś w Oranie bawił tylko przez czas koniecznie potrzebny i czem prędzéj przybywał do stolicy Algieryi, wszakże zostawujemy panu zupełne prawo powrotu w już przebyte strony, skoro to uznasz stosownem.
„Nie widzę potrzeby oświadczać panu, że marszałek z największą przyjemnością przyjmie wszystkich towarzyszy pańskiéj podróży.
„Mocno żałuję, że nie mogę udać się do Kadyxu na spotkanie pana, spieszniejsze zbliżenie się do pana bardzoby mię uszczęśliwiło, ale niezależę od siebie. Marszałek przybył tu chory i dotąd nie mógł jeszcze na nowo objąć dowództwa. Wreszcie, przybywszy zastaliśmy tyle zaległéj pracy, iż koniecznie należało natychmiast zabrać się do niéj.
„Racz panie, przyjąć obok wyrazów ubolewania nad wszelkiemi przygodami jakie cię spotkały, zapewnienie najszczerszych życzeń szczęśliwéj podróży, oraz najgłębszego szacunku mojego.[7]
Spodziewałem się że odbiorę po prostu rozkaz dyplomatyczny lub wojenny, aż obok tego rozkazu odebrałem list pełen uprzejmego gustu i grzeczności. To daleko przechodziło moje oczekiwania.
Podziękowałem panu Vial za jego trudy, a że oznajmiono nam właśnie że już na stole, chcąc nie chcąc zatrzymałem go na obiedzie.
Cały obiad przeszedł na zapytaniach. Czy Szybki dobrze chodzi? czy kapitan dobry kolega? czy pogoda sprzyjać będzie?
Szybki właśnie nie odznaczał się znakomitym biegiem; był to piękny i dzielny statek, potężnie władający morzem, dobrze obeznany z niepogodą; dzięki doświadczeniu swéj osady, umiejący wywinąć się z fałszywego kroku, jak tego dowiódł w Dunkierce, gdy miął zaszczyt przewozić króla Francyi i część Jego rodziny; ale mający kocioł za mały w stosunku do swojéj postaci, i ruch za słaby w stosunku do swéj objętości; wreszcie nie było to bynajmniéj winą Szybkiego że nie biegał szybko, bo, wyznać trzeba że za pięknych dni swoich, wiązał zaledwie po siedm lub ośm węzłów na linach, to jest przebiegał dwie lub półtrzeciéj mili na godzinę.
Co do kapitana Bérart, był to człowiek czterdziesto lub czterdziesto pięcio-letni, uprzejmy jak zwykle wszyscy oficerowie marynarki, ale poważny i milczący; na pokładzie rzadko kiedy widziano aby się śmiał, i wątpiono mocno czy mimo zapasu wesołości jakiśmy z Paryża przywieźli, a dotąd jeszcze niezupełnie wyczerpali, potrafimy rozjaśnić jego czoło.
O pogodzie, wspominać nie potrzeba... Powiedziano nam że będzie piękna.
Po takiem zapewnieniu Maquet nieco weselszém okiem spojrzał na przyszłość, bo gdy tylko co nie umarł na morską chorobę przepływając Gwadałkwiwir, bez uśmiechu zatem zapatrywał się na podróż po kraju Cymmeryanów, który starożytni mieli za kraj burz.
Obiad przeminął wesołe, i daliśmy panu Vial próbkę tego co pod tym względem dokazać umiemy. On nawzajem przekonał nas że jest wybornym współbiesiadnikiem, pożegnalismy się zatem wspólnie zachwyceni.
Umówiono się, że nazajutrz po południu, udamy się na pokład Szybkiego w celu odwiedzenia kapitana, w sobotę zaś, to jest 21 o ósméj rano, odpłyniemy do Tangeru.
Tych trzech dni żądali moi towarzysze dla zwiedzenia Kadyxu, ja zaś dla dania Alexandrowi czasu aby się z nami połączył.
Nazajutrz o jedenastéj z rana, właśnie gdyśmy zamierzali udać się na pokład, oznajmiono nam komendanta Bérart.
W rzeczy saméj kapitan statku Szybki uprzedzając nas oddawał nam swoję wizytę; nieco zawstydzeni, poznaliśmy wtem dowód nadzwyczajnéj uprzejmości naszych oficerów marynarki. — Komendant Bérart bawił u nas cztery godziny, i sądzę że za powrotem na pokład równie zadowolony był z takich passażerów, jak my z takiego kapitana.
Postanowiono że odwiedziny nasze na statku Szybki nastąpią dopiero nazajutrz, i że podczas tych odwiedzin zabierzemy znajomość z naszem morskiem mieszkaniem.
Stawiliśmy się na czas. Szybki oczekiwał nas jak kokietka pod bronią; komendant stał na schodach, cała załoga na pomoście; przyjęto nas odgłosem piszczałki sternika.
Komendant opanował nas i wprowadził do wnętrza parostatku; wskazana nam naprzód sala jadalna, — gdyż komendant słyszał że umieramy z głodu od chwili wyjazdu z Bajonny, — nosiła jeszcze na sobie ślady przyjęcia dostojnych podróżnych; listwy na jéj ścianach były złocone, a wiśniowe jedwabne firanki zasłaniały drzwi wiodące do przyległych pokoi.
Pokoi tych było pięć.
Tylny, do którego wiodło dwoje drzwi, obejmował całą szerokość statku; był najobszerniejszy, ale też i najbardziej ożywiony, mianowicie pod czas kołysania się okrętu, którego ostateczny kraniec stanowił.
Po bokach tego pokoju znajdowały się cztery inne.
Do ich liczby należał pokój kapitana, któremu podziękowałem natychmiast gdy objawił zamiar ustąpienia mi tego pokoju, i stanęło na tem że o ile możności nie wyrugujemy nikogo.
Pozostawały więc trzy inne pokoje.
Jeden zająłem ja, Boulanger drugi, a trzeci pozostawiono dla Aleksandra.
Chcieliśmy okazać Maquet’owi i Giraud’owi podobną uprzejmość jaką nam okazał kapitan, ale oni już się pobratali z panem Vial i oświadczyli że pozostaną w oficerskiéj kwaterze.
Kwatera oficerska znajdowała się w samym środku parostatku, w tem miejscu okrętu ruch najmniej czuć się daje.
Każdemu z nich wskazano wyborne pokoiki we wspomnionéj kwaterze.
Desbarolles głośno chełpił się z doskonałego przyzwyczajenia do kaprysów Neptuna, i dla tego pragnął zachować zupełną niezależność pod względem miejsca w którem noc przepędzi.
Że zaś pozostawało jeszcze pięć próżnych pokoi, byliśmy więc o niego spokojni; gdyż aż nadto było miejsca na pomieszczenie Desbarolles’a wraz z jego karabinem.
Vial zresztą oddał nam pod rozporządzenie swoję kajutę na pomoście, w któréj znalazło się zaledwie miejsce na stół, łóżko i krzesło, lecz stanowiła ona prawdziwą niespodziankę, z powodu swojego położenia dozwalającego powietrzu wchodzić drzwiami a wychodzić oknem i vice versa.
Przedstawiono nam puszkarza, którego strzelby nasze wielce potrzebowały; miano broń wszelką zapakować i tę pakę oddać mu bezpośrednio; zaraz na tem posiedzeniu mianowałem go moim nadzwyczajnym puszkarzem.
Mam już bowiem zwyczajnego puszkarza, spodziewam się że w ciągu niniejszego dzieła znajdę sposobność wspomnienia o nim czytelnikom moim.
Wróciliśmy do Kadyxu, zachwyceni statkiem, kapitanem i jego oficerami; Giraud i Maquet jakkolwiek zachwycenie nasze podzielali, swoje jednak objawiali daleko obojętniéj. Przyczynę tej obojętności już wyjaśniłem.
Zapomniałem nadmienić we właściwym czasie i miéjscu, iż Giraud umknął morskiéj choroby na Gwadalkwiwirze, jedynie dla tego iż leżał na pomoście płynąc z San Lucar do Kadyxu.
Na drugi i trzeci dzień nadaremnie oczekiwaliśmy, Alexander niepojawił się, ale wiadomości o nim otrzymywane przez konduktorów dyliżansowych i sztafety pocztowe, tak były fantastyczne, iż zasadzając się na nich niepodobna było przypuścić aby wrócił.
Szczęściem, pan de Saint-Prix młody francuz którego spotkaliśmy w Sewilli, towarzyszył nam do Kadyxu. Obiecał mi czekać na Alexandra i przysłać go do Gibraltaru parostatkiem żeglującym pomiędzy dawną Gades i dawną Kalpéą.
Mimo wszelkiéj przezorności pod względem szczęśliwego powrotu wyrodnego syna, ze ściśnionem sercem i niespokojnym umysłem opuszczałem Kadyx; lecz godzina wyjazdu naznaczona była na sobotę 21, o ósmej rano, i w tęż sobotę o pół do ósméj wstępowaliśmy w łódź którą przysłał komendant dla zabrania nas do portu, tymczasem yola, z całą swoją załogą w wielkim komplecie, zabierała nasze bagaże.
Po nad Szybkim krążyła chmura morskiego ptastwa; zbliżywszy się do parostatku, chciałem przyszłym moim towarzyszom dać próbę mojéj zgrabności, i z obu luf dubeltówki wypaliłem do dwóch mew, które natychmiast spadły.
Majtkowie yoli udali się po nie, my zaś po wystrzale, tryumfalnie wchodziliśmy na pokład.
Traf sprawił że obie mewy były tylko postrzelone, przyniesiono je, chirurg za pomocą nożyczek wykonał operacyą i puszczono je na pokład, gdzie zaraz zaczęły biegać i jeść, z największą radością dorosłych dzieci zwanych majtkami.
Obie natychmiast ochrzczono, jedna otrzymała imię Szybki a druga Acheron.
Paweł przyniósł trzeciego passażera, postrzelonego na Gwadalkwiwirze, był to wielki ptak morski podobny do żaglościga, nazywał się Rapido, podobnie jak statek który nas przewiózł z Sewilli do Kadyxu.
Formalność mieć chciała abyśmy złożyli kapitanowi nasze paszporta: spiesznie więc dopełniliśmy téj formalności, pragnąc o ile można najrychléj pozbyć się urzędowego naszego charakteru.
Ponieważ pan minister wojny i pan minister Spraw zagranicznych oświadczyli na mównicy.
Pierwszy: Iż można rzeczywiście mniemać że mi poruczono pewną missyę, gdyż się tem umyślnie chełpiłem.
A drugi. — Iż nie wie zgoła czy poruczono jaką missyę panu o którym mowa, zatem łaskawi czytelnicy pozwolą że im okażę mój paszport, podobnie jak to uczyniłem z listem dotyczącym Szybkiego.
Po czem, skończę z tymi panami.

W Imieniu króla Francuzów.

My, minister sekretarz Stanu do spraw zagranicznych, upraszamy cywilnych i wojskowych urzędników, obowiązanych czuwać nad porządkiem publicznym wewnątrz królestwa i we wszystkich krajach przyjaznych lub sprzymierzonych z Francyą, aby wolno przepuszczali P. Aleksandra Dumas, Davy de la Pailleterie, udającego się do Algieryi przez Hiszpanią, a to z missyą od ministra Oświecenia Publicznego.
„Podróżującego z dwoma służącymi;
„Oraz aby mu udzielili pomocy i opieki w razie potrzeby.
„Niniéjszy paszport wydany w Paryżu dnia 2 Października 1846.

podpisano Guizot.

„Przez ministra.

Szef kancellaryi.
De Lamarre
Może kto zarzuci iż pan minister spraw zagranicznych podpisuje tyle paszportów że łatwo mógł zapomniéć iż i mój podpisał?

Na ten zarzut odpowiem, że okoliczność zupełnie osobista powinna była wesprzéć pamięć jego.
Drugiego października, o godzinie jedenastéj rano, pan minister spraw zagranicznych kazał mię prosić, przez pana Génie abym sam przybył po mój paszport do ministeryum.
Miałem zaszczyt udać się na te zaprośiny i blizko dwie godzin bawiłem w hotelu na bulwarze kapucynów.

Jeżeli pan Guizot zapomniał o tém, pan de Salwandy, który już dowiódł że lepszą ma pamięć niż jego koledzy, przypomni to sobie zapewne.

TRAFALGAR.

Przedstawiłem już pani kommendanta Bérart i porucznika Vial: wspomnę teraz o reszcie sztabu Szybkiego.
Składali go czteréj oficerowie:
Drugi porucznik, drugi podporucznik,[8], chirurg i kommissyoner.
Drugi porucznik, pan Salles, był to mężczyzna mający około trzydziestu pięciu lat, blondyn, twarzy miłéj i przyjemnéj, bardzo światły i w obejściu uprzejmy; lecz słabowity a stąd bardzo często melancholiczny, po całych godzinach przesiadywał w swojéj kajucie, a na pokład prowadziła go jedynie służba. Gdyśmy się rozłączyli, jużeśmy byli go prawie uleczyli, nie ze słabości lecz ze smutku; mniemam że żałował nas, choćby tylko dla tego żeśmy mu służyli za środek odwracający chorobę.
Drugi podporucznik, pan Antoni, był to człowiek już w wieku: dla czego dotąd był tylko drugim podporucznikiem? tego nikt powiedziéć nie umiał; uchodził bowiem za wybornego officera. Jednak, chociaż miał dwadzieścia lat służby, ale nie był wpisany do kadr, więc za lada chymerą naczelnika wydziału w ministeryum marynarki, mógł dostać dymissyą bez emerytury. To przykre położenie niepokoiło go. Czy z powodu mizantropii, czy też z powoda bojaźliwości, mało się nam pokazywał.
Chirurg, pan Marques, miał lat dwadzieścia pięć do sześciu; zastępował na statku Szybki chirurga okrętowego, niewiem dobrze czy urlopowanego czy też chorego. Należał do armii lądowéj; i jak mówią w pałacu Instytutu, nie był jeszcze obznajmiony ze zdradliwym żywiołem. Maquet i Giraud zostali mu wyłącznie poleceni.
Kominissyoner, pan Rebec, nietylko przybył wprost z Marsylii, ale się tam i urodził; a to pochodzenie od razu zbliżyło nas ku sobie. W rzeczy saméj, jak pani wiadomo, Marsylia to druga dla mnie ojczyzna, wiele bowiem doznałem w niéj gościnności; kilku najlepszych przyjaciół moich pochodzi z Marsylii, jako to: Méry, Autran. Kiedy zapragnąłem utworzyć dwa typy: jeden, roztropności do najwyższego stopnia posuniętéj, drugi, posuniętego do ostatnich granic honoru handlowego, pożyczyłem ich u téj córy staréj Focyi, którą kocham jak matkę, a nazwałem je Dantes i Morrel.
Resztę załogi stanowili podoficerowie i majtkowie, razem około stu dwudziestu ludzi.
Wówczas zaledwie zdołaliśmy zabrać powierzchowną tylko znajomość: gdyż zaraz po naszem wejściu na pokład zaczęto ruszać z miejsca.
Przepowiednia Vial’a, co do barometru, nie sprawdziła się; zamiast przyrzeczonéj nam stałéj pogody, padał deszcz drobny zarzucający mglistą zasłoną to miasto lazuru, szmaragdu i złota, które zowią Kadyxem; ale Viai ciągle przy swojem obstawał; utrzymywał że skoro wypłyniemy z portu, barometr pójdzie w górę; że wiatr na pełnem morzu, pędząc przed sobą mgłę i chmury, jeszcze przed południem, w zamian za listopadowe słońce i zachodową atmosferę, da nam zawsze młode stonce i zawsze czyste niebo Afryki.
Wyraz Afryka ma w sobie jakąś czarodziejskość i uroczość do innych części świata zastosować się nie dającą. Afryka od wieków była krainą czarów i cudów; spytajcie starego Homera, a powie nam że na jéj czarownym brzegu rośnie lotus, ów owoc tak słodki, że cudzoziemcy którzy go skosztowali, tracili pamięć ojczystéj ziemi; to jest, obojętnieli dla najpotężniejszéj z wszystkich pamiątek.
W Afryce to Herodot umieszcza ogród Hesperyd, którego owoce zbierać miał Herkules, i pałac Gorgonów którego podwoje wysadzić miał Perseusz.
W Afryce to szukać należy kraju Garamantów, w którym, jak znowu twierdzi Herodot, woły paść się muszą tyłem, bo ich dziwne rogi rosną równolegle od głowy i zakrzywiają się przy pysku.
W Afryce Strabon umieszcza pijawki na siedm łokci długie, z których każda może wyssać krew dwunastu ludziom.
Jeżeli wierzyć należy Pomponiuszowi Melasowi, satyry, fauny i egipany zamieszkiwały Afrykę; w pobliżu zaś gór po których skakały te kozionogie duchy, żyć mieli Atlantow’ie, ostatnie szczątki zniknionéj ziemi, które ryczały przy wschodzie i zachodzie słońca.
Monokole, które na jednéj nodze biegały równie szybko jak strusie lub gazelle; leokroty, mające nogi jelenia, głowę borsuka, ogon, szyję i piersi lwa; psyke, których ślina uleczała od ukąszenia węża; kalopleby spojrzeniem równie pewno zabijające jak Part strzałą; bazyliszki, których tchnienie roztrącało najtwardszy kamień, wszystko to były zwierzęta pierwiastkowo z Afryki pochodzące.
„I nic dziwnego, mówi Pliniusz, że Afryka jest ziemią cudów potworów, woda bowiem tak tam rzadka iż zawsze przy źródlach i jeziorach znajdziesz mnóstwo dzikiego zwierza; tam, dobrowolnie lub przemocą, samce parują się z samicami rozmaitéj rasy i tym sposobem płodzą istoty nieznanych nazwisk i nowych kształtów.
W Afryce nadto panował ów słynny ksiądz Jan, którego Marco Polo czyni potężniejszym nad wszystkich innych ziemskich mocarzy, bogatszym nad wszystkich królów tego świata, a którego państwo rozciągało się wzdłuż większej połowy rzeki Nilu.
W Afryce także, orzeł zapłodnił wilczycę, a ten związek wydał smoka, ową potworę co przychodząc na świat roztrzaskała wnętrzności swojéj matki, co ma dziób i skrzydła ptaka, ogon węża, głowę wilka, skórę tygrysa, i którego Leon Afrykański byłby niezawodnie widział, gdyby przyrodzenie niebyło téj potwory pozbawiło powiek, co ją zmusza do ciągłego przebywania w ciemności, gdyż światło dzienne szkodzi jej oczom.
Czyliż, przed trzema zaledwie wiekami, doktór Schaw, niespotkał w samym nawet Algierze, sławnego muła spłodzonego z krowy i osła, co zarazem podobny jest do ojca i matki, a nazywa się kumrah?
Same nawet Afrykańskie burze zdają się nam być straszliwszemi aniżeli wszelkie inne. Same nawet wiatry pustyni przybierają tajemniczą nazwę porywając za sobą ocean piasku o palących bałwanach, który zazdroszcząc zapewne Czerwonemu morzu że pochłonęło Faraona i Egipcyanów jego, udusił Kambyzesa i całe jego wojsko.
Wieśniacy nasi uśmiechają się gdy im mówimy o wietrze północnym lub południowym.
Arab truchleje gdy mu wspomnisz o simun lub khamsin.
Nakoniec, wszakże to w Afryce odkryto w roku pańskim 1845, i przedstawiono kommissyi naukowéj w ogólności, a pułkownikowi Bory de Saint-Vincent w szczególności, sławnego szczura trąbonosa, o którym będziemy mieli zaszczyt późniéj nadmienić? To mile zwierzątko podejrzywał Pliniusz, zaprzeczał go Buffon, a wynalazły zefiry, ci wielcy exploratorowie Afryki.
Widzisz pani zatem, że od czasów Homera aż do dni naszych Afryka była ciągle cgraz bajeczniejszym Światem, a dla podróżników i filozofów podwójnie powabnym, zwłaszcza w porównaniu do naszego, który o ile rzeczywistszy, o tyle niestety jest smutniejszy.
Szczęście chciało, że podówczas płynęlismy właśnie pomiędzy dwoma światami, mając na lewo ciaśninę Gibraltaru, skupiającą się i zagłębiającą we wschodzie; po za sobą Europę mknącą w pośród deszczu, a na przodzie odbijające się w słońcu Marokańskie góry.
Maquet leży już w swojéj kajucie, zaraz przy pierwszych ruchach Szybkiego, ziemia zdawała się znikać z pod stóp jego, musiał więc niezwłocznie położenie prostopadłe zamienić na położenie poziome.
Giraud jeszcze stoi prosto, jeżeli to prostem nazwać można; ale otulony chałatem, nie mówi ani słowa, bo wielce lęka się aby ust nieotworzył; niekiedy siada, smutny jak Jeremiasz nad brzegiem Jordanu: Giraud myśli o swojéj rodzinie.
Desbarolles przechadza się z Viaf’em szerokiemi kroki tam i na powrót: rozprawia i gestykuluje opowiadając swą podróż po Hiszpanii, swoje kłótnie z mulnikami w Katalonii, swoje polowania z bandytami w Sierra-Morena, swoje miłostki z Manolami Madrytu, oraz walki ze złodziejami w Villa Mejor i w Malo Sitio. Na każdym zawrocie korzysta z cygara swojego towarzysza. Sądzę że nim skończy się podróż, Desbarolles choć w części ulegnie napadowi nieuleczonéj choroby która dręczy Maquet’a a grozi Giraud’owi.
Boulanger i ja stoimy na ławce uczepieni jedną ręką o liny; ulegamy kołysaniu się statku badając wzmaganie się lub zmniejzanie kolorów. Pod ręką mam karabin nabity kulą, i czekam na delfiny, oraz strzelbę nabitą śrutem na cześć margatów, mew, aglościgów, lub jakiegobądź ptastwa które zechce sprawić nam tę przyjemność i przelatywać w odległości strzału.
Część załogi jest na pomoście, reszta niema nie do czynienia, to jest śpi, gra lub gawędzi na pierwszym spodzie, jakby dowiedziano w teatrze opery; dwudziestu lub dwudziestu pięciu ludzi widzialnych stanowią malowniczą grupę na przedziale między pomostami, u stóp windy lub na działach.
Trzech chłopców okrętowych igra z naszemi amputowanemi, które skaczące zbierają rzucane sobie okruchy chleba, i ciągle okazują największą obojętność dla nakazywanéj sobie przymusowéj zmiany miejsca.
Statek płynie sam przez się, jak okręt Argos, i aby nim kierować, niepotrzeba innéj potęgi, innéj woli, prócz potęgi i woli sternika, który niedbale obraca kołem to w prawo, to w lewo.
Czuć się w ten sposób unoszonym ku nieznajoméj okolicy, jest to zaiste pewna przyjemność.
Ta nieznajoma okolica leży przed nami, zbliżamy się do niéj co chwila. Vial prawdę powiedział, niebo się wyjaśnia, morze się uspokaja. Pomiędzy Oceanem a Śródziemnem morzem istnieje widoczny nurt. Lecz pojmujesz pani że to co żaglowy okręt w wielką niespokojność wprawić może, nie troszczy zgoła królów morza, którzy orzą państwo swoje, zasiadłszy na ognistym tronie, z koroną dymu na czole.
Ciągle mówią o długotrwałości morskiéj podróży. Być może iż na wielkich szerokościach, tam gdzie ląd znikł zupełnie, gdzie o ile zdołasz zasięgnąć okiem, widać tylko samo niebo i wodę, być może, powtarzam, iż nuda i słabość jéj poprzednik lub towarzysz, zasiadają obok podróżnika; lecz dla myśliciela, zaiste, to jest dla człowieka usiłującego zanurzyć spojrzenia swoje w otchłaniach morza lub w głębokościach niebios, tych dwóch symbolach nieskończoności, nieznam zmienniejszego, bardziéj urozmaiconego, a częstokroć wznioślejszego widowiska, jak ów pusty horyzont na którego krańcach chmura, ten bałwan niebios, zdaje się stykać z bałwanem, tą chmurą morza.,
Wiem dobrze iż wiecznie marzyć nie można; iż podróże morskie trwają trzy lub cztery miesiące, a marzenie trzy lub cztery miesięczne w końcu przydługiem się wydaje; lecz czyliż mieszkańcy wschodu nie marzą przez całe życie, a skoro się przypadkiem przebudzą, czyliż aby czemprędzéj usnąć na nowo, nieuciekają się spiesznie do opium lub haczyss.
Miałem właśnie prawidło poprzeć przykładem i po same uszy zagłębić się w marzeniach, w tem Vial ciągle rozmawiający z Desbarolles’em, przechodząc trącił mię po ramieniu i wyciągnąwszy rękę ku przylądkowi, na którym igrał tryumfalnie promień słońca co deszcz zwyciężyło.
— Trafalgar! rzekł.
Są nazwiska pełne szczególniejszéj potęgi, bo mieszczące w sobie cały świat pojęć, które skoro się tylko nastręcza umysłowi naszemu, natychmiast go opanowują i gwałtownie rugują zeń wszelkie pojęcia poprzednie, w śród których umysł nasz wypoczywał łagodny i pogodny jak sułtan w seraju.
Pomiędzy Anglią i nami istnieje sześć wyrazów, mieszczących w sobie całą naszę historyę:

Crécy, — Poitiers, — Azincourt, — Abukir,
Trafalgar i Waterloo.

Każda z tych sześciu nazw oznacza klęskę, po odniesieniu któréj zdaje się, że kraj nigdy już nie powstanie, oznacza ranę przez którą zdaje się że powinna ujść krew całego narodu.
A jednak Francya powstała, a jednak krew wpłynęła w żyły silnego jéj ludu; Anglia zawsze nas zwyciężała, aleśmy ją zawsze wypędzali.
Joanna d’Arc odzyskała pod Orleanem koronę którą Henryk VI już był na swej skroni umieścił; Napoleon, mieczem z pod Marengo i Sławkowa (Austerlitz) wyskrobał lilje które od czterystu lat połyskiwały na herbie Jerzego IV.
Prawda że Anglicy Joannę d’Arc spalili w Rouen, a Napoleona uwięzili na wyspie Séj Heleny.
Aleśmy się pomścili czyniąc z jednéj męczennicę, a z drugiego Bóstwo.
A teraz, skąd pochodzi owa nienawiść nieustannie napastująca, owa siła wiecznie odpierająca?
Skąd pochodzi przypływ, jaki od pięciu wieków Anglia nam przynosi, i odpływ, jaki od pięciu wieków z sobą zabiera?
Może stąd że na szali światów ona przedstawia siłę, my zaś myśl; może ta odwieczna walka, ten uścisk nieskończony, jest ową genetyczną potyczką Jakóba z aniołem, którzy przez całą noc walczyli, czoło z czołem, bok z bokiem, kolano z kolanem, aż póki dzień niezajaśniał.
Trzy kroć obalany Jakób, trzykroć powstawał; nakoniec gdy stanął na nogi, pozostał ojcem dwunastu pokoleń które zaludniły Izrael i rozproszyły się po całym świecie.
Niegdyś, na obu stronach Sródziemnego morza, istniały dwa narody uosobione w dwóch miastach, które spoglądały na siebie podobnie jak teraz z dwóch stron Oceanu spoglądają na siebie Anglia i Francya; dwa te miasta były: Rzym i Kartago.
Dla świata, w owéj epoce, przedstawiały one jedynie dwa materyalne pojęcia: jedno handel a drugie rolnictwo; jedno plug, a drugie okręt.
Po dwuwiekowéj walce, po Trebii, Kannach i Trazymenie, tych Crécy, Poitiers i Waterloo Rzymu, Kartago zburzoną została pod Zamą a zwycięzki pług przeszedł po mieście Didony, a sól zasiano w bruzdach pługu, a piekielne przekleństwa zawisły nad głową każdego ktoby zapragnął odbudować to co zburzonem zostało.
Dla czegóż Kartago upadła nie zaś Rzym? czy dla tego że Scypion większym był mężem niż Annibal? Nie; tam podobnie jak pod Waterloo, zwycięzca znika zupełnie pod cieniem zwyciężonego.
Nie, bo w Rzymie była myśl; bo Rzym w żyznem łonie swojem nosił słowo Chrystusa; to jest cywilizacyą świata; bo Rzym był pochodnią równie potrzebną upłynionym wiekom jak Francya wiekom przyszłym.
Oto dla czego Francya powstała mimo bitw pod Crécy, Azincourt, Poitiers i Waterloo! Oto dla czego Francyi nie pochłonęli ani pod Abukir ani pod Trafalgar!
Bo Francya katolicka, jest to Rzym; bo Anglia protestancka, jest to tylko Kartago.
Anglia zniknie może z przestrzeni świata, a połowa świata nad którym ona cięży, poklaśnie w dłonie.

Lecz niech zagaśnie światło jaśniejące w ręku Francyi, już jako pochodnia już jako lampa, a cały świat w ciemnościach pogrążony, wyda długi okrzyk skonu i rozpaczy.

W PRZYSTANI.

O pół do siódméj wieczorem, to jest, gdy już noc zapadła, zarzuciliśmy kotwice prawie o pół mili od Tangeru.
Nadaremnie było myśléć o dostaniu się do miasta tego samego wieczoru, to też gdy oznajmiono że już na stole, bez żadnéj trudności zeszliśmy do jadalnéj sali.
Giraud, skoro uczuł że ruch ustaje lub prawie nic go nieczuć, wyszedł ze swojéj kajuty na pomoście, a Maquet ośmielił się opuścić swoję kajutę przy oficerskiéj kwaterze umieszczoną. Tak więc, wyjąwszy Aleksandra znajdowaliśmy się w wielkim komplecie.
Porucznik Vial jadł z nami, bo kapitan miał zwyczaj zapraszać co dzień jednego ze swoich oficerów po kolei, na śniadanie i obiad.
Przy śniadaniu, Desbarolles i ja dotrzymaliśmy placu, Boulanger wstał gdy podano pieczeń i poszedł przechadzać się na pomost; Giraud zaś i Maquet, równie jak Brutus i Cassius, jaśnieli swą nieobecnością.
Giraud prosił o potrawy z oliwą i octem, Maquet o herbatę.
Możesz pani śledzić stopniowanie istniejące pomiędzy mną a Maquet’em przechodząc przez Boulanger’a.
Uczta więc była wesoła, bo surowizny zemdliły Giraud’a, a herbata osłabiła Maquet’a; Boulanger który tylko w połowie śniadał, niekompletny obiad dopełnił tem co mu ze śniadania pozostało; a każdy jak mógł najlepiéj oddawał honory obiadowi kapitana, który rzeczywiście smaczny, wydał nam się przez porównanie wybornym.
Przy desserze, dało się słyszéć na pomoście wyszłe z ust oficera służbowego kto idzie, i oznajmiono nam przybycie kanclerza francuzkiego konsulatu w Tangerze.
Dodano, że kanclerzowi towarzyszy jeden z naszych przyjaciół, który dowiedziawszy się żeśmy przybyli do przystani, pospiesza uścisnąć nasze dłonie.
Jeden z naszych przyjaciół w Tangerze, czy pojmujesz pani? Tak więc wstępując na brzeg marokański nie mieliśmy ujrzeć marokanina, ani araba, lub żyda, lecz chrześcijanina i do tego przyjaciela.
Gdzieś wspomniałem że mam na Świecie najmniéj trzydzieści tysięcy przyjaciół; widzisz pani że nie przesadziłem, bo trzeba mieć przynajmniéj trzydzieści tysięcy przyjaciół rozsianych po świecie, aby za przybyciem do Tangeru, znaleść jednego zupełnie żywego.
Czekaliśmy z otwartemi usty, z wytężonemi oczyma, w tem wszedł kanclerz konsulatu.
Za nim jaśniała wypogodzona twarz Couturier’a.
Pamiętasz pani Couturier’a naszego gospodarza w Grenadzie,[9] któregośmy zostawili na placu Cuchilleros’ów, na przeciw nieszczęsnego domu Contrairos, skąd wypadł sławny kamień który tylko co niewprowadził dynastyi Dumasów na miejsce dynastyi Muhammedów.
Otóż, był to on, on któregośmy mieli za pożartego, kiedy tymczasem był tylko wygnańcem, a nawet, wyznać należy, wygnańcem dobrowolnym. Pan Duchateau, konsul nasz w Tangerze, znając jego biegłość w daguerrotypowaniu, kazał mu zaprojektować towarzyszenie sobie do Maroku; Couturier zabrał swoje szkatułki i platy, i pospieszył.
Ale, przybył dopiero we dwa dni po odpłynięciu Acherona, który miał wrócić po niego i którego oczekiwał co chwila.
Znal już Tanger równie dobrze jak Grenadę, i obowiązał się czynić nam w nim honory.
Kanclerz, pan Florat, przybył ofiarować nam wszelkie swoje usługi. Że zaś Szybki zwykle miał stacyą w Tangerze, kapitan więc i pan Florat znali się od dawna. Że w Tangerze kapitan otrzymał rozkaz udania się po nas na brzegi Hiszpanii, postrzegłszy więc z daleka statek jego, domyślano się iż nas przywozi, a gdy tym sposobem, rozeszła się wieść o naszem przybyciu, Couturier zdziwił nas swojem zjawieniem się, w chwili kiedy, wyznać należy, wcaleśmy o nim nie myślili.
Pan Florat był to wielki myśliwy; ja wiele słyszałem o łowach w Afryce; zapytalem go więc czy niemożnaby urządzić polowania nazajutrz lub po jutrze.
Boulanger i Giraud, jak dawniéj tak i teraz słabi w myśliwskiéj sztuce, mieli w takim razie pozostać z Couturier’em i ołówkiem lub pęzlem cudów w mieście dokazywać.
Polowanie w głębi kraju, było wielkiem zadaniem, mianowicie dla chrześcian; lecz nakoniec pan Florat przyrzekł powziąść potrzebne wiadomości i nazajutrz udzielić nam odpowiedź.
Wyszliśmy wszyscy razem na pokład i ujrzeliśmy janczara który im towarzyszył, trzymając w jednéj ręce kij, a w drugiéj latarnię.
Zaiste ajenci konsularni są nietykalni, równie jak deputowani, i ściśle rzeczy biorąc mogliby obejść się bez janczara; jednak nieobchodzą się.
Ten który tym panom towarzyszył, bardzo nędznie wyglądał, a ubiór jego nie wskazywał bynajmniéj, że pełni obowiązki protektora dwóch osób które zapewne nieuznałyby rzeczą stosowną przyjąć go za służącego; lecz cóż począć moja pani, w Maroku tak się rzeczy mają!
Wreszcie był to bardzo zacny człowiek: jeżeli pani kiedykolwiek będziesz w Tangerze, racz proszę, wziąść go do swoich usług, nazywa się El-Arbi-Bernat. Tyle co do nazwiska.
Co do rysopisu: jest jednooki.
Ah! jeszcze jedna szczególna oznaka, gdyby dwie wyżej wymienione nie były dostateczne. Oto, w wolnych chwilach, jest on katem.
Ci panowie nie chcieli bawić u nas do późna. Pan Florat jako reprezentant francuzkiego rządu, mógł kazać otworzyć sobie bramy miasta o każdéj godzinie, lecz wolał nie nadużywać téj możności.
Gdy więc dziewiąta godzina, chciałem powiedzieć, wybiła, a to z przyzwyczajenia, bo zapomniałem że na brzegach Afryki godzina upływa w milczeniu i bez hałasu zapada w przepaść wieczności; gdy więc dziewiąta godzina nadeszła, ci panowie pożegnali nas.
Morze wielce było podobne do owéj przepaści która pochłania godziny, miesiące i lata; niebo było ponure; gdzie niegdzie tylko błyszczały na niem gwiazdy i odbijały się w głębiach Oceanu, którego powierzchnia stała się niewidzialną. Statek nasz wyglądał niby grobowiec Mahometa zawieszony w powietrzu, pomiędzy dwiema nieskończonemi przestrzeniami.
Gdy goście nasi zeszli z drabiny, rzekłbyś że się w otchłań jaką zanurzyli.
Lecz wnet światło latarni rozwidniło barkę i odbiło swoje promienie w wodzie, pokazując nam błyszczące oczy i nagie ramiona marokańskich wioślarzy; potem barka oderwała się od statku, jak jaskółka od dachu i odpłynęła. Czas jakiś przedmioty objęte kołem światła latarni były widzialne; następnie koło to powoli zwężało się, lecz w krótce wyglądało już tylko jak gwiazda z niebios spadła i zwolna przesuwająca się po powierzchni morza; nakoniec ta gwiazda zachwiała się, obiegła kilka krzywych linii, które, z punktu naszego stanowiska, wyglądały niby płoche ewolucye błędnego ognika; znikła, to się znowu zjawiła, wspięła się na jakąś pochyłość, jeszcze znikła jeszcze się pokazała, aż wreszcie zdawała się gubić we wnętrznościach ziemi.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa, bramy miasta zamknięto za panem Florat i jego towarzyszem.
Z resztą, to zasługiwało na uwagę, że Tanger był najciemniejszym punktem na brzegu; trzeba było zupełnego przekonania aby się domyśleć że tam istnieje miasto, a w nim siedm tysięcy mieszkańców; taka panowała tam noc i cisza grobowa.
Za nami, przeciwnie, na bokach okrągłéj góry która tworzy zatokę, gdzie niegdzie, jaśniały ognie, odzywały się okrzyki dosyć podobne do głosów ludzkich.
Te ognie palili ubodzy duarowie niewidzialni w dzień, bo ukryci w zaroślach na pięć lub sześć stóp wysokich, które jeżeli tak powiedzieć można, stanowią sierść góry.
Temi okrzykami był ryk hyen i szakalów.
Nie ma nie dziwniejszego nad przekonanie jakie w sobie żywimy, przekonanie żeśmy przeniesieni w świat nowy i nieznany, a żaden zmysł nie stawia nas w widocznym stosunku z tym światem: zaledwie w takim razie, dusza posiada moc przekonania znajdującego się tam ciała i nie czującego w koło siebie żadnéj zmiany, a przecież słuchającego, głosu rozsądku który mówi: dzisiaj rano opuściłeś kraj przyjazny, a dzisiaj wieczorem dotkniesz kraju nieprzyjaznego; ognie które postrzegasz zapaliło pokolenie ludzi zupełnie przeciwnych pokoleniu twojemu, wiecznie nieprzyjazne twojéj osobie, pokolenie któremu nigdy nie złego nie wyrządziłeś, któremu nigdy złego wyrządzić nie myślisz; te krzyki nakoniec, jest to wycie dzikich zwierząt, nieznanych ziemi którą opuszczasz, które jak ów lew z Pisma Świętego, szukają kogoby pożarły.
Zstąp na tę ziemię, a jeżeli unikniesz zwierząt, to nieunikniesz ludzi.
A dla czego? Ponieważ koryto wody, na siedm mil szerokie, dzieli tę ziemię od drugiéj; ponieważ ta ziemia zbliża się o ćwierć stopnia ku równikowi, nakoniec, ponieważ tę ziemię nazywają Afryka, nie zaś Hiszpania, Włochy, Grecya lub Sycylia.
Vial zapewnił mię, że księżyc nie wejdzie; pragnąc więc pozbyć się moich wątpliwości, udałem się na spoczynek, i zaleciłem aby mię przebudzono skoro świtać zacznie.
Naturalnie, przebudził mię oddział załogi będący z rana na służbie, który czyścił okręt. Wstałem i wczołgałem się na pomost.
Działo się to właśnie w chwili zarania, w któréj niknąca już noc walczy jeszcze z jawiącym się dniem; rozległy półkolisty port w którym nocowaliśmy, odbijając w sobie niewiem jakie światło, objęty w ramy z czarnych gór, wyglądał niby jezioro roztopionem srebrem napełnione. Przy pierwszem zarannem światełku, z jednéj strony dawała się postrzegać wieża wieńcząca przylądek Malabatta, z drugiéj zaś na pochyłości przylądku Spartelle, zaledwie rozróżniano, jeszcze uśpiony nad brzegiem morza Tanger.
Na górze ognie ciągle się jeszcze paliły; na niebie drżały jeszcze ostatnie gwiazdy.
Wkrótce zdało się że różowa mgła wychodzi z ciaśniny, postępuje z wschodu na zachód, przesuwa się pomiędzy Europą i Afryką, i rzuca dziwnie miłą i cudownie przezroczystą barwę na brzeg Hiszpański, począwszy od Sierra de San-Maleo, aż do przylądku Trafalgar.
Przy świetle téj błyszczącéj atmosfery, widziałeś bielejące się wioski, a nawet i odosobnione domy, rozsiane po europejskim brzegu.
Wnet, chociaż słońce jeszcze nie weszło, promienie jego zajaśniały po za łańcuchem otaczających nas gór; lecz zamiast płynąć z góry na dół, owszem z dołu do góry tryskały; rzekłbyś że uderzywszy gwałtownie o przeciwległą stronę, odskakując rozpryskiwały się po nad górą.
Powoli to światło wzrosło, tracąc promieniste kształty a przybierając postać ognistej kuli; w chwili gdy ta kula zaczęła pokazywać się po nad przylądkiem Malabatta, który ciągle jeszcze zostawał w niebieskawym pół-cieniu, wschodni bok przylądku Spartelle rozwidnił się, wydobywając Tanger z pomiędzy ciemności i rysując jego kredziaste oblicze, pomiędzy złoconym piaskiem morskiego brzegu, a zieleniejącym wierzchołkiem góry.
Jednocześnie, morze zaczęło przybierać barwę różową, tam gdzie promienie słońca dosięgły; a tymczasem, w miejscach w których jeszcze zmrok lub noc zupełna panowały, barwa ta stopniowo przemieniała się, z różowéj w siarczaną i z siarczanéj w zimny odcień cyny.
Nakoniec, słońce zwycięzko rzuciło się ku niebu, a ranek jak powiada Szekspir, stopami jeszcze rosą zwilgoconemi, zstąpił na równinę, pokołysawszy się przez chwilę na wierzchołkach gór.

W téj chwili również, karawana złożona z dwunastu wielbłądów, siedmiu lub ośmiu mułów, i pięciu czy sześciu osłów, wysunęła się z po za góry, rozciągnęła fałdzisto po piasku i na kształt węża poczołgała się ku Tangerowi.

PIERWSZY ARAB.

Mniéj szczęsliwi niż karawana, zapewne dla tego że chrześcijanie, dopiero po uzyskaniu świadectwa zdrowia, to jest około dziewiątéj z rana, mogliśmy wejść do Tangeru.
Komendant, oczekując téj przepisanéj godziny, zaprojektował nam rybołówstwo w przystani, bo morze należy do wszystkich, brzeg zaś powinniśmy byli zdobywać.
Domyślasz się pani zapewne, iż projekt ten nietylko my ale i cała załoga z wdzięcznością przyjęła.
Bo też rybołówstwo stanowi dla majtka podwójną uroczystość: naprzód bowiem sprawia mu przyjemność, a powtóre w zysku rybę przynosi.
I rzeczywiście ryba jest dopełnieniem świeżéj żywności, a potém kto dwie godziny mókł w wodzie, musi przecież tę rybę winem skropić, komendant zaś musiałby być wielkim barbarzyńcą, gdyby kazał suszyć ciało nieogrzawszy żołądka.
To też w moment przygotowano łódź i wydobyto sieć zgłęb okrętu. Cała załoga, wyjąwszy dwóch ludzi koniecznie na pokładzie potrzebnych, otrzymała urlop na sześć godzin, to jest na czas aż nazbyt dostateczny.
Wsiedliśmy do yoli z panem Vial, który kierował wyprawą; towarzyszył nam Maquet i Rebec; każdy z nas miał dubeltówkę, a w łodzi umieszczono tuzin karabinów; z resztą, w razie potrzeby, działa korwety mogły rozciągnąć nad nami swoję opiekę.
Schodząc po okrętowych schodkach, ujrzeliśmy spiesznie ku nam płynącą barkę i dającą nam znaki: że zaś widoczną było rzeczą iż wyłącznie z Szybkim miała do czynienia, zatrzymaliśmy się; płynął na niéj wczorajszy nasz janczar, El-Arbi-Bernat. Pan Florat, za pomocą przybliżajacéj lunety, z terarsu konsulatu dostrzegł nasze przygotowania do rybołówstwa i przysłał nam go. — Ponieważ był to dzień targu w Tangerze, i brzeg wkrótce pokryć się miał arabami do miasta przybywającemi, pan Florat zatem lękał się aby nie zaszło jakie nieporozumienie pomiędzy bumusami a surdutami.
Wszystko to wyjaśnił nam złą hiszpańską mową sam El-Arbi-Bernat, widocznie szczęśliwy i dumny z danego sobie zlecenia.
Skoro protektora naszego umieszczono na przodzie łodzi, gwizdawka sternika dała znak odpłynięcia; prostopadle wzniesione wiosła zniżyły się jednocześnie uderzając o wodę, i łódź nasza rozpoczynając pochód, ruszyła ku brzegowi.
Powiedzieliśmy już że Szybki był to zwyczajny gość w Tangerze. Vial więc znał się dobrze z przystanią, skierował zatem ku górze na któréj błyszczały ognie i po za którą weszło słońce. Spytałem o jéj nazwisko, była to Scharff.
U stóp téj góry, z prawéj strony starego Tangeru, rzeka Ued-Eszak wpada do morza; skierowaliśmy się ku jéj ujściu; morze opadało.
Płynęliśmy korytem téj rzeki, lecz niemogliśmy posunąć się daleko w górę, bo łódź nasza, zbyt przeładowana, nabrała blisko trzy stopy wody.
Wreszcie osiadła na piasku, a więc stanęliśmy.
Nie usiłowaliśmy nawet dostać się do innego punktu na lądzie, bo chociaż morze było spokojne, jednak bałwany gwałtownie o brzeg uderzały, łódź więc łatwo przewrócić się mogła.
Dwaj majtkowie skoczyli w wodę niezawinąwszy nawet spodni i złączone ramiona swoje przedstawili Vialowi, który usiadł na nich jakby na siodle, ujął każdego majtka za kołnierz i skierował ich ku brzegowi, gdzie go bez przypadku złożyli.
Każdy z nas kolejno przybył tamże tą samą drogą i tym samym sposobem.
Skoro łódź po wypróżnieniu znowu w ruch wprawiona być mogła, korytem rzeki popchnięto ją w głąb lądu, aż póki powtórnie nie osiadła. Teraz już się o nią nie troszczono, bo rzeka, dzięki odpływowi, coraz płytsza, zapewniała dostatecznie iż dla braku wody na powrót łodzi do morza niecofnie.
Z czółnem niepotrzebowano zachowywać takich ostrożności skierowano je ku pierwszemu lepszemu punktowi na brzegu, a gdy do pewnéj odległości przybyło, majtkowie rzucili się w morze jak kormorany i popchnęli czółno aż na piasek.
W téj chwili przeleciała morska jaskółka. Strzeliłem, a raniona padła po drugiéj stronie Uedu.
Gdym się zbliżał do brzegu, rozmyślając czy warto iść w wodę za tak nędzną zwierzyną, za wzgórzem dostrzegłem połyskujący koniec długiéj strzelby, a potem kaptur burnusa, wreszcie bronzową głowę i nakoniec całą postać araba z bosemi nogami.
Mniemał zapewne że to jego rodak wystrzelił, ale ujrzawszy nas zatrzymał się.
Dotąd araba widziałem tylko na obrazach Delacroix lub Vernet’a, na rycinach Raffet’a lub Decamps’a; to więc żywe wyobrażenie afrykańskiego ludu, co się stopniowo przedemną rysowało, i zatrzymawszy się na mój widok, stanęło o trzydzieści kroków odemnie, nieruchome, ze strzelbą na ramieniu i nogą naprzód wystawioną, podobne do posągu spokojności a raczéj ostrożności, głębokie na mnie sprawiło wrażenie. Widoczną było rzeczą, że gdybym był sam, arab byłby wielce pogardzał moim osmnasto calowym karabinem, poczytując go za drobnostkę obok swojéj pięciostopowéj strzelby; lecz miałem za sobą około pięćdziesięciu ludzi mojego rodzaju, ubranych prawie tak samo jak ja; liczba zatem dała mu do myślenia.
Ponieważ obaj mogliśmy aż do dnia ostatecznego, sądu stać na przeciwległych brzegach tego nowego Rubikonu, tak że ani on ani ja niepostąpilibyśmy krokiem naprzód; przywołałem El-Arbi-Bernata i zaleciłem mu aby wezwał araba do przejścia Uedu, i do przyniesienia mi jaskółki.
Nasz janczar powiedział kilka słów swojemu współziomkowi, który wysłuchawszy go, bez namysłu podniósł ptaka i przeszedł rzekę.
Wszakże przechodząc spojrzał na jaskółkę; miała skrzydło zgruchotane, a ziarnko śrótu utkwiło jéj w piersiach.
Oddał mi ptaka niemówiąc ani słowa i ruszył daléj, ale przechodząc obok Bernat’a coś do niego przemówił.
— Co on mówi? spytałem
— Pyta czy pan w lot ptaka zabiłeś.
— A cóżeś mu odpowiedział?
— Odpowiedziałem, tak jest.
— I czy to z powodu téj odpowiedzi kiwał głową?
— Tak jest.
— A więc nie wierzy?
— O tyle o ile.
— Czy znasz go?
— Znam.
— A dobrze strzela?
— W okolicy uchodzi za jednego z lepszych strzelców.
— Zawołaj go niech wróci.
Janczar zawołał.
Arab wrócił chętniéj niż mniemałem; widocznie żal mu było odejść, a owszem pragnął przypatrzeć się nam z blizka, a raczéj naszéj broni.
Poważny i nieruchomy stanął o pięć kroków odemnie.
Giraud i Boulanger, którzy go ścigali z ołówkami w ręku, również zatrzymali się, i oni podobnie jak ja pierwszy raz widzieli araba, szkicowali go więc tak chciwie, iż rzekłbyś że się lękają czy ujrzą innych jeszcze.
— Ten oto francuz, rzekł mu janczar wskazując na mnie, utrzymuje że strzela lepiéj od ciebie.
Lekki uśmiech powątpiewania przebiegł po ustach araba.
— Tego ptaka zabił w lot i powiada że ty tego nie dokażesz.
— Owszem dokażę, odparł arab.
— Otóż, właśnie nadarza się sposobność, mówił daléj janczar; patrz, znowu ptak przelatuje, strzel i zabij go.
— Francuz swojego nie kulą zabił.
— Nie.
— Co on mówi? spytałem.
— Powiada że pan swojego ptaka nie zabiłeś kulą.
— Prawda: oto jest śrót.
I podałem mu nabój śrótu, piątego numeru.
Pokręcił głową i coś powiedział.
— Mówi że proch drogi i że szkoda go-psuć na ptastwo, kiedy hyen i rysiów za nadto jest w okolicy.
— Powiedz mu: że za każdy strzał, idąc ze mną w zapasy, dostanie po sześć nabojów prochu.
Janczar wytłómaczył moje słowa arabowi, a tymczasem Giraud i Boulanger ciągle szkicowali.
Widać było że chęć nabycia trzydziestu lub czterdziestu nabojów prochu bez rozwiązania worka, walczyła w arabie z obawą nie utrzymania godnie swojéj opinii; lecz nakoniec chciwość wzięła górę.
Wykręcił strzelbę, wyjął kulę i podał dłoń abym mu na nią nasypał śrótu.
Spiesznie uczyniłem zadosyć jego skinieniu. Nabił strzelbę opatrzył panewkę i czekał.
Lecz czekał niedługo; bo cały afrykański brzeg obfituje w zwierzynę. Siewka przelatywała po nad naszemi głowy, arab długo wodził za nią końcem swojéj strzelby, wreszcie sądząc iż już wycelował dał ognia.
Ptak polecial daléj nieutraciwszy nawet ani jednego pióra.
W tem zerwał się bekas, i przelatywał w odległości strzału zabiłem go.
Arab uśmiechnął się.
— Francuz strzela dobrze, rzekł; ale prawdziwy myśliwiec nie strzela rśótem lecz kulą.
Janczar wytłumaczył mi te słowa.
— Prawda, odpowiedziałem; powiedz mu że zupełnie podzielam jego zdanie, i że skoro oznaczy cel, gotów jestem wykonać to samo co ci on.
— Francuz winien mi sześć nabojów prochu, rzekł arab.
— I to prawda, odparłem: niechaj mi poda dłoń.
Podał i wysypałem prawie trzecią część prochu z mojego rożka.
Wydobył swój rogowy recypiens i umieścił w nim wszystek proch aż do ostatniego ziarnka, sypiąc bacznie i zręcznie, a nawet prawie z uszanowaniem.
To skończywszy, okazywał widoczną chęć odejścia; ale chęci téj niepodzielał ani Boulanger ani Giraud, gdyż nieskończyli jeszcze swoich szkiców.
To też za pierwszem jego poruszeniem, rzekłem do El-Arbi-Bernat’a: przypomnij twojemu ziomkowi że każdy z nas ma gdziekolwiek posłać kulę, gdzie mu się podoba.
— Dobrze, powiedział Arab.
Obejrzał się w koło i znalazł na ziemi tykę. Podniósł ją i znowu szukał.
Miałem w kieszeni list od jednego z moich siostrzeńców, urzędnika w prywatnych dobrach Jego królewskiej Mości: list ten spoczywał nienaruszony w swojéj czworobocznéj kopercie, ozdobionéj czerwoną pieczęcią; dałem go arabowi, domyślając się że zapewne tego lub czegoś podobnego szuka.
W rzeczy saméj list ten mógł wybornie służyć za tarczę celową.
Arab zrozumiał.
Rozłupał nożem koniec tyki, włożył list w tę szczelinę, utkwił tykę w piasku, a odliczywszy dwadzieścia pięć kroków wrócił do nas i nabił swą strzelbę.
Miałem dwururny nabity karabin: była to wyborna broń z fabryki Devisme, a w każdéj lufie mieściła się kańczasta loftka, która o tysiąc pięćset metrów może dosięgnąć i zabić człowieka. Wziąłem ten karabin z rąk Pawła który go zwykle pilnował i czekałem.
Arab celował starannie, co dowodziło iż mocno mu chodzi o to aby po raz drugi niezostał zwyciężony.
Strzał wypadł i zbił jeden róg koperty.
Jakkolwiek arabowie umieją być panami siebie, nasz jednak nie mógł wstrzymać się od wydania okrzyku radości pokazując mi zbity róg.
Dałem mu znak że widzę bardzo dobrze.
Arab coś mi żywo odpowiedział.
— Mówi że teraz na pana koléj, przetłómaczył janczar.
— Tak, prawda, odparłem; ale oświadcz mu że we Francyi niestrzelamy z tak bliska do tarczy.
I odmierzyłem podwójną odległość.
Patrzył na mnie zdziwiony.
— Teraz, rzekłem znowu, powiedz mu, że za pierwszym wystrzałem dotknę środka celu daleko bliżéj aniżeli on dotknął, za drugim zaś złamię kij który go utrzymuje.
I także z należytą uwagą wycelowałem; bo niewypadało przybywać do Afryki dla pozostawiania tam fałszywego prospektu; że zaś ogłosiłem program, trzeba go więc było wykonać.
Pierwszy strzał wypadł i trafił w pieczątkę.
Drugi dał się słyszeć prawie natychmiast i złamał tykę.
Arab zarzucił strzelbę na ramiona, i ruszył w dalszą drogę; nie żądając bynajmniéj sześciu nabojów prochu do których miał prawo.
Widoczną było rzeczą iż odchodził przytłoczony ciężarem swojéj niższości, i że w owéj chwili wątpił o wszystkiem, a nawet o proroku.
Udał się zaokrąglonem wybrzeżem wiodącem do Tangeru, i pewien jestem że przybył tam nieobejrzawszy się ani razu.
Kilku arabów którzy przechodzili Ued gdy się to działo, i obecni byli naszym zapasom, oddalili się równie milczący i równie jak on pognębieni.

A tak, w osobie swojego reprezentanta, całe Maroko zostało upokorzone.

POLOWANIE I RYBOŁÓWSTWO.

Tymczasem urządzono rybołówstwo i zaczęto ciągnąć sieć.
Ten rodzaj łowienia ryb ma najwięcéj powabu: liczba osób użytych do ciągnienia sieci, obwód jaki ta sieć obejmuje, niepewność rezultatu, stanowią przyjemność którą pojmuję lepiéj aniżeli łowienie ryb wędką, chociaż pod względem zręczności człowieka i instynktu ryb, wędka, że tak powiem, stanowi walkę cywilizacyi z naturą.
Podczas gdy nasi ludzie, zanurzeni w wodzie aż po szyję, ciągnęli sieć z całéj siły, zachęcając się wołaniem, zbliżała się chwila targu, i brzeg pusty za naszem przybyciem, powoli zaludnił się arabami, przybywającemi z sąsiednich gumów i udającemi się do miasta.
Ta długa processya, dążąca brzegiem morza w pewnych przerwach, lecz zawsze jednym śladem, ciekawy przedstawiała widok, składała się zaś ze śpieszących do Tangeru przekupniów.
Ale jakich przekupniów, moja pani! i jak dziwne powzięłabyś z nich wyobrażenie o afrykańskim handlu.
Jeden, jako handlarz węgli, niósł w obu rękach trzy czy cztery kawałki zczerniałego drzewa; drugi, jako handlarz cegieł, niósł ich dziesięć czy dwanaście; trzeci, handlujący ptastwem, przewiesił przez ramię parę gołębi, na grzbiecie zaś miał kurę, albo też żerdzią pędził przed sobą indyka.
Niektórzy pędzili przed sobą malutkich osiołków, obładowanych drzewem lub warzywem. Byli to reprezentanci wyższego handlu marokańskiego.
Ci którzy najwięcéj utargować mieli, mogli zapewne liczyć zaledwie na dwadzieścia soldów dochodu; a byli tacy którzy nieśli na sobie towaru nie więcéj jak za trzy soldy.
A wszystko to przybywało z okolicy oddalonéj o mil trzy, cztery, sześć, a nawet i dziesięć, z całą rodziną, bo z żonami, dziećmi i starcami.
Kobiety miały na głowach wielkie kapelusze z plecionéj słomy, wyglądające nakształt okrągło skrojonéj maty, w środku do wierzchołka głowy przymocowanéj.
Wiodły one swą dziatwę za ręce, lub niosły ją na plecach, gdzie oprócz potomstwa mieściły się jeszcze kury albo cegły.
Starcy, z pięknemi siwemi brodami, szli podpierając się kijmi, lub jechali na osłach, a wyglądali nakształt starożytnych patryarchów udających się do jakiéj nowoczesnéj Jerozolimy.
Oblicza kobiet żadnym sposobem niemożna było dostrzedz; szczęsciem prawie zaręczyć jesteśmy gotowi, iż oprócz niezadowolonéj ciekawości, niewiele więcéj na tem straciliśmy.
Cała ta obdarta i łachmanami okryta rasa, przezroczystą płachtą drapująca nagość swoję, pyszny przedstawiała widok. Nigdy cesarz w purpurze, wjeżdżający do Rzymu na tryumfalnym wozie i depcący nogami świętą drogę do Kapitolu, nie podnosił głowy z większą godnością.
Bo też u nich godność spoczywa w człowieku, tym obrazie Boga, nie zaś w stanowisku jakie ten człowiek zajmuje, nie w odzieży która go okrywa; arab jest sułtanem u siebie, podobnie jak cesarz w swojem państwie; a skoro był dwa razy jednego tygodnia na targu w Tangerze, Fezie lub Tetuanie i przedał swój węgiel, ptastwo, albo cegłę; skoro za pomocą téj sprzewił siebie i rodzinę aż do przyszłego targu, nie pyta o nie więcéj, nie pragnie nic więcéj, niema już wyższéj ambicyi.
Albowiem nie nędza ciała, ale poniżenie serca nagmając czoło człowieka ku ziemi, ściera z niego bozkie piętno, którem sam Twórca to czoło nacechował.
Ludzie ci po większéj części przechodzili nie zatrzymując się, niepatrząc na nas, i rzec można nie widząc nas prawie; niektórzy zagadnięci przez naszego janczara przystawali, a Giraud i Boulanger, korzystając ze sposobności, przenosili ich do swoich albumów. Kilku postrzegłszy że im porywano ich wyobrażenie, rozgniewani, mrucząc odchodzili.
Inni, a w ogólności młodzi, zatrzymywali się, i widząc się przeniesionymi na papier, wybuchali głośnym śmiechem.
Czterech czy pięciu z pomiędzy wszystkich uzbrojeni byli w liche strzelby. Innéj broni nie widziałem przy nich.
Na przeciwlegléj stronie zatoki, karawany wielblądów i mułów, w naszych oczach wyglądające jak roje wielkich mrówek sznurem ciągnących się, wchodziły do Tangeru.
Sieć dwa razy na brzeg wydobyto; połów jakkolwiek niezupełnie lichy, nie obiecywał jednak żadnéj nadzwyczajności:
Pozostawiwszy więc naszych majtków zapuszczających sieć po raz trzeci, Boulanger’a i Giraud’a szkicujących do syta, ja, Maquet i Vial poszliśmy szukać szczęścia w polowaniu.
Paweł udał się z nami jako tłomacz.
Od rana już, przekonałem się z radością iż Chevet, zalecając mi go, w tym przynajmniéj względzie nieoszukał mię i że to był prawdziwy arab, gdyż oprócz małéj różnicy w wymawianiu, cechującéj dwa oddzielne narzecza, rozumieli go doskonale wszyscy do których przemawiał. |
Po godzinie polowania i zabiciu kilku siewek oraz bekasów, | ujrzeliśmy powiewającą na wielkim maszcie Szybkiego banderę, która nas przyzywała.
Umówilismy się z kapitanem iż bandera ta, wywieszona pomiędzy godziną dziesiątą a jedenastą, oznaczać będzie że już zaczęto zastawiać śniadanie.
Zaraz więc połączyliśmy się z osadą. Mieliśmy cztery wielkie wiadra pełne świeżéj i jak można najapetyczniej wyglądającéj ryby.
Trzeba było znowu wsiąść na statek, w czem właśnie trudność zachodziła, gdyż bałwany teraz były daleko silniéjsze i daleko hałaśliwsze niż pierwéj; ta okoliczność mało niepokoiła naszych majtków, którzy już od trzech godzin po szyję w wodzie siedzieli; lecz inaczéj działo się z nami.
Zaprojektowano kilka sposobów dostania się na statek: pierwszy, przez odbycie téj podróży na ramionach majtków; drugi przez usiłowanie dojścia do łodzi zawinąwszy spodnie; trzeci, przez zupełne zrzucenie odzieży i przebycie wpław przestrzeni dzielącéj nas od łodzi.
Przyjęto pierwszy sposób, i Vial dla dania nam przykładu rozpoczął pochód.
Na dziesięć kroków od łodzi, bałwan przewrócił całą tę ludzką piramidę, a majtkowie i porucznik zniknęli, lecz znowu pojawili się natychmiast, Vial przerzynał się ku łodzi, a majtkowie wracali aby się oddać pod nasze rozporządzenie.
Przykład nie był zbyt pociągający, jednak Giraud odważył się doświadczyć powtórnéj próby. Jakaś morska nimfa zapewne się w nim zakochała, gdyż cały i zdrów przybył do łodzi.
Desbarolles naśladował go i tylko nieco obryzgany dostał się na miejsce; ale Boulanger, Maquet i ja o niczem słyszeć nie chcieliśmy.
Boulanger zręcznie korzystał z tego co w marynarskim języku nazywają uciszeniem się morza. Jeżeli pani nie rozumiesz co to jest uciszenie się morza, chciéj przejrzeć Marynarski Słownik admirała Willaume, który od dni kilku jest naszym brewiarzem.
Boulanger więc korzystając z uciszenia się morza, powierzył swoje spodnie jednemu majtkowi, i podniosłszy surdut, ruszył ku łodzi, ostrożnie jak młody uczeń który po raz pierwszy staje do tańca na familijnym baliku:
Stary Ocean w tak skromnéj jego postawie widział hołd oddany swojéj potędze i łagodnym był dlą Boulanger’a.
Maquet i ja przybyliśmy wpław.
Nareszcie wszyscy razem zebrani, popłynęliśmy ku Szybkiemu.
Tam oczekiwało nas wyborne śniadanie, wzmocnione smażoną rybą, któréj oddali honory panowie Florat i Couturier, przybrani biesiadnicy, których zastaliśmy na pokładzie okrętu, jako pierwéj od nas przybyłych.
Śniadaliśmy spiesznie, powodowani nowym rodzajem ciekawości, bo jak wspomniałem był to dzień targu w Tangerze, i targ ten kończył się o godzinie pierwszéj.
W żadnym, najlepiéj nawet urządzonym domu, niemasz tak dobréj usługi jak na rządowym statku. Na rządowym statku nawet Ludwik XIV musiałby był czekać i trzeba byłoby wymyślić jeden z najcharakterystyczniejszych wyrazów dawnéj monarchii, co znaczy że zapewne nie byłby nigdy wymyślony.

Czółno kołysało się tuż przy schodkach, w momencie więc wsiedliśmy w nie: wiosła opadły i popłynęliśmy ku Tangerowi.

DAWID AZENCOT.

W miarę jak się zbliżaliśmy, miasto, z razu wyglądające naksztatt kredziastéj massy, zaczynało dzielić się na części i przedstawiać swoje szczegóły.
A naprzód, uderzał oko cudzoziemca, cyrkuł konsulatów jedne ku drugim zbliżonych i odznaczających się swojemi flagami.
I rzeczywiście na szczytach wielkich masztów, powiewały bandery Anglii, Hiszpanii, Portugalii, Hollandyi, Szwecyi, Sardynii, Neapolu, Stanów zjednoczonych, Danii; Austryi i Francyi.
Reszta miasta przedstawiała jednotonny widok; a tylko dwa pomniki górowały nad powierzchnią domów, jednopiętrowych i terrasami pokrytych: były to kasbah i meczet, to jest pałac sułtana i mieszkanie Boga.
Gdyśmy do lądu przybijali, muezzim przywoływał wiernych na modlitwę, a głos jego pełny, dźwięczny i nakazujący, tak jak winien być głos każdego tłomacza religii od miecza zależącéj, rozległszy się po nad miastem, doszedł aż do nas.
Port właściwie mówiąc prawie byt pusty, ładowano tylko parę hiszpańskich okrętów i nic więcéj; osada rozmawiała z marokanami językiem zwanym sakir, to jest dziwną mieszaniną greckiego i włoskiego z francuzkim, zapomocą którego opłynąć można całe śródziemne morze.
Dwudziestu arabskich tragarzy pracowało na wybrzeżu nad rozbieraniem starego statku.
W pośród nich stał, widocznie oczekując naszéj łodzi, jakiś człowiek średniego wzrostu, mający lat trzydzieści pięć do czterdziestu, cery bladéj, rysów wybitnych, oka żywego i pojętnego; włosy miał krótko strzyżone, przykryte czarną czapeczką, ubrany był w długi takiegoż koloru surdut, na biodrach ściśnięty jedwabną szarfą z powodu starości swojéj wypłowiałą, ale niegdyś niezawodnie przepyszną.
Podał nam rękę i pomógł wyskoczyć z łodzi na brzeg.
A gdyśmy już byli na lądzie, przybierając minę zwierzchnika, którą nam obecnym usprawiedliwił życzliwy uśmiech pana Florat, wyprzedził nawet naszego janczara i postępował na czele całéj kolumny wołając:
— Na bok! na bok!
Marokański odwach obok którego przechodziliśmy, widząc nas w towarzystwie janczara i biorąc za ludzi znakomitych, sprezentował broń przed nami.
Weszliśmy na bulwark i pojęliśmy wtedy widziane wczoraj ewolucye z latarnią morską.
Tanger ma to przekonanie że jest wojennem miastem, i dla tego ma coś podobnego do murów i coś nakształt krytéj drogi; szkoda tylko że te mury walą się, a kryta droga jest zupełnie odkryta.
W końcu bulwarku otwiera się brama, nizka, wązka, zbudowana w kształcie szerokiéj arkady, tej bramy pilnuje obdarty żołnierz, zbrojny w strzelbę ze złotemi ozdobami u lufy a kolbą słoniową kością wykładaną.
Wspomniona brama prowadzi na ulicę wązką, pełną wybojów, objętą domami wapnem bielonemi i niemającemi innych otworów prócz drzwi na ulicę wiodących.
Gdzie niegdzie, w samym środku takich domów urządzona była nisza, a w niéj mężczyzna owinięty białym burnusem, lub ustrojony kołdrą, leżał i palił fajkę tak poważnie, iż za nic w świecie nie byłbym pozwolił sobie przerywać mu tego zatrudnienia.
U stóp takiego mężczyzny postrzegano wagi, obok niego zaś kosze pełne bezkształnych przedmiotów, które oznaczały że ich właściciel przedaje albo korzenie, albo owoce, albo też jest rzeźnikiem.
Kilku innych poważnie szło ulicą, a wszyscy byli boso i tylko w czerwonych myckach na głowach.
Inni, stojąc jak dobrowolne posągi o mur oparte, nasycali się promieniem słońca trzydziesto lub trzydziesto-pięcio stopniowego, chociaż było to w Listopadzie.
Inni wreszcie, siedzieli na sposób krawców, i głowę w tył przewiesiwszy, a odmawiając niemą modlitwę, przesuwali ziarnka arabskiego różańca.
Kiedy niekiedy postać skulona na tarassie wstawała i przeskakiwała na inny taras; była to marokańska kobieta udająca się w odwiedziny do swojéj sąsiadki.
Potem dał się słyszeć wielki zgiełk na środku miasta. Targ już rozpoczął się.
Przy francuzkim konsulacie, pan Florat, opuścił nas, mówiąc do czarno ubranego człowieka:
— A więc rzecz umówiona Dawidzie, polecam ci tych panów.
Dawid posłusznie skinął głową, a pan Florat zwracając mowę do nas, rzekł:
— Wszystkiego co panowie zapragniecie, żądajcie od Dawida.
Podziękowaliśmy ukłonem i umowa z obu stron została zawarta.
Nakoniec zbliżywszy się ku mnie pan Florat dodał:
— Ten człowiek jest to żyd, nazywa się Dawid Azencot. Jest on dostawcą marynarki, jeżeli pan masz wexel na sto tysięcy franków wystawiony na jego imię, zapłaci go panu natychmiast, zapewne złotem. — Do widzenia w konsulacie.
Ciekawie obróciłem się ku Dawidowi i nakoniec poznałem w nim wschodniego żyda.
U nas żyd nie istnieje już jako typ oddzielny, bo zlał on się w jedno z ogółem społeczeństwa, i ani mowa, ani ułożenie, ani ubiór nieróżnią go od innych ludzi; jest on officerem legii honorowéj, akademikiem, baronem, księciem, królem.
Ciekawym byłby opis historyczny żydowskiéj wielkości, w obec tegoczesnego społeczeństwa. Żyd, jest to duch który nastąpił po smokach Kalchasa, Hesperyd i Nibelungów; on to, w średnim wieku, strzeże złota.
Złota, téj wielkiéj potęgi wszystkich wieków, tego bóztwa niektórych ludzi; bo są ludzie którzy wątpią o Bogu, lecz niemasz żadnego któryby wątpił o złocie.
Weźmy Arystofanesa; on złoto nazywa Plutusem, to jest bożkiem, a nawet więcéj jak bożkiem bo anti-Jowiszem, bo królem królów Olimpu; bez niego, Jowisz zmuszony jest wyznać iż umiera z głodu. Merkury bierze uwolnienie od obowiązków bóztwa które mu nie nie przynosi, jemu, bożkowi złodziei i przyjmuje służbę u bożka złota. Apollo, na wygnaniu, pasał trzodę, a Merkury daleko lepiéj uczynił, bo obracał rożen i zmywał naczynia u Plutusa.
Weźmy Krzysztofa Kolumba po czwartéj jego podróży; cóż on pisze do Ferdynanda i Izabelli, swoich bojaźliwych protektorów, których obdarzył światem, i jeszcze jakim światem, oto krajem Peru!
Pisze on do nich:
„Wyborna to rzecz złoto; złoto tworzy skarby, za złoto wszystkiego dokazać można na tym i na tamtym nawet świecie, bo za ztoto można wprowadzić duszę do raju.”
— Obaczmy co odpowiada pan Pellapra, w roku pańskim 1847, zapytany przez wielkiego kanclerza.
— Jak się pan nazywasz? pyta tenże.
— Mam dwanaście milionów.
— Ile pan masz lat?
— Mówię panu że mam dwanaście milionów.
— Czem się pan zajmujesz?
— Ale czyż pan nierozumiesz: Powtarzam że mam dwanaście milionów.
Otóż żyd zrozumiał to!
Podczas gdy czarnoksiężnik, nekromancista i alchimista, szukali złota, on znalazł je: bo pojął, niepowiem jako człowiek dziesiątego wieku, gdyż żyd był mniéj jak człowiekiem, bo pojął mówię, iż on, istota nieczysta, która niemogła dotknąć ani żadnego towaru, ani kobiety, boby je spalono, on, którego w Tuluzie policzkowano trzy razy do roku, za wydanie miasta Saracenom, on, na którego w Béziers ciskano kamieniami przez cały święty tydzień; on kozioł zniewagi na którego wszyscy plwali; on którego można było sprzedać jako niewolnika, tanquam proprium sercum, powiada rozkaz z r. 1230, pojął że za pomocą złota zdobędzie wszystko co postradał, i że w ukrytym, cierpliwym ale postępowym biegu swoim dojdzie wyżéj aniżeli spadł.
A późniéj gdy dosiągł złota, już mu ono niewystarczało: Lavoisier szukał sposobu ulatniania się dyamentu, żyd znalazł sposób ulatniania się złota! gdy się dyament ulotnił, Lavoisier stracił go nadaremnie; gdy się złoto ulatnia, żydowi pozostaje jeszcze wexel, za pomocą którego handluje, rozciąga oba swoje skrzydła od jednego bieguna do drugiego, i który oprócz wartości złota w zysku przynosi eskonto.
Wielki historyk Michelet, który tę ma tylko wadę, że jest większym jeszcze poetą jak historykiem, wyczytał w Październiku 1834 r. w pewnym angielskim dzienniku następną wiadomość:
„Dzisiaj z powodu żydowskiego święta, giełda niewiele interesu przedstawiała.”
A tak w Anglii podobnie jak we Francyi, żydzi osiedli na złotym tronie.
I sprawiedliwie, bo ten tron złoty zdobyli po ośmnasto-wiekowéj walce: bo cierpliwi i nieugięci dosięgnąć go byli powinni.
Przyznać też należy, iż żyd wielką ma korzyść nad chrześcijaninem; chrześcijanin pożycza swoje złoto, żyd zaś je sprzedaje. Udaj się do żyda, a poda ci z góry już przygotowane warunki, wprawdzie nieubłagane lecz jawne, możesz je przyjąć albo odrzucić.
Ciągle on zdziera, lecz nigdy nie oszukuje ani kradnie. Dotrzymaj twoich zobowiązań, on dotrzyma swoich; lecz dotrzymaj, albo strzeż się!
— Funt twojego ciała, powiada Schylock; funt twojego ciała które karmić będę mojemi pieniędzmi; funt twojego pięknego ciała, jeżeli mi jutro nie zapłacisz moich dziesięciu tysięcy dukatów.
Płac, płać, do licha! albo weźmie twoje ciało, i słusznie; bo on cię nienamawiał mój kochany Antonio, on ci nie powiedział: zostaw mi twoje ciało w zamian za moje pieniądze; lecz ty sam poszedłeś do niego i rzekłeś mu: — Pożycz mi pieniędzy, a dam ci w zakład wszystko co zażądasz.
Żądał twojego ciała, nietrzeba więc było podpisywać umowy; podpisałeś, a teraz ciało twoje należy do niego.
A chrześcijanie, którzy swoich dłużników w więzieniach zamykają; wszakże nie funt, ale cale ich ciało biorą.
Prawda że w miarę oddalenia się od środka cywilizacyi, żvd stopniowo zstępuje z handlowego tronu swojego, i znowu zostaje pokornym, uległym, bojaźliwym. Starodawnego żyda potrzeba szukać pomiędzy Petersburgiem a Odessą, pomiędzy Tangerem a Kairem; bo tylko tamtejsze rządy w pokorze utrzymać go umieją; ale także proszą obaczyć żyda pomiędzy Algierem i Konstantyną.
Lecz począwszy od Tangeru, zostającego pod berłem wielce szczęśliwego cesarza Abd-el-Rhamana, aż do krain zostających pod berłem słynnego emira Abd-el-Kadera, żydzi muszą zdejmować trzewiki gdy przechodzą obok meczetu; i jakiż to wielki, jak wzniosły wyrzut czynią nam arabowie?
— Całują oni psy swoje i ściskają żydów za ręce, powiadają; Prawda, że Dawid Azencot dzięki swojemu tytułowi dostawcy królewskiéj marynarki, był w Tangerze osobą uprzywilejowaną, a mianowicie posiadał wielki przywiléj przechodzenia obok meczetu w niebieskich pończochach i zasznurowanych trzewikach; dla tego też oprowadził nas z daleka, abyśmy się przekonali jak korzysta ze swojego przywileju.
Biedny człowiek! może zbyt drogo byłby opłacił tę dziwną łaskę, gdybyśmy niebyli zbombardowali Tangeru i niewygrali bitwy pod Isly.
Cokolwiek bądź, oczekując aż się odwróci świetna fortuna, którą się dzisiaj cieszy, przechodząc przez ulicę meczetu, prowadził nas na plac targowy.
Przybyliśmy wreszcie na ów plac tyle upragniony i znaleźliśmy tam wszystkich naszych handlarzy węgla, drzewa i ptastwa, spotkanych nad brzegiem morza.
Niewiem kto pierwszy powiedział iż arabowie są poważni i milczący; bo prawda że poważni, ale wcale nie milczący, a nieznani nic hałaśliwszego nad targ arabski, gdyż mi na nim mało głowa nie pękła.
W zabudowaniu do targu przyległem, leżały obok siebie pospołu wielbłądy i muły, prawie równie poważne lecz daleko więcéj milczące niż ich panowie.
Kiedy niekiedy tylko, zapewne skoro go doleciał jaki wyziew znajomy, wielbłąd podnosił długą wężowatą szyję i wydawał krzyk ostry, niepodobny do krzyku żadnego innego zwierza.
Widok ten zachwycał Giraud’a i Boulanger’a, siedzieli pomiędzy kupcami fig i daktyli, zapełniając swoje albumy coraz bardziej malowniczemi szkicami.
Te daktyle, figi i inne artykuły żywności, sprzedawano a raczéj dawano za ceny bajeczne dla nas europejczyków. Za pięćset liwrów dochodu po pańska można żyć w Tangerze.
Spotkaliśmy kucharza z Szybkiego, który się zaopatrywał w żywność, a mianowicie kupował kuropatwy, które mu odstępowano po cztery soldy za sztukę; wydawał on głośne okrzyki, utrzymując iż kraj się psuje i że skoro tak daléj potrwa, wkrótce niebędzie można w nim wytrzymać.
O pierwszéj targ skończył się: w dziesięć minut późniéj rynek był już zupełnie pusty, a dzieci po większéj części nagie jak dłoń, pomiędzy szczątkami szukały fig, daktylów i rodzenków.
Pytałem czy niema jakiego sklepu, w którym możnaby kupić pasy, burnusy lub haiki, słowem wszystko co widziałem u moich przyjaciół przybyłych z Afryki; i ilekroć zapytywałem Dawida: gdzie znajdę to lub owo? Dawid odpowiadał mi swoim miłym głosem, którego akcent nieco na włoski zakrawał:
— U mnie, panie, u mnie.
— Chodźmyż więc do ciebie, rzekłem na ostatnią jego odpowiedź.
— Chodźmy, powiedział Dawid.
I ruszyliśmy ku jego domowi.
Teraz kiedy piszę już po upływie pewnego czasu, nie umiałbym powiedzieć pani gdzie ten dom leżał: bo maurowie nie mają zwyczaju nadawać nazwisk ulicom; wiem tylko że opuściwszy plac targowy, udaliśmy się małą uliczką na prawo, żeśmy szli po bruku ślizgim, bo zwilgoconym ciekącą po nim źródlaną wodą, i że nakoniec przybyliśmy do starannie zamkniętych drzwi, do których Dawid pewnym sposobem zapukał.
Otworzyła nam trzydziestoletnia kobieta, mająca turban na głowie, jak kobiety biblijne: była to pani Azencot.
Dwie czy trzy młode dziewczęta, kryjąc się jedna za drugą, cisnęły się do otworu drzwi umieszczonych w głębi, a przeciwległych zewnętrznym któremi wchodziliśmy.
Dziedziniec miał kształt zwyczajny: był to mały czworobok a schody w murze wybite wiodły na galeryę. Na téj zaś galeryi było kilka drzwi wiodących do pokojów.
Jeden z tych pokoi mieścił w sobie magazyn osobliwości i przeznaczony był wyłącznie na skład materyi.
Różnokolorowe szarfy, wszelkiego kroju haiki, wszelkich odcieni kobierce, porozkładane były po stołach, porozwieszane po fotelach, rozciągnięte po ziemi.
Na ścianach wisiały safianowe ładownice, mosiężne szable, srebrne sztylety.
W kątach nagromadzone były pantofle, bóty, czechie, a wszystko haftowane złotem i srebrem.
Po nad całym tym zbiorem, ogromne strzelby ze srebrną osadą i koralowemi ozdoby, wyciągały swoje żelazne lufy.
Maquet i ja byliśmy przez chwilę jak oślepieni w pośród wszystkich tych bogactw. Mówię Maquet i ja, bo Giraud, i Boulanger wraz z Pawłem i janczarem poszli zwiedzać Casbah.
Dawid ciągle zachowywał pokorną minę; nie urósł ani na cal w pośród wszystkich tych swoich skarbów, co niebyłyby zawstydziły sklepu owych kupców z Tysiąca i Jednej Nocy, przybyłych z końca świata do Bagdadu, dla przypodobania się sułtance faworycie lub jakiéj zakwefionéj księżniczce, Pomacałem kieszenie i uczułem że pieniądze moje truchleją w nich ze strachu.
Nie śmiałem spytać o cenę którego z tych przedmiotów. Mniemałem że zaledwie monarcha całem swojem królestwem opłacić je zdoła.
Odważyłem się jednak wywiedzieć o cenę białéj jedwabnéj szarfy, w szerokie złote promienie.
Czterdzieści franków, odpowiedział Dawid.
Musiał mi to dwa razy powtórzyć.
Za drugim razem odetchnąłem.
Niestety! moja pani, jest przysłowie które powiada: — nic tak prędko nie rujnuje jak tanie kupno. —
Przysłowie to miało się ziścić w całem znaczeniu tego wyrazu, bo taniość towaru u Dawida rujnowała mię.
W rzeczy saméj, skoro się dowiedziałem o cenie wszystkiego, wszystko mieć pragnąłem.
Szable, sztylety, burnusy, szarfy, pantofle, bóty, torby, słowem wszystko mi swojéj próbki dostarczyło; później, wreszcie, zacząłem żądać tego czego niewidziałem u Dawida, lecz tego co widziałem w rozmaitych zbiorach lub na obrazach, jako to: miedzianych naczyń z rzeźbą, dziwnokształtnych dzbanów, skrzyneczek z perłowéj macicy, lamp o podwójnem dnie, tytoniu, cybuchów, słowem wszystkiego co mi tylko na myśl przyszło; a za każdem żądaniem, Dawid, bynajmniéj niezdziwiony, ale zawsze pokorny i bojaźliwy, wychodził i w pięć minut późniéj wracał z żądanym przedmiotem. Rzec można było iż posiada ów zaczarowany worek który Tieck daje Fortunatowi, a który nasz biedny poetycznéj pamięci Karol Nodier, użycza Piotrowi Schlemil.
Nakoniec wstyd mi już było żądać tylu rzeczy dla samego siebie. Jednak mimo że mię prawie przerażał widok spełniających się z tak dziwną łatwością życzeń moich, mimo że myślałem o przyjaciołach moich skwarzących się na słońcu na dziedzińcu Casbah, przypomniałem sobie portret prześlicznéj żydówki, który widziałem u Delacroix po powrocie jego z Maroku i pomyśliłem jakaby to dla nich była rozkosz gdyby mogli wykonać rysunek z podobnego modelu.
Tą razą jednak żądanie tak mi się trudnem wydało, iż wahałem się.
— I cóż! rzekł mi Dawid, widząc że patrzę w koło siebie jak człowiek który czegoś szuka.
— Nic! mój kochany Dawidzie, już wszystko, odpowiedziałem.
— Nie, jeszcze nie wszystko, odparł.
— Jakto, niewszystko?
— Powiedz pan śmiało, czego żądasz?
— Mój kochany Dawidzie, żądam zapewne niepodobieństwa.
— Powiedz pan; może to się da zrobić.
— Zgoda.
— Słucham.
— Jeden z moich przyjaciół, znakomity artysta, był tu w Tangerze przed dziesięciu lub dwunastu laty, z drugim moim przyjacielem panem hrabią de Mornay.
— Ah! prawda: pan Delacroix.
— Jakto, znasz pana Delacroix, Dawidzie?
— Miałem zaszczyt przyjmować go w moim ubogim domu.
— Otóż, wykonał on miniaturę żydówki zdobnéj w najpiękniejsze swoje stroje.
— Znam tę kobietę; była to Rachel, moja bratowa.
— Twoja bratowa Dawidzie?
— Tak panie.
— A czy twoja bratowa żyje jeszcze?
— Bóg nam ją dotąd zachował.
— I może pozwoli służyć za model Giraud’owi i Boulanger’owi, podobnie jak służyła panu Delacroix? Była to prawdziwa piękność.
— Teraz już jest o piętnaście lat starsza.
— O! nic nieszkodzi Dawidzie; udaj się do twojéj bratowej w mojem imieniu i nakłoń ją do tego.
— Nie widzę potrzeby, bo mogę panu służyć czemś lepszem.
— Czemś lepszem jak twoja bratowa Rachel?
— Jest tu właśnie moja krewna Molly, która zwykle mieszka w Taryfie, lecz spiesz się pan, gdyż zdaje mi się że jutro odjeżdża.
— I twoja krewna zezwoli?
— Idź pan po twoich przyjaciół do Casbah; dam panu przewodnika, a za powrotem...
— Cóż, za moim powrotem?
— Znajdziesz pan Molly w wielkim stroju.
— Doprawdy, mój kochany Dawidzie, jesteś cudownym człowiekiem.
— Czynię co mogę dla pańskiéj przyjemności; wybacz pan jeżeli więcéj albo lepiéj uczynić nie mogę, chociaż powinienem, bo mi pan Florat zalecił pana.
Wprzód nim wyszedłem ze zdziwienia, Dawid przywołał swojego brata i kazał aby mię zaprowadził do Casbah.
Gdyśmy wchodzili na dziedziniec na którym Giraud i Boulanger rysowali, stara maurytanka rozpaczliwie wznosząc ręce w niebo, odmawiała jakąś groźną modlitwę, któréj brzmienie uderzyło mię.
— Co ta kobieta mówi? spytałem brata Dawida.
— Mówi: — O mój Boże! czyliż cię tak srodze obraziliśmy, że pozwalasz psom chrześcijaninom rysować pałac najdostojniejszego cesarza naszego.
Wezwanie to niebyło grzeczne; lecz że marokanie nie słynęli nigdy gościnnością, nie widziałem zatem potrzeby zwracania na nie uwagi.
I dla tego poszedłem wprost ku naszym rysownikom, traf chciał że przybyłem do nich właśnie w ówczas gdy zawiązywali swoje teki.
— No moi panowie, rzekłem, u Dawida czekają was niecierpliwie.
— A kto? obaj razem zapytali.
— Obaczycie: chodźcie tylko.
Wszyscy towarzysze moi wielkie zaufanie we mnie pokładali, poszli więc ze mną bez oporu.
W pięć minut późniéj, wchodziliśmy do Dawida i otworzywszy drzwi wydaliśmy jeden ogólny okrzyk podziwienia.
Przecudna żydowska dziewica, jaśniejąca młodością, czarująca pięknością, połyskująca rubinami, szafirami i brylantami, siedziała na kanapie przed chwilą zarzuconéj szarfami, szalami, materyami, które teraz dla niéj uprzątnięto.

Jéj portret wykonał Boulanger a wylitografował Geoffroy, podpisując niezbyt żydowskie imię Molly.

POLOWANIE.

Gdy biedna Molly z anielską cierpliwością odsiedziała trzy godziny, a Giraud i Boulanger kończyli swoje rysunki, pan Florat pojawił się na zewnętrznéj galeryi.
Przybył aby nas zaprowadzić do konsulatu.
W drodze uderzył nas dziwny zgiełk, w miarę naszego zagłębiania się w ulicę coraz bardziéj wzrastający.
Zgiełk ten podobny był do huku morskich bałwanów tłukących o skalisty brzeg w Dieppe, do coraz to silniejszego brzęczenia miliona pszczół, skrzeku nieskończonéj liczby żab.
Zbliżyliśmy się ciekawie i powtykali głowy w otwór drzwi.
Była to maurytańska szkoła, zbyt prosta i pierwiastkowa, bez papieru, atramentu i pióra, złożona tylko z dwóch głównych żywiołów w szkole potrzebnych:
Z nauczyciela i uczniów.
Nauczyciel siedział przy ścianie, założywszy nogi pod siebie. Uczniowie siedzieli podobnież, otaczając nauczyciela w pół okrąg.
Nauczyciel trzymał w ręku długi pręt, podobny do rękojeści wędki. Tym prętem bez żadnego wysilenia dosięgnąć mógł najodleglejszego ucznia.
Uczniowie zaś mieli w rękach arabskie różańce.
Powtarzali ustępy z koranu i na tem ograniczała się cala ich wyższa nauka.
Kto umie na pamięć dwadzieścia wierszy z koranu, jest godzien pierwszego stopnia uniwersyteckiego.
Ten kto umie ich pięćdziesiąt jest niby magistrem.
Kto zaś umie sto, jest talebem.
Taleb jest to mędrzec!
Skoro który uczeń zająknie się lub omyli, natychmiast dostaje prętem po plecach, co zaraz z pośród ogólnego mruczenia wywołuje ostrzejszą nótę.
Bylibyśmy więcej czasu poświęcili na przypatrzenie się téj wzorowéj szkole, gdyby nauczyciel, z obawy zapewne aby chrześcijańskie spojrzenia niewywarty zgubnego wpływu na młodych prawowiernych, których dusze jego pieczołowitości powierzono, niebył polecił jednemu ze swoich uczniów aby nam zamknął drzwi pod nosem.
Te drzwi były bardzo ładne i rzeczywiście przyjemniéj było patrzeć na nie jak na ową ohydną szkołę, pełną małych potworów z wielkiemi głowy i wysmukłemi kształty.
Były cedrowe, zbudowane w maurytańską arkadę, wybijane wielkiemi mosiężnemi gwoździami, pomiędzy któremi krążyło niezliczone mnóstwo małych gwoździków, nakształt tych jakiemi nasi tapicerowie obijają meble. Te gwoździki tworzyły różnokształtne rysunki.
I rzecz dziwna, figury jakie większa część tych arabesków przedstawiała, były to krzyże lub kwiaty lilii, dwa symbole religii i polityki, które od ośmiu wieków, nieustannie zachód ku wschodowi popychały.
Napatrzywszy się, napodziwiawszy i naszkicowawszy drzwi, ruszyliśmy dalej.
Panowie Roche i Duchâteau niebyli obecni; jak powiedzieliśmy, panDuchitteanpowjózI cesarzowi Abd-el-Rhamanowi podarunki od króla Ludwika Filipa; a pan Roche towarzyszył mu.
W nieobecności tych panów, reprezentowali konsulat bardzo mili zastępcy, a mianowicie pani Roche i panna Florentyna Duchâteau, które przyjęły nas z jak największą uprzejmością: prawda, że na rachunek tego przyjęcia policzyć należy zadowolenie z jakiem biedne wygnanki ujrzały swoich ziomków; bo Tanger nie jest wcale miastem mody i sądzę że zamieszkiwać go jest to zbyt ostra pokuta dla paryżanek.
Pan Florat wspomniał im że pragniemy polować na dzika, były więc tyle łaskawe że pracowały nad przyprowadzeniem do skutku tego zamiaru.
Zdziwisz się pani zapewne, że osoby mające szczęście należeć do płci twojéj, obowiązane byty przygotować polowanie; lecz wiedzieć pani należy iż w okolicach Tangeru niepoluje się tak jak na równinie Saint Denis; że więc trudno było pomyślnie wykonać to zadanie, a z trudnych okoliczności kobiety zwykle najlepiéj się wywikłać umieją.
Rzecz zależała od pana Hay angielskiego konsula.
Nieprawdaż, że to znowu zagadka, dla czego polowanie w okolicach Tangeru zależeć może od angielskiego konsula? Bo pan Hay sam wielki myśliwy, wielkich dokładał starań aby zyska! popularność pomiędzy krajowcami; każdy więc mieszkaniec Tangeru, posiadający strzelbę, żależy od jego widzi mi się, a żaden cudzoziemiec niepoluje wcale, chyba z panem Hay, albo opatrzony jego pozwoleniem.
Trzeba więc było uzyskać pozwolenie, bo o polowaniu z panem Hay nawet myślić niewypadało, gdyż niedawno zwichnął bł nogę.
Panie Roche i Duchâteau zobowiązały się zatem być naszemi pośredniczkami u angielskiego Nemroda, który nietylko udzielił zupełne pozwolenie, lecz dodał nam nadto wybornego towarzysza łowów, pana de Saint-Leger, swojego kanclerza, prawie równie wielkiego myśliwca w obec Boga jak jego naczelnik.
Wybór dnia pozostawiono naszéj woli; wybraliśmy zatem następny.
W zamian za tak szczęśliwe pośrednictwo Maquet, Desbarolles i ja zostawiliśmy w albumach tych pań wiersze, Giraud zaś i Boulanger rysunki.
Poczem wróciliśmy obiadować na Szybkim.
Winienem uwiadomić panią, że w Tangerze niema restauracyi.
W Hiszpanii jedzą mało i niesmacznie, ale w Maroko nie jedzą wcale. Kiedy niekiedy tylko krajowcy przegryzają figę lub daktyl i to im wystarcza na całą dobę. Poczem piją filiżankę kawy, palą fajkę i już koniec.
Ale wieczorem na rynku w Tangerze odbywa się istna orgia, przy uliczce w którą się idzie do Dawida jest studnia, o któréj już zdaje mi się wspominałem; wieczorem więc gromadzą się około tej studni i piją, nie wrzeszcząc ale rycząc z radości.
Nigdy publiczna fontanna, wyzyskująca winem zamiast wodą, w dniu królewskiéj uroczystości, nie wzbudziła uniesień takiego szczęścia, jakiemu oddawali są mieszkańcy Tangeru podczas jednego wieczoru który przepędziliśmy w mieście.
Niekiedy, w pośród ruchu, wrzawy i zgiełku jaki sprawiali mężczyźni, pojawiała się jakaś postać poważna i milcząca jak upiór, niosąc na głowie dzban pierwiastkowych kształtów, a przez otwory swojéj burga pokazująca tylko dwoje oczu błyszczących jak karbunkuły.
Przed tem zjawiskiem usuwali się wszyscy z niejaką prawie bojaźnią, bo to była kobieta.
Czasem to wesołe zgromadzenie rozprasza się dopiero o północy.
Tak więc pod tą gorącą strefą, głównym żywiołem nie jest słońce, jak u nas, lecz woda, która nadaje zieloność drzewom, życie zwierzętom, wesołość ludziom.
Gdziekolwiek płynie rzeka, szemrze strumyk, wytryska źródło, tam pełno życia i zdrowia.
Jakiż cud uczynił Mojżesz pomiędzy prorokami?
Oto, ze skały wyprowadził wodę.
Oczekiwano nas na pokładzie. Że zaś okręt stał prawie o trzy ćwierci mili od lądu, miano więc czas zawiadomić nas sygnałem, wróciwszy zatem na pokład, udaliśmy się wprost do sali jadalnéj i siedliśmy do stołu.
Tanger pozostał o tysiąc mil za nami i znaleźliśmy się znowu na łonie cywilizacyi.
Kapitan okrętu może opłynąć cały świat, a jeżeli zechce, ani mu się zdawać będzie że wyjechał z Paryża.
Nazajutrz, o godzinie piątéj rano już byliśmy na nogach, puszkarz miał już broń naszą na pogotowiu; Giraud i Boulanger namyślili się pójść z nami, bo nakoniec zrozumieli że gdy mieliśmy około czterdziestu arabskich naganiaczy, na jedno więc wynosiło szkicować naganiacza biegającego po krzakach, jak marzyciela, żebraka, lub poetę skurczonego pod murem.
Gdyśmy wyszli na pomost, Tanger który mieliśmy za zginiony, pokazał się nam na nowo.
Wsiedliśmy do czółna, które pędzone wiosłami ośmiu silnych majtków posunęło się znowu ku owemu miastu sprzeczności, gdzie w pośród domów mających tylko cztery białe ściany i matę na wierzchu, wznosił się w naszéj pamięci, ów dom żydowski pełen materyi, poduszek, szarf, broni, koronek, haftów, słowem ów niby sklep z Tysiąca i Jednéj Nocy.
W porcie zastaliśmy oczekującego na nas Dawida
O! zaleć pani Dawida wszystkim twoim przyjaciołom, podobnie jak ja go zalecę moim; bo Dawid człowiek jedyny, uniwersalny; z Dawidem obejść się można bez każdego innego; z Dawidem nic nie zabraknie, owszem dostarczy on wszelkiego zbytku; przy pomocy Dawida spać można na kobiercach któ re Sybaryta gotów opłacać milionami sesterców; przy pomocy Dawida można palić tytoń Latakie z cybuchów bursztynami zdobnych i kryształowych w złoto oprawnych naczyń; z Dawidem zniknie rzeczywistość, a nastaną marzenia, i człowiek mniemać będzie że jest sułtanem w swoim haremie, królem lub cesarzem na tronie.
Na nieszczęście, moi i twoi przyjaciele, pani, rzadko zwiedzają Tanger.
Kiedyśmy wczoraj zajmowali się, a raczéj zająć się chcieli sposobem wyjazdu na łowy, Dawid tylko poruszył ustami i ramionami, co miało znaczyć.
Dajcie pokój już ja o tem pamiętam, to moja rzecz.
A pełni zaufania, dozwoliliśmy mu czynić co zechce.
Dwanaście koni i tyluż arabskich służących oczekiwało nas u drzwi Dawida, zapełniając całą ulicę, która, równie jak wszystkie ulice w Tangerze, miała ośm, lub dziesięć stóp szerokości.
W dziesięć minut późniéj Pan Florat i pan de Saint Leger połączyli się z nami, pan de Saint-Leger był to kanclerz konsulatu upoważniony przez pana Hay do towarzyszenia nam.
W ubiorze jego to mię uderzyło, iż był bez bótów i bez czapki. Krótkie spodnie spadały mu tylko po kolana, a jakieś kamaszki sięgały tylko po kostki.
Bose nogi w kraju kaktusów i aloesów, i odkryta głowa pod czterdziesto stopniowem słońcem, wydały mi się więcéj niż oryginalnością.
Zapytałem o przyczynę takiego dziwactwa, a pan de Saint-Leger przytoczył mi anekdotę o Dyogenesie tłukącym swą miseczkę ponieważ widział że dziecko piło dłonią.
On zaś widział arabów chodzących boso i bez czapki, uczynił więc jak Dyogenes, to jest zdjął pończochy i czapkę.
Nakoniec, aby należycie szydzić z równika, pan de Saint-Leger, miał włosy ostrzyżone przy saméj głowie.
Był to z resztą jeden z najprzyjemniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem; znał kraj doskonale i we wszystkich jego szczegółach. Wsiedliśmy na koń i jechali obok siebie.
Każdy z nas miał saysa, który biegi przy koniu i niósł strzelbę.
Strzelbę pana Florat niósł gruby murzyn z Kongo, którego twarz obok najprzesadniejszéj brzydkości jego pokolenia, odznaczała się najzupełniejszą głupotą.
Maurytańscy służący traktowali go prawie tak samo jak panowie Florat i Saint-Leger ich traktowali; wyraźnie bowiem między sobą a tym szkicem człowieka widzieli różnicę, przynajmniéj równą różnicy, jaką kij europejczyków zmuszał ich uznawać pomiędzy sobą a europejczykami.
W porządku stworzeń, poniżéj tego murzyna, stawiali oni jedynie tylko dzikiego wieprza, to zwierzę niechlujne i potępione przez proroka, które właśnie zamierzaliśmy poruszyć z legowiska.
I tak każdy pakował swój ładunek na grzbiet murzyna, który nieśmiał nawet stęknąć, chociaż szedł jedynie tylko w bawełnianéj koszuli, ugięty pod ciężarem, nie mając nawet ręki wolnéj do obtarcia potu strumieniami po jego sadzowatéj twarzy płynącego.
Jechaliśmy blizko dwie godziny i podczas téj wycieczki zrodziły się pierwsze moje zdziwienia nad afrykańską przyrodą; cała okolica którą przebyliśmy, okolica wprawdzie równa, była zielona jak szmaragd i wydawała trawę sztywną i ostrą, a sięgającą nam do połowy nóg.
Z pomiędzy téj trawy, wylatywało mnóstwo siewek, kuropatw i przepiórek.
Nakoniec, po, dwugodzinnym pochodzie, na szczycie góry odbijającéj horyzont na pieknem jasnem niebie, postrzegliśmy około trzydziestu arabów opartych na długich swoich strzelbach i oczekujących na nas w milczeniu.
Daliśmy im znak, na który ten co zdawał się być ich przywódzcą, odpowiedział powiewając burnusem.
Ruszyliśmy pod górę, znalazłem tam takie same ścieżki, te same rośliny i krzewy jak na Sierra Morena; widać że przyrodzenie nigdy na seryo nie wierzyło iż Herkules oddzielił Kalpeę od Abili.
Afryka, jest to dalszy ciąg Hiszpanii.
Konie nasze wstępowały na tę pochyłość kamienną, na czterdzieści pięć stopni upału wystawioną, z pewnością po któréj można było poznać ich rasę arabską, chociaż postać kazała przypuszczać iż były skrzyżowane z rasą Montmorency lub Bulońskiego lasku; atoli każda szlachetność zawsze pozostawia po sobie pewne ślady, i tam gdzieby nasze konie były dwadzieścia razy upadły, konie marokańskie ani razu nawet się nie potknęły.
Na wierzchołku góry wszyscyśmy się zgromadzili; arabowie ani krokiem na przeciw nam nie wyszli.
Pan de Saint-Leger wdał się z nimi w rozmowę i niejako dał się poznać; byli poważni i grzeczni jak ludzie raczéj ulegający rozkazowi aniżeli podzielający przyjemność.
Pan Florat zapewnił mię, że gdyby to był pan Hay zamiast pana de Saint-Leger, wszyscy wzięliby się do dzieła z równym pospiechem jak teraz z obojętnością.
Gdy się skończyła ta krótka rozmowa, ruszyliśmy w dalszą drogę, bo do miejsca łowów było jeszcze blizko cztery mile.
Jechaliśmy zaledwie znacznemi drogami, po wzgórzach najeżonych myrtą, mastykowem drzewem i mącznicą, pomiędzy któremi znikaliśmy wraz z końmi. Nie pojmowałem jak będzie można strzelać wśród takich krzaków. Stary arab, z bosemi nogami i białą brodą, dyrygował polowaniem; strzelba jego mosiądzem wysadzana, dawniéj zapalała się lontem, następnie strzelała za pomocą kółka; teraz przerobiono ją na skalkowkę; za lat sto może który z jego potomków zrobi z niéj pistonówkę.
Wskazano nam stanowisko pomiędzy skałami, jako miejsce przeznaczone na widownię naszego śniadania; kilka kamiennych pokładów wznosiło się naturalnie nad sobą w tym granitowym amfiteatrze, którego żadne drzewo niebroniło przeciw pożerczemu upałowi słońca, a istniejący tam cień jedynie od skał pochodził.
Źródło wypływało z pode dna téj olbrzymiéj jadalnéj sali, źródło tem świeższe i chłodniejsze że z pod pieca ciekące.
Zajęliśmy wskazane miejsce. Jak przewidywałem polowanie było tam prawie niepodobnem, gdyż na dziesięć kroków od siebie nic widzieć niemożna było, a jedyne schronienie przed zranionem zwierzem przedstawiały tylko krzaki mącznicy, które zwierz mógł roztrącać i jak trawę nogami tratować.
Zaledwie zajęliśmy nasze stanowiska, zaczęły się nawoływania: słyszałem w mojem życiu rozmaite krzyki obławy, ale niesłyszałem nigdy tak szalonych; były to wycia i przeklinania, bo mowa zdawała się czynić arabów zapamiętałymi, wściekłymi. Zaiste głośniejszéj wrzawy nie robiliby nawet Karaibowie ścigający europejczyka którego pozrzeć mają nadzieję. Spytałem stojącego za mną Pawła, który mi trzymał drugą strzelbę, dla czego i na co tak wrzeszczą nasi naganiacze
Upatrzyli dzika i wołali: — wychodź żydzie! —
Kilku żydów u których wynajęliśmy konie, towarzyszyło nam na łowy; widać więc że umyślnie dla pomszczenia się na nich za to iż Dawid przechodząc obok meczetu niezdejmował pantofli, maurowie w ten sposób okrzyki swoje wyrażali.
Po chwili, kilka strzałów które dali sami naganiacze, oznajmiło nam że dzik usłyszał i zrozumiał powyższe zawiadomienie; a kula co gwiżdżąc i łamiąc gałązki przeleciała obok mię, wskazała mi iż zwierz idzie w naszym kierunku.
Rzeczywiście, prawie natychmiast usłyszałem z lewéj strony mojéj, szelest kruszonych cierni i głogów; lecz i z dzikiem to samo miało miejsce co i z kulami, słyszałem go ale nie widziałem.
Drugi strzał wypadł z prawéj strony mnie, w końcu kniei, a potem usłyszeliśmy coraz bliższe, okrzyki nawoływaczy i druzgotanie gałęzi.
Zgromadziliśmy się w jedno miejsce ubito szakala i nic więcéj.
Po zerwaniu pierwszego owocu naszych trudów, miano śniadać, kazano więc saysom czekać nas na łące, abyśmy konno mogli dostać się do jadaléj sali; przybyliśmy na łąkę, ale zastaliśmy tam czekające na nas tylko trzy konie.
Przyprowadzono tam wprawdzie i resztę, lecz maurowie i murzyni oczekując na nas, osądzili za rzecz stosowną wyprawić sobie steeple-chase, a nasi gentlemen riders bawili się podług woli.
Szkoda tylko że nie wiedzieliśmy gdzie.
Przybyliśmy więc pieszo na miejsce schadzki, i winienem oddać sprawiedliwość panom Florat i de Saint-Leger, że chociaż jeden był protestantem a drugi katolikiem, zapomnieli jednak o religijnych odcieniach i przybyli — obaj klnąc jak poganie.
Rozpalono wielki ogień, który bez trudu buchnął płomieniem na tych pałających skałach i zamierzono upiec na węglach kawał wołowiny, którą pan Florat miał przy sobie.
Właśnie gdyśmy zaczynali rozkładać zapasy żywności, składające się z szynki, pary czy trojga kurcząt, oraz dwunastu butelek wina, ujrzeliśmy wracających naszych ludzi i nasze korne; ludzie byli zdyszali, zlani potem, znużeni; konie sapiące, pokryte pianą i pochwacone.
Winni, gdy nas spostrzegli, zdumieli, pozsuwali się z koni i jak węże pokryli się w krzaki. — Tylko trzech czy czterech cięższych jak drodzy schwytali właściciele koni, i wówczas rozpoczęta się owa wschodnia bastonada, o któréj my Francuzi nietylko nie mamy żadnego wyobrażenia, lecz na któréj widok wzdryga się każdy, kto przynajmniéj kilka lat nie mieszkał po tamtéj stronie śródziemnego morza.
Gdyby tę karę wymierzał Turek arabowi, lub nawzajem arab turkowi, obecni mieliby w niéj zapewne tylko podrzędny udział, albo może niemieliby żadnego, zwłaszcza że rzecz działaby się między rodziną; lecz chrześcijanie bili prawowiernych, a to stanowiło wielką różnicę.
Zaiskrzyły się oczy z pod burnusów. Zwróciłem na to uwagę tych panów, ale mało na nią dbali i nie przestali bić swoich masztalerzy aż osądziwszy że już się pokwitowali z tymi biedakami.
Największą ilość razów odebrał murzyn, bo wił się po ziemi długo po tem gdy go bić zaniechano.
Po nim najwięcéj jęczał żyd. Arabowie wytrzymali karę nie pisnąwszy ani słowa. Nakoniec murzyn podniósł się równie jak i drudzy, pan Florat cisnął mu swą strzelbę, poszedł więc pomiędzy naganiaczy, my zaś przystąpiliśmy do śniadania.
Doradziłem jednak naszym przyjaciołom, aby broni nabok nieodkładali i arabów z oka nie spuszczali, ponieważ fizyonomie ich wyrażały najwidoczniejsze nieukontentowanie podczas sceny z bastonadą.
Tę sarnę uwagę uczyniłem naszym zamorskim towarzyszom; lecz oni przywykli żyć pomiędzy tymi ludźmi, mniej cenili moję radę niż pragnąłem.
Podzieliliśmy między siebie kucharskie obowiązki, jedni z nas krajali kurczęta, drudzy szynkę, inni chleb, a inni znowu odkorkowywali butelki, Boulanger rysował.
Umieszczeni na skale, panowaliśmy nad równiną: w koło nas stało uszykowanych trzydziestu do czterdziestu arabów; całym ich posiłkiem było trochę daktylów, a pragnienie gasili wodą źródlaną, która zatrzymawszy się przez chwilę w matem skalistem ocembrowaniu, odpływała, zostawując po sobie ślady tem żywszéj zieloności.
Nie odpływała jednak daleko, gdyż o pięćdziesiąt kroków najdaléj słońce wypijało ją do reszty.
Śledziłem wzrokiem jedyną łzę, która wilgotną zmarszczką piętnowała wyschłe oblicze ziemi, a skierowawszy spojrzenie moje od rzeczy do ludzi, postrzegłem że nasz murzyn niepomny już zapewne na bastonadę, w skutku któréj tak okropne krzyki wydawał, igra ze strzelbą pana Florat, jakby małpa lub inne jakie zwierzę co z przednich łap dwie ręce zrobiło, i nie wystrzega się bynajmniéj tego czego się wystrzega zwykle człowiek w obcowaniu z palną bronią.
Miałem właśnie zwrócić na to, uwagę pana Florat, gdy wnet ujrzałem iż strzelba przemieniła się w błyskawicę, kula gwiznęła po nad naszemi łowy i spłaszczyła się o skałę pod którą siedzieliśmy.
Natychmiast zerwaliśmy się na równe nogi i wzięliśmy za strzelby.
Rzeczywiście niewiem, czy to była niezręczność? czy też napaść?
Arabowie stali również z bronią w ręku. Murzyn tarzał się po ziemi jęcząc jak konający.
Nastało chwilowe milczenie; roztropność radziła przypadek ten przypisać niezręczności; tak też uczyniliśmy.
W pośród tego milczenia, pan Florat poszedł wprost do murzyna, odebrał mu strzelbę jedną ręką, drugą zaś silnie wykropił go harapnikiem. — Nie potrzebujemy wspominać że łotr murzyn ani się nawet zadrasnął i że wrzeszczał naumyślnie. Ale teraz już przynajmniéj miał dla czego wrzeszczeć.
Widoczną było rzeczą iż bunt byłby wyniknął niezawodnie, gdyby delikwent zamiast być murzynem, był maurem lub arabem; ale murzyn nawet za pretext do buntu służyć niemógł.
Arabowie pozajmowali na nowo swoje stanowiska, my zaś znowu usiedliśmy.
W ciągu tego chwilowego zdarzenia dostrzegłem iż uśmiech przebiegł po ustach żydów; bo mniemali że arabowie rznąć się będą z chrześcijaninami.
W pięć minut późniéj, pogoda wróciła na wszystkie twarze, i zdawało się że nikt niepamięta o tem co zaszło.
Jednakże wypadek ten któremu może za nadto wielką wagę przypisywaliśmy, oziębił resztę polowania; arabskie kule, niewinnie obok nas przelatujące, podobnie jak ta która na początku polowania za dzikiem wypadła, zdawały się wszystkie mieć dla nas nieprzyjazne zamiary.
Atoli polowanie przeminęło bez przypadku, jednakże musieli przebyć część podpalonego lasu, gdzie gasnący ogień pozostawił warstwę węgla na każdem drzewie, na każdej gałęzi, na każdym krzaku. Gdyśmy stamtąd wyszli, brakowało nam tylko podobnéj ale nieco mądrzéj rozłożonéj powłoki, a niemoglibymy nic zazdrościć murzynowi.
Przy końcu łowów, to jest około godziny piątéj wieczorem, jeden maur zabił warchlaka.
Polując zaszliśmy parę mil w głąb okolicy, lecz to nie tyle nas niepokoiło ile utrudzenie; w rzeczy saméj, pan de Saint-Leger który nawiasowo mówiąc, cały dzień polował boso i bez czapki, kazał był saysom aby nam przyprowadzili konie na pewne miejsce, lecz przybywszy na to miejsce zastaliśmy je zupełnie puste.
Wołaliśmy i strzelali, lecz nadaremnie.
Okoliczność tem większéj nabierała wagi, iż żaden arab ani maur niechciał nieść dzika, mięso plugawe, a tem samem zakał za sobą pociągające. Wszelkie obietnice na nic się nieprzydały, bo ten nawet który zabił dzika, chociaż zwierzę już było nieżywe, patrzył na nie z głęboką zgrozą.
Nie zgadniesz pani nigdy, kto podjął się nieść dzika.
Oto, Benzoesowa woda! którego lenistwo w ciągu naszej podróży po Hiszpanii przeszło w przysłowie. Przybrał on sobie kucharza Pana Hay, któremu podczas łowów pan de Saint-Leger poruczył był dyrekcyą żywności. Widać, że Benzoesowa woda, mimo swojego muzułmańskiego pochodzenia, musi wielce lubić wieprzowinę.
Nasi dwaj tragarze zaczęli szukać żerdzi. — Żerdź dostatecznie gruba, mogąca udźwignąć dzika, to jest drzewo, mające prawie trzy cale objętości, nie jest to rzecz łatwa do znalezienia w marokańskich lasach. Szczęściem Opatrzność, ta sama która w Hiszpanii zawsze się nam objawiała w krytycznych położeniach, teraz objawiła się nam również pod postacią arabskiego węglarza, niosącego na grzbiecie drąg jakiego właśnie potrzebowaliśmy.
Lecz tą razą Opatrzność, która przebywszy z nami morze i wysiadłszy na brzegi Afryki, przyjęła mahometańską wiarę, Opatrzność, mówię, zrobiła się zapewne zabobonną, bo miała odrazę do dzika; stanowczo zatem odmówiła nam sprzedaży swojego drąga za jaką bądź cenę.
Biedna Opatrzność, musiała odstąpić go darmo, a nawet źle się wyrażam, nie darmo, gdyż Benzolowa woda i kucharz konsulatu porządnie ją obili.
Benzoesowa woda i kucharz, pana Hay obili ją!... Ah! pani, widać że Opatrzność najpodrzędniejszą gra rolę w Afryce.
Na pociechę dałem jéj trzydzieści soldów. We Francyi byłaby się pocieszyła zupełnie i natychmiast. Ale tam ciągle szła za nami ze skrzywioną twarzą jak starożytna płaczka. Od téj chwili, boję się pani; bośmy się pogniewali z Opatrznością.
Benzoesowa woda i kucharz związali cztery łapy zwierza, przesunęli żerdź pomiędzy niemi, a końce téj żerdzi umieścili na swoich barkach.
Poczem ruszyli w drogę, upadający pod ciężarem, podobni do hebreów, przedstawianych na starodawnych rycinach Biblii, a niosących owo stawne grono, próbkę wina rosnącego na obiecanéj ziemi.
Szliśmy za nimi, a raczéj przed nimi, przyobiecawszy saysom, którzy nam powtórnie przedstawili poranną scenę, wymierzyć powtórną edycyą kary, poprawną i pomnożoną.
Tak uszliśmy około półtory mili w kierunku Tangeru, ciągle wydając okrzyki i strzelając z karabina.
Noc już prawie zapadła.
Nagle, postrzegliśmy przy ostatnich światełkach zmroku, pokazujących się na horyzoncie kilkunastu jeźdźców, którzy wzrastając po za wzgórzem, przez chwilę zjawili się na jego wierzchołku, a potem naksztalt bryły lodu stoczyli się obok nas.
Byli to nasi ludzie, niewiadomo skąd wracający.
Nigdy niewidziałem, nigdy nie wyobrażałem sobie podobnego uraganu szatanów ciśniętych na ziemię. Te ogorzałe twarze gubiące się w cieniu; te białe burnusy powiewające jak całuny, głuchy galop koni prawie niewidzialnych a jednak zbliżających się z szybkością piorunu, wszystko to nadawało owéj nocnéj wycieczce fantastyczny pozór widziadła.
Przypomniałem sobie Siuxów którym Cooper każe skakać na łące obok namiotu Squattor’a.
Co do mnie, z powodu że mi nastręczęli tak niespodziewany i zachwycający widok prawie im przebaczyłem ich uchybienie.
O dziesięć kroków od nas, raptem zatrzymali się, zeskoczyli z koni i nauczeni doświadczeniem, natychmiast stanęli tak aby ich ręką dosięgnąć niebyło można, a wnosząc z tego co od pół godziny w koło mnie mówiono; ostrożność tę z ich strony uznałem za bardzo rozsądną.
Pawła i kucharza, powrot ten ucieszył najwięcéj, lecz nie ze strony poetycznéj ale materyalnéj. Dzika umieszczono zamiast mantelzaka na koniu Pawła. Każdy z nas wsiadł także na koń i ruszyliśmy ku Tangerowi; gdzie przybyliśmy o dziesiątéj wieczorem.
Wtedy to widzieliśmy całą jego ludność rozradowaną, upajającą się świeżą wodą przy studni.
Dawid oczekiwał nas. Nazajutrz miało się odbywać w Tangerze żydowskie wesele, prosił nas zatem abyśmy korzystali z téj sposobności i poznali ceremonią małżeństwa w izraelskim narodzie.
Niepotrzebowaliśmy troszczyć się o nic, bo wiedzieliśmy że u niego znajdziemy obiad i śniadanie.

Tak więc rozporządziwszy dniem następnym, wróciliśmy na noc na okręt, który nas oczekiwał wywiesiwszy latarnię na wielkim swoim maszcie.

ŻYDOWSKIE WESELE.

Przybywszy nazajutrz do Dawida, zastaliśmy rzeczywiście śniadanie już przyrządzone. Niewidziałem nigdy potraw czyściejszych i smaczniejszych.
Było tam świeże masło jakiegośmy nie jedli nigdy od czasu wyjazdu z Francyi; doskonałe daktyle, wyborne figi.
Resztę stanowiły baranie kotlety i smażone ryby, a wszystko skropione zostało winem kompozycyi Dawida, które mimo iż winograd małą w niem grał rolę, niemniéj jednak było doskonałe.
Ośmielę się utrzymywać, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, był to likwor używany w średnim wieku pod nazwą hydromelu.
Po śniadaniu, Dawid wezwał nas abyśmy się z nim udali do mieszkania nowozamężnéj. Wesele trwało już od sześciu dni; my zaś przybyliśmy dnia siódmego, zwanego dniem Hennats: był to dzień najciekawszy, bo w ciągu niego odbywają się przeprowadziny panny młodéj do domu pana młodego.
O sto kroków od domu w którym się odbywało wesele, słychać już było zgiełk mający tam miejsce, a mianowicie turkot bębna, pisk skrzypców i dźwięk cymbałów, co wszystko jednak stanowiło pewną harmonię, pełną dzikości i oryginalności; słowem słychać było muzykę jaką spodziewać się można znaleść w Maroko.
Szliśmy daléj, ciekawi zawalali drzwi, lecz na widok Dawida ustąpili nam z drogi. Weszliśmy na kwadratowy dziedziniec, otoczony domami o terrasach, wyjąwszy od strony ulicy.
Ogromne figowe drzewo, przypominające mi to na którem ateńczykowie zwykli byli wieszać się, wznosiło się na środku podwórza obciążone maurytańskiemi i żydowskiemi dzieciakami, pospołu na jego gałęziach ugrupowanemi.
Pod dwiema ścianami ustawione były ławki pełne widzów pomiędzy któremi wskazano nam miejsca.
Dwie drugie ściany wychodzące na ulicę i front, zajęte były: jedna, przez muzykantów siedzących z nogami pod siebie założonemi, grającemi zaś; jeden, na skrzypcach, lecz trzymając je prostopadle jak basetlę; dwaj inni na tamburynie i bębnie.
Ścianę zaś tworzącą front domu, zajmowały żydowskie kobiety, ubrane w najbogatsze stroje, w sposób najbardziej malowniczy ugrupowane jedne przy drugich i niezostawujące między sobą żadnego innego przejścia, oprócz arkadowego otworu drzwi, w głębi których gubiło się kilkadziesiąt innych kobiet.
Wszystkie sąsiednie terassy obciążone były publicznością, po największéj części żeńską, ale dziwnie, bo nakształt upiorów wyglądającą.
Były to maurytańskie kobiety owinięte wielkiemi prześcieradłami, niebieskiemi lub bialemi, zwanemi abrok; siedziały skurczone, a kiedy niekiedy wstawały wydając długie okrzyki podobne do bełkotania indyków pomięszanego z wrzaskiem morskich orłów.
Poczem znowu siadały i wracały do pierwotnéj nieruchomości.
Jedna z pomiędzy nich biegała z jednego terrassu na drugi, z niepojętą lekkością przeskakując przedziały, a niekiedy wykraczając przeciw wszelkim prawom proroka, bo otwierając swój abrok aby nam pokazać prześliczną głowę, którą natychmiast ukrywała z uśmiechem pełnym nadzwyczajnéj zalotności.
Galatea Wirgiliusza, umykająca ku wierzbom, a pragnąca aby ją widziano nim tam dobiegnie, musi zapewne pochodzić z każdego kraju, a nawet i z Maroko.
Czas jakiś upłynął nim zdołaliśmy objąć wzrokiem wszystkie te przedmioty: figowe drzewo obciążone dziećmi, dziwnych widzów siedzących na ławkach, muzykantów grających na skrzypcach i baskijskich bębnach, żydówki siedzące i ugrupowane, żydówki stojące w otworze drzwi, maurytąnki skurczone na terrasach.
Lecz nakoniec zdołaliśmy zlać wszystko w jednę i tę samą całość, pełną harmonii i barwy.
Przede drzwiami zostawiono puste miejsce i ziemię przykryto kobiercem.
Dawid powiedział coś miejscowym kobietom i jedna z nich wystąpiła zapłoniona, wszakże niedając się prosić. Zachęcana przez towarzyszki i w pośród wybuchu dzikich śmiechów maurytańskich kobiet, weszła na środek kobierca, wyjęła z kieszeni chustkę, i ująwszy jéj dwa końce, skręciła ją niby linę i tańczyć zaczęła.
Fandango, kaczucza, ol, bito i żaleo z Xeres, popsuły nas.
Prawda że taniec żydowski nie jest tańcem, lecz tylko drepceniem na jednem miejscu, przy poruszaniu biodrami, co przypomina andaluzyjskie menito; z resztą cały wdzięk tego tańca jest tylko w układzie rąk; cała roskosz w oczach tancerki.
Kilka kobiet tańczyło po kolei, ale najbystrzejszy dostrzegacz nie zdołałby dopatrzeć żadnéj różnicy pomiędzy talentem choreograficznym jednéj a drugiéj.
Prawda że wszystkie tańczyły podług jednéj i téj saméj nóty, podług jednakowego śpiewu; kiedy się arja skończyła, muzyka rozpoczynała znowu od pierwszego taktu, kiedy się śpiew skończył, zaczynano go na nowo.
Arya niebyła zupełnie aryą, lecz jakąś monotonną kadencyą, najwięcéj oktawę przebiegającą; kiedy niekiedy starszy z grających na bębnie, stawiał swój instrument i klaskał w suche dłonie, które wydawały odgłos dwóch drewnianych desek: rzekłbyś że na tych dłoniach niebyło ciała, lecz że same tylko kości jakiegoś dziwnego szkieletu dziwny ten łoskot wydają.
Co do śpiewki, proszę zgadnąć jaka była jéj treść.
Oto, opiewała bombardowanie Tangeru.
Dwa zdarzenia głęboko wyryte są w pamięci całego Maroko: Naprzód, bombardowanie Tangeru; a powtóre, bitwa pod Isly.
Jeszcze nie zrobiono śpiewki o bitwie pod Isly, a przynajmniej nie wiem o tem, lecz istnieje już śpiew o bombardowaniu Tangeru.
Dla czego śpiewano go na żydowskiem weselu? Jest to pytanie które każdy wraz ze mną sobie zada? bo czyliż bombardowanie jest weselnym śpiewem?
Nie; lecz w skutku pojawienia się francuzów na brzegach Tangeru, nastąpiła walka, a w skutku walki zwycięztwo.
Ta walka, jest to dawna walka wschodu z zachodem.
Aż do trzynastego wieku, wschód przynosił nam światło; od czternastego zaś, my przynosimy mu wolność.
Owa walka spowodowała zwycięztwo, a zwycięztwo traktat; jakoż, gdziekolwiek zawieramy traktaty, nawet po dokonanem zwycięztwie, rozrzutny nasz charakter sprawia, iż nieprzyjaciele nasi więcéj od nas otrzymują, aniżeli nam dają.
Żydzi mianowicie, ci paryasowie fanatyzmu zawsze na podaniu nam ręki coś zyskali.
To też żydzi, jak Encelades przytłoczeni ciężarem góry, zwanéj Tyranią, którą Bóg na nich zwalił, łatwiéj się odwrócili gdyśmy im tego ciężaru nieco ulżyli.
W ówczas, bombardowanie Tangeru, wypadek dla nas straszliwy, dla nich jednak mniéj był straszliwym niż dla innych; gdyż pożar przy blasku którego ujrzeli szczęśliwszą przyszłość, był dla nich zorzą.
Zorzą może dnia podobnego temu, który teraz jaśnieje w Algierze.
Wynika stąd, że pieśń wyżéj wzmiankowana, mimo iż bolesne rodzi wspomnienia, śpiewana jest zawsze, wszędzie i przez wszystkich, a nawet przez żydów którzy śpiewać nie lubią i śpiewają ją niby wiersz z okazyi zaślubin ułożony.
Przytaczani tu kilka zwrotek które słyszałem, zresztą liczba ich nie jest stale oznaczona, a w kraju którego zwyczajną mową jest poezya, gdzie każdy jest poetą, z każdym dniem rodzi się nowa strofa, uświetniająca ten wielki wypadek.

Płynące statki z strony nieznanéj,
Liczne jak gwiazdy w przestworze,
Zaległy brzegi ziemi kochanéj,
Zakryły flagami morze.
I dzień ten, dniem był smutku i niedoli,
I lud wołał: Allah! chroń od niewoli!

Płakałem smutny i nieszczęśliwy,
Na burzę co zagrażała
Zniszczeniem naszéj Tangierskiéj niwy
Co brzegom — tym królowała,
Bo dzień ten, dniem był smutku i niedoli
I lud wołał: Allah! chroń od niewoli!

Żałowaliśmy wczorajszej doby
Co nam ubiegła wesoła:

Rankiem, kir smutku, trwogi, żałoby
Powlókł nam schylone czoła,
Bo dzień ten, dniem był smutku i niedoli
A lud wołał: Allah, chroń od niewoli!

Trwoga w około, mury zadrżały,
Wszyscyśmy biegli, by je ocalić,
Lecz prędsze od nas wrogów wystrzały
Tangier nam groziły spalić!
O! dzień ten; dniem był smutku i niedoli
Każdy wołał: Allah! chroń od niewoli!

O Wodzowie lecąc na morza brzegi
„Walczmy! Do broni!” — krzyczeli,
Lecz na tak liczne wrogów szeregi,
Najwaleczniejsi zadrżeli.
Ach! dzień ten, dniem był smutku i niedoli!
Lud wołał: Allah! chroń nas od niewoli!

Lecz w nocy flota już odplyneli
Do Mogadoru błądząca,
W różanem zorzu Tanger błysnęła
Wolna, ale konająca.
Bo dzień ten, dniem był smutku i niedoli
I lud błagał: Allah! broń od niewoli!

Oto, dziwna pieśń którą, śpiewano na żydowskiem weselu i którą przerwano wraz z tańcem, aby nam ukazać nowozamężną.
Znajdowała się ona w pokoju, pełnym żydówek, który widzieliśmy z dziedzińca; weszliśmy tam pod przewodnictwem Dawida, którego współwyznawcy widocznie wielce poważali.
Podniesiono pannę młodą która spoczywała w obszernem łożu, wraz z czterema dziewicami, co jéj niby pilnowały; zdjęto ją z tego łoża, wyprowadzono na środek pokoju i posadzono pod ścianą; miała czerwony welon na głowie i zmrużone oczy.
Nieotwierała ich od samego początku weselnego obrzędu, to jest od ośmiu dni.
Pierwszego dnia, to jest we środę która poprzedziła nasze przybycie, rodzina zabrała pannę młodą, muzykanci zaś zasiedli dziedziniec; rodzina umyła pannę młodą od stóp do głów; muzykanci rozpoczęli sabbat.
Gdy panna młoda wyszła z kąpieli, umieszczono ją na łożu, którego odtąd nie mogła opuszczać chyba podczas poprawiania materaców, potem zamknięto jéj oczy, których nie mogła otworzyć aż dla ujrzenia swojego małżonka.
We czwartek, krewne przebiegały miasto zapraszając przyjaciółki aby w sobotę przybyły do domu nowozamężnéj.
W piątek, rodzina przygotowywała obiad na sobotę.
W sobotę, o szóstéj z rana, przybyły zaproszone dziewice i zajęły miejsce w jednem łóżku z panną młodą, O dziewiątéj czy dziesiąstéj z rana, kiedy pan młody wyszedł z synagogi, wszyscy którzy wraz z nim modlili się, przybyli z nim do domu panny młodéj; uczta trwała przez cały dzień, lecz nowozamężna nie otworzyła oczu i niewstała.
Całą noc z soboty na niedzielę tańczono.
W niedzielę wyczyszczono mieszkanie, co trwało prawie przez cały ranek; wieczorem, żona posłała podarunki swojemu mężowi. Podarunki te składały się z materaców, prześcieradeł i koszul; odniosły je kobiety znajdujące się na weselu, śpiewając: Hulahleh! Hulahleh! Tryumf! Tryumf!
W poniedziałek, od samego rana przygotowywano wielki obiad dla kobiet; skoro się obiad skończył, podniesiono pannę młodą, zaprowadzono ją do łaźni, gdzie siedziała z zamkniętemi oczami. Kobiety towarzyszyły jéj. Łaźnia należy do synagogi.
We wtorek to jest w dniu hennahu, kiedyśmy właśnie przybyli, ciągle trwały tańce i śpiewy; lecz o południu miano podnieść pannę młodą, posadzić ją pod ścianą i malować hennahem paznokcie u rąk i nóg.
Dla znajdowania się na téj właśnie ceremonii, wprowadzono nas do pokoju.
W pół godziny późniéj, paznokcie u rąk i nóg przybrały ceglasty kolor, a nowozamężna wzbogacona tą ozdobą, znowu odprowadzona została do łóżka w pośród ostrych śmiechów maurytanek, śmiechów, o których żaden głos ludzki niemoże dać wyobrażenia.
O szóstéj wieczorem miano skończyć ubierać pannę młodą i odprowadzić ją do narzeczonego.
Potem prócz tańców i śpiewów niebyło nic nowego. Tańce zawsze były te same: śpiew zawsze o bombardowaniu.
Obowiązaliśmy Dawida aby wrzucił kilka duros w czepek kobiety która tańczyła gdyśmy wychodzili. —
Tym sposobem cudzoziemcy obecni tańcom opłacają daninę, którą i my z największą przyjemnością uiściliśmy. — Widowisko było dosyć ciekawe, nieżałowaliśmy zatem naszych pieniędzy.
Cały dzień biegaliśmy po ulicach Tangeru i kompletowali nasze kupno u Dawida, gdzie około godziny czwartéj zastawiono nam obiad, równie wyborny jak i śniadanie.
O szóstéj, wróciliśmy do mieszkania nowozamężnéj; zbliżające się rozwiązanie sprowadziło na ulicę i na dziedziniec daleko więcéj ciekawych aniżeli z rana.
Z największą w świecie trudnością przemoczyliśmy się przez te tłumy, lecz z Dawidem niebyło nic niepodobnego.
Weszliśmy.
Oczekiwano nas aby rozpocząć ubieranie panny młodéj.
Zaledwie umieszczono nas w końcu pokoju długiego na stóp dwadzieścia a szerokiego najwięcej na ośm, aż w przeciwnéj jego stronie, rozsunęły się pąsowe adamaszkowe firanki, i ukazały nam pannę młodą leżącą w pośród pięciu czy sześciu innych dziewic.
Podniesiono ją, lecz zawsze miała oczy zamknięte; sprowadzono z łóżka i posadzono na krześle, pod ścianą, wprost na przeciw drzwi, to jest na środku pokoju.
Skoro panna młoda zajęła krzesło, otoczyły ją matrony, zdjęły jéj różową zasłonę i zaczęły ubierać głowę.
Z jéj własnych włosów wzniesiono pierwszą budowę, na któréj umieszczono jeden, drugi i trzeci strój.
Na trzecim stroju czyli piętrze, które i tak już miało pół stopy wysokości, skręcono szarfę w kształcie rury od pieca, a dopiero na wierzchu téj rury, umieszczono pąsowy aksamitny szpiczasty dyadem, z kształtu podobny do starodawnej korony francuzkich królów.
Gdy ubrano głowę, poczęto stroić twarz.
Jedna kobieta uzbrojona pędzelkiem, malowała jéj brwi i powieki khollem, druga zaś małym papierkiem na którego pozłocie była warstwa koszenilli, nacierała jej policzki które natychmiast przybrały barwę najżywszego karminu.
To nacieranie odbywało się zbyt prostym sposobem. Kobieta do któréj ta część toalety należała, przykładała język do złoconego papierka, a następnie tak zwilgocony papierek do policzka panny młodéj.
Reszty dopełniało tarcie, które mogło było być lżejszem i łagodniejszem.
To pobielanie trwało blizko godzinę, a biedna ofiara ani otworzyła oczu, ani nawet ruszyć się nieośmielila.
Następnie kazano jéj wstać z krzesła i umieszczono na tronie, na stole urządzonym.
Tam, zasiadła nieruchoma jak japoński posąg, a tymczasem jéj brat, trzymając w ręku zapaloną pochodnię, pokazywał wszystkim to bóztwo, kobiety zaś wiewały na nią chustkami.
Potem co dziesięć minut, maurytanki śmiały się w sposób wyżéj wspomniony.
Prawie w pół godziny po téj wystawie, zjawiły się pochodnie, a muzyka zawzięciéj grać zaczęła.
Pochodnie te nieśli rodzice pana młodego, którzy przybyli po jego narzeczonę.
Wybiła więc dla niéj godzina, w któréj winna była udać się do domu małżonka.
Zdjęto ją na ramionach wraz z tronem i postawiono na ziemi, w pośród krzyków, oklasków i śmiechu maurytanek, który głuszył tę wrzawę i oklaski.
Kazano wyjść wszystkim ciekawym, a nam naostatku: czterech janczarów z latarniami w jednéj ręce, a kijmi lub korbaczami w drugiéj, u drzwi na orszak oczekiwało, obowiązani byli robić mu miejsce i nas mieć w swojéj opiece.
Wreszcie wyruszył orszak z panna młodą na czele, która miała ciągle zamknięte oczy i któréj każdy ruch odznaczał się automatyczną sztywnością; prowadzili ją trzéj mężczyźni, a mianowicie, dwaj trzymali ją za ręce idąc obok niéj; trzeci zaś, idący za nią, utrzymywał jéj głowę.
Trzech ludzi przyświecało pochodniami, idąc tyłem i roztrącając za sobą równie tyłem idących ciekawych.
Wszyscy goście weselni szli za panną młodą. Cała więc ta massa podzielona była na dwie rozmaite części: Jednę stanowili goście i panna młoda i szli naprzód; drugę, ciekawi którzy szli cofając się.
Przedzielała je ogromna łuna, rozlewająca się po tych wszystkich twarzach i dziwacznych ubiorach: po maurach, żydach, arabach i chrześcijanach.
To światło które drgając postępowało, rozwidniało każde drzwi napełnione osłoniętemi kobietami, każdą uliczkę zawaloną długiemi widmami których całuny tylko widzieć można było, kiedy tymczasem po terrassach, przebiegał nakształt błędnych cieniów inny orszak powietrzny, przeskakując z domu na dom i po dachach dążąc za ową hałaśliwą i jaskrawą processyą, która zdawała się pędzić przed sobą, pociągać za sobą i budzie obok siebie całą ludność Tangeru.
Nigdy w życiu niewidziałem nic bardziej fantastycznego, i całe życie pamiętać będę te grupy białych widm, w pośród których błyszczały perłowe stroje i złote kaftaniki żydówek. Całe życie pamiętać będę kwadratowe okienka, z których wyzierały głowy; całe życie pamiętać będę nocne upiory w pół świetle przeskakujące z dachu na dach i zatrzymujące się dopiero wtedy gdy poprzeczna uliczka tamowała im drogę, a nawet i w ówczas w głuchym poskoku przebywające ją, jakby ciekawość użyczała im głuchych skrzydeł nietoperzów.
Prawie po całogodzinnym pochodzie przybyliśmy nakoniec do domu pana młodego, gdzie weszliśmy zawsze pod zasłoną naszych janczarów.
Byłem w pierwszym rzędzie tych co szli cofając się, tuż zaraz za niosącym pochodnię i między dwoma janczarami, którzy mimo uwag moich jakich wcale niepojmowali, bili na lewo i prawo, a podnosząc kamienie ciskali niemi na tych których z bliska uderzyć nie mogli, pod ich zasłoną idąc ani się nie potknąłem, ani też nikt mię nie dotknął.
Pan młody stał pod ścianą, nieruchomy, ze spuszczonym wzrokiem, podobny do posągu kamiennego, obowiązanego pilnować drzwi.
Ubrany był czarno, głowę miał goloną, nosił wąziutkie faworyty, które zaczynały się od ucha i przechodziły pod szyją.
Mógł mieć lat dwadzieścia dwa do dwudziestu czterech. Na przybycie nasze niezważał, nieruszył się, pozostał na swojem miejscu, ze spuszczonym wzrokiem, a wązkie i zaciśnięte usta jego najlżejszem nawet tchnieniem nieokazały znaku życia.
Jeden tylko Giraud mógł podjąć się wykonania trafnego rysunku téj szczególnéj osoby.
Panna młoda szła przed nami, bo dzięki janczarom, wszystkich ciekawych zatrzymano na ulicy; na progu stanęła, podano jej szklankę wody którę wypiła, poczem szklankę stłuczono.
Nareszcie weszła; niesiono ją na tronie podobnym do tego który zajmowała u siebie, poczem znowu się zaczęły krzyki muzyka i trwały blisko dziesięć minut.
Podczas tego hałasu, ani panna młoda na tronie siedząca, ani pan młody o ścianę oparty, niedali żadnego znaku życia.
Nakoniec kilka kobiet zdjęło pannę młodą z tronu i zaniosło na łoże.
Po czem firanki zapadły i poproszono wszystkich aby wyszli.
Niewiem czy biedna dziewica znała już dom do którego ją wprowadzono i czy kiedykolwiek widziała swojego małżonka; lecz jeżeli nieznała tego obojga, jakże nieprzyjemnego doznać musiała zdziwienia otworzywszy oczy.
Dom był bardzo ubogi, a małżonek bardzo brzydki.
Wyszliśmy około godziny dziesiątéj, światła już pogaszono, ciekawych rozproszono, ulice były puste; zdawało się że niby w Robercie Diable zjawiska na znak odwrotu zapadły do swoich grobów, bo już tylko gdzieniegdzie opóźnione upiory czołgały się pojedynczo wzdłuż murów.
Przeszliśmy obok fontanny i ta nawet stała samotna i słychać było tylko sam plusk wody na bruk spadającéj.
Cały ten hałas, cały zgiełk i blask przeminęły jak marzenie.
W dziesięć minut późniéj byliśmy już za Tangerem, który opuściliśmy zapewne dla tego aby go już nigdy nieobaczyć.
W porcie pożegnaliśmy Dawida, który w ciągu dnia kazał poprzenosić na Szybki całe nasze kupno i wyprawił posłańca do Tetuanu.
Posłaniec ten wiozący list pana Florat, uprzedzał Tetuańskiego beja, że pojutrze z rana wylądujemy przy komorze, o dwie mile od miasta.
Chcieliśmy porachować się z Dawidem i zapłacić mu za śniadanie i obiad, za tytoń i daktyle które nam przysłał; lecz nic nieprzyjął i oświadczył, że dłużej nalegając przykrość mu sprawiemy.
W ciągu mojéj podróży spotkałem dwóch izraelitów, z którymi wyłącznie miałem do czynienia.
W Tangerze, Dawida.
W Algierze, Sulala.

Życzę najuczciwszym ze znajomych mi chrześcijanom, aby posiadali ich uprzejmość, rzetelność i bezinteresowność.

SŁUPY HERKULESA.

Wróciliśmy na pokład Szybkiego około pól do jedenastéj wieczorem, to jest podczas pierwszéj kolei.
Pani niewiesz co to jest koléj? Pozwól więc niech ci to wyjaśnię. Marynarskie życie wieść będziemy, wypada więc abyś je pani poznała.
Na okrętach, czas dzielą na koleje dzienne i koleje nocne.
Pierwsza koléj nocna, zaczyna się o godzinie ósméj wieczorem i trwa aż do północy: w przystani, dowodzi nią zawsze najmłodszy oficer, na morzu zaś, najstarszy. —
Druga koléj trwa od północy do godziny czwartéj rano, dowodzi nią zawsze porucznik. Podczas téj kolei czyszczą okręt; dla tego też nosi nazwę gospodyni.
Potem zaczyna się pierwsza koléj dzienna, która ciągnie się do godziny ósméj rano.
Taki sam podział trwa następnie kolejno co cztery godziny, aż do nadejścia pierwszéj kolei nocnéj, to jest do godziny ósméj wieczorem.
W nocy jedna połowa załogi czuwa a druga śpi.
To się nazywa odbywać straż.
Jedna połowa straży czuwa od godziny siódméj do północy. O północy druga ją zmienia i czuwa do czwartéj rano. O czwartéj znowu wstaje pierwsza, druga zaś śpi do szóstéj, to jest do chwili w której wszyscy wychodzą z hamaków.
Przybyliśmy więc podczas pierwszéj kolei.
Czekano na nas z wieczerzą, dla tego siedzieliśmy u stołu do północy, a bawili na pokładzie do pierwszéj. Nie chcieliśmy spuszczać zupełnie z oka owe czarodziejskie miasto, które niby dla uczczenia nas, przedstawiło się nam w tak ciekawéj postaci.
O drugiéj już machinę rozgrzewano, a o czwartéj mieliśmy płynąć daléj. Poleciłem aby mię obudzono, gdyż pragnąłem szczegółowo pamiętać przejście Gibraltaru, któremu żaden nowoczesny materyalista dotąd niezdołał wydrzeć uroku, jakim go przyozdobiła poetyczna starożytność.
Polecenie moje nie było potrzebne, gdyż o czwartéj przebudziło mię zaczynające się kołysanie okrętu, o piątéj wyszedłem na pomost.
Jeszcze noc była, chociaż dawało się już uczuwać nadejście dnia.
Naprawo, to jest od strony Afryki, góra Małp odbijała się błękitnawo na nieco bledszym błękicie nieba, pozłoconego już pierwszym promieniem słońca.
Na lewo, brzeg jakkolwiek jeszcze nie rozwidniony, mniéj już jednak był ciemnym, a w pośrodku niego błyszczała wieża Tariffy.
Płynęliśmy ku środkowi ciaśniny, a w otaczającym nas cieniu bicie naszych koł wydobywało z morza kłęby fosforycznych płomieni, które biegnąc po obu bokach okrętu łączyły się po za nią i niknęły w jéj śladach.
Niebo rozjaśniło się powoli, ciągle zatrzymując błękitnawą barwę; góra Małp odbijała się na tle pomarańczowem i zaczęliśmy dostrzegać brzeg aż do Ceuty; góra wyglądała niby olbrzymi wielbłąd, leżący na brzegu i pojący się morzem; Ceuta tworzyła jego głowę ponad którą, nakształt grzebienia wznosiły się zębiaste szańce.
I brzeg hiszpański również rozwidniać się zaczynał: doskonale już można było dostrzedz jego miasta, wioski, odosobnione domy, oraz mnóstwo, dolin i wzgórz, które wszystkie ukośnie dotykają morza.
Na brzegu przeciwnym, to jest na tym któryśmy dopiero opuścili, ani jednego miasta, ani jednego duaru, ani żadnéj lepianki widać nie było.
W chwili gdyśmy dosięgali afrykańskiego brzegu, słońce, nakształt złotej kuli wschodziło przed Ceutą; w ówczas przy jego płomieniu wyraźnie spostrzegliśmy Gibraltar, jego w świetle bielejące warownie i port jeszcze zalany mgłą, którą przebijały, niby olbrzymie lance, banderowane maszty okrętów.
Z punktu właśnie na którym znajdowaliśmy się, ukazały się w najzupełniejszem rozwinięciu owe dwie góry, które Starożytni nazwali słupami Herkulesa, i po za któremi, długi czas, mniemali że już sama tylko noc istnieje.
Wiadomo pani, jakim sposobem Herkules dążąc z wschodu na zachód, odbył tę samę podróż którą my obecnie odbywamy płynąc z zachodu na wschód.
Wiadomo pani jakim sposobem Herkules przyszedł na świat; przypominasz sobie pani zapewne przedstawienie przewybornéj komedyi Amfitryona któréj sama poklaskiwałaś. Król bogów, zakochany w Alkmenie, przybrał postać jéj małżonka; i może to podobieństwo byłoby zupełnie uwiodło nowozaślubioną, gdyby szczęśliwy kochanek, z tytułu boskiéj władzy swojéj, nie był przedłużył nocy o dwadzieścia cztery godzin. Wtedy bowiem piękna Alkmena poznała że niema do czynienia z prostym śmiertelnikiem; lecz zważywszy że żale i narzekania byłyby zbytnią z jéj strony niewdzięcznością, wcale nienarzekała.
Amfitryon przybył nazajutrz, po owéj sławnéj nocy, która go w drodze zaszła i zbyt mu się długą wydała. Za powrotem do domu, dowiedział się że się był dopiero z niego wydalił, co go mocno zadziwiło; lecz że trzydzieści sześć godzin ciemności przypisać jedynie można było boskiej fantazyi, że wiedział iż Jowisz pod względem młodych małżonek jest bogiem pełnym pomysłów; domyślił się, iż ma zaszczyt być współzalotnikiem pana Olimpu i niemówiąc nic Alkmenie, starał się jak mógł aby Alkmena nie znalazła zbyt wielkiéj różnicy pomiędzy pierwszą a drugą nocą po weselu.
Lecz nieszczęściem, do sekretu należała czwarta jeszcze osoba a mianowicie Juno, ów przewyborny typ swarliwéj kobiety, mniemającej że ma prawo być zazdrosną o męża, nie dla tego iż go kocha, lecz że niekocha nikogo; nie dla tego że cnotliwa, lecz że za taką uchodzić pragnie.
Otóż, ponieważ Juno jako bogini o wszystkiem wiedziała, wiedziała więc i o tem że małżonka Amfitryona brzemienną jest dwoma synami: że jeden; syn Jowisza, nazywać się będzie Herkules; drugi zaś, syn Amfitryona, otrzyma imię Ifikles.
Wiedziała jeszcze co innego, a mianowicie iż Amfitryon drugą noc przepędził ze Stenelą inną żoną swoją i że ta nosiła również w swojem łonie syna, któremu miano dać imię Erysteus.
Widzisz pani, iż trzech wyżéj wspomnionych nocy nie źle użyto, i że równie bogowie jak i śmiertelni wcale ich na próżno nie tracili.
Wiele zapewne słyszałaś pani, o Junonie i znając ją aż nadto z opinii, domyślasz się łatwo, iż postanowiła wypłatać jakiego figla biednemu Herkulesowi. I w rzeczy saméj, wpadła na ten szczęśliwy pomysł, aby zsyłając go na świat po Erysteusie, zamiast dozwolić mu narodzić się pierwéj, jak to według zwyczajnego biegu rzeczy nastąpić miało, uczynić go bratem młodszym nie zaś starszym, co wprawdzie dzisiaj nie wiele znaczy, lecz co na tysiąc pięćset lat przed i po Chrystusie znaczyło bardzo wiele.
Otóż co uczyniła Juno, aby opóźnić narodzenie się Herkulesa: przybrała postać starej baby i skoro Alkmena uczula pierwsze bole, usiadła na progu jéj domu i czekała tam milcząca, nieruchoma, silnie splótłszy pralce u obu rąk swoich.
Czary w ten sposób były urządzone, iż dopóki Juno tak siedzieć będzie, Alkmena nie zostanie rozwiązaną.
Alkmena cierpiała już całą dobę, lecz cierpiała na prożno. Szczęściem miała pokojówkę imieniem Kleantis, która wielkiem krzątaniem się pragnęła przynieść ulgę swojéj pani, a biegając tu i owdzie wszystkich o pomoc dla niéj błagała: wchodząc i wychodząc z domu, Kleantis ujrzała starą babę milczącą, nieruchomą i siedzącą z palcami jedne na drugie założonemi; domyśliła się że to właśnie ukrywa w sobie jakąś złośliwość, nie wspominając więc nikomu o swoich domysłach, wyszła po raz dziesiąty czy dwunasty, z rozpromienioną twarzą, rękami w niebo wzniesionemi i zawołała.
„Ah! dzięki Lucynie, pani moja już zległa.”
Ta niespodziana wiadomość tak dalece zdumiała starą babę, iż niezadając sobie trudu, aby przez ściany ujrzeć boskiemi swojemi oczami czyli to prawda, baba wstała, krzyknęła i rozplotła dłonie.
W téj saméj chwili znikły czary i Alkrnena powiła dziecię.
Łatwo pojmiesz pani, że to mocno Junonę rozgniewało, szkoda czasu i trudu, jak mówią w naszym wyrazistym i pełnym odcieni języku, bo ją oszukała prosta śmiertelniczka. To też Juno zemściła się niezwłocznie; nieznaną mową wyrzekła słów kilka i cisnęła nieco kurzu w twarz biednéj Kleantis, która natychmiast przemieniona w łasicę, ani pomyśliła o powrocie do pałacu, lecz skryła się w pierwszą lepszą norę.
Jednakże podstęp Kleantydy nastąpił o kwadrans późniéj, bo gdy biedna pokojówka wydała dowcipny okrzyk, który miał rozwiązać jéj panią, Stenela od kwadransa już rozwiązaną była.
Juno więc dopięła swojego celu; Herkules chociaż syn boga, z mocy axiomatu: Pater est is quem nuptiae demonstrant: Herkules jednak był młodszym członkiem rodziny.
Atoli i to jeszcze za wiele było dla Junony; bo zazdrosna bogini niepragnęła aby Herkules urodził się drugim z kolei, ale pragnęła aby się wcale nie narodził. Otóż osądziła iż skoro go umorzy, sprawi tem samem że zgoła na świat nie przychodził.
W skutku tego, rozkazała dwom wężom na drodze spotkanym, aby się udały do Tebów i zaniechawszy wszelkich innych interesów, pożarły Herkulesa w kolebce.
Węże usłuchały, lecz Herkules porwał ich za głowy niby węgorze i podusił.
Wiadomość ta doszła aż do słynnego Tireziasa, jak wiadomo pani, szczęśliwego wieszczka, który podług upodobania bywał to mężczyzną to kobietą i był tyle nieostrożnym iż oświadczył, że z wszelkich względów kobieta jest istotą od niebios uprzywilejowaną.
Tireziasz tedy przepowiedział, iż młody Herkules tryumfować będzie nad nieprzyjaciółmi swoimi, i podobnie jak owych węży wszystkich podławi.
Odtąd Junona, mimo nieśmiertelność, mimo boskość swoję i królestwo nad bogami, osądziła iż lepiéj być przyjaciółką jak nieprzyjaciółką Herkulesa; przemieniła się zatem w mamkę i przybyła do Alkmeny, mniemając że skoro tylko dziecię mleka jéj skosztuje, już się mocą krwi do niéj przywiąże.
Lecz Herkules, z powodu wyłącznéj własności urodzenia swojego, przyszedł na świat z zębami: zaledwie więc poczuł w ustach boskie łono, a zaraz, zapewne przez jakieś natchnienie, ugryzł je z całych sił. Juno krzyknęła, dziecię daleko od siebie rzuciła i wracając do Olimpu, pozostawiła na niebie długi biały pas, dzisiaj mleczną drogą zwany.
Od tej pory niepodobna już było zbliżyć ku sobie dwojga nieprzyjaciół: Juno zaprzysięgła zgubę dziecięcia, a tymczasem Amfitryon ze swojéj strony czynił co mógł aby je sprawić godnem obiecanego mu przeznaczenia.
Czy życzysz sobie pani dowiedzieć się w jaki sposób przed trzema tysiącami pięciuset laty wychowywano syna bogów? Wymienię pani mistrzów jakich dano młodemu Herkulesowi.
Harpatik uczył go sztuki walczenia; Tentaryus strzelania z łuku; Eupralfus grania na lirze: Einus wykładał nauki wyzwolone; Kastor i Pollux gimnastykę; Chiron medycynę, a Rhadamantes prawnictwo.
Widzisz pani że wychowanie było zupełne.
To też gdy pewnego dnia Herkules pilnował trzody Amfitryona, Rozkosz i Cnota przed nim stanęły, żądając aby wybierał pomiędzy niemi, — Herkules niewahając się ani chwili, wybrał Cnotę.
Od owego to czasu Herkules zaczął wyszukiwać potwory świat pustoszące i poprzysiągł wygubić je aż do ostatniego, zaczynając od lwa Nemejskiego.
Zwycięztwo to przyniosło mu w zysku: 1° ową sławną lwią skórę, co stanowiła późniéj najważniejszą część jego ubioru; bo bez owéj lwiéj skóry Herkules wcale nie jest Herkulesem.
2° Pomyślny los którym wcale gardzić nienależało.
Potwór pustoszył szczególniéj kraje Thespianów, których król miał pięćdziesiąt dwie córek.
Zacny monarcha tak dalece ucieszył się ze zniszczenia potworu, iż przez wdzięczność za tę przysługę, ofiarował zwycięzcy swoje córki, który, jak się pani zapewne domyślasz, tem chętniéj przyjął ofiarę, że, jak powiada bajka, racz pani uważać iż bajka, nie historya, wszystkie byty dziewicami.
Jednéj więc nocy Herkules zostawił królowi Thespiusowi pięćdziesięciu dwóch wnuków, pożegnawszy go zupełnie spokojnego o przyszłość swojego potomstwa.
Wtedy to, jak przewidziała Juno, Eurysteus lękając się brata który z taką łatwością zabijał lwy i zaślubiał dziewice, z prawa starszeństwa zadał mu znanych pani dwanaście prac, których wyobrażenie tak szczęśliwie wyryte widzieliśmy na publicznym placu w Aranjuez.
Po ukończeniu owych dwunastu prac, Herkules postanowił nieco odpocząć i dla rozrywki podróżować, a mianowicie zamierzył opłynąć śródziemne morze, to jest okrążyć znajomy świat.
Opuścił więc Grecyą, zwykłą widownię jego czynów i udał się do Egiptu. W Egipcie pojmał go Buziris i kazał okuć w kajdany; ale Herkules skruszył więzy, rwąc je jak jedwabne nici i maczugą zabił Buzirysa.
Herkules ruszył w dalszą drogę, lecz na krańcu świata spotkał Anteusza, syna Ziemi, który zawsze nowych sił nabiera, ilekroć, chociaż nawet końcem nogi matki swojéj dotyka. Herkules porywa go w objęcia i dusi o pierś własną.
Poczem zapuszcza się w pustynię, lecz błądzi po pałających piaskach. Teraz nie walczył już ani z Nemejskim lwem, ani z Lerneńską wydrą, ani z Erymanteńskim dzikiem lub ptakami jeziora Stymfale; ale walczyć musiał z daleko niebezpieczniejszym, z daleko uporczywszym nieprzyjacielem, bo z pragnieniem; i gdy bohater nasz tylko co nie umarł, duszony, pożerany, palony przez ogniste słońce, przez pałający piasek, i przez wrące jak ukrop powietrze, zjawia mu się Jowisz w postaci barana i trąciwszy nogą w ziemię wyprowadza z niéj źródło, w koło którego do dziś dnia zielenieje oaza Ammona.
Herkules dąży daléj; z daleka postrzega Atlasa, czyli starożytnego Titana, któremu za bunt Jowisz nakazał dźwigać niebo na swych barkach; jego to właśnie szukał Herkules. — Pierwéj już bowiem Herkules był postanowił, iż dla rozbrojenia ciągle zagniewanego przeciw niemu brata Eurysteusa, przyniesie mu trzy złote jabłka z ogrodu Hesperyd, który leżeć miał o dwadzieścia pięć do trzydziestu mil w tamtéj okolicy. Któż więc mógł mu lepiéj wskazać drogę, jeżeli nie Atlas którego głowa panuje nad wszystkiemi przyległościami?
Herkules znajduje w Atlasie najuprzejmiejszego w świecie olbrzyma; Atlas niepoprzestanie na wskazaniu mu drogi, bo to rzecz bardzo trudna, lecz sam pójdzie po złote jabłka, chodzi tylko o jednę okoliczność, a mianowicie aby Herkules na parę dni zajął jego miejsce i zastępczo dźwigał niebo. Herkules niemoże nic odmówić królowi, który mu daje dowody takiéj grzeczności; skula się obok Titana, ostrożnie każe przesunąć ciężar z barków Atlasa na swoje i jak najłagodniéj zajmuje miejsce starego dźwigacza nieba, które niepostrzega zgoła, że go Herkules nie umie tak dobrze nosić jak go przedtem noszono.
Otóż więc Atlas na chwilę oswobodzony, prostuje ramiona wyciąga nogi i rusza w drogę aby dotrzymać przyrzeczenia.
We dwa dni późniéj, Atlas wrócił według obietnicy i przyniósł żądane trzy złote jabłka; lecz zasmakowawszy w swobodzie, nie chciał ich oddać Herkulesowi, ale oświadczył iż je sam zaniesie Eurysteusowi, a tymczasem Herkules uwięziony swoim ciężarem ciągle odtąd Olimp dźwigać będzie.
Nie śmiemy twierdzić iż to rozporządzenie Atlasa, nie zdziwiło zgoła Herkulesa i że bogowie ani na chwilę nieuczuli lekkiego wstrząśnienia niebios, które nastąpiło po takowéj propozycyi olbrzyma; lecz starodawna autentyczność utrzymuje, iż mimo to twarz Herkulesa ciągle zatrzymała jak najżyczliwszą pogodę, i że zgodził się na wszystko pod jednym warunkiem, a mianowicie, że Atlas pozwoli mu pierwéj na urządzenie sobie materaca, aby mu niektóre wypukłości niebios łopatek niegniotły.
Atlas niespodziewając się iż Herkules tak łatwo na wszystko przystanie, zezwolił na przyrządzenie materaca, pod warunkiem iż Herkules użyje na to czasu o ile można najkrótszego.
Herkules obiecał uczynić jako żądano, i znowu przesunął swój ciężar na grzbiet Atlasa, podobnie jak poprzednio Atlas przesunął go był na grzbiet jego; lecz łatwowierny olbrzym zawiódł się, bo Herkules zamiast przyrządzić sobie materac; życzył Atlasowi przyjemnéj zabawy na tem stanowisku karyatydy niebios; zabrał złote jabłka i poszedł daléj.
Od tego czasu, Atlas już się nieruszył z miejsca i znajdziemy go tam gdzie go Herkules zostawił.
Nakoniec Herkules przybył tu gdzie się obecnie znajdujemy. Niech mi jednak wolno będzie oświadczyć pani, że dawniéj świat niezupełnie tak samo wyglądał jak dzisiaj.
Śródziemne morze tworzyło wielką sadzawkę, która niemiała żadnéj styczności z Oceanem, przeciwne zaś Sycylia dotykała Kalabryi.
Nadto, długi łańcuch gór, z podania znanych starożytnemu światu pod nazwą Atlantyd, ciągnął się od zachodniego krańca Afryki ku południowemu brzegowi Ameryki, niby most na Oceanie rzucony.
Ten stan rzeczy niepodobał się Herkulesowi, postanowił on więc utworzyć przejście któreby połączyło śródziemne morze z Oceanem; napotkał górę o dwóch szczytach i uznał ją za dogodny dla siebie punkt oparcia: plecami więc oparł się o jeden wierzchołek, a nogami o drugi i odepchnął go.
To potężne pchnięcie rozerwało granitowy łańcuch, natychmiast morze wrąc wpadło w to przejście i zarazem wstrząśniona Messyna odłączyła się od Kalabryi.
Tym dwom górom z jednej utworzonym i dzisiaj jeszcze niby połączyć się gotowym, Herkules nadał imiona Kalpei i Abili.
Poczem znowu ruszył daléj, przebył Hiszpanię, Pyrenejskie góry, przepłynął Rodan, przestąpił Alpy, przeszedł Liguryą i wrócił do Grecyi, dawszy, w ciągu podróży swojéj, początek dwom narodom Basków i Galatów.

Wszystko to przekona panią, że gdyby Herkules był się narodził o dwadzieścia minut wcześniéj, zamiast narodzie się o kwadrans późniéj, byłby starszym bratem Eurysteusa, nie zaś młodszym, byłby spokojnie panował w Tebach, nie zaś biegał po świecie jak błędny rycerz, a Kalpea i Abila byłyby do tych czas stanowiły jeden ciągły łańcuch, ja zaś byłbym pisał do pani z wierzchołka góry, zamiast pisać z pośrodka ciaśniny.

ANGLICY W HISZPANII.

Przywodząc sobie tym sposobem na pamięć, ową starą legendę o Herkulesie, tak strarą, iż ją pani wzięłaś może za zupełnie nową, nie usiłując nawet zgłębić czy istniał jeden tylko Herkules, jak mówi Hezyod, czy trzech, jak twierdzi Dyodor[10], czy też sześciu, jak utrzymuje Cycero[11], lub nakoniec czy było czterdziestu trzech Herkulesów, jak mniema Varron; niepodzielając zdania nowoczesnych efemerystów, którzy twierdzą, iż przeciwnie z liczby tych kilkudziesięciu Herkulesów ani jeden nie istniał jako człowiek; półbożek lub bożek, i że Herkules jest jednem i tem samem co Bel, Belus, Baal, lub słońce, że dwanaście prac jego, są dwunastu znakami zodyaku, że jego siedm nocy, są siedmiu dniami tygodnia, a zaś pięćdziesiąt dwie córek Thespiusa, pięćdziesięcią dwoma tygodniami; nie zgłębiając wielkiego prawdopodobieństwa, iż wszystkie jego ciągle odnawiane podróże z wschodu na zachód, są jedynie boskim biegiem jakiego dopełnia ciało niebieskie, nadające życie ludziom a potwory w otchłań ciemności spychające, to jest śmiercią je rażące; płyniemy daléj ku Gibraltarowi.
A teraz, jeżeli pani pozwolisz, powiem rzecz którą uznasz pani zapewne za równie bajeczną jak legenda o Herkulesie; mianowicie że Gibraltar jest jedynem miastem, nie tylko na hiszpańskiem wybrzeżu, lecz nawet w całéj Hiszpanii, w którem mgła istnieje.
Ale zagadniesz mię pani, dla czegóż ta mgła istnieje w Gibraltarze, nie zaś w Algeziras, w Tariffie lub Kadyxie?
Odpowiem na to bez najmniejszego wahania:
Że Gibraltar jest miastem angielskiem, a w Anglii wszędzie mgła.
I nie bądź pani w błędzie, bo wiedzie należy iż nie natura mgłę tworzy lecz anglicy.
Anglicy tworzą wszystko co zechcą, nie walczą oni jak Herkules z synem ziemi lecz z samą ziemią, a co korzystniejsza iż walcząc zwyciężają.
Anglicy potworzyli dalje mające zapach gwoździków. Potworzyli wrisznie bez pestek, pożyczki bez ziarek; gotowi nawet potworzyć woły bez nóg.
Obacz pani woły w hrabstwie Durham, mają one tylko po jednym stawie i prawie na brzuchach chodzą. Wkrótce nie będą miały żadnego stawu i zupełnie na brzuchach czołgać się będą.
Tak samo rzecz się ma z mgłą. Kiedy Gibraltar nie należał do anglików, nie było w nim mgły, lecz przywykli do niej anglicy, gdy im mgły zabrakło, utworzyli ją sobie.
— A z czego? zapytasz pani.
— Oto, z jéj pierwiastku, z ziemnego węgla!
Dosyć, że jeżeli przybędziesz pani kiedy do Gibraltaru, przekonasz się o istotnej prawdzie tego co tu mam zaszczyt oświadczyć, szukając na bokach góry, miasta w mgle zatopionego, w mgle, która niby drugie morze to miasto pochłania.
Z resztą, niepłynąłem do Gibraltaru, powodowany zachwyceniem, lecz płynąłem tam aby wypełnić podwójny obowiązek podróżnika i ojca.
Obowiązek podróżnika, gdyż tym którzy wiedzą żeś przepływał ciaśninę a pytają; czy byłeś w Gibraltarze? niepodobna odpowiedzieć:
— Nie, niebyłem.
Obowiązek ojca, bo jak pani wiadomo, Alexander zginął nam w Sewilli, nie dopędził nas w Kadyxie, a nie miałem nadziei znalezienia go nigdzie indziéj jak w Gibraltarze.
A jednak Giraud i Desbarolles, skreślili nam niezbyt zachwycający obraz Gibraltaru.
Byli tam pierwéj i poprzysięgli nigdy więcéj tam niewracać, lecz cóż pani chcesz? człowiek układa a Bóg włada.
Wyznać pani winienem iż Giraud i Desbarolles z ołówkami i albumami w ręku, szkicujący wszystko co im w oczy wpadło wzięci zostali za francuzkich inżenierów, przebranych po hiszpańsku i zdejmujących plan angielskich fortyfikacyi.
Bo też od czasu jak anglicy Gibraltar posiedli, zdaje się że ich opanowała jakaś zaraza, cholera, lub tyfus; ciągle myślą o Gibraltarze, ciągle o nim marzą, ciągle się o niego trwożą.
Ta chorobą ich trwa już blizko lat sto; dla tego w początkowych dwudziestu pięciu latach gwałtowna, teraz przemieniła się w chroniczną. Pierwszemu lordowi admiralicyi śni się przynajmniéj raz na tydzień, iż mu ktoś Gibraltar zabiera; wówczas zrywa się on nagle, przywołuje swojego sekretarza, dyktuje mu depeszę i wyprawia parostatek z rozkazem zbudowania nowéj twierdzy, usypania nowych szańców, wzniesienia nowego narożnika.
Oraz z rozkazem dodania do dział już istniejących, dział nowych i znowu dział i dział bez liczby.
Stąd pochodzi iż w Gibraltarze znajduje się trzy tysiące armat, i że wyznaczono 2,000 funtów szterlingów nagrody każdemu, kto znajdzie miejsce na którem nowe działo byłoby nie już potrzebne, ale użyteczne.
Gdy więc do usługi przy jednem dziale potrzeba siedmiu ludzi, a zatem w razie oblężenia wypadłoby użyć dwadzieścia jeden tysięcy żołnierzy na samą tylko służbę przy armatach, których liczbę, na przypadek takowego oblężenia, jeszczeby niezawodnie pomnożono.
Otóż wyobraź sobie pani jak w pośród tych dział przyjęto Giraud’a i Desbarolles’a.
Dodano im naprzód angielskiego żołnierza, który im wszędzie towarzyszył, jakby jeden z nich byt Bonaparte, a drugi Napoleon, jakby Gibraltar byt drugą wyspą Świętéj Heleny.
Potem radzono im aby po godzinie ośméj wieczorem niewychodzili na miasto, wreszcie rozkazano aby się z niego wydalili przed szóstą z rana.
Patrzono za nimi przez lunetę, z początku śledząc ich po zatoce Algeziras, aż póki do tego miasta nieprzybyli, potem po drodze z Algeziras do Tariffy, dopóki ta droga i oni na niej nieznikli.
Wreszcie wyprawiono do Londynu pocztowy statek o sile czterystu koni, z oznajmieniem pierwszemu lordowi admiralicyi, iż dwóch inżenierów francuzkich tylko co niezdobyto Gibraltaru, który szczęściem jedynie ocalony został.
Renta spadła, podniosła się i znowu spadła, wreszcie stanęła w mierze; a dopiero Londyn uspokoił się.
Coż się stanie, kiedy po upływie dwóch miesięcy, ujrzą tam znowu Giraud’a i Desbarolles’a wracających na francuzkiéj korwecie?
Może nas wszystkich wsadzą na pontony, albo wyprawią do Botany-Bay?
Nie zważając co nastąpi, zarzuciliśmy kotwicę o godzinie siódméj z rana, prawie na pół mili przed Gibraltarem.
Pierwszym rzutem oka objąłem port Gibraltaru, drugim pragnąłem zgłębić port Algeziras.
Szukałem parostatku; bo parostatek w porcie mógł mię przejąć nadzieją że Alexander znajduje się w mieście.
Lecz nieznalazłem żadnego ani w Gibraltarze, ani w Algeziras; spodziewałem się więc że wysiadł na ląd ze statku Tag, który płyną! z Lizbony do Walencyi, dotykając Kadyxu, Gibraltaru i Malagi.
Nieszczęściem trzeba było czekać na służbę zdrowia.
Wytłómaczę pani co to jest służba zdrowia, bo pani niewiesz tego zapewne.
Jest to towarzystwo złożone z ludzi bardzo złéj miny, którzy pytają skąd przybywasz, zatkawszy sobie nos chustką i szczypczykami biorąc twój paszport.
Ta służba jednéj tylko rzeczy obawia się, — a mianowicie choroby. Z pomiędzy zaś wszystkich chorób lęka się najbardziéj zarazy.
Że zaś wiadomo jest iż zaraza pochodzi z Indyi, podobnie jak wszystkie wielkie klęski; lecz dążąc do Europy, zwykle przechodzi przez Kair, Tunis i Tanger, my zatem musieliśmy przejmować szczególniejszą obawą, bo właśnie przybywaliśmy wprost z Tangeru.
Mimo to jednak około dwudziestu łodzi krążyło obok nas w dziesięć minut po naszem przybyciu.
Te łodzie oczekiwały aż służba zdrowia oświadczy że niejesteśmy ani zapowietrzeni ani choleryczni, potem zaś przewieść nas miały na ląd.
Tymczasem zobowiązałem jednego z właścicieli tych łodzi aby wrócił na ląd i po wszystkich oberżach wypytał czy nie przybył pan Alexander Dumas syn.
Wyznaczyłem przyzwoitą nagrodę jeżeliby znaleziono rzeczonego pana Alexandra Dumas syna. Nienaznaczałem jednak zbyt wysokiéj, z obawy aby mi nie przyprowadzono fałszywego Alexandra.
Poczyniwszy takie ostrożności i oczekując na służbę zdrowia, zasiedliśmy do stołu. Zamierzaliśmy tego samego wieczoru wyjechać z Gibraltaru, z którego wyjeżdżać potrzeba o piątéj wieczorem, bo inaczéj niewolno się stamtąd wydalić aż nazajutrz rano, a niechcieliśmy tracić czasu na śniadanie w Gibraltarze, i mimo wszelkich zapewnień ze strony Giraud’a i Desbarolles’a, trwaliśmy w mniemaniu że można mieć ciekawszy widok nad armaty i szkotów.
Bo winienem nadmienić pani, iż nawałach widzieliśmy szkocki posterunek, który z daleka bardzo malowniczo wyglądał, lecz koniec końcem, kto widział jednego szkota to wszystko jedno jakby ich widział tysiąc.
Zeszliśmy więc do kapitańskiej kajuty, w tem Vial wpadł nagle i stając we drzwiach zawołał:
— Otóż, od razu go zahaczyli.
— Kogo?
— A przecież pańskiego syna!
— Mego syna! a gdzie on?
— Oto już płynie, słuszny, jasnowłosy. Widziałem go przez lunetę.
Wybiegliśmy na pomost: w rzeczy samej Alexander przybywał wysłaną po niego łodzią.
Zaledwie postrzegł nas, zaraz rozmaitemi telegraficznemi znakami dowiódł nam swojej tożsamości.
Przyznam się pani, że mi spadł wielki ciężar z serca. Niewspominałem towarzyszom podróży o mojéj niespokojności; ale w istocie niespokojny bytem; od dwóch tygodni niewidzieliśmy się a ciągle miałem o nim dosyć zatrważające wiadomości.
Przypłynął do okrętu; oczekiwałem go na ostatnim szczeblu okrętowej drabinki.
Skoczył mi na szyję, wesół i rozmamany jak dorosłe dziecię.
— Na honor, rzekł, jeszcze dzień a byłbyś mię zastał nieżywym.
— Dla czego?
— Nudy, byłyby mię zabiły.
— A więc Gibraltar tak straszny!
— O! szkaradny.
— Dzieci zwykle prawdę mówią, sentencyonalnie wtrącił Giraud; —
Wróciliśmy znowu na pomost, rzuciwszy właścicielowi łodzi podwójną wartość przyrzeczonéj nagrody.
Dodam tu jeszcze, iż Alexander przez dwa tygodnie swojego pobytu w Gibraltarze pisał wiersze do jakiéjś hiszpanki; że powrócił do mnie z szalonym apetytem, i że sam zjadł połowę śniadania na ośm osób zastawionego.
To dowodzi że poezya niezmiernie wpływa na trawienie.

Poczem służba zdrowia wykonała swoję powinność i uznawszy że względem nas niema nic do wyrzeczenia, upoważniła nas do wylądowania w Gibraltarze, gdzie znajdowaliśmy się w dziesięć minut po otrzymaniu tego pozwolenia.

GIBRALTAR.

Gdyśmy zarzucali kotwicę w porcie Gibraltaru, najbardziéj uderzył nas w oczy szkocki posterunek, umieszczony z lewéj strony naszéj na wyniesieniu; tak że przechadzająca się po niem placówka oraz kilku nieco w głębi rozmawiających żołnierzy, mocno się odznaczali na tle pomarańczowego nieba. Dla nas, szkot w swoim ubiorze tyle wstecznym lub tyle wyprzedzającym cywilizacyę, istnieje już tylko w romansach Walter Skotta, a oto z nagła, na drugim końcu europejskiego świata, spotkaliśmy się oko w oko z tą fantastyczną rzeczywistością.
Dzięki lunecie kapitana, to cacko przez kilka chwil wielce nas ubawiło.
Potem wróciliśmy do Gibraltaru.
Niedziw że starożytni utworzyli z Gibraltaru jeden słup Herkulesa; gdyż rzeczywiście niełatwo pojąć skąd się tam wzięta, ta kamienna bryła z niczem niepołączona ani spojona, która niby z nieba na ziemię spadła. Na pierwszy rzut oka, zdaje się że to sfinx leżący nad brzegiem wody, grzbietem złączony z Europą, a gtową spoglądający na Afrykę; wyciągnięte łapy jego tworzą najodleglejszy kraniec naszego lądu stałego. Chropowatości jego skóry, sęki na łapach, naroście nos zdobiące, są to domy, maszty, warownie.
Mrówki zaś krzątające się w pośród tego wszystkiego, łażące tu i owdzie, są to ludzie.
Gdyśmy rozmyślali jaką zagadkę dawać może do rozwiązania podróżnym okrętom ten sfinx olbrzymi, służba zdrowia przekonawszy się, iż nie chorujemy ani na cholerę, ani na żółtą gorączkę, ani na morową zarazę, upoważniła nas do wylądowania.
Podług zwyczaju, chciałem zabrać ze sobą strzelbę, lecz oświadczono mi, że cudzoziemcy zbrojnie do Gibraltaru nie wchodzą.
Dla uniknienia przypadku, chciałem strzelić do mewy, która jak na mewę angielską zdała mi się bardzo bezpieczną; lecz wstrzymano mię oświadczając iż w porcie Gibraltaru strzelać niewolno.
Pokornie zwiesiłem głowę i wsiadłem w łódź która nas do lądu odwieść miała.
Z łodzi widzieliśmy szereg nowych fortyfikacyi które w samem morzu budowano.
Przypływając do nadbrzeżnéj tamy, posłałem ostatnie spojrzenie ku Algeziras, które odbijało się od morza jak ogromna ryba co do potowy srebrzysty grzbiet swój z wody wytknęła; czułem że wstępując do Gibraltaru opuszczam Hiszpanią.
I w istocie, Tangier który niedawno zwiedziliśmy, daleko więcéj był hiszpańskim niż Gibraltar.
Przebywszy zaledwie bramy miasta, zostaliśmy przeniesieni do Anglii.
Znikł bruk szpiczasty, znikły domy o kratach i zazdrostkach zielonych, znikły miłe patio z marmurowemi fontanami w pośród sklepów; a zjawili się sami tylko kupcy płócien, nożownicy, hotele z herbami Wielkiej Brytanii, chodniki pełne jasnowłosych kobiet, i czerwoni oficerowie na angielskich koniach.
Weszliśmy do restauracyi. Jedliśmy krwią ciekący bifstek, sandwichs i masło; wszystko to skropiliśmy wódką i porterem; po śniadaniu zaś zażądaliśmy kieliszka malagi, po którą musiano chodzić gdzie indziéj.
Natomiast podano nam herbatę wolną od wszelkiego zarzutu; była to najprawdziwsza Pekao z białym kwiatem.
Posłaliśmy do gubernatora z prośbą o pozwolenie złożenia mu naszego uszanowania, lecz gdzieś był konno wyjechał.
Korzystając z czasu przebiegaliśmy miasto, i dążąc niektóremi ulicami na chwilę oddaliliśmy się od Anglii, a zbliżaliśmy się to do Hiszpanii, to do Afryki, to do Judei; bo rzeczywiście hiszpanie, arabowie i żydzi, stanowili ludność Gibraltaru.
Ale zapomniałem o małpach, wracam więc do nich.
Francuzi przybywając do Gibraltaru, najpierwéj żądają aby im pokazano małpy. Nie małpy w budce, jak u mnie, nie w domu, jak u pana Rotschilda, nie w pałacu, jak w ogrodzie roślin lecz zupełnie swobodne, biegające po górach, przeskakujące ze skały na skałę, z drzewa na drzewo i niekiedy w samych koziołkach do miasta spadające. W rzeczy saméj Gibraltar jest to jedyny punkt na naszym stałym lądzie, który sobie małpy za miejsce pobytu obrały. Podobnie jak arabowie przeszły one z Aliby do Kalpei; lecz rozsądniejsze od nich, nie zapuściły się ani do Hiszpanii ani do Francyi; dla tego też nienapotkały ani Karola-Martela, ani Ferdynanda, a stąd pochodzi że przy swojéj zdobyczy pozostały.
Prawda, że jak wszyscy intryganci, małpy znalazły sposób stania się użytecznemi.
Anglicy przywieźli barometr do Gibraltaru; lecz w pośród sztucznej mgły tamtejszéj, to biedne narzędzie zupełnie się rozstroiło, i niepojmując walki pomiędzy parą a słońcem, nie śmiało odważyć się ani na wskazanie stałéj pogody, ani też deszczu i stanęło na odmianie, co prawie nie nieoznacza.
Małpy pogodziły jedno z drugiem i przemieniły się w barometr.
Kalpea ma dwie pochyłe strony: wschodnią i zachodnią; podczas stałéj pogody małpy przechodzą na stronę zachodnią; jeżeli zaś zanosi się na deszcz lub burzę, małpy przenoszą się na stronę wschodnią.
Łatwo pojąć że raz powołane do tak ważnych obowiązków, stały się dla Gibraltaru równie świętemi, jak bociany dla Holandyi a ibisy dla Egiptu.
Każdy więc mieszkaniec Gibraltaru któryby zabił małpę, ulega surowéj karze.
Ponieważ pogoda była bardzo piękna, poszliśmy więc przechadzać się po bardzo przyjemnem miejscu na zachodniéj stronie góry; tam właśnie można było spotkać najprędzej rozmaitego rodzaju małpy.
Oddałbym wszystko na świecie gdybym mógł powiedzić pani, że postrzegłem malutką małpkę, lecz że zawsze prawda przemaga, muszę wyznać, iż trzymając lunetę w ręku, nadaremnie odgrywałem rolę lafontenowskiego astrologa.
Szczęście że w Gibraltarze niema studni.
Tak uporczywe spoglądanie w niebo uczyniło mię niesprawiedliwym dla miejsca które deptałem, a które jest może najciekawszem w świecie pod wzgledem gatunku ziemi, drzew i kwiatów. I w istocie, kwiaty pochodzą tam z Anglii, drzewa z Francyi, a ziemia niewiem skąd; wszystko przywieziono tam na dnie okrętu, na grzbiecie muła, lub w taczkach człowieka.
Nieszczęściem wszystko zasiane kulami, emaljowane armatami, najeżone placówkami.
Ale przecież po za temi placówkami, działami, kulami, jest morze, morze ruchome, płynne i niebieskie; którego ani kształtu ani barwy żadnym sposobem zmienić niemożna.
Inaczéj, Gibraltarska ciaśnina byłaby oddawna siwa i wzburzona jak kanał la Manche.
Aż do wierzchołka góry prowadzą ścieżki z poręczami po dosyć łagodnych pochyłościach.
Po jednéj z takich ścieżek wracało z góry trzech jeźdźców; oświadczono nam że to gubernator i dwaj jego adjutanci; sądziliśmy że wraca do domu, z żalem więc żegnając jednocześnie małpy którym się niedosyć napatrzyliśmy a z przyjemnością kule, działa i placówki, którym przypatrzyliśmy się za nadto, ruszyliśmy ku mieszkaniu gubernatora.
Może się pani zadziwisz, że ja człowiek bynajmniej nie nałogowy, tak chciwie pragnąłem odwiedzić gubernatora, a mianowicie gubernatora Gibraltaru; ale bo też zapomniałem powiedzić pani jak się nazywał.
Nazywał się sir Robert Wilson.
Pani jesteś tak młoda, że to nazwisko które każdy francuz lat moich poważać powinien, w pani może nie wzbudza najmniejszego wspomnienia.
Rzeczywiście, wypadki, w których sir Robert Wilson miał udział, zaszły w roku 1815, to jest prawie na lat dziesięć przed narodzeniem się pani.
Wieść o klęsce pod Waterloo rozchodziła się jeszcze po świecie, jakby wieść o zapadnięciu się jakiéj obszernej krainy; Northumberland odbijał od brzegów Anglii, unosząc z sobą na wyspę Świętéj Heleny ów zapamiętały geniusz, który w chwili szaleństwa poszedł szukać przytułku u śmiertelnych nieprzyjaciół swoich. Ludwik XVIII, od trzech miesięcy nieobecny, wracał do zamku Tuilleries, niosąc w ręku listę wygnańców. Na téj liście trzy nazwiska zapisane były literami czerwonemi, literami krwi.
A mianowicie: Labédoyère, Ney i Lavallette.
Wszyscy trzéj skazani byli na śmierć: pierwszy przez radę wojenną; drugi przez izbę parów; trzeci przez sąd przysięgłych.
Labédoyère i Ney padli obaj; dwakroć powtórzone wystrzały rozległy się po całym Paryżu.
Lavalette pozostał oskarżony; spodziewano się że sąd go uniewinni; gdy go zaś potępiono, mniemano że będzie ułaskawiony.
I pierwszy i drugi raz omylono się.
Dni 21, 22, 23 września 1815 straszliwemi były dla Paryża.
Dwudziestego izba kassacyjna odrzuciła rekurs, exekucya zaś zwykle miewała miejsce w trzy dni późniéj.
Tą razą niechodzito o rozstrzelanie, o śmierć żołnierską któréj skazany śmiało patrzy w oczy, któréj sam dow7odzi, która niepociąga za sobą hańby.
Ale chodziło o śmierć publiczną, na placu Grève, na rusztowaniu, o śmierć haniebną bo przybywającą w towarzystwie kata i gilotyny.
Lavalette, jako dawny adjutant Bonapartego, prosił aby go rozstrzelano; lecz Ludwik pożądany, uważając to za zbyt wielką łaskę, odmówił.
Tak więc 24 września rano, nastąpić miała ta krwawa uroczystość.
Już od świtu samego lud napełnił mosty, wybrzeża i plac. Rusztowanie ma zwykle wielu widzów, bo czy spada winna czy niewinna głowa, widowisko zawsze jest jednakowe.
Tą razą jednak tłumy były ponure; oczekiwanie milczące, ciekawość lękliwa.
Znagła jakiś dziwny szmer, jakieś niespodziane drżenie po wszystkich przebiegło i nakoniec przemieniło się w radosne okrzyki.
Kiedy kat przyszedł z rana po skazanego, zastał tylko kobietę.
Tą kobietą starożytnych czasów, tą rzytmanką dziewiętnastego wieku, była pani de Lavalette.
Z wieczora przybyła wieczerzać ze skazanym i przyprowadziła mu córkę.
Obie uknowały spisek, spisek tem bardziéj święty, że miał na celu ocalenie ojca i małżonka.
O ósmej, pan de Lavalette, ubrany w suknie swojéj żony wyszedł z Concergerie opierając się na ramieniu córki.
Oczekująca na nich lektyka, uniosła oboje.
Niosący, którzy wcale do spisku nienależeli, odnieśli obie kobiety aż na wybrzeże des Orfèvres, naprzeciw uliczki Harlay.
Tam, jakiś mężczyzna wstrzymał lektykę, otworzył drzwiczki i rzekł:
— Wiadomo pani że jeszcze masz odwiedzić prezydenta.
Niższa kobieta pozostała w lektyce, wyższa zaś wysiadła, podała ręka mężczyznie i zagłębiła się z nim w uliczkę.
W chwilę późniéj usłyszano turkot galopem odjeżdżającego kabryoletu.
Tyle się dowiedziano. Lecz mylę się, coś jeszcze wiedziano, a mianowicie że pan de Lavalette pozostał w Paryżu.
A tak, wiadomość o ucieczce była tylko małą zmianą w wielkim dramacie. Lada chwila, zbiegły mógł być wyśledzony, w ówczas nastąpiłoby rozwiązanie, nieco w prawdzie opóźnione, lecz dla tego właśnie więcéj zajmujące.
Atoli oczekiwano długo, bo pótczwarta miesiąca.
Nakoniec, około 15 stycznia, rozgłoszono że Lavalette umknął, że nietylko Paryż ale i Francyą opuścił. Nikt téj ucieczce niewierzyl: opowiadano o niéj bajeczne szczegóły. Pan de Layavette wyjechał z Paryża o godzinie ósméj rano, wózkiem bez budki, powożonym przez angielskiego pułkownika.
Ten pułkownik przebył całą Francyę wraz z panem de Lavalette, i nieopuścił go aż w Mons, to jest po drugiéj stronie granicy, kiedy mu już niegroziło żadne niebezpieczeństwo.
I dla nadania większéj wagi temu niepodobnemu do prawdy wypadkowi, powtarzano nazwisko anglika który ocalił francuza, nazwisko n!eprzyjaciela który więcéj miał litości dla potępionego niż sami współziomkowie.
Nazywał się on sir Robert Wilson, ten sam który został gubernatorem Gibraltaru, którego tak gorąco odwiedzić pragnąłem.
A teraz pojmujesz pani zapewne mój upór?
Sir Robert Wilson, wspaniały sześćdziesięcio ośmio letni starzec, który sam jeszcze ujeżdża swoje konie, i codzień obiega dziesięć mil po Gibraltarze, przyjął mię bardzo uprzejmie. Przez nieroztropność postrzegłem na jego etażerce marokańskie gliniane wyroby, i później znalazłem je na Szybkim, gdy tam wróciłem.
Zaiste, jedynie tylko nalegające prośby sir Roberta Wilson, sprawiły że jeszcze jeden dzień pozostałem w Gibraltarze.
Tego człowieka z sercem szlachetnem i prawem, opuściłem czując najżywsze dla niego uwielbienie.
Oby Bóg na długo szczęściem dni jego napełniał, bo jemu winien bliźni dni długie i szczęśliwe.
Opuściliśmy Gibraltar na dziesięć minut przed czwartą. W dziesięć minut późniéj bylibyśmy więźniami aż do następującego poranku.

Rzeczywiście, wchodząc na pokład Szybkiego odetchnęliśmy, jak zapewne odetchnął Pan de Lavalette wchodząc na bruk wybrzeża des Orfevres.

JEŃCY.

Dnia 26, o godzinie czwartéj z rana, podnieśliśmy kotwicę. Płynęliśmy przerzynąjąc ciaśninę prostopadle i z drogą poprzedzającego dnia przebytą tworząc kąt ostry, którego wierzchołkiem był Gibraltar.
O dziewiątéj rano wpłynęliśmy na rozległą zatokę; z prawéj strony mieliśmy góry przylądku Negro, które coraz bardziéj zniżając się zamieniały się wreszcie na dolinę, w głębi któréj pokazywał się Tetuan zaledwie cokolwiek od ziemi odstający i raczéj do wielkiego placu niż do miasta podobny.
Przez drogę długo rozmawiałem z kapitanem i dowiedziałem się że z powodu pospiechu w wysłaniu Szybkiego pomnie, okręt ten zaniechać musiał swojego pierwiastkowego przeznaczenia, a mianowicie zabrania jeńców francuzkich zostających w ręku Abd-el-Kadera.
Pierwszy dopiero raz słyszałem o takiem powołaniu Szybkiego, wypytywałem więc Kapitana o najdrobniejsze szczegóły téj okoliczności, mianowicie zaś pragnąłem dowiedzie się czy będziemy mieli dosyć jeszcze czasu na wypełnienie tego polecenia.
Rzeczy miały się następnie:
Każdy pamięta bohaterską bitwę pod Sidi Brahim i rozgłos jéj we wszystkich sercach. W skutku téj bitwy, około stu pięćdziesięciu ludzi dostało się do arabskiéj niewoli. Z pomiędzy wszystkich jeńców najważniejszym był pan Courby de Cogniord, szef szwadronu huzarów.
Rzeź w Muzaja, tak energicznie opowiedziana przez trębacza Roiland’a, który jej cudem uniknął, zredukowała tych jeńców do liczby dwunastu.
Już prawie tracono nadzieję ujrzenia ich kiedykolwiek, w tem 5 Października 1846 roku, pan Courby de Cogniord napisał list do gubernatora Mellili, który tenże gubernator odebrał 10 tegoż miesiąca.
We wspomnionym liście pan Courby de Cogniord donosił gubernatorowi, iż ułożył się z pilnującemi go arabami że jemu i innym jeńcom ułatwią ucieczkę, za summę 6100 duros, zarazem prosił aby mu gubernator takową summę nadesłał, za zwrot jej osobiście zaręczając.
Gubernator Mellili nie posiadając takiéj summy, natychmiast list pana Courby de Cogniord zakommunikował konsulowi francuzkiemu w Maladze, który całą okoliczność przedstawił gubernatorowi Oranu.
Gubernator Mellili pisząc do francuzkiego konsula, jednocześnie pod datą 17 października zawiadomił pana de Cogniord o swoim niedostatku i o środkach przedsięwziętych w celu zebrania, za pośrednictwem władz francuzkich, funduszu, na jaki sam zdobyć się nie mógł.
Zaledwie gubernator Oranu otrzymał depeszę od konsula francuzkiego w Maladze, natychmiast przyzwał kapitana okrętu Szybki, prosząc aby przybył w towarzystwie jednego ze swoich oficerów.
Kapitan według żądania, udał się do gubernatora wraz z panem Duran de, okrętowym podporucznikiem.
W skutku widzenia się z gubernatorem, kapitan Bérard otrzymał rozkaz udania się niezwłocznie do Mellili wraz z panem Durande i porozumienia się z gubernatorem téj twierdzy względem środków przywiedzenia do pomyślnego skutku tak ważnéj negocyacyi.
Jednocześnie skarb Oranu wypłacił kommendantowi Bérard 32, 000 franków, oraz 1,000 franków na nieprzewidziane potrzeby.
Nadto kommendant Bérard otrzymał następujące instrukcye, które przekonywają jak mało wierzono w pomyślny skutek negocyacyi.

Oran 17 września 1846.
„Kommendancie,

„Zanim odpłyniesz, uważam za potrzebę powtórzyć że możesz nadać dowolny obrot interesowi o którym ci tego poranku wspomniałem; jeżeli podczas pobytu swojego w Mellili postrzeżesz, że pod względem uwolnienia biednych naszych współziomków niema żadnéj nadziei, przywieź tu napowrót pana Durande i powierzone mu pieniądze; jeżeli uznasz nawet że gubernator jest źle usposobiony i że niemożna pomieścić pana Durande w Mellili, bez narażenia go na kradzież, pamiętaj również przywieść wszystko: słowem rozsądnemu twojemu uznaniu pozostawiam nadanie wszelkiego obrotu temu interesowi.
„W niniejszéj kopercie znajdziesz instrukcye któremi się pan Durande kierować ma w czasie swojéj missyi.”
Pan gubernator Oranu znał podejrzliwego ducha arabów; poczynił więc wszelkie środki ostrożności aby ich nie natchnąć obawą.
I tak Szybki, miał tylko dotknąć Mellili, pod pozorem słabości wysadzić pana Durande i oddalić się zostawiwszy go lub zabrawszy na powrót, skoro pan Durande doniesie że bez przypadku pozostać tam niemoże.
Pan Durande powrócił: gubernator Mellili niechciał go upoważnić do pozostania tamże bez wyraźnego na to zezwolenia ze strony gubernatora Grenady; trzeba więc było oczekiwać na ten rozkaz.
Jednakże gubernator pojmował całą ważność negocyacyi, dla tego kommendant Bérard zakommunikowal mu instrukcye udzielone panu Durande, prosząc aby się postawił w jego miejscu, na co gubernator zgodził się i za stosownem pokwitowaniem wyliczono mu 32,000 franków.
Zaraz tego samego dnia w którym miały miejsce powyższe umowy, gubernator Mellili wyprawił emissaryusza do pana de Cogniord; emissaryuszem tym był arab który mu ułatwiał stosunki z krajowcami.
Wiózł on list donoszący naczelnikowi jeńców, że summa za okup jego żądana znajduje się już w ręku gubernatora.
Emissaryusz ten przedstawił się w Duarze, w którym trzymano jeńców, jak chory pragnący zasięgnąć rady u francuzkiego lekarza. Jeden z jeńców był rzeczywiście lekarzem, a mianowicie pan Cabasse, waleczny i dzielny młodzieniec, który ciągle niepomny na własne cierpienia, zajmował się jedynie cierpieniami swoich współziomków.
Posłańcowi, który się zaledwie wlókł i jęczał jak konający, dozwolono zbliżyć się do jeńców, a i oni nawet nieświadomi podstępu, niepoznali w nim zwiastuna swobody, lecz w chwili gdy doktor, Cabasse dotykał jego pulsu, emissaryusz wsunął mu w rękę list od gubernatora Mellili.
List ten natychmiast oddano panu de Cogniord który odpisał jak następuje:
„List pański z 18 b. m. sprawił nam najwyższą radość, zachowaj pan przy sobie powierzoną mu summę, wkrótce spodziewamy się że nas wyprawią ku pańskiemu miastu i że osobiście będziemy mogli wyrazić panu nieograniczoną wdzięczność naszą.“
Arab odebrał ten list w postaci zwitku zawierającego medyczną dozę.
Cały ten list pisał pan Courby de Cogniord własnoręcznie, lecz go niepodpisał; i więcéj już nieznosił się wcale z gubernatorem Mellili.
Ze swojéj strony szef arabski który zawierał z panem de Cogniord traktat ucieczki jeńców, dnia 6 listopada wyprawił emissaryusza do przywódcy pokolenia Beni-Buillafars, sąsiedniego Mellili, który miał podzielić z nim korzyści tego traktatu.
Wzywał on go aby się natychmiast udał do deiry, zabrał jeńców i odprawił ich na miejsce.
List ten nazajutrz po odebraniu go zakommunikowano gubernatorowi Mellili, przez pośrednictwo przywódcy Buillafarów, który zawiadamiał gubernatora że jeńcy nie mogą być prędzéj wydani jak między 23 a 27 listopada, to jest w ówczas gdy on z pokoleniem swojem stać będzie na linii obserwacyjnéj przed miastem.
Pokolenia mieszkające w okolicach Mellili, kolejno przez cztery dni tę służbę pełniły.
Aby nie wzbudzić podejrzenia w arabach, pan komendant Bérard, obowiązany był o ile możności unikać ukazania się pod Mellilą: stąd pochodzi że dla przepędzenia czasu polecono mu zabrać mię z Kadyxu.
Jednak aby na wszelki przypadek mieć w pogotowiu środki pomocy i przewiezienia jeńców, polecono panu Durande, aby za pomocą małego statku żeglującego pod hiszpańskim pawilonem, urządził służbę kommunikacyjną pomiędzy Mellilą a Dżema-R’azuat.
To wszystko opowiadał mi kapitan podczas żeglugi naszéj z Gibraltaru do Tetuanu.
Było to zaś 20 listopada, w ówczas właśnie gdy się rozstrzygał los naszych jeńców. — Zrazu miałem zamiar zaniechać podróży do Tetuanu, a że Szybki zostawał pod mojem rozporządzeniem, skierować go na Dżema-R’azuat; lecz kommendant nieufał obietnicom arabów, a nadto ponieważ przywódca Buillafarsów na spełnienie tych obietnic naznaczył dzień 27 listopada, postanowił niepokazywać się pod Mellilą, aż tegoż dnia po południu.
Dla tego to, mimo iż umysły nasze czem innem zajęte były, zarzuciliśmy kotwicę przed Tetuanem.
Potem, zdaje mi się że to już nadmieniłem, lądem wyprawiono posłańca z Tangeru do Tetuanu, zawiadamiając beja że mamy zwiedzić miasto: temu zobowiązaniu się trudno było uchybić.
W skutku tego, tak rzeczy urządziliśmy abyśmy zaraz po śniadaniu na ląd udać się mogli.
Zaledwie siedliśmy do stołu, oficer służbowy doniósł nam że dwóch jeźdźców, przybywających jak się zdaje z Tetuanu, zatrzymało się na brzegu i daje znaki. Wyszliśmy na pomost; dwaj jeźdźcy istotnie przejeżdżali się po brzegu; za pomocą lunety kapitana dostrzegliśmy iż byli bogato ubrani.
Powiewali strzelbami aby zwrócić na siebie naszą uwagę.
Kommendant rozkazał spuścić natychmiast szalupę na morze, i dowiedzie się czy do nas mają interes.
Potem dla przygotowania się na wszelki wypadek, wróciliśmy na spód okrętu i kończyli śniadanie.
Lecz powodowani nadzwyczajną ciekawością, wyszliśmy znowu na pomost, pierwej nawet nim szalupa nasza dosięgła brzegu.
Widzieliśmy jak majtkowie nasi, za pomocą sternika który mówił po hiszpańsku, porozumiewali się z arabami, ale po krótkiéj rozmowie arabowie zrobili lewo w tył i galopem popędzili ku Tetuanowi.
Szalupa również ku nam wracała.
Byli to właśnie posłańcy beja Tetuańskiego wyprawieni dla wywiedzenia się czyśmy przybyli, a teraz wracający do miasta po przygotowane dla nas konie, oraz mającą nas przeprowadzać eskortę.
Nie mieliśmy tyle cierpliwości aby oczekiwać na wspomnioną eskortę, wsiedliśmy do łodzi i popłynęli ku brzegowi.
W pół godziny późniéj przybiliśmy do lądu i natychmiast, ze strzelbami w ręku, rozsypaliśmy się po brzegu.
Mała rzeczka wpadała do morza, szliśmy wzdłuż niéj i ubili kilka ptaków. Że zaś niawidać było naszéj eskorty; postanowiliśmy udać się ku miastu piechotą, jak zwyczajni podróżni, zwłaszcza że się opodal przed nami mury jego bieliły.
Lecz wstrzymała nas nieprzewidziana przeszkodą.
Prawie o pięć kroków od brzegu, wznosił się budynek, który wzięliśmy za jakąś małoznaczącą fabrykę, folwark lub młyn, a to była zarazem komora i odwach. Stamtąd wyszło kilku niby żołnierzy, którzy rozmaitemi znakami dali nam do zrozumienia iż dalej iść niewolno.
Wreszcie, ciągle z tą hiszpańszczyzną, dodali, iż winniśmy kilka chwil poczekać, bo eskorta nasza wkrótce przybędzie.
Czekaliśmy godzinę, potem znowu półtory godziny. Nakoniec, nieszczęśliwsi niż siostra Anna, która ujrzawszy zieleniejące się pola i kurzący się horyzont, ujrzała późniéj dwóch jeźdźców, my nieujrzawszy nic zgoła postanowiliśmy zaniechać Tetuanu, a wrócić na Szybki.
Wielka to była przykrość dla naszych malarzy, którym cuda przyobiecywano; lecz zaledwie opowiedziałem im powody mojej niecierpliwości, to jest historyą jeńców, któréj żaden nieznał, natychmiast wszyscy zawołali: na Szybki! na Szybki!
W istocie, jakiebykolwiek było arabskie miasto, chociaż nawet zbudowane przez kalifę Arun-al-Raszyda, w téj chwili mniéj u nas znaczyło jak biedna hiszpańska forteczka, Mellilą zwana.

W godzinę późniéj płynęliśmy rozwinąwszy wszystkie żagle i całą siłą naszéj pary, lecz podnosząc kotwicę, zapomocą lunety kapitana ujrzeliśmy jak eskorta nasza wyjeżdżała z bram Tetuanu.

MELLILA.

Ceuta i Mellila są to ostatnie hiszpańskie stacye w Afryce.
Nie zajmiemy się Ceutą; bo to starodawne księztwo hrabiego Julien, z którego Maurowie przeskoczyli Gibraltarską ciaśninę, ważnem jest dla nas tylko przez swą przeszłość. Lecz natomiast zajmiemy się mocno Mellilą, która zbyt ważną dla nas była w czasach obecnych.
Mellila jest to hiszpańskie Botany-Bay; tam Hiszpania wyprawia swoich deportowanych: bo jeżeli istnieje na świecie smutny zakątek ziemi dla wygnańca, to jest nim bezwątpienia Mellila, z któréj prawie widzić może swoję ojczyznę, lecz z któréj nigdy się tam dostać niezdoła.
Ze wszystkich galer uciec można, lecz z Mellili nikt nieucieka lub jeżeli ucieka, to wpada w ręce arabów, którzy mu ucinają głowę. Arabowie bowiem wiodą wieczną wojnę z załogą Mellili, a wyjąwszy jedynie dni targowych, prawie codzien przybywają aż pod samą warownię i załodze przesyłają kamienie a niekiedy nawet i kule.
Kiedy się gubernator rozgniewa i zamknie bramy Mellili, załoga jada solone mięso; ilekroć zaś otworzy bramy załoga jada mięso świeże, lecz zawsze płaci za niejaką kradzieżą lub morderstwem.

A jednak liczy ośmset ludzi.
Ośmset ludzi którzy ciągle muszą się mieć, na baczności, gdyż inaczéj którejkolwiek nocy mogą być niespodzianie napadnięci i wyrżnięci. Oblężenie to jest daleko inaczéj długie aniżeli oblężenie Troi, bo trwa już od lat trzystu, jest zaś rzeczywiste, bo widzieliśmy w poprzedzającym rozdziale, iż każde pokolenie arabów kolejno pełni służbę opasania w koło Mellili.
Łatwo więc pojąć dla czego gubernator prowincyi Oranu poczynił takie ostrożności względem trzydziestu dwóch tysięcy franków panu Durande poruczonych, zwłaszcza że niedawno przedtem okradziono jenerała Cavaignac podczas podobnej negocyacyi.
Przez cały dzień o jeńcach tylko rozmawiano, o ich dobrem lub złem powodzeniu, i wyznać należy, iż każdy utrzymywał że złe wielce dobre przeważa.
I w istocie, niebyło podobieństwa aby naczelnik arabski zdołał usunąć z pod baczności Abd-el-Kadera dwunastu ludzi ważnych, z pomiędzy tych którzy jeszcze w mocy jego zostawali.
Niektórzy twierdzili iż to właśnie sam Abd-el-Kader przez cudze pośrednictwo układy te zawiera; lecz jakież było przekonanie że Abd-el-Kader odda za trzydzieści tysięcy franków dwanaście głów za które mógłby żądać pięćdziesiąt tysięcy franków.
Tak więc pod względem tyle ważnego interesu, istniało smutne i tajemnicze powątpiewanie jakie w istocie towarzyszy wszystkim w ogóle układom zawieranym z ludem zmiennym i podstępnym.
Bo czyliż nie nastręczała się nowa sposobność wyrżnięcia reszty francuzów, którzy uniknęli rzezi w Muzaja, a wyrżnięcia tą razą dla pewnéj przyczyny, jako schwytanych niby w ucieczce.
Wreszcie, był to prawie cud, żeśmy właśnie dla tego do Afryki przybyli, aby mieć udział w szczęśliwem rozwiązaniu dramatu aż do końca tyle smutnego.
Wierzyć w to niemogłem, jednak sam jeden pomiędzy wszystkimi, miałem nadzieję.
Tymczasem afrykański brzeg rozwijał się z prawéj strony naszéj, niby długa ząbkowata wstęga, z lewéj zaś Hiszpania znikała z horyzontu, niepochwycona jak chmura, a przezroczysta jak para.
Około godziny czwartéj po południu, znikła zupełnie.
Nadeszła noc, a z nią mocne kołysanie się fal; morska choroba czyniła zwykłe spustoszenie. Maquet skrył się w swojej kajucie, a Giraud w hamaku. Poszliśmy odwiedzić chorych i zastaliśmy Vial’a zatrudnionego usypianiem Giraud’a.
Sen nie prędko przychodził; morze było wzdęte, wszystkie krzesła i taburety przechadzały się chwiejąc na nogach jak pijane.
Nazajutrz z rana mieliśmy stanąć w Mellili. Rzeczywiście, o godzinie siódméj, przywołał nas kommendant, bo twierdzę już widać było.
Skoro wyszliśmy na pomost, najpierwéj uderzyło mię to żeśmy płynęli pod angielską banderą. Tę ostrożność kommendant uznał za potrzebną.
Zarzuciliśmy kotwicę; i za chwilę wszyscy na pomost wybiegli: przez lunetę można było doskonale widzieć parę małych statków stojących w przystani; lecz w żadnym z nich kommendant nierozpoznawał statku pana Durande.
Z resztą żaden znak niewskazywał, czy negocyacya powiodła się szczęśliwie lub nie.
Nawałach widziano niekiedy pojawiającą się placówkę, i nic więcéj.
Gdy kapitan namyślał się czy ma wyprawić szalupę do lądu, a my pragnęliśmy wszyscy należeć do téj wyprawy, ujrzeliśmy że jakiś człowiek zjawił się w porcie i wsiadł do małéj łodzi.
Łódź ta natychmiast ruszyła i w kilka minut pokazało się, iż widocznie ku nam zmierza. Na jéj przodzie powiewała hiszpańska flagą.
W miarę jak płynący zbliżał się, poznawaliśmy w nim hiszpańskiego oficera, który sądząc że go już dobrze widziemy, chustką na nas powiewać zaczął.
Lecz niemogliśmy jeszcze rozpoznać jego głosu; widzieliśmy wprawdzie że nam daje jakieś znaki, lecz jeszcze ich nierozumieliśmy.
Mogły one znaczyć zarówno: idźcie precz, jak i przybywajcie; wszystko stracone, jak i wszystko się uda.
Cały kwandrans przeminął w nieopisanéj trwodze; brzeg był zupełnie pusty, a w przystani tylko parę rybackich łodzi obojętnie zaciągało sieci. Tylko jedynie wyżej wspomniona łódka pełna była życia podobnego naszemu, tylko jéj nadzieje i obawy harmonizowały z nadzieją i obawą naszą.
Wszystkie serca biły, wszystkie spojrzenia pochłaniały łódkę; niemyślano wysyłać nikogo naprzeciw niéj, lecz w największem wzruszeniu oczekiwano jéj przybycia.
Chustka ciągle powiewała; człowiek który nią powiewał i którego rysy już rozpoznawać zaczynano, był to dwudziesto pięcio letni młodzieniec.
Luneta tem bardziéj nas niecierpliwiła, że przybliżała człowieka, a słów jego przybliżyć niemogła. Jednak na twarzy jego jaśniała, radość, a gęsta zgodne z nią były; jednak wśród szumu i wiatru morskiego, już się dawał słyszeć slaby dźwięk jego głosu.
Głos ten powtarzał tylko jeden wyraz: a niebyłby się odzywał gdyby miał nam zwiastować złą wiadomość; gdyż na jéj oświadczenie zawsze byłoby dosyć czasu.
Na pokładzie niesłyszano najmniejszego szmeru, wszystkie piersi oddech swój wstrzymały; już tam wzroku niewytężano, lecz otworzono uszy.
Nakoniec, w pośród chwilowéj ciszy, w pośród dwóch gwiznięć wiatru, w pośród dwóch jęków fali, doszedł nas wyraz:
Ocaleni!
Na ten wyraz ocaleni! ocaleni! jednym krzykiem odpowiedziano.
Potem; jakby wszyscy obawiali się wzajemnego zawodu, jakby każdy wątpił o własnych zmysłach, nastało nowe milczenie w pośród którego wyraz ocaleni! doszedł nas powtórnie.
W ówczas już nie radość, ale jakieś szaleństwo nastąpiło; wszystkie piersi razem odetchnęły, wszystkie oczy łzami się zalały, wszystkie ręce poklasnęły.
Skoro młody oficer przypłynął, znikły wszelkie rangi, wszelkie stopnie; nie było tam już ani kapitana, ani passażerów: ale wszyscy razem niepomni iż utonąć mogą, rzucili się ku niemu, porwali go na ręce i na pomost wnieśli.
Na nieszczęście, zgoła nic nieumiał po francuzku a wyrazu którym się do nas odezwał, nauczył się dopiero przed odpłynięciem z Mellili, jedynie dla tego aby nam zwiastować dobrą wiadomość z miejsca jak można najodleglejszego.
Wtedy to Desbarolles, zwykły nasz tłómacz, stał się prawdziwie ważną osobą.
Naprzód zapragnęliśmy dowiedzie się o nazwisku zwiastuna tak dobréj wiadomości; nazywał się don Luis Cappa; a był pierwszym adjutantem miejscowego sztabu.
Jeńcy byli ocaleni i ocaleni należycie; oto nam chodziło najwięcéj; kazaliśmy więc powtarzać to sobie rozmaitym głosem i w rozmaitym kształcie.
Potem zaś przeszliśmy do szczegółów.
Otóż rzeczy miały się następnie:
Mieszkańcy twierdzy, niemając wiadomości od Buillafarsów od czasu jakim oświadczyli że jeńcy wydani zostaną pomiędzy 23 a 27, z równą prawie trwogą jak my oczekiwali na spełnienie się téj obietnicy, w tem dnia 25 listopada, dwaj arabowie przybyli pod szańce twierdzy około siódméj godziny z rana.
Donieśli że jeńcy znajdują się o cztery mile od miasta, i że tego samego jeszcze dnia, na szczycie Bastyngi, nastąpi ich zamiana za przyobiecane pieniądze.
Wielki ogień rozłożony na szczycie tej góry, zawiadomi gubernatora o przybyciu jeńców na to stanowisko.
Jednego araba zatrzymano, drugiego zaś odesłano.
Statek pana Durande ciągle znajdował się w porcie; zamiast czekać na sygnał, postanowiono wyprzedzić go; sześciu majtków uzbrojono od stóp do głów, i w łodzi umieszczono trzydzieści dwa tysiące franków.
Don Louis Cappa pragnął należeć do téj uroczystości i podzielać wszystkie niebezpieczeństwa wyprawy.
Statek ruszył; załoga jego udając że łowi ryby, w odległości armatniego strzału płynęła od brzegu; przybywszy do szczytu Bastingi statek wykręcił się bokiem. — Lecz zaledwie opuścił żagle, zaraz pojawiło się kilku jeźdźców dających mu znaki, a statek zbliżył się natychmiast ku brzegowi na strzał pistoletowy.
Pan Durande i arabowie zostając w takiéj od siebie odległości mogli rozmawiać. — Według oświadczenia arabów, jeńcy znajdowali się o pół mili stamtąd.
Arab będący na statku odpowiedział iż pieniądze znajdują się na nim, i biorąc każdy worek do ręki, pokazał je swoim towarzyszom.
Jeden z nich natychmiast odjechał, a w trzy kwadranse późniéj wrócił z jeńcami i resztą swojego orszaku.
Jeńców było jedenaście osób: dziesięciu mężczyzn i jedna kobieta, przed ośmią laty wzięta do niewoli wraz z córką pod bramami Oranu.
Powiedzieliśmy wyżéj, iż jeńców było dwunastu, lecz jeden z nich umarł poprzedzającej nocy na gorączkę.
Wszyscy jechali konno.
Młody hiszpański oficer, skoro ich postrzegł, żadną miarą wstrzymać się niemógł, skoczył w morze, dopłynął do brzegu i padł w objęcia pana Courby de Cogniord.
Wielka to była nieroztropność, gdyż nic się jeszcze nieskończyło, a jak wyżéj wspomnieliśmy hiszpanie z Mellili zostają w ciągłéj wojnie z sąsiedniemi pokoleniami arabów; jeżeli więc umowa nieprzyszłaby do skutku, co bardzo być mogło, don Luis pozostałby jeńcem.
Pan de Cogniord przycisnąwszy go do łona, pierwszy uczynił mu tę uwagę.
— Na Imie Boga, rzekł, wracaj pan na statek!
— O! nie, zawołał don Luis, powodowany młodzieńczym zapałem; opuszczając Mellilę przysiągłem że wrócicie ze mną albo ja pójdę z wami.
Tak więc don Luis pozostał pomiędzy jeńcami.
Jednak arabowie zdawali się być w dobréj wierze, i równie spiesznie pragnęli posiadać pieniądze pana Durande, jak on odzyskać jeńców.
Wyprawili jednego ze swoich przywódców na statek: ten sprawdził worki. Było ich sześć: pięć zawierało po 1,000 duros a jeden 1,100, co razem stanowiło żądaną summę 32,000 franków.
Posłaniec wrócił na ląd z trzema workami, a na statek przysłano połowę jeńców.
Potem zabrano resztę okupu, w zamian za który dozwolono drugiemu oddziałowi jeńców połączyć się ze swojemi towarzyszami.
Wszyscy uwierzyli w istotne ocalenie, dopiero wtedy gdy się w pośród francuzów znaleźli, gdy pod stopami swojemi uczuli deski francuzkiéj łodzi, gdy każdy z nich trzymał w ręku dzielny karabin.
W niewoli arabskiéj zostawali czternaście miesięcy i dni dwadzieścia. — Wszyscy przybyli do Mellili, przenocowali tam, a nazajutrz rano statkiem pana Durande popłynęli do Dżema-R’azuat.
Wykupieni jeńcy byli:

PP.

Podpułkownik Courby de Cogniord.
Porucznik Larrazee.
Podporucznik Thomas.
Doktor Cabasse.
Porucznik Martin, z 15 pułku lekkiéj piechoty.
Wachmistrz Barbut, z 2 pułku huzarów.
Tesfard, huzar.
Metz, huzar.
Trotté, strzelec z 8 batalionu.
Michel, strzelec z 41 pułku liniowego.
I pani Teresa Gilles.

Oficer który umarł dnia poprzedzającego, niedoczekawszy oglądania ziomków swoich, nazywał się Hillerin, był porucznikiem w 41 pułku.

Powyższe fakta spisałem z całą dokładnością za dyktowaniem samego don Luis Cappa; Desbarolles służył mi za tłómacza, a jeden chłopak okrętowy zastępował miejsce pulpitu.

DŻEMA-R’AZUAT.

Jeńcy, powodowani bardzo słuszną niecierpliwością aby daléj odpłynąć, niechcieli czekać na przybycie Szybkiego i dla tego wyprzedzili nas o ośmnaście godzin czasu.
Lecz wiatr był przeciwny, a statek chory, z trzech więc względów o jeńców lękać się należało. Naprzód, aby się nierozbili; powtóre, aby niezostali na brzeg wyrzuceni; potrzecie, aby ich nieścigali arabowie i wziąwszy pieniądze, niezapragnęli na nowo zabrać ludzi; chociaż prawdę mówiąc wszyscy raczéj byliby się dali pozabijać aniżeli zabrać.
Lecz nie taki miała cel negocyacya.
Kommendant Berard niestracił ani chwili: machina dymić się nie przestała. Ucałowaliśmy don Ludwika, uścisnęliśmy na pożegnanie dłoń tego zacnego młodzieńca; wsiadł on do swojego czółenka, my zaś popłynęliśmy daléj parci całą siłą pary.
Na nieszczęście jak wyżéj wspomnieliśmy, Szybki nie bardzo szybko chodził. Na przybycie z Mellilli do Dżema-R’azuat potrzebowaliśmy dwudziestu ośmiu do trzydziestu godzin. Tak więc trzydzieści godzin i ośmnaście o które nas jeńcy wyprzedzili, czyniło razem godzin czterdzieści ośm.
Przypuszczać zatem wypadało że ich niespotkamy aż w Dżema-R’azuat: Tam powinni byli koniecznie zatrzymać się, bo według zdania wszystkich oficerów pan Durande, jako zbyt biegły marynarz, nie zechce ich narażać na dalszą żeglugę na tak słabym statku.
Morze coraz bardziéj burzyło się, wiatr zaś wiał coraz przeciwniejszy. W chwili gdyśmy mieli przepływać obok wysp Zafaryńskich, kommendant rozkazał jednemu człowiekowi aby odbywał czaty na małym maszcie.
Wnet nadeszła noc ciemna i dżdżysta, a wraz ze dniem znaleźliśmy się prawie na wysokości zatoki Malluenas. W nocy niewidzieliśmy nic podobnego do statku pana Durande.
Około godziny jedenastej opłynęliśmy przylądek Tresforcas.
Dążyliśmy wzdłuż lądu i dosyć blizko od niego, tak aby nic nam z oczu nieuszło. Widzieliśmy ujście rzeki m’Luja, stanowiącej granicę cesarstwa marokańskiego, a płynącéj równolegle od Isly.
Po rzece m’Luja nastąpił przylądek Melonia: do tego to przylądku jenerał Cavaignac przyparł arabskie pokolenie Beni-Snanen, które fałszywem doniesieniem oszukało pułkownika Montagnac i spowodowało porażkę pod Sidi-Ibrahim.
Tam wparto w morze blizko pięć tysięcy arabów. Zajadli żołnierze nasi nikomu nieprzebaczyli, a jenerał Cavaignac tylko co niestracił popularności w wojsku ocalając resztki tego nieszczęśliwego pokolenia.
Trębacz Roland, który sam jeden uniknął rzezi przy m’Luja, znajdował się w téj bitwie; potrzebował on straszliwéj zemsty, jakoż zemścił się jeszcze tego samego wieczoru i oświadczył że jest zadowolony, bo zabił sam przeszło trzydziestu arabów.
Gdyśmy zbliżali się do Dżema R’azuat, dwa statki zwróciły na siebie naszą uwagę; jeden dążąc obok skał wpływał do portu, drugi wszelkich dokładał starań aby się stamtąd wydobyć. Za pomocą dalekowidza przekonaliśmy się że to były po prostu statki rybackie.
Dżema R’azuat zaczynało rozwijać się przed nami, wznosząc na południe gór swoje domki nowo wystawione i obóz naksztatt gniazda ukryty pomiędzy wzgórzami.
Po za temi wzgórzami istnieją dwie pamiątki, wyrównywające Termopilom i Maratonowi, a mianowicie:
Walka pod Sidi-Ibrahim i bitwa pod Isly.
Zarzuciliśmy kotwicę prawie o pół mili od Dżema-R’azuat; dziwny ruch panował w porcie, obok którego krążyli liczni jeźdźcy. Ulice nowego miasta były zapchane, oboz zaś wyglądał pusto.
W porcie kilka małych statków stało na kotwicy! lecz napróżno szukaliśmy pomiędzy niemi statku pana Durande i mimo wszelkiego prawdopodobieństwa wnieśliśmy iż jeńcy wyruszyli w dalszą drogę do Oranu.
Zaledwie zarzuciliśmy kotwicę, a na lądzie ruch ponowił się.
Jeźdźcy i piesi zebrali się na wybrzeżu, posłańcy dążący z pilnemi rozkazami tu i w owdzie galopem pędzili. Szybki widocznie ściągnął na siebie powszechną uwagę.
Po upływie dziesięciu minut, łódź spuszczona na morze wyruszyła ku nam: wiozła kapitana portu.
Jak tylko można było rozmawiać, zapytaliśmy co słychać.
Jeńcy pozostali w Dżema R’azuat, dopełniając tym sposobem, po upływie czternastu miesięcy, końca swojéj Odyssei.
Przez czternaście miesięcy, ileż cierpień, ile niebezpieczeństw, ile boleści, obawy i nadziei!
Przez czternaście miesięcy ile westchnień ku ojczyźnie której oglądać niemieli nadziei, któréj jednak cień znaleźli w Dżema R’azuat, tym zakątku Francyi do Afryki przeniesionym.
Pan Durande udał się w dalszą drogę do Oranu, aby tam oznajmić oswobodzenie jeńców. Łatwo pojąć że zacny ten młodzieniec niechcąc tracić ani chwili czasu, osobiście pragnął donieść jenerałowi d’Arboville o szczęśliwem rozwiązaniu dramatu, w którem grał jednę z główniejszych roi.
Było to około godziny drugiéj po południu, aby również nie tracić czasu, chcieliśmy odpłynąć nad wieczorem: kommendant zażądał swojéj łódki; ci którym spieszniej było, a między innymi i ja, wskoczyliśmy do łodzi kommendanta portu i ruszyliśmy ku wybrzeżu Dżema R’azuat. Stan morza był niegodziwy.
Łódź kommendanta chociaż wypłynęła późniéj, jednak wkrótce nas dopędziła i wyprzedziła. Maquet i Giraud mimo zachwycenia naszemu wyrównywającego, w opłakanym byli stanie. Widziałem że płynęli, jeden pochylony w tył, drugi naprzód.
Przybiliśmy do lądu w pięć minut po kommendancie: tam spotkałem natychmiast dwie twarze znajome, a powiem nawet przyjacielskie.
Mianowicie zaś szefa szwadronu Picard; i pułkownika Trembley.
Potwierdzili oni wiadomości których nam udzielił kommendant portu, pan de Cogniord i jego towarzysze przybyli o jedenastéj z rana. Przyjęto ich ogólnemi poklaskami, wieczorem zaś miano im wyprawić wielki bankiet.
Poszliśmy ku miastu, bo tak nazywają kilka domów rozsianych po piaszczystéj równinie Dżema R’azuat, przebyliśmy park pełen bydła, świeżo na arabach zdobytego. Ale wraz z bydłem zdobyto i pchły, które nas tak obsiadły że czarni po kolana przybyliśmy do miasta.
Na placu zastaliśmy pułkownika Mac-Mahon, dowódcę kolumny. — Zaprosił on nas na wieczorną ucztę i zaproszenie to chętnie przyjęliśmy; potem zaprowadzono nas do najwytworniejszego baraku, gdzie oczekiwaliśmy na pana de Cogniord i jego towarzyszy, których uprzedzono o naszem przybyciu.
Serca nasze biły prawie tak samo jak w Mellili. Bo zaiste, ciekawy to widok, kiedy mocne wzruszenie zleje w jedno najprzeciwniejsze natury, najsilniejsze serca, najsceptyczniejsze umysły. Nas zaś było tam sześć odmiennych natur, sześć serc, sześć umysłów, lecz, gdy się dało słyszeć stąpanie, gdy otworzono drzwi i oznajmiono pana Courby de Cogniord, łzy zwilżyły wszystkie oczy, a wszystkie ramiona jednem powodowane uczuciem rozwarły się.
My jednak doznawaliśmy największego wzruszenia; od dwóch dni ściskano, całowano, poklaskiwano panu Courby de Cogniord i jego towarzyszom; my byliśmy dla nich nowymi współziomkami następującymi z kolei po wielu innych, i nic więcej; oni zaś byli dla nas bohaterami i męczennikami.
Zaprojektowałem, aby przed obiadem który miano zastawić pod ogromnym barakiem na ten cel urządzonym, odbyć pielgrzymkę do grobowca walecznego kapitana Geraux bohatera marabutu Sidi-Ibrahim, który szczątki swojéj kolumny doprowadził na pół mili od Dżema-R’azuat, i po czterodniowéj walce poległ tam wraz z niemi.
Projekt ten jednogłośnie przyjęto. — W moment podano nam kilka koni, a część sztabu ofiarowała się towarzyszyć nam. Za nami następowali jeńcy: pozostali przy życiu winni byli odwiedzić umarłych.
Cudnym był dla nas widok połączenia się na nowo, w naszych oczach, obu końców tego bohaterskiego łańcucha.
Grób kapitana Geraux leży w dolinie ued Rizi, pod olbrzymiemi gałęźmi figi, tam właśnie gdzie go znaleziono poległego w pośród towarzyszy.
Prowadzi tam prześliczna droga, ściśnięta górami drzewem zarosłemi i zacieniona figami grubszemi jak nasze najgrubsze dęby. Mata rzeczułka wije się prawie równoległe od téj drogi, wzdłuż któréj spotykaliśmy placówki z bronią na ramieniu, jakby wobec nieprzyjaciela.
Bo też w istocie nieprzyjaciel zawsze tam jest obecny, a chociaż wprawdzie niewidzialny, lecz tem straszliwszy, że zjawia się nagle i tam gdzie najmniej spodziewany.
Bo też w koło Dżema-R’azuat mieszkają, zdradliwe pokolenia Beni-Suanen, Suhalja, Uled-Rizi, przyjaciele zwodniczy, sprzymierzeńcy fałszywi, którzy jedną ręką głaszczą a drugą biją.
Wzdłuż drogi również i wśród wysokiéj trawy, słyszeliśmy ryk krów i wołów, oraz brzęk dzwoneczków owczych, potem widzieliśmy podnoszących się zwolna, stojących nieruchomie, wiodących za nami okiem i znowu siadających, pasterzy których strzelba zawsze ukryta w przyległych zaroślach, którzy zawsze służą za szpiegów pokoleniom ciągle do buntu gotowym, a skoro ujrzą jakiego żołnierza z ufnością po polu błądzącego, natychmiast zakrzywiony kosztur swój, który im nadaje postać starożytnych pasterzy, na nóż morderczy zamieniają.
Nagle ujrzeliśmy rozległy odkryty plac, wśród którego wznosiło się coś naksztalt rzymskiego tumulusu, ocienionego figowemi galęźmi i do którego wiodła brukowana droga.
Był to grobowiec kapitana Geraux.
Niestety! w pośród codziennych zatrudnień, w pośród walk naszych na mównicy, w pośród zgrozą przejmujących procesów; rzeczy, wypadki, a nawet i ludzie, przemijają tak szybko iż jeżeliśmy jeszcze niezapomnieli, to z czasem zapomnimy szczegółów wzniosłéj walki, którą możemy porównać ze wszystkiem co nam starożytność przekazała bohaterskiego i wielkiego.

Ciśnijmy zatem jeszcze jednę kartę na wiatr, który rozniósł karty Kumejskiéj Sybilli i który ciągle unosi wszelkie rzeczy ludzkie w otchłań ciemności, nicości i zapomnienia.

SIDI IBRAHIM.

Rozgłoszono że Abd-el-Kader znajduje się na marokańskiéj granicy.
Do liczby pokoleń, które zdawały się być szczerze z nami sprzymierzonemi, należało pokolenie Suhaliasów. Że zaś pokolenie to było możne, wydano więc rozkazy aby je wszelkiemi sposobami utrzymać w przyjaznych z nami stosunkach. Im więcéj jednak dawało nam rękojmi swojej przyjaźni, tem bardziéj musiało lękać się zemsty Emira; winniśmy zatem byli wspierać je, bo tym sposobem mieliśmy w niém sprzymierzeńca, kiedy przeciwnie opuszczając je, robiliśmy sobie z niego nieprzyjaciela.
Gdy się to dzieje i gdy pułkownik Montagnac obstaje za wspaniałomyślnością, jakiś arab zjawia się w obozie. Przybywa on w imieniu Trahri, naczelnika Suhaliasów, oświadcza że Trahri więcéj jak kiedykolwiek sprzyja francuzkiéj sprawie, że blizkość niebezpieczeństwa tem silniejszą budzi w nim dla nas przyjaźń i że skoro załoga z Dżemna-Rhazuat zechce uczynić wycieczkę i czatować w pośród naszego pokolenia, obowiązuje się wydać Abd-el-Kadera.
Każdy dowódca stanowiska marzy o wzięciu Emira, lecz niestety! szczytne to marzenie wielu śmiercią przypłaciło.
To właśnie marzenie nie odstępowało nigdy pułkownika Montagnac, nieraz bowiem przyjaciele słyszeli jak mówił:
— Pojmę Emira lub polegnę.
Jak więc nadmieniliśmy, postanowił iść w pomoc Suhaliasom, i tego samego dnia wydał stosowne rozkazy.
Załoga była słaba i w owej epoce zupełnie nieprzyjacielem otoczona, najdalsze posterunki składały się z dwóch lub trzech blokhauzów, zaledwie na pięćset kroków od miasta oddalonych.
Pułkownik Montagnac postanowił jak najmniej ją osłabić. Ułożył wykaz osób mających mu towarzyszyć, ich liczba wyniosła 421 ludzi.
Ósmy batalion strzelców orleańskich, dostarczył 10 oficerów i 346 żołnierzy.
Drugi pułk huzarów, 3 oficerów i 62 żołnierzy, oficerami byli:

PP. Pułkownik Montagnac;
Szef batalionu Froment Coste;
Szef szwadronu Courby de Cognord;
Adjutant-major Dutertre;
Kapitan de Chargere;
Kapitan Gereaux;
Kapitan Burgaud:
Kapitan Gentil-Saint-Alphonse;
Porucznik Klein;
Porucznik de Raymond;
Porucznik Larrazee; Adjutant Thomas;
I doktor Rosagutti.

Chcielibyśmy aby ten papier w brąz się przemienił, iżby na nim wyryć nazwiska 408 żołnierzy którzy towarzyszyli 13 swoim dowódcom.
W niedzielę dnia 21 września 1845, o godzinie 10-téj wieczorem, kolumna wyszła w milczeniu z Dżemma-Rhazuat, ci którzy zostali ubolewali iż zostają, ci którzy wyruszyli szczycili się tem że wyruszają.
Do godziny 2-éj z rana maszerowano ku zachodowi, o 2-éj z rana zatrzymano się, ustawiono broń w kozły i położono się obok niéj. 300 ludzi spało téj nocy na ziemi, która w trzy dni późniéj na zawsze pokryć ich miała.
O 8-éj z rana śniadano, o 9-éj wyruszono daléj, o 10-éj rozłożono obóz przy Ued-Tarnana, gdzie cały dzień przepędzić miano.
Podczas śniadania zjawił się jakiś arab dający przyjacielskie znaki, zaprowadzono go do pułkownika który natychmiast przywołał tłumacza.
Arab przybywał zawiadomić pułkownika, iż Emir z bardzo znacznemi siłami zbliża się i dąży ku Bu-Dżenam.
Pułkownik wnet przywołał do siebie dwóch wyższych oficerów. Byli nimi: szef batalionu Froment Coste i szef szwadronu Courby de Cognord. Zakommunikował im wiadomość i spytał o zdanie.
Oświadczyli się za marszem na przód — i właśnie w skutku tego zdania rozłożono się obozem w Ued-Tarnana.
Tam przybył drugi posłaniec, z listem od pana Coffyn, kapitana inżenieryi, tymczasowego kommendanta placu w Dżema-Rhazuat. List ten pochodził od kommendanta de Barral, który żądał od pułkownika Montagnac zwrotu 300 ludzi, o których upominał się jenerał Cavaignac, wówczas ciągnący do Ain-Kabeira.
Pułkownik kazał powtórnie przywołać panów Froment Coste i Courby de Cognord, i udzielił im list kommendanta de Barral, podobnie jak pierwéj udzielił wiadomość przywiezioną przez Araba.
Lecz podając go im do przeczytania, rzekł:
— Panowie, list ten spóźnił się o 25 lub 30 godzin, kommendant żąda odemnie 300 ludzi z 8-go batalionu, a takie odłączenie zmniejszyłoby nasze siły do 108 ludzi i zmusiłoby nas do odwrotu. Po świeżo odebranéj wiadomości, odwrót byłby dla nas hańbą, gdyż zdawałoby się że chcemy uniknąć bitwy; mniemam więc żeśmy powinni pozostać w naszem stanowisku. Czy dzielicie moje zdanie?
Obaj oficerowie zgodzili się na wniosek pułkownika.
Przeznaczenie popychało ich.
Zamierzano więc odpisać panu Coffyn; wtem placówki huzarów, rozstawione na wzgórzu, o pół ćwierci mili odleglem, postrzegły kilku arabów objeżdżających górę, położoną właśnie na wprost obozu.
Było to przy Ued-Taauli.
Zatrzymano posłańca aż do chwili dowiedzenia się co to za arabowie.
Aby tego dopiąć, pułkownik Montagnac, rozkazał szefowi szwadronu Courby de Cognord, wyprawić starszego wachmistrza Barbu, który przy nim pełnił obowiązki adjutanta, wraz z kilku ludźmi i dowiedzieć się co się dzieje.
Zaledwie adjutant dojechał do placówek, a dopiero co widziani arabowie, ruszyli galopem pragnąc adjutantowi i trzem placówkom przeciąć drogę do obozu. Arabów tych było około trzydziestu. Ale adjutant i trzy placówki tak się szybko cofnęły, iż arabskie wystrzały nie zrządziły im żadnéj szkody.
Po tych wystrzałach arabowie odwrócili się i znikli na zakręcie.
Tak więc rozpoczęły się nieprzyjacielskie kroki; cofać się znaczyło to samo co uciekać; napisano do kapitana Coffyn list, donoszący mu o stanie rzeczy, i z listem tym odprawiono posłańca do Dżemma-Rhazuat.
W godzinę późniéj, ujrzano znowu pojawiających się na górze około pięćdziesięciu arabów; pomiędzy nimi byli marokanie znaczni czerwonemi czapkami.
Pułkownik wystąpił z obozu o trzysta kroków naprzód, aby lepiéj przypatrzeć się tym przybylcom, i natychmiast rozkazał ściągnąć placówki.
Gdy noc zapadła ściągnięto placówki do obozu, wkoło którego rozstawiono na straży żołnierzy 8 batalionu.
Jednocześnie, pułkownik Montagnac uprzedził obu wyższych oficerów, iż około 11 w nocy obóz zostanie zdjęty, wprzód jednak nim to nastąpi, należy rozłożyć wielkie ognie, aby nieprzyjaciel nie domyślał się żadnego ruchu.
O jedenastéj, szczupła ta kolumna, jak można najciszej, ruszyła w marsz zmierzając ku Karkor, lecz zaledwie wyszła z obozu, doścignęły ją dwa strzały, które wymierzone na tylną straż, wprawdzie nikogo nie raniły, lecz przekonały iż niezdołano ukryć przed arabami dopełnionego poruszenia.
W chwilę późniéj błysnął trzeci strzał na prawem skrzydle kolumny. Arabowie zatem ze wszech stron na nią uważali.
Mimo to przymaszerowano do Karkor bez wypadku i postanowiono tam biwakować.
Wszystko to odbyło się w nocy, wreszcie przebyto zaledwie dwu milową odległość. Wówczas znajdowano się prawie o pięć mil od Dżemma-Rhazuat.
O świcie zaczęto postrzegać arabów. Rozproszeni byli po pagórkach przeciwległych obozowi, liczba ich wynosiła siedm do ośmiu set, a wszyscy konni.
Większa ich część zsiadła z koni aby nas lepiéj uważać.
O godzinie 7-méj, pułkownik rozkazał panu Courby de Cognord, aby wsadził na koń szęśćdziesięciu huzarów, a zaś kapitanom Larrazee, de Chargere i de Raymond, aby postępowali za nim z 3-cią, 6-tą i 7-mą kompaniami.
Trzy oddziały karabinierów, pod rozkazami sierżanta Bernard, miały się połączyć z niemi.
Było to nieco więcej nad dwie trzecie części całéj kolumny.
Dwie kompanie, to jest 2-ga i karabiniery, pod rozkazami szefa batalionu Froment Coste, miały pozostać dla strzeżenia obozu w którym zostawiono wszystkie ładunki i bagaże.
Pułkownik stanął na czele téj małéj kolumny, złożonéj z 320 do 330 ludzi i postąpił naprzód blizko o całą milę.
Ujrzawszy trzykroć liczniejszego od nas nieprzyjaciela, zatrzymał się.
Dotychczas huzary aby nie trudzić koni, wiedli je za uzdy.
Tu dopiero pułkownik kazał im wsiąść na koń i podczas gdy piechota stała z bronią do nogi, sam z 60 ludźmi jazdy, rzucił się na 1000 arabów których miał przed sobą.
Powiedzmy to każdemu innemu narodowi, nie naszemu, a nazwie krok taki niepodobnym lub szalonym.
Wprzód nim dosięgli nieprzyjaciela, już 10 do 12 ludzi padło pod strzałami ręcznéj broni. Wreszcie uderzono o ten mur ognisty.
Po dziesięciu minutach walki, pułkownik Montagnac, szef szwadronu Courby de Cognord, kapitan Gentil-Saint-Alphonse i 50 pozostałych żołnierzy, musieli się cofnąć. Lecz w połowie drogi spotkała ich cwałem biegąca piechota. Tak więc dwiestu ośmdziesięciu ludzi wystąpiło przeciw blizko tysiącowi, można było zatem rozpocząć na nowo zaczepne kroki i rozpoczęto je.
Arabowie cofnęli się z kolei; a żołnierze nasi ścigali ich w sposób sobie właściwy.
Nagle gdy mała nasza kolumna zaczynała wchodzić w wąwóz, pułkownik Montagnac ujrzał zstępujące ze wszystkich okolicznych wzgórzów tłumy jeźdźców i kabylów, których istnienia nawet nie domyślano się, gdyż ukryci byli po różnych zakrętach.
Pułkownik poznał iż ani zwyciężyć, ani cofnąć się niepodobna; przygotował się zatem do zaszczytnéj śmierci.
Jeden huzar jednak dostrzegł jeszcze mały otwór i natychmiast rzucił się weń, spiesząc do szefa batalionu Froment Coste, aby przybywał na pomoc ze swoją kompanią.
Potem zabębniono, zatrąbiono, szablą i bagnetem zdobyto lewy brzeg wąwozu, zajęto pozycyą i utworzono czworobok.
W chwili gdy pułkownik Montagnac zajmował miejsce w środku tego czworoboku, kula trafiła go w czoło.
Padł śmiertelnie raniony.
Kapitana Froment Coste, rzekł, kapitana Froment Coste!
Starszy wachmistrz Barbu ruszył galopem aby wypełnić ostatni rozkaz swojego pułkownika.
Arabowie widząc że się oddala, rzucili się za nim w pogoń, lecz musieli okrążać górę, kiedy tymczasem on spieszył wąwozem. Posłano za nim przeszło pięćset wystrzałów, ale żaden go nie dosięgnął. Znikł więc w kierunku naszego obozu, zakryty długim pasem płomienia i dymu.
W dziesięć minut późniéj, pułkownik Montagnac zupełnie niezdolny do bitwy, zdał dowództwo’panu Courby de Cognord. Obok pułkownika, legli prawie jednocześnie z nim, kapitanowie de Chargere i de Raymond.
Pozostało tylko 45 huzarów. Szef szwadronu Courby de Cognord i kapitan Gentil-Saint-Alphonse stanęli na ich czele, pragnąc natrzeć na nieprzyjaciela po raz ostatni i tem najwyższem wysileniem oswobodzić kolumnę którą nieprzyjacielskie kule dziesiątkowały.
W chwili gdy się rzucali w tę otchłań równie śmiertelną jak otchłań Kurcyusza, Emir zstępował z góry. Można go było poznać po sztandarze i regularnem wojsku.
Gdy nasza jazda posunęła się o pięćdziesiąt kroków naprzód, już tylko trzydziestu ludzi liczyła, a o dwadzieścia kroków jeszcze daléj zatrzymać się musiała.
Nagle ujrzano pana Courby de Cognard tarzającego się w piasku; ubito pod nim konia. Natychmiast huzar Tetard skoczył ze swojego i podał go dowódcy który za chwilę znowu zdolnym był do walki. Lecz w dziesięć minut późniéj ubito mu i tego drugiego konia.
Wtedy całą równinę pokryli arabowie i kabyle, a w pośród białych burnusów i ciemnego dymu, zaledwie w dwóch punktach, można było dojrzeć podwójną garstkę dogorywających walecznych.
Tymczasem pierwszy posłaniec dostał się do naszego obozu, i dowódcę Froment Coste spotkał już w drodze wraz z 2-gą kompanią.
O dwieście kroków dalej zjawił się drugi posłaniec, pierwszy zwiastował niebezpieczeństwo, drugi śmierć.
Szef batalionu i jego 60 żołnierzy ruszyli pędem, zostawiając kapitana de Gereaux i jego karabinierów przy straży bagażów. Słychać było strzelanie a w pośród niego regularny ogień wojska naszego, lecz za każdą razą ogień ten słabł widocznie.
Gdy oddział ten uszedł ćwierć mili, postrzegł huzara Metz broniącego się przeciw pięciu arabom, była to reszta tych którzy go ścigali podczas gdy opatrywał rany pana Klein, swojego oficera. Zrazu bronił się on pistoletami tegoż oficera, które cisnął po wystrzeleniu, potem swojemi, późniéj karabinkiem, wreszcie pałaszem.
Za zbliżeniem się kompanii pana Froment Coste, pięciu arabów pierzchnęło. W pół godziny późniéj ogień z ręcznej broni dotąd ciągle trwający, zaczął się zmniejszać i nareszcie ustał zupełnie.
Pan Froment Coste zatrzymał się, poznał że wszystko się już skończyło, że ci którym na pomoc spieszył, już wszyscy polegli.
W téj chwili odbywało się ścinanie głów. Kommendant Froment Coste natychmiast nakazał odwrót, gdyż jedyny środek ocalenia stanowiło dostanie się znowu do obozu i połączenie z kompanią Gereaux.
Zrobiono lewo w tył, lecz krwiożerczy żniwiarze skończywszy swoje dzieło, pędząc co koń wyskoczy, rozsypali się po równinie i w jednéj chwili otoczyli kompanią, rozpoczynając rzeź po raz trzeci.
Szef batalionu zaledwie miał czas utworzyć czworobok z swą kompanią, która manewr ten wykonała pod ogniem dziesięciu tysięcy arabów, tak jakby go wykonała na Marsowym placu.
Z wszystkich tych żołnierzy, jeden tylko młody, dwudziestoletni szasser, Izmael, okazał znak żalu lecz nie trwogi, wołając: O mój kommendancie! jesteśmy zgubieni.
Kommendant uśmiechnął się, pojął że w dwudziestym roku mało się jeszcze zna życie! i że się go słusznie żałuje.
— Wiele masz lat? zapytał.
— Dwadzieścia, odpowiedział młodzian.
— No, to ośmnaście lat mniéj cierpieć będziesz odemnie, patrz na mnie, a przekonasz się że z niezachwianem sercem i dumą na czole umrzeć można.
Jeszcze tych słów nie domówił, gdy kulą w głowę ugodzony, legł tak jak poledz przyrzekł.
W pięć minut późniéj padł także i kapitan Burgard.
— No moi przyjaciele, rzekł adjutant Thomas, krok naprzód i umrzyjmy na ciałach naszych oficerów.
Były to ostatnie zrozumiałe słowa które można było dosłyszeć. Po nich nastąpiło chrapliwe konanie, wreszcie śmierć.

A tak zginęła z kolei i 2-ga kompania, a pozostała tylko kompania kapitana de Gereaux, strzegąca obozu.

MARABUT.

Za pierwszym połyskiem ognia zręcznej broni, kapitan de Géreaux i porucznik Chapdelaine, obaj dowodzący kompanią karabinierów, wystąpili na wzgórze panujące nad obozem, aby mogli widzieć z daleka i zatrzymać korzystniejszą pozycyę.
Lecz na równinie pełnéj garbów, poprutej wąwozami, osłonionej dymem, nic jasno rozróżnić nie można było; tak więc obaj oficerowie, dla ugruntowania swoich przypuszczeń, musieli raczéj polegać na słuchu niż na wzroku.
Te same skazówki które przeświadczyły szefa batalionu froment Coste o zniszczeniu wojska dowodzonego przez pułkownika Montagnac i pana Courby de Cognord, oznajmiły również i kapitanowi de Géreaux nietylko zniszczenie tegoż samego wojska, ale również i kompanii Froment Coste.
Słyszano uciszające się stopniami wystrzały, po których nastąpiło milczenie, zakłócane jedynie okrzykiem zwycięzców, a nakoniec dym wzniósł się ku zarumienionemu niebu.
Kapitan de Gereaux pojął wówczas że ma z sobą resztę kolumny. Spogląda w koło, odwrót niepodobny, bo mu tak liczna jazda w dziesięć minut przetnie drogę do Dżemma Rhazuat; lecz o pięćset kroków widzi Marabut Sidi Brahim, schronienie, za pomocą którego można jeżeli nie zwyciężyć, to przynajmniéj bronić się: jeżeli dosięgnie Marabuta, nie uniknie śmierci, ale przynajmniéj drogo sprzeda życie.
Lecz arabowie już ten Marabut zajmowali. Kapitan więc na czele swoich, naciera z bagnetem w ręku, wypiera arabów, a po trzech czy czterech trupach francuzów wstępuje na nizki mur. Arabowie ze swojéj strony stracili ośmiu do dziesięciu ludzi Marabut został zdobyty.
Natychmiast kapitan de Géreaux i porucznik Chapdelaine urządzają obronę, każą robić blanki w dopiero co zdobytym murze, a że żołnierze nasi lubią malowniczość łączyć z odwagą, znalazł się więc mężny kapral Lavaissiere, który zaimprowizował sztandar i w pośród gradu kul utkwił go na szczycie Marabuta.
Dzieje się to w pośród radosnych okrzyków żołnierzy: rzecz dziwna, ten trójkolorowy łachman powiewający po nad ich głowami, miotany wiatrem pochodzącym od strony arabów, a tem samem zwiastującym śmierć, ten mówię sztandar jest to palladium, jest to król i ojczyzna; pod cieniem swojego sztandaru żołnierz umiera chętniej niż gdzie indziéj. W kwandrans późniéj tłumy kabylów otaczają Marabut, i podsunąwszy się aż pod sam mur zabierają muły których wprowadzić niezdołano; prawda że kule francuzkie przerzedzają te massy i że w zamian za tę razzia kabylowie zostawują ze trzydziestu trupów.
Bo też z zimną krwią ludzi którzy wiedzą że wszystko już się dla nich skończyło i którzy z uśmiechem ścisnęli sobie dłonie, każdy żołnierz celuje w swojego przeciwnika i obala go. Porucznik Chapdelaine mianowicie, jako wyborny strzelec, wziął karabin i ładownicę jednego z poległych żołnierzy, i z góry już wskazuje człowieka którego obali.
W téj chwili, jeszcze bardziéj skupione tłumy przystępują od strony zachodu; a przybywszy na 400 metrów od Marabutu, otwierają się i ukazują Emira w orszaku wszystkich jego jeźdźców.
Przybycie jego natychmiast powitane zostaje plutonowym ogniem, kilku arabów pada koło niego, a on sam raniony jest kulą w twarz.
Natychmiast daje znak, aby się zatrzymano, wszyscy patrzą i widzą iż list dyktuje.
Wtedy z obu stron ogień ustaje jakby za zobopólną zgodą. Jeden jeździec odłącza się od orszaku Emira, widocznie ciska broń i podnosząc list po nad głowę przybliża się.
W jednéj chwili staje pod murem; oddaje list kapitanowi de Gereaux i siada czekając na odpowiedź, nie dbając ani na otaczające go trupy przyjaciół lub nieprzyjaciół, ani też, na pozór, na własne życie.
Kapitan de Géreaux czyta na głos:
„Abd-el-Kader wzywa oblężonych do poddania się, zawiadamia ich że ma już kilku jeńców i że ze wszystkimi dobrze się obchodzić będzie“.
Po przeczytaniu listu, de Gereaux spogląda w około, zbiera, już nie głosy, lecz uśmiechy i woła:
— Przyjaciele! wszak prawda że się nigdy nie poddamy? mało nas jest zaiste, ale i ta garstka bronić się potrafi, a zresztą, wkrótce zapewne otrzymamy posiłki!
Karabinierowie poklaskują tym słowom i wołają wszyscy, że wolą raczéj umrzeć niż poddać się, a kapitan de Géreaux odpowiedź tę odpisuje ołówkiem na odwrotnéj stronie listu Emira.
Arab wraca do Abd-el-Kadera; lecz ten nie uważa odpowiedzi za ostateczną i arab z nowym listem przebywa przestrzeń dzielącą oblężonych od oblegających.
Ten drugi list jest jeszcze bardziej nalegający, aniżeli pierwszy; lecz arab nie otrzymuje nań żadnéj odpowiedzi.
Wraca do Emira i jeszcze raz trzeci list nam przywozi, ale napisany po arabsku i oświadczający: że Francuzi nadaremnie bronić się usiłują i że ich późniéj wszystkich mieć będzie.
De Gereaux odpowiada że się zdaje na opiekę Boga, że tak długie rozprawy trudzą go i że czeka na rozpoczęcie ognia.
Zaledwie Emir otrzyma! tę ostatnią odpowiedź, natychmiast cofną! się wraz z orszakiem swoim tak aby go strzały nie dosięgły, a kabylom polecił rozpoczęcie attaku.
Natychmiast na wszystkich czterech rogach Marabuta, zabłysły strzały, bo Francuzów zewsząd otoczono. Ale oblegający postrzegają wkrótce iż nadaremnie proch tracą, bo kule ich płaszczą się na murze którego naruszyć nie mogą. Wtedy zmienia się rodzaj pocisków, arabowie nie zważając na nasz ogień, zbliżają się i zasypują Marabut gradem kamieni.
Dla pozbycia się kamieni i oszczędzenia ammunicyi, karabiniery przez chwilę oddają im wet za wet i następuje jedna ze starożytnych bitw, jakie opisując Homer, powiada, że bohaterowie składają broń aby podnosić skały.
Podczas walki nadchodzi noc.
Wtedy Abd-el-Kader, który wszystko widział oddala się i o ćwierć mili drogi od Marabuta, rozwija obóz; który natychmiast otoczony zostaje potrójnym rzędem posterunków i placówek.
Noc przeminęła spokojnie; bo arabowie zwykli w ciemnościach nie być obrażliwemi. Ale o świcie rozpoczęły się nieprzyjacielskie kroki i trwały aż do godziny dziesiątéj, lecz podobnie jak i dnia poprzedzającego, żaden arab nie mógł dostać się na mur.
O godzinie dziesiątéj, widząc Abd-el-Kader iż usiłowania tłumów pełzną na niczem, cofnął się wraz z orszakiem i już nie wrócił.
Uprowadzał z sobą sześćdziesięciu jeńców którzy wszyscy razem mieli sto dwanaście ran, a jeden z nich kapitan Parès, sam na siebie miał ran trzynaście.
Z Marabuta można było widzieć oddalający się, orszak, i rozróżnić, a nawet niekiedy rozpoznawać naszych towarzyszy których uprowadzał.
Po odwrocie Abd-el-Kadera, kabylowie zaniechali dalszego attaku, cofnęli się tak aby ich kule nie dosięgały, i w koło Marabuta utworzyli ogromny okrąg, oczekując na nieochybne posiłki: na głód i pragnienie.
Nadeszła noc druga.
Kapitan de Géreaux który nad wszystkiem czuwał, postrzegł że jeden arab czołgając się zbliża się do Marabuta.
Gdy nie wiedziano w jakim zamiarze przybywa, więc kapitan przebudził pana Rosagutti, tłumacza.
Pan Rosagutti przyzwał araba który się przybliżył. Wtedy wszyscy dali pieniądze jakie mieli przy sobie i wręczyli je arabowi byle tylko zaniósł list do obozu pod Lalla-Maghrnia.
List ten opisywał okropne położenie Francuzów. Arab wziął go i ruszył w drogę. Jako wierny posłaniec, przybył do obozu francuzkiego; lecz nikt nie znał tam pisma kapitana de Géreaux. Miano się na ostrożności przeciw sidłom arabskim i mniemano że to jest podstęp ze strony Abd-el-Kadera.
Jednak okoliczność ta wróciła nadzieję. Oczekiwano, patrząc w stronę Lalla-Maghrnia, a oczekiwano przez cały dzień, bez chleba, bez wody, prawie bez ammunicyi.
Kabylowie nie attakowali więcéj, lecz ciągle stojąc na swoich stanowiskach, kiedy niekiedy wystrzałami dawali znać że czuwają. Noc przeminęła znowu spokojnie, ale nikt nie spał. Głód i pragnienie, te dwa sępy pustyni, krążyły nad Marabutem Sidi-Brahim.
Dzień 25 przeminął na długiem i bolesnem oczekiwaniu. Wszyscy wyczerpani, niektórzy padają z osłabienia, ale nie słychać żadnéj skargi, żadnego narzekania; bo wszyscy wiedzą że tu umrzéć muszą i konanie przyjmują, jeżeli nie bez żalu, to przynajmniéj bez rozpaczy.
W nocy postanowiono uczynić wycieczkę; lecz że arabowie odgadli ten zamiar, uszykowali więc swoje siły daleko zręczniéj niż zwykle, wprowadzając wielki posterunek na drogę do Dżemma-Rhazuat.
Dnia 26 o godzinie szóstej rano, gdy znikła wszelka nadzieja otrzymania posiłków, kapitan dc Géreaux oświadcza, iż wypada przebić się i maszerować na Dżemma-Rhazuat, położone o cztery mile drogi od Marabuta. Na téj przestrzeni, rozstawiono tysiące arabów jakby piony na ogromnéj szachownicy. Żołnierze wyczerpani, ale mniejsza oto, bo nieubłagana konieczność, konieczność jedną ręką wiodąca za sobą pragnienie, a drugą głód, czyliż nie wypiera ich z miejsca schronienia?
Postanowienie to poprowadzi na przeciw śmierci, na którą czekano, lecz w Dżemma jest nieco wojska, może się znajdzie sposób zawiadomienia pana Coffyn, może to najwyższe wysilenie jaką pomocą wsparte zostanie, Francuzi zatem pomaszerują ku Dżemma Rhazuat.
W milczeniu nabijają karabiny i przygotowują się jak najspokojniéj.
Nagle pięćdziesięciu pięciu do sześćdziesięciu ludzi stanowiących resztę całéj kolumny, wstają i ze wszystkich czterech stron przebywają mur Marabuta. Całym pędem rzucają się na najpierwszy posterunek i zdobywają go, a w téj walce ani jednego wystrzału nie dają, ani jednego człowieka nie tracą.
Lecz arabowie zdziwieni tak niepodobną napaścią, gromadzą się w koło naszych skupionych i robią allarm we wszystkich kierunkach. Suhaliasy których wioski widać na horyzoncie, łączą się z kabylami. Strzelanie, na chwilę zdumieniem wstrzymane, rozpoczyna się, błyszczy, wybucha i rani nam ciężko pięciu karabinierów. Ale wszystkich tych ludzi łączy braterskość niebezpieczeństwa, solidarność śmierci; jakkolwiek osłabieni biorą rannych na barki lub ich pod ręce utrzymują, bo samych tylko trupów pozostawić pragną.
Dziwnym był zaiste widok téj garstki żołnierzy, odróżniających się mundurami pomiędzy tłumem nacierających na nich arabów, ciągle odpieranych i ciągle wracających.
Tym sposobem przebyto dwie mile: nie jednego trupa pozostawiono na drodze, ale samo właśnie upojenie niebezpieczeństwem, dodawało siły ciągłe walczącym, ciągle dziesiątkowanym Francuzom, do dostania się aż na koniec płaszczyzny wiodącej od Sidi-Brahim.
Z téj płaszczyzny widać całą dolinę Ued-Ziri, a strumyk płynący w głębi doliny, wpada właśnie do morza o kilka kroków od Dżemma-Rhazuat. Nie widać jeszcze miasta, ale już tylko pół mili do niego, a w Dżemma-Rhazuat zapewne usłyszą strzelanie i przybędą z pomocą.
Około trzydziestu pięciu karabinierów jeszcze żyje; pięciu czy sześciu ranionych towarzysze niosą na ramionach.
Kapitan de Géreaux zdyszały, potem zlany, zaledwie już idzie.
— No, no, rzekł kapral Lavaissiere, nasz kapitan trochę za tłusty, trudno mu zdążać za nami. Zatrzymajmy się chwilkę przyjaciele, niech trochę odpocznie.
Natychmiast zatrzymano się, zrobiono czworobok w koło kapitana de Géreaux i porucznika Chapdelaine.
Podczas tego wypoczynku, dziesięć minut trwającego, padło trzech ludzi: dwóch umarło, jeden dopiero konał. Chcą więc zabrać go daléj. Nie potrzeba, rzekł, jestem zgubiony, ale mam jeszcze cztery naboje, weźcie je.
Dziesięć rąk wyciąga się, cztery ładunki dostają się najpotrzebniejszym.
Potém garstka naszych spieszy w dolinę. W połowie wzgórza, porucznik Chapdelaine odbiera cios śmiertelny.
Przez chwilę trzyma się jeszcze na nogach i wstrząsając karabinem, woła:
— Nie uważajcie na mnie; naprzód, naprzód!
Ale takiego rozkazu żołnierze nasi nie łatwo słuchają, i za łada słowem, nie zostawują na pastwę arabów, człowieka takiego jak ten co padł dopiero. Jeżeli go nie mogli doprowadzić żywego, to chcą przynajmniéj przynieść jego trupa, około którego tworzy się nowy czworoboki toczy nowa walka; a przywrócona nadzieja dodaje męztwa; bo ze wzgórza na którem zatrzymano się przez ostatnie wysilenie, widać blokhaus, i przez przedziały przeciwległych gór widać zbliżające się wojsko francuzkie.
Arabowie dostrzegli także nadciągającą kolumnę i zatrzymali się.
Ale skutkiem dziwnéj, niepojętéj, niesłychanéj fatalności, kolumna zmienia kierunek; nic nie widziała, nic nie słyszała i mimo krzyków, mimo znaków opuszczonéj garstki nieszczęśliwych, znika.
Trzeba więc na nowo rozpoczynać walkę. Kapitan de Géreaux wydaje rozkaz odwrotu.
Żegnają więc ciało Chapdelain’a; jeden żołnierz ucina mu pół wąsa, jako relikwię którą jeżeli sam ocaleje, przeszłe matce lub przyjaciółce porucznika.
Ale podczas téj ostatecznéj walki, arabowie zeszli z duaru panującego nad górą po prawéj stronie i przecięli odwrót bohaterskim szczątkom sześciodniowéj bitwy.
Przybywszy pod figowe drzewa, z których wiele dochodzi wysokości zwyczajnego dębu, garstka rycerzy tak dalece otoczoną została, że już ani kroku postąpić daléj nie mogła.
Kapitan de Géreaux po raz trzeci rozkazuje utworzyć czworobok, a na jego glos każdy staje i rozkaz wnet wykonywa.
Jeszcze blizko dwudziestu pięciu ludzi pozostaje, którzy wystrzeliwszy resztę ładunków, uciekają się do bagnetu téj jedynéj i ostatecznéj broni żołnierza.
Wtedy kule dziesiątkują garstkę naszych. Arabowie strzelają tak blizko iż jeden z nich kładzie rękę na szlifie kapitana de Géreaux.
Kapitan miał jeszcze nabity pistolet. Strzela i kładzie araba trupem. Ale był to już ostatni wystrzał, który wypadł z czworoboku.
Arabowie cofają się i strzelają do nas o dwadzieścia kroków.
Za najpierwszym wystrzałem, de Géreaux pada wraz z dziesięciu ludźmi.
Pozostaje zaledwie dwunastu do piętnastu. Wtedy już czworoboku utworzyć niepodobna, już tylko przebijać się potrzeba.
Wszyscy więc schyliwszy głowy rzucają się w pośród arabów; i od téj chwili wszyscy ci waleczni znikają.
Jedni padają na śmierć ugodzeni, drudzy zaś na czworakach dostają się pomiędzy krzaki. Inni nakoniec przybywają aż pod Dżemma-Rhazuat, gdzie ich umierających przyjmuje doktór Artignes.
Trzéj konają z wyczerpania, chociaż na ich ciałach nie ma śladu żadnéj rany. Lecz przed śmiercią, zdołali jeszcze opowiedzieć wszelkie szczegóły téj okropnéj walki. Oświadczyli że można jeszcze ocalić pięciu lub sześciu ich towarzyszy.
Wszyscy w Dżemma-Rhazuat zdolni do boju, proszą aby m wystąpić dozwolono. Występują, odpierają arabów i w rzeczy saméj, znajdują pięciu czy sześciu żołnierzy którzy uszli jatagana kabylów.
Pomiędzy nimi jest kapral Lavaissière.
Ośmiu ludzi całą tę walkę przeżyto.
Były to zaszczytne szczątki jednego z owych batalionów, które książę Orleański utworzył przed laty pięciu i któremi manewrował pod Saint-Omer.

Według zdania arabów, zwycięztwo kosztowało ich przeszło 900 ludzi.

PAN COURBY DE COGNORD.

Pierwszego dnia walki, po trzykrotnem wzywaniu kapitana de Gereaux i jego karabinierów do poddania się, Abd-el-Kader przybył wieczorem do rozbitego dlań namiotu, przy wejściu do którego z obu stron rozrzucono 300 głów na ziemi.
Abd-el-Kader obojętnie i łagodnie spojrzał w prawo i w lewo, otarł z twarzy sączącą się jeszcze krew i rozkazał aby mu przyprowadzono jeńców.
Na czele jeńców, najważniejszym był szef szwadronn Courby de Cognord. Pięć ran otrzymał i właśnie jeden arab chciał mu przepiłować gardło, gdy przypadkiem przejeżdżał tamtędy Kalifat Buamedy.
Poznał on w panu de Cognord dowódcę, postrzegł że żył jeszcze i wstrzymał rękę araba.
Rana pozostała otwarta, okropna, lecz szczęściem nieśmiertelna.
Podniesiono pana Courby de Cognord, wsparto i przyprowadzono do Abd-el-Kadera.
Pamięta on jak przez sen, że widział owe porozrzucane głowy, pamięta że słyszał głos Emira i że odpowiedzieć usiłował.
Około niego i za nim stało 80 jeńców, pomiędzy którym 62 było ranionych i w ogóle 112 ran liczących.
Abd-el-Kader rozkazał aby pana Courby de Cognord odprowadzono do namiotu Adża-Bita, jednego z pod dowódców Abd-el-Kadera.
Szef szwadronu Courby de Cognord przepędził noc z wachmistrzem Barbut, który mu opatrzył rany.
Tymczasem zmuszono innych jeńców aby przebrali głowy swoich towarzyszy i napełnili je miodem dla lepszego ich zakonserwowania.
Pomiędzy temi głowami żołnierzy, Tetard, ten sam który panu Courby de Cognord dał swojego konia, poznał głowę pułkownika Montagnac, kapitana Gentil-Saint-Alphonse i porucznika Klein.
Potém gdy te głowy miodem napojono, kazano odliczać je po dwadzieścia i ułożyć w stos jak kule w parku artylleryi.
Narachowano takich piętnaście stosów, i miano je przesłać głównym marokańskim naczelnikom.
Nazajutrz z rana, gdy przyszło do wyruszenia, zebrano te głowy, poprzebijano im uszy i powiązano razem nawlekając na palmowe łodygi, poczém umieszczono je w koszach i władowano na muły.
Następnie przyprowadzono jeńców. Wytrzymalsi mieli iść pieszo, chorych zaś poumieszczano na mułach.
Ich nogi spoczywały w koszykach: głów więc mieli aż po kolana. Sam tylko pan de Cognord jechał na mule bez koszyka, a tem samem i bez głów.
Pierwszego dnia maszerowano od 7 rano do 5 wieczorem, z jeńcami idącemi pieszo obchodzono się bardzo ostro.
O 5 zatrzymano się na nocleg w wiosce należącéj do pokolenia Beni-Snassen: wszyscy nocowali pod gołém niebem: kosze z głowami zdjęto z mułów, a jeźdcy spali przy nich.
O 6 z rana, ruszono daléj w kierunku Mulai, zostawując Beni-Snassenów na lewo.
Dążąc po nad wąwozem, jeden muł obalił się: głowy które dźwigał potoczyły się pomiędzy krzaki, i odbiwszy się o skały zginęły w przepaści.
Zatrzymano się i kazano jeńcom szukać tych głów. Musieli przynieść wszystkie; poczém znowu ruszono daléj. Tego dnia maszerowano do nocy: zatrzymano się o pół mili od Mulaja i w pobliżu kilku duarów urządzono biwak.
Jeńcom pragnienie srodze dokuczało; niektórzy nie pili od czasu jak ich wzięto. Tych więc którzy jeszcze chodzić mogli zaprowadzono do rzeki, gdzie napili się i nabrali wody dla swoich towarzyszy.
Podobnie jak i poprzedzającego dnia rozładowano muły i spano pod gołém niebem.
Na trzeci dzień wyruszono bardzo rano. Około godziny pół do szóstéj przybyto nad brzegi rzeki, którym jakiś czas dążono, wreszcie o 9 przeprawiono się przez rzekę.
O 11 orszak cały stanął w Deirze.
Natychmiast zaprowadzono jeńców do namiotu w którym mieszkała matka Abd-el-Kadera i jego żony, a w owéj epoce Emir miał ich trzy.
Potém oprowadzano jeńców po całéj Deirze, dano im jeść i pić, wreszcie wyprawiono do obozu położonego blizko o trzy mile od miejsca w którém zrana przebyli rzekę.
W ciągu tego ostatniego pochodu oddalano się ciągle od morza.
Głowy przez trzy dni pozostawały w Deirze, tworząc w koło namiotu Abd-el-Kadera łańcuch, przed którym arabowie wyprawiali rozmaite tańce.
Jeńców umieszczono w środku obozu, gdzie dla oficerów i przeznaczono lichy namiot, mocniéj ranionych przeniesiono do innego namiotu; reszta zaś pomieściła się jak mogła.
Tam bawiono przeszło miesiąc; jednéj nocy wszczął się pożar w obozie, a mimowolnym jego sprawcą byt jeniec; lecz że nie wykryto winnego, rzecz mu więc uszła bezkarnie. Wiele rzeczy zgorzało lub zaginęło.
Wówczas przeniesiono się do innego obozu, o milę daléj leżącego; który również był nad rzeką Mulaja, lecz o milę dalej w głąb kraju posunięty.
Dnia 9 lutego, to jest w cztery miesiące późniéj, nadszedł rozkaz aby natychmiast opuścić obóz. Zaraz to uskuteczniono, przeprawiono się przez Mulaję i rozłożono na przeciwległych wzgórzach Leuf.
W chwili wyruszania z obozu, czterech ludzi zachorowało; pan Courby de Cognord zażądał dla nich mułów; przyobiecano je wprawdzie, lecz obietnicy nie dotrzymano, a czterem chorym ucięto głowy.
W kilka dni późniéj, opuszczono góry i zbliżono się ku brzegom rzeki.
15 lutego, strzelec Bernard i żołnierz od pociągu zwany Gagne uciekli. Gagne został w drodze zabity, ale Bernard dostał się szczęśliwie do Dżemma-Rhazuat i udzielił pierwszych pewnych wiadomości o jeńcach.
17 znikli trzéj inni jeńcy, a mianowicie: kapral Moulin, żuaw zwany Poggi, i ów Izmael który w pośród walki, zawołał: Jesteśmy zgubieni!
Wszystkich trzech znowu schwytano, a Kalifat Buamedy, ten sam który ocalił życie panu Courby de Cognord, skazał ich na śmierć.
Pan Courby de Cognord, po usilnych prośbach, najprzód wyjednał ułaskawienie dla Poggi i Izmaela, a potém gdy już ponabijano karabiny i rozstrzelać miano kaprala Moulin, otrzymał także łaskę i dla niego.
Dnia 24 kwietnia, przybył posłaniec od Kalifata Haggi-Mustafa. Posłaniec ten prosił aby pan Courby de Cognord z jego naczelnikiem raczył zjeść kuskussu.
Pan Courby de Cognord czyniąc zadosyć zaproszeniu, wyruszył z oficerami i czterema żołnierzami, w których liczbie byli: porucznik Larrazée, kapitan Marin, porucznik Hillerain, doktór Cabasse, adjutant Thomas, wachmistrz starszy Barbut, huzar Testard, szasser Trotté i dwaj inni.
Wyruszywszy z obozu około trzeciéj po południu, jechali aż do ósméj wieczorem, za przybyciem do pokolenia Hachem, zatrzymali się na noc.
Nazajutrz 25 wyjechali bardzo rano, udając się w dalszą drogę do Deiry, lecz zaledwie uszli milę, otrzymali rozkaz powrócenia do Solimana naczelnika pokolenia Hachem, które z rana opuścili.
Wtedy podejrzenie powstawać zaczęło w umyśle pana de Cognord i jego towarzyszy; poznali że umyślnie i w złym zamiarze rozłączono ich z innymi jeńcami, a na nieszczęście w niczém towarzyszom swoim dopomódz nie mogli.
Wypytywali się lecz im nie odpowiadano.
I rzeczywiście podczas gdy się oddalali od obozu, zaszły tam następujące okoliczności.
Przed zapadnięciem zmroku zgromadzono wszystkich jeńców, i kazano im stanąć w szeregu. Potém rozkazano aby poznosili wszystkie swoje rzeczy. Skoro się zgromadzili, pokazała się regularna piechota Abd-el-Kadera i porozdzielała ich. Następnie każdy taki oddział złożony z pięciu lub sześciu ludzi umieszczono w osobném gurbi. W pośród tych oddziałów, znajdował się człowiek którego opowiadanie jedynie wyświeca nam następującą straszliwą scenę. Był nim trębacz Roland.
Umieszczono go wraz z sześciu innymi jeńcami w tém samem gurbi. Śmiały ten człowiek, widział wszystkie powyższe przygotowania, zrozumiał je, lecz nieprzeraził się.
— Dzisiejszéj nocy będziemy mieli coś nowego, rzekł do towarzyszy; nie spijcie i bądźcie gotowi do obrony jeżeli nas mordować zechcą.
— A czemże bronić się będziemy? spytali inni jeńcy.
— Wszystkiem co wam w ręce wpadnie, odparł Roland.
Miał on nóż francuzki który znalazł przed trzema dniami i ukrywał przy sobie, a nadto wchodząc do gurbi nadeptał nogą na sierp i dał go jednemu ze swoich towarzyszy zwanemu Daumat. Nóż zaś pokazał wszystkim innym.
— Za najmniejszym szmerem, rzekł, wyjdę, zabiję pierwszego araba którego spotkam, a wy daléj za mną.
Było około ósméj wieczorem, gdy nieszczęśliwi wzajemnie ściskając sobie dłonie, cicho układali plan rozpaczliwéj obrony. Rozumie się iż żaden nie zmrużył oka.
Około północy żołnierze Abd-el-Kadera wydali krzyk. Było to hasło rzezi.
Roland domyśla się że wybiła stanowcza godzina. Sam więc pierwszy wychodzi, rzuca się na spotkanego araba, wtłacza mu swój nóż w piersi aż po rękojeść, przeskakuje przez jego ciało, przebywa plot otaczający obóz, czepia się gałęzi i spada na drugą stronę.
W téj chwili dwaj regularni chwytają go za pas od spodni, ale podarte spodnie zostają im w ręku, a Roland ucieka w koszuli.
O sto metrów od obozu, jakaś placówka strzela do niego. Kula rani go w prawą nogę, lecz lekko.
Ucieka więc daléj, dostaje się na pagórek leżący o pól ćwierci mili od obozu, tam zatrzymuje się i siada patrząc czy nie połączy się z nim który z towarzyszy.
O dziwy! Człowiek, który cudownie uniknął śmierci, o którego śmierć jeszcze się na głos upomina, który może uciekać, zatrzymuje się, siada i czeka na towarzyszy!
Tymczasem w odległości dwóch strzałów od niego, pod jego oczami, rzeź trwa ciągle.
Słyszał krzyki ofiar i krzyki morderców; przy blasku strzałów widział walkę, walkę przeszło pól godzinną: bo przecież 280 francuzów nie łatwo gardła pod nóż poddali.
Nakoniec ustało strzelanie, ucichła wrzawa. Wszystko się skończyło.
Wtedy Roland powstał, po raz ostatni spojrzał na obóz, a nie widząc w ciemnościach żadnego zbiega, pobiegł daléj, przebył Mulaję i szedł przed siebie.
W dzień ukrywał się, w nocy odbywał dalszą drogę, a przez trzy dni żył tylko indyjskiemi figami.
Wieczorem trzeciego dnia powstała straszliwa burza. Pioruny biły ciągle, deszcz lał strumieniem, a wiatr z korzeniami wyrywał krzaki.
Roland szedł daléj; był prawie nagi, skołatany, wycieńczony, umierający; liczył że jeszcze dwie lub trzy godziny żyć może. Postanowił więc zakończyć swoje cierpienia i skierował się ku wsi marokańskiej którą w dali spostrzegał. Przywlókł się do niéj o zmierzchu.
Wchodząc do wsi spotkał kobiety czerpiące wodę u źródła: te gdy go postrzegły z krzykiem pouciekały; lecz Roland na nic nie zważając wszedł za niemi do wsi.
Na końcu uliczki spotkał się oko w oko z dwudziesto letnim młodzieńcem, który ujrzawszy go, wydobył sztylet i chciał go przebić.
Roland pragnął śmierci, otworzył więc pierś i czekał na cios. Ta śmiałość zachwiała na chwilę arabem; jednak znowu podniósł on rękę, lecz w tem drugi arab skoczył z sąsiedniego terrasu i wstrzymał go.
Człowiek ten zapewne używał pewnej powagi, bo jedném skinieniem usunął na bok mordercę, i dał znak Rolandowi aby szedł za nim. Roland musiał usłuchać, bo cóż lepszego mógł uczynić. Udał się więc do domu swego protektora, który dozwolił mu ogrzać się przez kilka minut, poczém kazał mu aby się położył, związał mu ręce i nogi i nakrył końską derą.
Roland nie tylko stracił był wszelką siłę, ale i wszelką wolę; pragnął jedynie aby rychła śmierć uwolniła go od męczarni jakich się jeszcze spodziewał.
Arab zrozumiał jego znaki, lecz odpowiedział mu iż go wcale nie zabije, a zarazem oświadczył aby się niczego nie lękał. W rzeczy saméj nazajutrz rano, arab zbliżył się do Rolanda i rozwiązał krępujące go sznury.
Roland przepędził u niego siedm dni. Arab nie wypuszczał go z domu, ale w dobrym zamiarze, bo niektórzy mieszkańcy wioski czatowali na Rolanda aby go zabić.
Siódmego dnia jakiś człowiek wszedł do chaty araba, rozmawiał z nim przez chwil kilka, i w skutku téj rozmowy dał mu dwa duros.
Tak więc za dziesięć franków sprzedano Rolanda. Czekano nocy, bo w dzień ani sprzedający ani kupujący, nie śmiał przeprowadzić Rolanda przez wieś. Lecz za nadejściem nocy kupiec zabrał niewolnika i zaprowadził do swojego domu. Tam ubrał go w haik i burnus. Poczém jeszcze go przez cały tydzień ukrywał.
Dziesiątego dnia zaprowadził go do jednego ze swoich krewnych zamieszkałego w wiosce, o dzień drogi odległéj od Lalla Magrnia.
Drogę odbyli przez góry Nedroma. Tam Rolanda oddano Francuzom.
Obietnica którą ten człowiek uczynił swojemu patronowi przez wdzięczność, zrodziła w jego sercu zamiar, w który Roland wówczas dopiero uwierzył, gdy się ujrzał w objęciach rodaków.
Tymczasem nieszczęśliwi oficerowie, przy życiu pozostali coraz sroższéj doznawali niewoli. Coraz ściśléj ich pilnowano i żaden nie mógł się ruszyć ani na krok bez straży.
Nakoniec dozwolono panu de Cognord napisać do rodziny i do jenerała Cavaignac.
Generał Cavaignac odebrał list i odpisał nań. W odpowiedzi téj, pan de Cognord wyczytał iż go mianowano podpułkownikiem i oficerem Legii honorowéj. Wiadomość tę otrzymał w końcu stycznia.
Nakoniec, po ośmnasto miesięcznéj niewoli, jeden koggia (stopień odpowiadający naszemu furryerowi) zaczął wchodzić w układy z podpułkownikiem Courby de Cognord i panem Morin. Polecono mu aby ich zapytał czy pragną okupić swą wolność ceną 12000 duros, czyli 72,000 franków.
Na projekt ten, pułkownik oświadczył, że gdy z własnéj kieszeni tę summę uiścić musi, uważa ją za zbyt wysoką. Koggia odszedł oświadczając panu Courby de Cognord aby się dobrze namyślił, mimo bowiem że jest oficerem wyższego stopnia, może go jednak spotkać los któremu ulegli inni.
Interes ten ciągnął się przez trzy tygodnie; arabowie mniemali ciągle iż pan de Cognord na wszystko przystanie; lecz ten oświadczał zawsze, iż wykupując siebie i towarzyszy, własnemi a nie rządowemi pieniędzmi, może tylko umawiać się o summę odpowiadającą jego majątkowi.
Wtedy arabowie zniżyli cenę okupu do 50000 franków, potem do 40000 a nareszcie do 36000.
Tę ostatnię summę przyjęto i na téj podstawie oparto umowę, któréj uwiadomiono Don Demetria Maria de Benito, gubernatora Mellili, i która sprowadziła za sobą uwolnienie jeńców, uwolnienie którego świadkami byliśmy tak cudownym sposobem.
Tak przeminął czas niewoli tych ludzi. Wyruszyli z Dżemma-Rhazuat i tamże powrócili. Kapitana de Géreaux zostawili jeszcze żywego na polu bitwy pod Sidi-Brahim, a po czternasto-miesięcznéj nieobecności, wrócili aby u stóp grobowca tego towarzysza, dowiedzieć się o jego skonie i aby nam swą niewolę opowiedzieć.
Gdy więc upłynęło czternaście miesięcy, gdy wszystkie wspaniałomyślne dusze przestały już zajmować się ową bohaterską obroną i ową boleśną niewolą, my wraz z szczątkami nieśmiertelnéj kolumny, sprowadzaliśmy żyjących na grób umarłych.
Grobowiec ten, a raczéj mogiłę zawierającą prochy kapitana de Géreaux i jego towarzyszy, wzniosła im pobożność załogi Dżemma-Rhazuatu. Kształt jéj zwyczajny ale piękny, jak przystoi na wojenne mauzoleum; nieszczęściem jaki mędrzec wysłany przez instytut, lub jaki budowniczy podróżujący z polecenia rządu, przybędzie kiedy, podobnie jak my, do Dżemma-Rhazuat, pójdzie, podobnie jak my, drogą wiodącą przez smutną czerwieniejącą się dolinę, nakrapianą czarną zielonością i nagle występując z poświęconego lasku, znajdzie się w obec tego grobowca. Wówczas przyjdzie mu myśl przywiązania swojego bezpożytecznego nazwiska, swojéj nieznanéj reputacyi do tego wielkiego wypadku nowoczesnych wojen; przedstawi projekt grecki, utworzy plan rzymski; projekt rozpoznają, plan przyjmą i nasza pustosząca Europa wyprawi rozkaz zastąpienia żarliwéj pracy serca zimnem dziełem ołówka. Święte kamienie, z których każdy braterska ręka położyła zostaną rozproszone; grobowiec któremu stary poszarpany, sztandar pokłon oddawał, zburzony będzie, a coś naksztalt świątyni z korynckiemi kolumny, z zaostrznym frontonem, jako blada kopia pomnika przed trzema tysiącami lat zbudowanego, wzniesie się jak klassyczne świętokradztwo, tam gdzie dzisiaj wznosi się ów grobowiec jeszcze wrzący współczesném wspomnieniem.
Wielkie szczęście że Kair nie jest Paryżem, bo inaczéj piramidy już by były ustąpiły miejsca kościołowi Śtéj Magdaleny lub bursie.
Nie pamiętam nic smutniejszego i bardziéj religijnego jak powrót nasz do Dżemma-Rhazuat. Każdy wymieniał nazwisko utraconego przyjaciela; za każdym krokiem oficer zatrzymywał się i mówił do towarzysza.
— Patrz, oto tutaj poległ ten lub ów.
— Prawda, z uśmiechem odpowiadał drugi, biedny chłopiec, on bez zaprzeczenia był najwaleczniejszym i najlepszym z nas wszystkich.
Bo w ich oczach, z pomiędzy szlachetnych męczenników, najlepszy i najszlachetniejszy zawsze ten który polegnie; a pomyślmy tylko nad tém, że w Afryce mamy 10, 000 oficerów, należących do najzacniejszych, najbogatszych i najoświeceńszych naszych rodzin, że cała ich ambicya zawiera się w tych jedynie wyrazach: — tutaj on poległ! tu i my polegniemy!
I jakiéjże odwagi, jakiéj siły potrzebują ci dobrowolni wygnańcy, do walczenia z niespodziewanemi trafy, gorączką, bitwą, z upałem w lecie, a zimnem w zimie, z oddaleniem od ojczyzny, zawsze!
Z uszanowaniem więc sciskałem dłonie tych ludzi, z uszanowaniem opierałem się na ich ramionach, a z zadziwieniem widziałem uśmiech na ich twarzach.
— O Boże! mówiłem sobie, skoro dojdzie do nich odgłos naszéj Europy, skoro dzienniki doniosą im o zgrozą przejmujących sporach naszej Izby, skoro z arystokratycznych spraw dowiedzą się o haniebnéj przedajności sumień naszych, o Boże! cóż powiedzą ci ludzie czystego serca, wspanialomyślnéj krwi, ludzie którzy cierpią, walczą i mrą za tę matkę zgangrenowaną i zarażoną, za matkę co szalbierczo miliony zarabia na żelaznych kolejach, na hiszpańskich pożyczkach, na angielskich zastawach, a spiera się o każdy sold kilku tysięcy liwrów, żądanych na kupno lepszego chleba dla żołnierzy, na szpital dla chorych i księdza dla konających.
O Boże, Boże! spraw aby nie złorzeczyli ojczyźnie, bo to złorzeczenie byłoby dla niéj zabójcze!




Ale widać że złorzeczyli; bo od czasu jak to napisałem, doznała ona losu daleko smutniejszego niż się spodziewałem.

UCZTA.

Powrót nasz do obozu, bo miasto jeszcze nie zasługuje na nazwę miasta, rozproszył wszystkie te myśli. Dwieście do trzystu osób wyszło naprzeciw nam i oczekiwało nas o pięć set kroków od linii.
W nieobecności naszéj, obiad postąpił olbrzymiemi kroki, wielką salę uczty urządzono w stodole, trójkolorowe obicie, nie wiem gdzie znalezione, zdobiło wewnętrzne jéj ściany, a zielone z laurowych gałęzi festony, wieńczyły całą ich długość; bo na szlachetnéj afrykańskiéj ziemi laury rosną co krok niezasiane.
Pod względem ozdabiania, nie znam nic dowcipniejszego nad żołnierza. Dajmy budowniczym i dekoratorom pałasze, bagnety, pistolety i strzelby, a nie potrafią zrobić z nich nic innego prócz pałaszy, bagnetów, pistoletów i strzelb. Żołnierze zaś zrobią z nich lustra, zwierciadła, gwiazdy; zasypią niemi cały sufit, ustroją całe ściany. Potworzą z nich kolumny, karyatidy, pilastry. A wszystko błyszczeć będzie światłem.
Gdyśmy weszli do téj szopy, do tej stodoły z rana, a bankietowéj sali wieczorem; gdyśmy ujrzeli stół na trzysta osób nakryty w pośród piaszczystéj i pustéj równiny, obejrzeliśmy się szukając ducha, który ten cud wywołał, lub wieszczki która taką odmianę zrządziła.
Ale najpotężniejszą z wieszczek jest potrzeba, ta surowa macocha żołnierza.
Gdy wybiła szósta godzina, wszyscy jeńcy zgromadzili się, wyjąwszy jednego. Niestety! jednego z pomiędzy tych ludzi nie przypuszczono do braterskiéj uczty: mówiono że się poddał, i miano mu to za występek; bo w Afryce nikt się nie poddaje, lecz zwycięża, polega na placu bitwy, lub wzięty zostaje.
A ten człowiek był się poddał, ten człowiek oczekujący na wyrok wojennego sądu, nie mógł mieć udziału w uczcie.
Mniemano że samotnie zamknięty w chacie, zastrzeli się, skoro huk dział doniesie mu o pierwszym toaście.
Towarzysze ułatwili mu nawet środki ku temu, bo zostawili pod ręką parę nabitych pistoletów. Powiedzmy nawet więcéj, spodziewano się że nie będzie oczekiwał ciążącego nad nim wyroku.
Tak więc w pośród powszechnéj radości, istniał odcień smutku, bo ci ludzie, tak surowi sędziowie pod względem honoru, mniemali że honor ich splamiono. Cóż byliby powiedzieli o kapitulacyi Baylena i o poddaniu się Paryża?
— Siedliśmy do stołu, którego honory czyniono jeńcom i nam.
Pułkownika Courby de Cognord umieszczono po prawéj stronie pułkownika Mac Mahon, mnie zaś po lewéj. Naprzeciw nas siedzieli kommendant Berart i pułkownik Tremblay, a następnie Maquet, Boulanger, Giraud, Desbarolles i Alexander a każdy z nich miał przy sobie jeńca, z prawéj lub lewéj strony.
W końcu stołu zasiedli, wraz z tłómaczem, posłowie Abdel-Kadera, w swych białych burnusach, wielbłądzim sznurem w koło czoła owiązanych.
Muzyka wojskowa, ukryta za draperyami, przygrywała wojenne arye.
Przypadkiem, a raczéj szczęśliwym trafem, raz tylko w życiu znajdować się można na podobnych ucztach, lecz opisać ich niepodobna. Cała ich wzniosłość zależy na chwilowém wzruszeniu, a któż pochlubi się że to wzruszenie obudził w obcych sercach! po upływie wielu dni, kiedy ci nawet co go doznawali, w swém własném sercu już je tylko widzą w postaci wspomnienia.
Szczerze jednak dziękowałem Bogu, który w ciągu artystycznego życia mojego, ilekroć polegałem na nadziei, co chwila udziela mi więcéj niż żądać śmiałem; szczerze, mówię, dziękowałem Bogu, że mnie, synowi żołnierza i duszą żołnierzowi, dozwolił abym wraz z mojemi towarzyszami znajdował się na podobnéj uczcie.
Ah! w owéj chwili, żaden z nich nie żałował ani Tetuanu, ani jego bazarów, minaretów i meczetów; bo zabawiwszy jeden tylko dzień w Tetuanie, bylibyśmy spóźnili się do Dżemma-Rhazuat.
Z szampanem nastąpiły toasty, na cześć króla, książąt, jeńców tak cudownie ocalonych i wszystkich co tak zaszczytnie polegli.
A każdemu toastowi odpowiadała salwa z dział, której znowu odpowiadał ryk zdziwionych hyen i szakalów.
Pomiędzy toastami następowały opowiadania, opowiadania cudowne, jakby wyjęte z Herodota lub Xenofonta, opowiadania których bohaterowie byli tam, śmiejący się, śpiewający, kielichy swoje pod sufit wznoszący.
Jeden, na polowaniu, dubeltówką tylko sam obronił się od sześciu arabów: zabił trzech a jednego wziął w niewolę.
Drugi tylko z sześciu ludźmi, wpadł na dwa tysiące dwustu arabów, i przyprowadził ich do obozu po dziewięciu z każdego dziesiątka.
Zdało mi się że widzę któryś romans Cooper’a wprowadzony w wykonanie.
A niektórzy z tych ludzi co tak niepojętych rzeczy dokazali, nie mieli nawet krzyża: téj ozdoby o tyle trudniejszéj do uzyskania, o ile więcéj zasłużonéj.
Po toastach nastąpiły śpiewy, a co większa, po śpiewach tańce.
Posłowie Abd-el-Kadera, patrzali na nas swojemi wielkiemi aksamitnemi oczami, i zapewne mieli nas za szalonych.
My zaś wstaliśmy, bo nadszedł czas pożegnania nowych znajomych, pomiędzy którymi mieliśmy kilku starych przyjaciół; lecz na afrykańskiém wybrzeżu, o pięć set mil od matki ojczyzny oddaloném, nie tak łatwo rozstać się można.
Na placu oczekiwały nas konie, na których mieliśmy odjechać do morza.
Pułkownik Mac Mahon, Trembiay, Picault, Leorat i prawie wszyscy oficerowie pragnęli na odprowadzić. Pożegnaliśmy więc po raz ostatni cały ogół biesiadujących, a potem zostawując śpiewaków i tancerzy, wsiedliśmy na koń i odjechaliśmy.
Lecz zwolna, bo każdy pojmie iż z żalem opuszczaliśmy wybrzeże na którem pierwszy powiew wiatru zamiatającego piasek, zatrze na zawsze przelotny ślad naszych kroków.
Rozmowa szła głośno i żywo; rozprawiano o Francyi i Afryce; przytaczano wspomnienia z obu krajów, braterskim węzłem spajano Austerlitz z Jsly, Marengo z Piramidami, w tem znagla wszyscy umilkli. Spojrzeliśmy po sobie pytając się wzajem o przyczynę tego milczenia.
Pokazano nam odosobnioną lepiankę.
— Tam jest on, powiedziano.
Człowiekiem którego nazwisko tajono, przed którego chatką przerwano opowiadanie o sławie i honorze, był właśnie ten który się poddał.
Spartanie nawet, nie byli okrutniejsi dla zbiegów z pod Termopilów.
Nakoniec po półgodzinnym marszu stanęliśmy nad brzegiem morza.
Pożegnania ponowiły się, każdy silniéj uścisnął dłoń rodaka, każdy czuléj go ucałował.
Najsilniejsze głosy osłabły, najbardziéj wyschłe powiek powilgotniały.
Łodzie czekały nas, wsiedliśmy w nie.
Lecz oddalaliśmy się, że tak powiem, nie rozłączając się. Noc była piękna, księżyc przepysznie przyświecał.
Cała nasza świta pozostała nad brzegiem morza, żegnając nas okrzykami, siedząc wzrokiem fosforyczną bruzdę, jaką zostawiała na wodzie prująca ją łódź nasza.
My zaś na te okrzyki odpowiadaliśmy wystrzałami w powietrze.
Nakoniec przybiliśmy do Szybkiego, który zupełnie już ogrzany gotów był do wyruszenia, i podniósł kotwicę natychmiast po wejściu naszém na jego pokład.
Jeszcze raz posłaliśmy ostatnie pożegnanie brzegowi, który całkiem zaludniony odpowiedział nam.
Przez jakiś czas jeszcze dochodziły nas radośne okrzyki i dźwięki wojskowéj muzyki, lecz powoli zgiełk ten ucichł w oddaleniu.
Wtedy dostrzegaliśmy już tylko odbijające się w wodzie światelka Dżemma-Rhazuatu, lecz i te znikły z kolei, bośmy upłynęli wschodni przylądek zatoki.

Było to dnia 27 listopada 1846 roku.

BIZERTA.

Postanowiono że niezatrzymamy się w Oranie; lecz że rozwinąwszy wszystkie żagle, unoszeni całą siłą pary, zawieziemy co prędzéj szczęśliwą wiadomość do Algieru. Dla tego przez cały dzień 28 i ranek 29, płynęliśmy tylko wzdłuż brzegu.
Maquet zawadził o belkę i tylko co nie rozbił sobie głowy, a więc leżał w łóżku. Giraud chory na obawę choroby, rzadko kiedy ukazywał się na pokładzie, ale ciągle siedział w kajucie Vial’a. Całe więc nasze towarzystwo składali: Alexander, Desbarolles i Boulanger.
Lecz 29 listopada, o dziewiątej rano, okrzyk Algier, Algier! wywiódł Maquet’a z łóżka, a Giraud’a z kajuty. Ani Sidi-Ferruch, ani Torre-Chica nie wywarły takiego wpływu.
Algier przedstawia cudowny widok: miasto zaczyna się u morza i przebiega cały wschodni bok góry na szczycie uwieńczonéj warownią Cesarza, która się nieco na lewo pochyla.
Opłynęliśmy wybrzeże, olbrzymie dzieło dokonane ręką człowieka, za pomocą nasypów z mięszaniny wapna, piasku i żwiru. To właśnie wybrzeże od lat dziesięciu wytrzymuje attaki i co rok znajduje obrońców w izbach.
Francuzkie konstrukcye wielce psują wschodnią postać Algieru. Za pierwszém wejrzeniem to miasto wygląda jakby europejskie, bo aby dostrzedz stare, afrykańskie miasto dejów, potrzeba wzrokiem przebiedz po pierwszym planie, najeżonym domami cztoropiętrowemi, jak latarnia przezroczystemi potrzeba wspiąć się na górę aż do drugiego i trzeciego planu. A i tam jeszcze w pośród domów o białych ścianach poprzebijanych rzadkiemi i wązkiemi otwory, widać wznoszące się znagła długie czworoboczne budynki, przypominające malowniczą architekturę ulicy Lombardów lub przedmieścia Śgo. Dyonizego, oraz kilka pięknych palmowych drzew, co nieruchome odcinając swe zielone wierzchołki od białych domów lub lazurowego nieba, w imieniu zwrotnikowéj wegetacyi, o ile mogą protestują przeciw francuzkiemu wkroczeniu.
Na prawo rozciąga się morze aż do Montpellier, przeskoczywszy wyspę Majorkę. Na lewo, równina Mitidzja od Rassauty aż do Ben-Afrun. Za nami, przylądek Matifu, a za przylądkiem góra Atlas.
Zaledwie zarzuciliśmy kotwicę, a zaraz wyprawiona z portu łódź wypłynęła ku nam.
Niewiedziano tam jeszcze o skutku układów w Melilli. Przybywaliśmy najpierwsi i pilność naszą w tym względzie wynagrodzono, a widoczną rzeczą było że uważać nas będą jako zwiastunów pomyślnych wieści.
I rzeczywiście, wiadomość wywarła wielkie wrażenie w Algierze, a mianowicie na wojsku; bo mieszkańcy, handlarze i spekulanci, tacy sami po tamtéj stronie Śródziemnego morza, jak i gdzieindziej. Niektórzy nawet pytali nas, o jakich to jeńcach mówimy.
Ale oczekiwała nas jeszcze inna przeciwność: marszałka Bugeaud nie było w Algierze: przed kilku dniami wyjechał był lądem do Oranu i zabrał z sobą kilku deputowanych którzy korzystając z parlamentarnych wakacyj zapragnęli zwiedzić Algieryą.
Podczas jego nieobecności jenerał Bar był komendantem miasta.
Wkrótce namyśliliśmy się co nam czynić wypada. Marszałek Bugeaud dopiero za dwa tygodnie miał wrócić, że zaś do niego samego mieliśmy rekommendacyjne listy, postanowiłem więc korzystać z tego przeciągu czasu i popłynąć aż do Tunis, a ztamtąd wrócić przez Bonę, Philippeville i Konstantynę.
W tym celu przedstawiłem się panu jenerałowi de Bar z pismem oddającém Szybkiego pod moje rozporządzenie, a jenerał odesłał mię do pana kontr-admirała de Rigodie.
Niech pani de Rigodie raczy przebaczyć, iż nawiasowo wspomnę o mile spędzonéj chwili w jéj domu, gdy tymczasem kommendant Bérart otrzymywał nowe względem nas instrukcye.
Stosownie do życzenia mojego, Szybki zupełnie oddany został pod moje rozkazy; jednak zastrzeżono abyśmy wszelkiemi siłami starali się wrócić do Algieru na 20 lub 24 grudnia. Nadto, w dowód nowych względów, dodano nam do towarzystwa, dawnego przyjaciela, znanego we Francyi z miłych poezyj, a w Algeryi z poważnych prac, słowem pana Ausone de Chancel.
Ten właśnie układ, w skutku którego oddano mi na trzy tygodnie pod rozporządzenie korwetę Szybki, pod czas pamiętnego posiedzenia izby, na którem mię nazwano jegomością, został przez ministra marynarki nazwany, nieporozumieniem. Niestety! jeden z tych ludzi tak łatwo obrażających się już umarł; a nazwisk dwóch innych już nie pamiętam. Tacy to my wszyscy francuzi: wszelka nagroda drażni nas, wszelka cześć rani, skoro, rozumie się, sami nie jesteśmy przedmiotem téj nagrody lub części
Słowem, mato powiem gdy oświadczę, iż ten okręt oddany pod moje rozporządzenie, narobił mi więcéj nieprzyjaciół aniżeli Antoni lub Montechristo.
Zdaje mi się że w roku 1823 czy 24, cierpiący Sir Walter-Scott objawił zamiar udania się do Włoch, a angielska admiralicya oddala autorowi Ivanhoego pod rozporządzenie najpiękniejszą swoję fregatę, a cała Anglia i obie izby przyklasnęły temu. Za niemi zaś poklask ten powtórzyły wszystkie angielskie dzienniki.
I był to czyn piękny; bo wtedy raz pierwszy może angielski pawilon o trzech lampartach, we wszystkich portach śródziemnego morza, powitany został pełnemi zachwycenia okrzykami ludów. Do kogoż ściągały się te okrzyki, czy do pawilonu, czy do genialnego męża który pod jego zasłoną przebywał? do nieznajomego kapitana fregaty, o którego nazwisku nigdy nie wiedziałem, czy też do sir Walter-Scotta?
Wprawdzie może mi kto zarzuci że nie jestem sir Walter-Scottem; lecz takiemu odpowiem, iż największém nieszczęściem ludzi żyjących we Francyi jest, że dopóki żyją nie wiedzą nigdy kim są.
Słowem, czy to w skutek łaski, czy sprawiedliwości, zawsze jednak i mnie okręt pod rozporządzenie oddano, a rząd zezwolił, aby z powodu potrzeby węgla ziemnego, na jego budżecie ciążyła summa szesnastu tysięcy franków. Bo słusznie wiedzieć wszystkim należy, że podróż przeciw któréj tyle krzyczano, kosztowała rząd szesnaście tysięcy franków. Właśnie połowę tyle ile kosztowała mnie samego.
Ponieważ pierwotny mój pobyt w Algierze był tylko chwilowym, zajmę się więc tém miastem dopiero za powtórném do niego przybyciem. Teraz wyznam że zbyt byłem szczęśliwy ujrzawszy się znowu na pokładzie Szybkiego.
Mieliśmy zatem obaczyć Tunis, miasto świętego Ludwika. Mieliśmy marzyć o Kartaginie, mieście Didony i Annibala.
Jak niektóre imiona upajają, tak znowu niektóre miasta mile ku sobie pociągają; zdaje się że to są bajeczne grody? których nigdy nie ujrzemy, że to wymysły historyków, spełzłe wraz z myślą co im byt nadała.
Szczęściem miałem z sobą na pokładzie Wirgilego, Plutarcha i Joinvill’a.
O! ileż żałowałem miłych nereid które popychały okręt Eneasza, ileż żałowałem napełnionych wiatrem łagwi, któremi Eol obdarzył Ulissessa.
Trzy dni płynęliśmy, wzdłuż brzegu, aż nakoniec trzeciego dnia, około godziny jedenastéj, ukazało się nam ładne miasteczko, najzupełniéj wschodnie, osiadłe nad brzegiem morza, w głębi zatoki niebieskiéj jak woda Cyrenaiki.
Spytaliśmy Vial’a o nazwę tego miasta.
— Bizerta, odpowiedział.
Ta nazwa wywarła wpływ czarodziejski: Maquet wytknął głowę z kajuty:
— A gdybyśmy wysiedli w Bizercie? rzekł.
Tak jest wtrącił Giraud, wyglądając z drugiéj kajuty, gdybyśmy wysiedli.
Kapitanie, spytałem, czy nie widzisz żadnéj przeszkody w spełnieniu życzenia tych panów, które i ja także podzielam!
— Żadnéj, odparł.
Natychmiast więc Vial kazał skierować do Bizerty, a w godzinę późniéj zapuszczaliśmy kotwicę w tamtejszym porcie.
Dwie rzeczy czynią mężczyznę wybredniejszym aniżeli najwybredniejsza kobieta, mianowicie: podróż pocztą i posiadanie własnego okrętu.
Kapitan rozkazał spuścić łódź na morze, i jak zwykle towarzyszył nam w nowéj naszéj wycieczce. Podpłynęliśmy pod dom francuzkiego konsulatu, a płynąc tam przebywaliśmy rzekę, czyli raczej wązki przesmyk, który po drugiéj stronie mostu łączącego oba oddziały miasta, zamienia się we wspaniałe jezioro.
Tarras konsulatu panuje nad jeziorem i miastem.
Nic czarowniejszego nad brzegi tego jeziora, z ich wielkie mi ptakami o płomienistych skrzydłach, z ich marabutami kryjącemi się wśród drzew palmowych.
Nic bardziéj malowniczego jak wybrzeże miasta; z jego przeżuwającemi wielbłądami i poważną ludnością nakształt widziadeł wyglądającą.
Woda nad którą panowaliśmy, tak była czysta, iż mimo głębokości na dziesięć stóp, mogliśmy widzieć ryby bujające na jej krzemienistém i mszystém dnie. Jedna z nich niby wypływała na powierzchnią wody, posłałem za nią kulę, lecz nadaremnie.
Ale na huk wystrzału, stada kaczek zaćmiły niebo, a kilkadziesiąt flamingów zaczęło kreślić po niém biało-czerwonawe linie. Kaczki i flamingi przez chwilę krążyły nad jeziorem; lecz wierne swoim miłostkom, znowu na niém osiadły.
Widok ten obudził w nas chęć do myśliwstwa. Prosiliśmy konsula o przewodnika i udzielono nam go natychmiast. Polując, mieliśmy okrążyć miasto, i wrócić nad brzeg jeziora, gdzie nas łódź oczekiwała.
Wtedy, podług zwyczaju, karawana rozdzieliła się. Chancel, Alexander, Maquet i ja wzięliśmy strzelby. Giraud, Desbarolles i Boulanger wzięli ołówki.
Miasto obiecywało im mnóstwo szkiców, pole zaś zapowiadało nam mnóstwo zwierzyny, zostawiliśmy zatém ich w mieście, a sami ruszyliśmy w pole.
Wyszliśmy bramą wykutą w wysokim murze, w którym Cohorn i Vauban nie mieli nigdy żadnych stosunków.
Bizerta tak jest ufortyfikowana w 19-tym wieku, jak Ptolomaida ufortyfikowana była w 12-tym.
Poszliśmy na lewo, i na wzgórzu przebyliśmy turecki cmentarz. Turbany umieszczone na szczytach grobowców, wskazywały że pod niemi spoczywają mężczyzni.
W miarę jak wstępowaliśmy wyżéj, rozwijało się przed nami ciche, spokojne i puste morze, na którego lazurowem zwierciedle Szybki tylko czerniał jako punkcik.
Zaledwie uszliśmy sto kroków, a już zerwały się przed nami dwa stada kuropatw. Chancel strzelił i zabił jednę. Należała do gatunku podobnego do naszych kurpatw czerwonych.
Okolica wyglądała dobrze uprawna, żyzna i zasiana pięknemi oliwnemi drzewy, w pośród których wznosiły się niekiedy i palmowe.
Rzec można, że dzicy mieszkańcy pustyni usuwają się przed cywilizacyą i cienie swoje zachowują dla oazów Sahary.
Stare, zardzewiałe armaty, wyciągały swe szyje przez otwory muru i z wysokości jego spoglądały na nas.
Pola były puste, rzekłbyś że się same przez się uprawiają i tylko, niekiedy na drodze wiodącéj ku wschodowi lub zachodowi, ku Utyce lub Hipponie, dostrzegano pędzącego galopem jeźdźca, lub wolnym krokiem postępującego wielbłądziarza.
Polowanie nasze trwało blizko dwie godziny; w tym przeciągu czasu, widzieliśmy pięćdziesiąt kuropatrw, zabiliśmy ich pięć czy sześć i obeszliśmy całe miasto.
Honory nie polowania lecz zręczności, przyznano Alexandrowi, bo na wielkie zdziwienie naszego przewodnika, kulą zabił skowronka.
Wróciliśmy bramą przeciwległą tej którą wyszliśmy. Łódź czekała na nas istotnie; dwaj majtkowie z Szybkiego wsiedli w nią i popłynęliśmy ku środkowi jeziora.
Chancel i ja polowaliśmy daléj, Alexandra zaś i Maquet’a zostawiliśmy na wybrzeżu, ponieważ obowiązali się zwiedzić miasto.
Prawie wszędzie widać dno jeziora. Największa jego głębokość dochodzi zaledwie ośmiu do dziesięciu stóp; a w niektórych miejscach woda tak jest płytka, żeśmy parę razy na piasku osiedli.
Nie widziałem nigdzie takiego mnóstwa zwierzyny, oprócz tak mało dzikich flamingów. W jednéj chwili zabiliśmy cztery kaczki, dwie łyski, i bez liczby bekasów.
Łódź trąciła o kół którego nie widziałem, przechyliła się i wypadłem z niéj; szczęściem woda była ciepła, mimo że się to działo 4 grudnia. Przyjaciele nasi którzy patrzeli na nas z tarrasu, nie pojmowali zgoła chymery, co sprawiła że zupełnie ubrany wskoczyłem w jezioro.
Przypadek ten przerwał nasze polowanie i wróciliśmy do konsulatu; wszedłem także na tarras i osuszałem się jak mogłem.
Wkrótce przybyli tam Giraud, Desbarolles i Boulanger. Narobili mnóstwo szkiców i zostawili Maqueta i Alexandra wywdzięczających się za uprzejmość krajowego oficera, z którym pili kawę i rozmawiali językiem Sabir.
Giraud przyniósł portrety miejscowego notaryusza i jego pierwszego dependenta. Konsul pragnął koniecznie zatrzymać nas, bo w Bizercie rozrywki są zbyt rzadkie, a polowanie które nam taką przyjemność sprawiło, jemu widocznie do smaku nie przypadało.
Gdy noc zapadła wyruszyliśmy z konsulatu. Łódź płynąć wybrzeżem zabrała Maquet’a i Alexandra, którzy zaprzyjaźniwszy się z mieszkańcami, z największą w świecie trudnością uniknęli gościnności Bizertynów, a może nawet i Bizertynek.
Wracając na pokład Szybkiego, zapisaliśmy ten dzień do rzędu dni szczęśliwych.
W rzeczy saméj Bizerta, ze swojemi ulicami spokojnemi i po większéj części sklepionemi, strojnemi w kawiarnie, wielbłądami u drzwi domów leżącemi i kupiącą się w koło nas ludnością, miłe pozostawiała w nas wspomnienie.

Wróciliśmy na Szybki około godziny szóstéj wieczorem i przy cudownem świetle księżyca, o drugiéj zrana, zarzuciliśmy kotwicę w obec Tunis.

SPRAWIEDLIWOŚĆ WYMIERZONA PO FRANCUZKU I SPRAWIEDLIWOŚĆ WYMIERZONA PO TURECKU.

Nazajutrz, obudziły nas wystrzały na Szybkim, któremi w imieniu króla Francuzów a niejako i w mojem, pozdrawjano miasto Tunis, dając z dział salwę 21 razy. Mówię miasto Tunis, bo właśnie w chwili gdyśmy tam wpływali, bej wjeżdżał do Paryża.
Tunis, jako ugrzecznione miasto, odpowiedziało na naszą salwę, może nie bardzo spiesznie i regularnie; ale to było raczéj winą jego artyllerzystów aniżeli jego samego.
Stanęliśmy w samym środku zatoki. O pół ćwierci mili od nas kołysała się na wodach przystani piękna fregata, zwana Montezuma, a dowodzona przez kapitana Cuneo d’Ornano.
Port przedstawiał okazały widok. Mimo że się to działo dnia 5 grudnia, czas jednak był przepyszny. Zarzuciliśmy kotwicę wprost Guletty. Przed nami rozciągała się długa i wązka grobla a naniéj karawanny mułów i wielbłądów. Po za groblą jaśniało jezioro, a w końcu nieco, biała Tunis, bo tak sami Turcy zwą to miasto, tworzyła amfiteatr, w sposób iż najdalsze domy odcinały się na lazurze nieba.
Na lewo, wznosiła się warownia arsenału i dwa cyple Bu-Kurnejnu. Na prawo, bieliła się kaplica Śtego Ludwika i występował przylądek Kartago.
Za nami, po drugiéj stronie przystani, sterczały ołowiane góry, ponure i ciemne massy, na których nie widać było żadnego śladu roślinności.
Kanonada nasza obudziła, nie miasto wprawdzie, bo to zbyt było oddalone iżbyśmy wiedzieć mogli co się w niém dzieje, ale Gulettę, tę najprzód wysuniętą warownię, tę straconą placówkę, która w imieniu Tunis rozpoznaje okręta.
Natychmiast od grobli wypłynęła łódź, spiesząc ku nam co prędzéj. Przybywał na niéj pan Gaspari, nasz konsul. Jest to wyborny człowiek. Od lat dwudziestu rzucony na drugą stronę Śródziemnego morza, jest opatrznością Europejczyków przybywających do Tunis dla handlowych interesów, lub tylko dla widzi mi się. Sam przekształcił się w antykwaryuśza: żyje wpośrod wspomnień starożytnych średnio-wiekowych, pomiędzy Didoną i świętym Ludwikiem, pomiędzy Appien’em a Joinvillèm.
Jakkolwiek spiesznie pragnęliśmy przybyć do Tunis, wypadało jednak dopełnić niektóre formalności. A naprzód kommendant Bérart winien był odwiedzić kommendanta d’Ornano, jako przełożonego; Szybki bowiem, który jakkolwiek poważnie wyglądał gdy samotnie pruł lazurową powierzchnię Sródziemnego morza, dzieckiem był tylko w obec Montezumy. Postanowiliśmy więc że gdy zjemy śniadanie na pokładzie Szybkiego, dwie łodzie spuszczone zostaną na wodę, z których jedna zawiezie kommendanta Bérart na pokład Montezumy, a druga nas do Guletty, gdzie mieliśmy czekać na kapitana, zwiedzając starożytności pana Gaspari i polując na flamingi, bo od chwili jak po raz pierwszy ujrzałem na jeziorze Bizerty, te piękne czerwono-skrzydle ptaki, stały się one przedmiotem dla mnie najpożądańszym, albowiem zapowiadały nam Egipt.
Przyspieszaliśmy śniadanie o ile możności; ale na pokładzie wojennego okrętu wszystko tak jest urządzone, iż dobrze było żeśmy choć pięć minut czasu zyskali.
O jedenastéj wsiadaliśmy do lodzi która nas odwoziła do Guletty. W kwandrans późniéj, pan Gaspari traktował nas swejém szampanskiém winem, swojém maraskino z Xeres i swojém rosolio z Florencyi.
Widok Guletty także zdziwił nas szczególniéj. Nie podobna pojąć jaki obraz przedstawia azyatycko-europejska ludność zalegająca wybrzeża tego przedmieścia. Lecz najmocniéj uderzyła nas tuneteńska milicya.
Wiadomo każdemu że bej jest człowiekiem postępowym; dla tego też zapragnął aby go strzegła armia podobna do naszéj. Do uorganizowania téj armii, potrzeba było dwóch rzeczy: ludzi i mundurów. Ludzi miał, chodziło mu więc tylko o mundury. Sprowadzono zatém z Francyi dwadzieścia tysięcy par czerwonych pantalonów i dwadzieścia tysięcy niebieskich kurtek, robionych na zwyczajny wzrost człowieka, pięć stopi cztery cale. Nieszczęściem nie masz nic kapryśniejszego jak wzrost w gorących krajach. Tak więc, z pomiędzy dwudziestu tysięcy żołnierzy których trzeba było ubrać po francuzku, znalazło się ośm tysięcy wysokich na sześć stóp i osm cali; osm drugie mających ów sławny średni wzrost na który pośredniczył między pięcią stopami i dwoma calami, a pięcią stopami i sześcią calami.
Wynikło stąd że ośm tysięcy ludzi mieli kurtki i spodnie zbyt krótkie, osm innych tysięcy mieli kurtki i spodnie zbyt dugie, a nakoniec ledwie cztery tysiące mieli kurtki i spodnie prawie przyzwoite.
U nas te dwadzieścia tysięcy ludzi podzielonoby na trzy korpusy. Pierwszy o spodniach krótkich, drugi o spodniach długich, trzeci o spodniach w sam raz: tym sposobem wszystko miałoby podobieństwo do munduru. Ale w Tunis tak ścisłe rzeczy nie biorą, a zatem armia europejska jego Wysokości tunetańskiego beja najdziwaczniejszy w świecie widok przedstawia.
Dodajmy do tego rozmaitość kształtów, cery pokoleń. Dodajmy pąsowe mycki z jedwabnemi kutasami, siwe burnusy, przypominające szpitalne szlafroki, nakoniec dodajmy narzędzie podobne do korkociągu, a wiszące u pasa do połowy łydek, narzędzie którego przeznaczenia nigdy się domyśleć nie mógłem, a będziemy mieli wyobrażenie o téj sławnej milicyi.
Po niéj uderzyło mnie mnóstwo ludzi, uwijających się po porcie, a zalotnie postrojonych w bawełniane szlafmyce. Zaiste nie warto było tyle się trudzić i przebywać Hiszpanię od Bayonny do Kadyxu; nie warto było zwiedzać brzegi Afryki od Tangeru do Bizerty, aby o pięć set mil od Francyi, znaleść się pomiędzy takiém mnóstwem bawełnianych szlafmyc. Otoż pojmujesz pani że musiałem dowiedzieć się skąd to pochodzi.
Opowiedziano mi co następuje:
Przed dwudziestu prawie laty, za panowania poprzedniego beja, wiatr zagnał do tunetańskiéj przystani marsylijskiego kupca, który płynął do Gibraltaru z ładunkiem bawełnianych szlafmyc. W owéj epoce opłacano prawo wpłynięcia do tunetańskiego portu, nieraz zbyt samowolne, bo zależące od przywidzenia raja-marsy, to jest kapitana przystani. Naturalnie więc i marsylyczyk musiał uledz téj opłacie, a raja-marsa naturalnie oznaczył ogromną summę.
Starzy Focyanie surowi są pod względem podatków: pamiętają że Marsylja, córka Focyi, siostra Rzymu, wspólzawodnica Kartaginy, odmówiła płacenia podatków Juliuszowi Cezarowi. Jakoż przykro jest płacić raja-marsie to czego się odmawiało Juliuszowi Cezarowi. Biedny spekulant musiał jednak uledz konieczności, bo lew gniótł go swą łapą, ale zostawując pod nią kawał swéj skóry, prześlizgnął się pomiędzy jéj szponami i pośpieszył upaść do nóg beja.
Bej wysłuchał skargi giaura, a przekonawszy się że w istocie ściągnięto od niego tak znaczną summę, spytał:
— Czy chcesz aby ci wymierzono sprawiedliwość po turecku, czy po francuzku?
Marsylijczyk długo się namyślał, wreszcie powodowany zaufaniem przynoszącém zaszczyt prawodawstwu jego ojczyzny, odpowiedział:
— Po francuzku.
— Dobrze, odparł bej; wróć na twój okręt i czekaj.
Kupiec ucał ował papucie Jego Wysokości, wrócił na okręt i czekał.
Czekał miesiąc, dwa, trzy, aż nakoniec gdy mu się znudziło, wysiadł znowu na ląd i czatował na spotkanie beja. Gdy bej przechodził, kupiec rzucił mu się do nóg, mówiąc:
— Wasza Wysokość zapomniałeś o mnie.
Wcale nie, odpowiedział bej, tyś froncuzki kupiec który się uskarżałeś przedemną na raja-marsę?
— I któremu Wasza Wysokość przyrzekłeś wymierzyć sprawiedliwość!
— Prawda; ale po francuzku.
— Tak jest.
— A więc, na cóż się użalasz?
— Na to, że już od trzech miesięcy nadaremnie téj sprawiedliwości oczekuję.
— Posłuchaj mię rzekł bej: trzy lata temu twój konsul uchybił mi, skarżyłem się twojemu królowi, prosząc o wymiar sprawiedliwości i czekam na nią od lat trzech; przybądź więc i ty za trzy lata, a obaczemy.
— Tam do licha! zawołał marsylijczyk zaczynając rzecz pojmować, proszę Waszéj Wysokosci czy nie ma sposobu skrócenia tego terminu?
— Żądałeś wymiaru sprawiedliwości po francuzku.
— A gdybym był żądał wymiaru sprawiedliwości po turecku?
— To co innego, byłbyś go otrzymał natychmiast.
— A czy wolno mi jeszcze cofnąć moje żądanie?
— Dobrze czynić zawsze wolno.
— A więc sprawiedliwości po turecku, sprawiedliwości po turecku!
— No, to chodź za mną.
Marsylijczyk ucałował papucie beja i poszedł za nim.
Bej przybył do swojego pałacu i kazał wprowadzić marsylijczyka.
— Ile raja-marsa wymagał od ciebie? spytał.
— Tysiąc pięćset franków.
— I uważasz że to zbyt wielka summa?
— Takie moje pokorne zdanie, Wasza Wysokości.
— O ileż za wielka?
— Przynajmniej o dwie trzecie części.
— Prawda; masz tu tysiąc pięćset piastrów, które czynią właśnie tysiąc franków.
— Wasza Wysokość jesteś szalą boskiéj sprawiedliwości, powiedział kapitan marsylijski, a ucałowawszy papucie beja, zamierzał odejść.
— Czy nie masz już nic więcéj do żądania? spytał bej zatrzymując go.
— Miałbym, Wasza Wysokości, ale nie śmiem.
— Ośmiel się.
— Mniemam że mi się należy wynagrodzenie, za stracony czas, przez który oczekiwałem na pamiętny wyrok Waszéj Wysokości.
— Słusznie.
— Tem słuszniéj, dodał marsylijczyk ośmielony potakiwaniem beja, że oczekiwano mię w Gibraltarze na początku zimy, a teraz już się zima skończyła i czas przyjazny sprzedaniu mojego ładunku już przeminął.
— A z czegóż składa się twój ładunek? spytał bej.
— Z bawełnianych szlafmyc, Wasza Wysokości.
— Co rozumiesz przez bawełniane szlafmyce?
Kapitan marsylijski wydobył z kieszeni jednę próbkę swojego towaru i przedstawił ją bejowi.
— Do czego to służy? spytał tenże.
— Do noszenia na głowie, odrzekł kapitan i przepis przykładem stwierdzając, ubrał się w szlafmycę.
— To bardzo brzydko wygląda, powiedział bej.
— Ale to wygodne, odparł marsylijczyk.
— I utrzymujesz żem ci zrobił krzywdę ociągając się z wymiarem sprawiedliwości?
— Straciłem najmniéj dziesięć tysięcy franków.
— Czekaj.
Bej przywołał swojego sekretarza.
Sekretarz wszedł, skrzyżował ręce na piersiach i ukłonił się aż do ziemi.
— Siadaj tam i pisz, powiedział bej.
Sekretarz wykonał ten rozkaz.
Bej podyktował mu kilka wierszy po arabsku, których marsylijczyk zgoła nie rozumiał, a gdy sekretarz skończył, rzekł mu:
— Dobrze; teraz każ ogłosić po mieście tę Amra[12].
Sekretarz skrzyżował ręce na piersiach, ukłonił się aż do ziemi i wyszedł.
— Za pozwoleniem Waszéj Wysokości, rzekł marsylijczyk.
— A co jeszcze?
— Czy nie nadużyję łaski Waszéj Wysokości jeżeli poproszę o treść tego postanowienia?
— Bynajmniéj; jest to rozkaz do wszystkich izraelitów, zamieszkałych w Tunis, aby pod karą ścięcia głowy, w przeciągu dwudziestu czterech godzin poubierali się w bawełniane szlafmyce.
— Ah! zawołał marsylijski kapitan, doprawdy rozumiem.
— Jeżeli rozumiesz, to wracaj na twój okręt i sprzedaj towar jak najlepiéj; bo wkrótce będziesz miał kupców.
Kapitan padł do nóg bejowi, ucałował jego papucie, i kazał się odwieść do swojego okrętu.
Tymczasem przy odgłosie trąby obwieszczano po ulicach Tunis następującą Amrę.
„Chwała jedynemu Bogu, do którego wraca rzecz wszelka.
„My niewolnik Wszechmocnego Boga, błagający go o przebaczenie i rozgrzeszenie, Muszir Sidi-Hussein-Basza, bej Tenetański.
„Zabraniamy każdemu żydowi, izraelicie lub nazarejczykowi, pokazywać się na ulicach miasta Tunis, nie ubrawszy swojéj niewiernéj i przeklętéj głowy w bawełnianą szlafmycę. A to pod karą utraty tejże głowy.
„Udziela się niewiernym tylko dwadzieścia cztery godzin czasu na opatrzenie się w rzeczony ubiór.
„Rozkazowi temu każdy winien posłuszeństwo.
„Dan dnia 20 kwietnia 1243 roku hegiry”
Łatwo zgadnąć jakie wrażenie wywarł podobny rozkaz ogłoszony po ulicach miasta Tunis.
Dwadzieścia pięć tysięcy żydów zamieszkałych w Tunis, spojrzeli po sobie przerażeni, pytając co to za ósma plaga spada na bożych wybrańców.
Zapytywano najmędrszych rabinów, ale żaden z nich nie mógł dać dokładnego pojęcia o wełnianéj szlafmycy.
Nakoniec, jeden gurni, tak nazywają żydów z Liworno, przypomniał sobie że widział jak kiedyś wpływał do tamtejszego portu statek którego załoga miała na głowach szlafmyce.
Tak więc znajomość przedmiotu który nabyć należało, już coś stanowiła; pozostawało tylko wiedzieć gdzie go nabyć.
Dwanaście tysięcy szlafmyc przecież z kopyta zrobić nie można.
Mężczyźni załamywali ręce, kobiety rwały sobie włosy, dzieci ziemię gryzły, a wszyscy wznosili w niebo ramiona wdając:
— Boże Izraela, któryś nam mannę z nieba spuścił, powiedz gdzie znajdziemy bawełniane szlafmyce.
W chwili największéj rozpaczy, najbardziéj rozdzierających okrzyków, głuchy szmer przebiegł po tłumie.
Mówiono, że w porcie znajduje się trzech masztowy marsylijski okręt, wyładowany bawełnianemi szlafmycami.
Lecz, pytano, czy znajdzie się na jego pokładzie dwanaście tysięcy szlafmyc? czy te szlafmyce wystarczą dla wszystkich?
Rzucono się ku łodziom, napchano się w nie jakby po rozbiciu i istna flotylla pokryła jezioro, pędząc całą siłą wioseł ku przystani.
Łodzie tak dalece zapełniły Gulettę, iż kilka z nich na dnie wody osiadło, lecz gdy jezioro tunetańskie ma tylko cztery stopy głębokości, więc nikt nie utonął.
Przebyto ciaśninę i zbliżono się ku trzech masztowemu okrętowi, noszącemu nazwę Najświętszéj Panny Opiekuńczéj.
Kapitan stał na pokładzie i czekał. Za pomocą lunety widział wsiadanie do łodzi, walkę z żywiołem, zatonięcie, słowem wszystko. Prędzéj niż w dziesięć minut otoczyło go 300 łodzi.
Dwanaście tysięcy głosów wołało rozpaczliwie:
— Prosiemy o szlafmyce! prosiemy o szlafmyce!
Kapitan skinął ręką; zrozumiano że pragnie milczenia i uciszono się.
— Żądacie szlafmyc? rzekł.
— Tak jest, tak jest! zewsząd odpowiedziano.
— Bardzo dobrze, odparł kapitan; lecz wiecie moi panowie że szlafmyce są w téj chwili bardzo pożądane. Właśnie donoszą mi z Europy że szlafmyce poszły w górę.
— Wiemy o tém zawołały te same głosy, wiemy i gotowiśmy na wszelką ofiarę aby tylko nabyć je.
— Słuchajcie, powiedział kapitan, ja jestem człowiek uczciwy.
Żydzi struchleli, bo tak zawsze przemawiać zaczynali ilekroć chrześcijanina oszukać pragnęli.
— Nie będę korzystał ze sposobności abym się na was pomścił.
Żydzi pobledli.
— Szlafmyce kosztują mię po czterdzieści soldów jedna w drugą.
— No, to niezbyt drogo, poszepnęli żydzi.
— Poprzestanę na zysku sto za sto, mówił daléj kapitan.
— Hosanna! zawołali żydzi.
— A więc cztery franki za jednę szlafmycę! rzekł kapitan.
Dwanaście tysięcy rąk wyciągnęło się.
— Tylko porządkiem, zawołał kapitan, wchodźcie przodem okrętu, a wychodźcie tyłem.
Każdy żyd tym sposobem przebył pokład, dostał szlafmycę i zapłacił cztery franki.
Kapitan zebrał czterdzieści ośm tysięcy franków, z których trzydzieści sześć tysięcy czystego zysku.
Dwanaście tysięcy żydów wróciło do Tunis wzbogaconych o jednę szlafmycę, a zubożałych o cztery franki.
Nazajutrz kapitan stawił się u beja.
— Ah! to ty, rzekł bej.
Kapitan padł do nóg bejowi i ucałował jego papucie.
— I cóż?, spytał bej.
— Przychodzę podziękować Waszéj Wysokości, odrzekł kapitan.
— Czyś zadowolony?
— Uradowany Wasza Wysokości.
— I wolisz sprawiedliwość turecką, aniżeli francuzką?
— Prawdę mówiąc, wolę bez porównania.
— Jeszcze nie koniec.
— Jakto?
— Zaczekaj, a przekonasz się.
Kapitan czekał, bo słowa beja nie miały w sobie nic zatrważającego.
Bej znowu przywołał sekretarza.
Sekretarz wszedł, skrzyżował ręce na piersiach i skłonił się aż do ziemi.
— Pisz, rzekł mu bej.
Sekretarz wziął pióro do ręki, a bej dyktował:
„Sława jedynemu Bogu, do którego wraca rzecz wszelka.
„My niewolnik Wszechmocnego Boga, błagający Go o przebaczenie i rozgrzeszenie, Muszir Sidi-Hussein-Basza, bej
„Tunetański.
„Obecną Amrą zabraniamy każdemu żydowi pokazywać się na ulicach miasta Tunis w bawełnianéj szlafmycy na głowie, a to pod karą utraty tejże głowy.
„Dajemy dwadzieścia cztery godzin czasu każdemu właścicielowi jedwabnéj szlafmycy do pozbycia się tejże w sposób o ile można najkorzystniejszy.
„Rozkazowi temu każdy winien posłuszeństwo.
„Dan dnia 21 kwietnia 1243 roku hegiry

podpis. Sidi-Hussein.”

— Czy rozumiesz? spytał bej kapitana.
— O! zawołał tenże w uniesieniu, Wasza Wysokość jesteś największym bejem na świecie.
— Skoro tak, to wracaj na okręt i czekaj.
W pół godziny późniéj odgłos trąb brzmiał po ulicach miasta Tunis zwołując zdziwionych mieszkańców.
Pomiędzy słuchaczami widziano żydów, z tryumfującemi minami i w szlafmycach fantazyjnie na ucho spadających.
Amrę odczytano głośno i wyraźnie.
Z razu wszyscy żydzi chcieli popalić swoje szlafmyce, jednak nestor synagogi zastanowiwszy się, pomiarkował że każdy ma 24 godzin czasu do pozbycia się swojéj własności.
Każdy żyd jako doskonały rachmistrz, obliczył iż lepiéj stracić połowę a nawet trzy części, aniżeli stracić wszystko.
Że zaś wszyscy mieli dwadzieścia cztery godzin czasu, zaczęli więc targować się z przewoźnikami, którzy poprzednio korzystając z nagłości, niezmiernie ich zdarli.
Wreszcie gdy ugoda stanęła, popłynęli ku trzechmasztowemu okrętowi, i w dwie godziny późniéj otoczyli go łodziami.
— Kapitanie! kapitanie! wołało dwanaście tysięcy głosów.
Szlafmyce do sprzedania! szlafmyce do sprzedania!
— Ba! odparł kapitan.
— Kapitanie, korzystaj ze sposobności, tanio je nabędziesz.
— Otrzymałem właśnie list z Europy, powiedział kapitan.
— I cóż, jaka wiadomość?
— Oto, że szlafmyce strasznie w cenie spadły.
— Kapitanie, my chętnie straciemy na nich.
— Zgoda, ale uprzedzam was, iż tylko za połowę ceny odkupić je mogę.
— Dobrze, za połowę ceny.
— Płaciłem za nie po czterdzieści soldów, niech więc ci którzy pragną sprzedać swoje szlafmyce wchodzą przodem a wychodzą tyłem okrętu.
— O! kapitanie!
— Jak chcecie to moje ostatnie słowo.
— Kapitanie!
— Hola! wszyscy do żagli! zawołał kapitan.
— Co robisz, kapitanie, co robisz?
— Eh! do licha! podnoszę kotwicę.
— Kapitanie, po czterdzieści soldów.
Wielki żagiel rozwinął się wzdłuż masztu i usłyszano jak szczęknął łańcuch na kołowrocie.
— Kapitanie! kapitanie! zgoda.
— Stop! zawołał kapitan.
Żydzi wchodzili pojedyńczo przodem okrętu, a wychodzili tyłem, każdy oddał szlafmycę i odebrał dwadzieścia soldów.
Nędzne trzy franki po dwakroć ocaliły im głowy; wszak to niedrogo?
Kapitan zaś odzyskał swój towar i pozostało mu jeszcze trzydzieści-sześć tysięcy czystego zarobku.
Jako człowiek umiejący żyć, wziął do łodzi ośmnaście tysięcy franków i popłynął do beja.
— I cóż! spytał go bej.
Kapitan padł na twarz i ucałował pantofle beja.
— Przychodzę podziękować Waszéj Wysokości, rzekł.
— Czyś kontent?
— Nad wszelką miarę.
— I wynagrodzenie twoje uważasz za dostateczne?
— Owszem; uważam je za zbyteczne i dla tego chciałbym ofiarować Waszéj Wysokości...
— Co?
— Połowę trzydziestu sześciu tysięcy franków, które zarobiłem.
— Co znowu! alboż ci nie przyrzekłem wymierzyć sprawiedliwość po turecku?
— Bez wątpienia.
— Otoż, sprawiedliwość po turecku wymierza się bezpłatnie.
— Do pioruna! zawołał kapitan: we Francyi sędzia niepoprzestałby na połowie; byłby wziął przynajmniéj trzy części.
— W tém właśnie mylisz się, rzekł bej: byłby owszem wziął wszystko.
— No, no, odpowiedział kapitan, widzę że Wasza Wysokość równie dobrze jak ja znasz Francyą.
I znowu padł na twarz, aby ucałować pantofle beja, lecz ten podał mu rękę.
Kapitan wrócił na okręt ze swojemi ośmnastu tysiącami franków. W kwandrans późniéj odpływał, bo się lękał aby bej nie pomiarkował się.
Żydzi nie dowiedzieli się nigdy powodu dwóch amr tak przeciwnych sobie, lecz rozumieli, że był to rodzaj nowego podatku który ich wszechmocnemu panu podobało się na nich nałożyć. Ale ten podatek zupełnie do innych niepodobny, pozostawił im miłe wspomnienie, wspomnienie o eleganckim stroju głowy który nosili przez dwadzieścia cztery godzin, i który uważali za daleko dogodniejszy niźli ich żółte lisie czapki, lub czarne turbany.
To téż, po wstąpieniu na tron obecnego beja, a wiadomo że każde wstąpienie na tron jest epoką łask upraszali aby im dozwolono nosić szlafmyce.
Bej nie widział w tem żadnéj niestosowności, ale owszem jako wielki zwolennik postępu, upoważnił ich do tak miłego stroju, który stanowi konieczną i typiczną oznakę europejskiéj cywilizacyi.
Stąd pochodzi owa niesłychana ilość szlafmyc które widziałem na wybrzeżach Guletty.

Dzisiaj już tego upragnionego towaru nie sprowadzają ani z Manilli, ani z Liworno, ani z Gibraltaru, lecz wyrabiają go na drutach starzy turcy.

BIAŁA TUNIS.

Około godziny drugiéj, kommendant Berard przybył ze swą yolą, i odpłynęliśmy do Tunis każdy w osobnéj łodzi.
Przejście z morza do jeziora, to jest kanał, ma zaledwie dwadzieścia metrów szerokości, a że jezioro bardzo jest płytkie, przeto żaden większy statek dostać się na nie nie może.
Jezioro to przedstawia widok dziwny, bo wygląda nakształt martwego morza, wodę zaś ma rudawą, i jak mówią, szkodliwą. Słupy wznoszące się z wody w pewnych odstępach, wskazują drogę jakiéj się trzymać należy. Na każdym z tych słupów siedzi kormoran smutny, milczący, z przytulonemi skrzydły, podobny do ptaków rytowanych na grobowcach, czatuje na przepływającą rybę, a gdy ją ujrzy, zanurza się, poczem znowu wychodzi na powierzchnią wody, wraca na słup i czeka na nowy połów.
Powiadają, że ta ryba nieszkodząca bynajmniéj morskim ptakom, częstokroć zatruwa nierozważnych arabów lub chrześcijan którzy jéj kosztują. Jest to skutek wyżéj wspomnionego zepsucia wody w jeziorze.
Kiedy niekiedy, w tym lub owym punkcie jeziora, zrywa się stado flamingów, które wyciągnąwszy szyje i nogi, przebywają wilgotną równinę, tworząc horyzontalną linię prostą jakby ołówkiem pociągniętą. Jeden tylko punkt czerwony, nakształt dzwonkowego tuza, odbija się na ciele każdego ptaka i sprawia dziwny widok tali kart któréj niby skrzydła przyprawiono. Zresztą całą tę przestrzeń wody pokrywają kaczki, mewy, łyski i nurki, pływające tam spokojnie jak zwierzęta dzikich krajów.
Zbliżając się ku miastu Tunis wzrastającemu w naszych oczach, spotykaliśmy ciężkie łodzie często osiadające na dnie jeziora, i popychane siłą ramion, lub za pomocą długich żerdzi, dla których majtkowie znajdują punkt oparcia o trzy stopy pod wodą.
Po trzy godzinnéj żegludze, już o zmierzchu przypłynęliśmy do końca grobli, który zapełniali rzemieślnicy franki, w połowie ubrani po europejsku, w połowie po arabsku, a prawie wszyscy w opisanych wyżéj szlafmycach.
Kiedyśmy zapytali co to za ludzie, odpowiadano nam:
— Gurni! Gurni! Co miało znaczyć: liworneńczycy, bo Gurni znaczy po arabsku Liworno.
W końcu grobli oczekiwał nas pan de la Porte, elew-konsul w Liworno, w owéj chwili zastępujący pana de Lago, który towarzyszył bejowi do Paryża. Przybył on parokonnym kabryoletem, powożonym przez arabskiego woźnicę. Ponieważ nie mogliśmy wszyscy pomieścić się w kabryolecie pana de la Porte, oświadczyliśmy więc że pieszo pójdziemy do miasta, jeszcze prawie o ćwierć mili odległego, którego świetna białość zaczynała już niknąć w siwawéj barwie nocy.
Tę groblę szeroką i wązką, wsuwającą się w morze nakształt ostrza lancy, i rozszerzającą się coraz bardziéj w miarę przystępu do miasta, pokrywały tarcice i budowlane materyały.
Przy szybko zapadającej nocy dostrzegliśmy jednę z charakterystycznych oznak wschodnich miast. Przed nami i za nami zaczęło się gromadzić mnóstwo obrzydliwych i nikogo nie słuchających psów, dziką swą postacią podobnych zarazem do wilka i lisa, najeżających swą sierść, wytężających ogony i szczekających na przechodniów.
Cała ta psia zgraja szła za nami, jakby ciekawa przypatrzeć się cudzoziemcom, a jeden z nich biegący po wierzchu długiego muru, towarzyszył nam szczekając i gotów co chwila rzucić się na nas.
Po trzykroć chciałem wystrzelić do niego z karabina, lecz pan de la Porte wstrzymał mię.
U bram miasta, psy opuściły nas, i wyznam iż się wcale nie gniewałem że ten szczekający orszak uwolnił mię od swojego towarzystwa.
Europejczyk któryby się odważył, nocą, przebyć sam pustą przestrzeń od murów miasta do brzegów jeziora, niezawodnie zostałby pożarty.
Weszliśmy pod ciemne i kręte sklepienie wiodące do miasta Tunis. Sklepienie to wychodzi na mały plac targowy, a naprzeciw niego wznosi się jedyny w Tunis dom europejski o zielonych żaluzyach.
Mieszkał w nim angielski konsul. Mieszkanie zaś konsula francuzkiego znajdowało się o sto kroków stamtąd. Weszliśmy do niego, a z radością ujrzałem że był to dom prawdziwie maurytański. Mówię z radością, bo pan de la Porte, zatrzymał mię u siebie, gdyż mimo wielkiego żalu nie mogąc pomieścić nas wszystkich, pragnął mnie przynajmniéj u siebie pozostawić. Pozwoliłem robić ze mną co się podoba, bo mi to nastręczało sposobność przypatrzenia się maurytańskim zwyczajom.
I rzeczywiście, konsulat jest zarazem miejscem schronienia trybunałem i więzieniem.
Miejscem schronienia dla tych którzy się tam uciekają i wzywają opieki Francyi; trybunatem dla tych którzy pragną konsula Francyi przybrać za sędziego, a więzieniem dla tych których wspomniony konsul potępił.
Pan de la Porte okazał nam swoje dyktatorskie krzesło, było to coś nakształt tronu zbudowanego z przepysznych lwich skór. Miał on pod każdą ręką lwią głowę zamiast poręczy fotelu, lwią skórę za plecami i lwią skórę pod nogami. Nie widziałem nic majestatyczniejszego nad ten tron. Rzec było można że to budoar Herkulesa.
Wówczas właśnie znajdowało się w konsulacie wszystko czegośmy tylko zapragnąć mogli, a mianowicie:
Człowiek który tam szukał schronienia i którego la Porte zrobił swoim kucharzem;
Więzień przed trzema dniami skazany za długi;
I żydówka użalająca się na męża.
La Porte oświadczył iż zacznie od żydówki; wieczorem miał nas zaznajomić ze swoim kucharzem, więźnia zaś zachowywał na dzień następny.
La Porte zasiadł na tronie, my zajęliśmy miejsca w koło niego nakształt słuchaczy i przystąpiła żydówka. Była to prześliczna istota, w złoconym ubiorze, z okiem nakształt migdału przedłużoném i sztucznie za pomocą scholu powiększoném. Spojrzała na nas błędnym wzrokiem, którego dziką słodyczą odznaczają się tylko gazelle i kobiety wschodu. Potem nie mówiąc ani słowa, zdjęta jeden pantofel, uklękła i przedstawiła panu de la Porte ten pantofel, odwrócony.
Widać że sprawa musiała być ważna, bo La Porte pokręcił głową i poruszał ustami, niby mówiąc:
— Tam do djabła!
Żydówka odpowiedziała inném poruszeniem które znaczyło:
— Tak jest w istocie.
La porte spytał o jéj nazwisko i miejsce zamieszkania, poczém przyrzekł wymierzyć sprawiedliwość. Żydówka, jak uważaliśmy odeszła bardzo zadowolona; prosiliśmy więc pana La Porte aby nam wytłómaczył tę pantominę.
Uczynił zadosyć naszemu żądaniu.
Ah! pani, abym godnie opowiedział skargę pięknéj żydówki, potrzebowałbym talentu pani de Sevigne.
Wszak pani czytałaś Biblię? Prawda. Otóż przekonałaś się pani, że dawniéj ilekroć Bóg pragnął znosić się bezpośrednio z ludźmi, zawsze zsyłał aniołów na ziemię. Trzech takich posłańców zaszło raz w pośród łańcuch gór ciągnący się pomiędzy Sodomą a Gomorą. Tam spotkali krajowców, którzy, jak się zdaje, szczególniejsze jakieś musieli im czynić propozycye, gdyż trzéj niebiańscy posłannicy natychmiast ulecieli i spoczęli dopiero u stóp tronu Przedwiecznego Pana, stojąc przed Nim wstydem zarumienieni.
Bóg spytał skąd pochodzą rumieńce, które dostrzega przez pióra ich skrzydeł, któremi nadaremnie zakryć się usiłowali. Aniołowie kłamać nie umieją, opowiedzieli więc naiwnie wyrządzoną sobie zniewagę.
Bóg uczynił jak uczynił La Porte. Aniołowie odpowiedzieli jak odpowiedziała żydówka.
Nazajutrz, ognisty deszcz pochłonął oba miasta przeklęte, ale na nieszczęście wraz z miastem nie pochłonął wszystkich jego mieszkańców. Niektórzy ocaleli, a pokolenie ich, nie wiem jakim sposobem, uwiecznia się na świecie.
Otóż, skoro żyd, pochodzący z plemienia tych niegdyś wygnańców, czyni małżonce swojéj propozycyą podobną jak Gomorejczycy uczynili aniołom, małżonka jego, jako nie mająca skrzydeł, nie może ulecieć do Boga, ale jak wyżéj powiedziałem, zanosi skargę gestem bardzo znaczącym. Zdejmuje pantofel, pokazuje go konsulowi, a potem przewraca go.
Konsul wie co to znaczy, lecz gdy nie może karać całe miasto za występek jednéj osoby, dowiaduje się wiec o jéj mieszkaniu i nazwisku. Jeżeli indywiduum jest obwinione po raz pierwszy, wówczas cała rzecz kończy się na napomnieniu. Jeżeli po raz drugi, wówczas ma miejsce kara pieniężna. Lecz jeżeli po raz trzeci, wówczas zdejmują obwinionemu spodnie, podobnie jak niesfornemu uczniowi, i trzepią mu porządnie skórę. Dodajemy co prędzéj, że skoro kto ma żonę równie piękną jak ta którą widzieliśmy, a postępuje z nią nieuczciwie, wart aby go aż do krwi ochłostano.
Po ukończeniu sprawy nastąpiła wieczerza, a wieczerza wyborna. Rzekłbyś że nasz amfitryon uczył się sprawiedliwości pod Salomonem, a apetytu pod Cavémem.
Zapragnęliśmy podziękować kucharzowi, i kazano przywołać Taiba który wzruszył nas swoją skromnością i pokorą.
— Jakimże sposobem posiadasz pan taką perłę w Tunis? spytaliśmy Laporta.
— Rzecz się ma następnie, odpowiedział. Taib służył za kucharza u jednego z najznakomitszych panów tutejszych. Nie wiem jaką nieostrożność popełnił przyrządzając mu jakiś sos, lecz wiem że pan skazał go na pięć set kijów. Przy dziesiątym wyślizgnął się on z rąk czauczów, uciekł i schronił się do francuzkiego konsulatu: tutaj już drwi sobie ze swojego pana, lecz że jeszcze należy mu się czterysta dziewięćdziesiąt kijów, a najbardziej lęka się odebrania téj należytości, dokazuje więc cudów, z obawy aby mi się nie zachciało oddać go dawnemu panu, którego zwykle sam namawiam aby mię wezwał o zwrot Taiba, ilekroć Taib ostyga w swojej gorliwości.
Oto cały sekret wieczerzy którą nam wyprawił Laporte.
Po wieczerzy Laporte przedstawił nam stołowników konsulatu: panów Rousseau i Cotelle.
Dwie milutkie siostry, dwie smyrneńskie paryżanki, bo posiadające cały wdzięk azyatycki obok naszéj europejskiéj zalotności, przyjmowały nas w pięknem mieszkaniu po francuzku umeblowaném, gdzie szybko przepędziliśmy wieczorne godziny.
Były to małżonki tych panów.
Czy wiesz pani o czém rozmawiano w Tunis owego wieczoru. Oto, o balu, polowaniu, o Wiktorze Hugo, o teatrze historycznym, o pani Lehon, o pani de Contade, o naszych ładnych kobietach, o operze, o Nestorze Roqueplan, o tobie pani. Słowem, zdawało się nam że jesteśmy w Paryżu, że rozmawiamy przy kominku w domu przy ulicy Mont-Blanc, lub pod wielkiemi drzewy Monte-Christo.
Wieczór szybko przeminął, a o północy przyjaciele nasi, pod przewodnictwem janczara, udali się do swojego hotelu, mnie zaś odprowadzono do przeznaczonego mi pokoju. Otworzyłem okno, a wspaniale przyświecający księżyc przekonał mię tą razą że jestem w Tunis. Okno moje wychodziło wprost na jakieś przedmieście, na którego ulicach spostrzegłem błąkające się stada wyjących psów, z któremi za przybyciem naszém mieliśmy już do czynienia. Ale noc jeszcze więcéj ich zgromadziła, to téż daleko bardziéj harmonijny koncert wyprawiały.
Podług mnie tylko hyeny i szakale z Dżemma-Rhazuat współubiegać się mogą z tunetańskiemi psami.
Tymczasem w dali rozwijał się spokojny i wspaniały krajobraz. Wzniosła palma, nieruchoma w pośród téj atmosfery bez wiatru, wierzchołkiem swoim pokrywała mały meczet na pierwszym planie stojący. Dalszy widok przedstawiało jezioro, a na jego powierzchni kiedy niekiedy słyszeć się dawał dziwny krzyk błotnego ptaka, w końcu zaś jeziora nakształt mgły wznosiła się Guleta, za nią zaś jakaś czczość nieskończona, zapewne morze.

Na prawo, rozciągał się wielki łańcuch gór zamykających przystań tunetańską, na lewo sterczał przylądek Kartago, i teraz wyznam, że dla Tunis zupełniéj jeszcze zapomniałem o Paryżu, niż na godzinę pierwéj zapomniałem dla Paryża o Tunis.

SZEIK MEDIN.

Nazajutrz zebraliśmy się w konsulacie o siódméj godzinie z rana, aby razem zwiedzić ulice miasta Tunis. Na dziedzińcu Laporte pokazał nam swojego więźnia, który siedział w areszcie za 50 piastrów to jest blizko 34 franki długu.
Rozumie się dług ten zapłaciliśmy, a więzień natychmiast wolność odzyskał.
Ponieważ Boulanger i Giraud zawsze osobne robili wycieczki, nikt więc nie wiedział gdzie się znajdują, podobno oprowadzał ich jakiś włoski włóczęga któremu się powierzyli. Laporte zaś zapragnął sam być naszym cicerone, szliśmy więc za nim po ulicach. Ulice te nie mają nazwisk, ani domy numerów, jeżeli potrzeba posłać od kogo, wypada wskazać jaki rynek, meczet, kawiarnię lub sklep sąsiednie jego mieszkaniu, a tym tylko sposobem trafić można do celu.
Europejczykowie nie mogą być właścicielami domów w Tunis, najmują je tylko; Maurowie zaś są właścicielami albo mocą dziedzictwa, albo mocą kupna; skoro który z nich mieszka szczupło, i potrzebuje powiększyć mieszkanie jedną izbą, uzyskuje pozwolenie u beja, wznosi arkadę nad ulicą, na niéj buduje izbę, a jeżeli tym sposobem zastoin okno mieszkającemu po drugiéj stronie ulicy, to się bynajmniej oto nie troszczy.
Najpierwéj uderzył nas widok afiszów ręką wykonanych i do muru przylepionych, każdy bowiem domyśla się iż w Tunis nie ma drukarni. Afisze te donosiły o wieczornem widowisku.
Grano Michała i Krystynę, oraz Zbiega.
Z razu o mało cośmy nie oszaleli ze złości: bo wartoż było jeździć do Tunis, aby tam znaleść teatr Gimnazyum i Opery komicznéj; ale Laporte uspokoił nas prosząc o pobłażanie dla trupy którą protegował!
Widowiskiem dyrygowała pani Saqui, a trupa obowiązana, okazać widzom próbkę naszej literatury, składała się z dzieci. Pojmujesz pani zapewne, że litość nad biednemi dziećmi o sześćset mil od ojczyzny oddalonemi, do łez nas pobudziła. Że widowisko nastąpić miało jeszcze tego samego wieczoru, przyrzekliśmy więc Laportowi iż będziemy na niém obecni, lecz pod warunkiem że pozwoli na pozrywanie wszystkich afiszów, i że wynagrodzimy pani Saqui straty jakie wyrządzilibyśmy tym sposobem w jéj dochodzie.
Przeklęte afisze wielce zachwiały wyobrażeniem naszém o mieście Tunis, bo téż jest to miasto prawdziwie tureckie, które wstrzymało w sobie postępowy ruch islamizmu; religia Mahometa dopełniła swojego dzielą cywilizacji, zdaje się że arabowie do Afryki odparci, już nieprzyjmują nowych żywiołów zewnętrznego istnienia; jakoż stanęli na punkcie w którym życie wewnętrzne ludom nie wystarcza.
Tunis, zamieszkane przez blisko dwakroć pięćdziesiąt tysięcy dusz, że tak powiemy drze się w kawałki, bo domy jego wystawione na działanie czterdziestu pięciu stopni gorąca, w proch się rozsypują, bo je tylko podpierają lecz nie przebudowują.
Każdy walący się dom w Tunis stanowi upadek, a codzień słychać mówiących, że się nowy dom zawalił.
Te szkielety domów mniéj zamieszkałych niż domy Pompei, nadają miastu dziwnie smutną postawę. Arab owinięty swoim burnusem, arab, ta żyjąca tradycyą dawnych czasów, arab z poważną figurą, bosemi nogami, długą brodą i kijem zakrzywionym jak u starożytnych pasterzy, cudownie odbija na poszczerbionych szczątkach domu podług nas walącego się: na naszych zaś ludnych ulicach u drzwi naszych handlowych sklepów, arab jest anomalią. Tam, arab czy leży na stosie gruzów kamiennych, czy stoi pod zawaloną tryumfalną bramą, czy siedzi na prostym placu, zawsze obejmują go stosowne ramy, i jeżeli tak rzec można, samotność czyni on jeszcze samotniejszą, nicość jeszcze bardziej martwą. Nic téż nie może dać wyobrażenia o ulicach miasta Tunis, gdzie nie raz drzewo, prawie zawsze figowe, wydobywa się z pośród domu przez szczelinę w murze, następnie wyciąga swobodnie swoje gałęzie i nikt ich obcinać nie myśli, tak że dziś całą ulicę zajmuje. Dwadzieścia lub trzydzieści lat posiadłości uczyniło je panem, przechodzień musi się pod niém schylać, w czasie burzy wstrząsa ono i chwieje domem co je wykarmił, co niegdyś użyźnił jego ziarnko, a z czasem obali go za ostatniém wstrząśnieniem, a szczątki tego domu skupią się naokoło sękowatego odwiecznego tronu, który wystąpi zieleniejąco z pośrodka gruzów, pod któremi grzać się będzie jaszczurka, pod któremi prześlizgnie się żmija.
Przebiegłszy kilka takich ulic, zaludnionych maurytankami do upiorów podobnemi, lub żydówkami w świetnych strojach, weszliśmy na targ. Tam znaleźliśmy Girauda i Boulanger’a pijących kawę pod nakryciem maurytańskiego sklepu, z którego właścicielem już się zaznajomili.
Przedstawili nas wszystkich panu Mustafie, który kazał natychmiast przynieść tyle filiżanek ilu nas było. Pan Mustafa mówił po włosku, a raczéj po francuzku, mogliśmy się zatem rozumieć bez tłumacza. Za staraniem Boulanger’a i Giraud’a połowa sklepu już była oświetlona.
Nie należy zgoła przypuszczać ze sklep maurytański jest w czemkolwiek podobny do sklepu francuzkiego; bo sklep maurytański wygląda nakształt pieca w murze wykutego, przy którym stoi kupiec nieruchomy, z wzrokiem pełnym podziwu, z fajką w ustach, z jedną nogą obutą a drugą bosą. W takiém położeniu maur oczekuje na kupującego nigdy doń nie przemawiając, a dym z haczycu, bo najczęściej pali haczyc zamiast tytoniu, wprawia go w tak słodkie marzenia, iż kupujący prawie mu boleśny cios zadaje wyrywając go z tego marzenia. To też zupełnie wbrew naszym zwyczajom, kupujący przyjmuje tam na siebie koszta rozmowy. Cokolwiek bądź, na wschodzie, kupujący zawsze kupuje z potrzeby, skoro trudzi się dla dopełnienia kupna. Kto zaś przedaje, nigdy przedawać nie potrzebuje. Dla tego kupiec maurytański wyrwany z zachwycenia aby objawił cenę, natychmiast znowu w nie wpada, a do kupującego należy wziąść przedmiot targowany za tę cenę, lub też nie wziąść. Ale nie można dawać mu ani więcéj ani mniej. Więcéj, uważałby za żart; mniéj, za zniewagę. Rozumie się iż żyda z maurem mieszać nie należy.
Obok nieruchomego, zachwyconego, nieubłaganego maura, jest tam żyd, a żyd handlujący duszą, przywołujący przechodniów, przesadzający cenę. targujący się, upuszczający. Żydowi ofiaruj połowę ceny, a jeszcze może cię oszuka. Maurowi rzuć worek w ręce i rzeknij: zapłać sobie.
Przybyliśmy na targ we właściwéj porze, bo o południu, kiedy się rozpoczyna sprzedaż i obwoływanie. Aby mieć wyobrażenie o sabbacie trzeba słyszeć to obwoływanie.
Przez obwoływanie sprzedają się kufry, burnusy, haiki, pasy, oraz kobierce z Smyrny i Tripolis. O godzinie drugiéj ustaje ta piekielna wrzawa jakby mocą czarów, tłumy rozchodzą się a interesa kończą.
Ja kupiłem kufer cały z perłowéj macicy i żółwiej skorupy, długi na stóp pięć a szeroki na dwie, istny kufer z Tysiąca i jednéj nocy. Przypominasz sobie pani zapewne jeden z owych kufrów za pomocą których sułtanki Bagdadu wprowadzają do siebie kochanków żywych a wyprowadzają umarłych. W Paryżu nie byłbym nawet śmiał spytać o jego cenę, w Tunis kupiłem go za trzysta sześćdziesiąt franków. Następnie kupiłem kilka kobierców wyrabianych w Smyrnie lub Tripolis, a wszystko dziesięć razy taniéj niż we Francyi.
Maurowie wołali iż mają do sprzedania klejnoty, a niektórzy z nich przechodzili się po targu dźwigając na ręku złote łańcuchy, klamry do zapinania haików, sekinowe bransoletki i paciorki u końca których wisiały talizmany. Wszystkie te klejnoty były przypadkowe i na wagę sprzedawane. Nowy przemysł tam nie żyje, rodziny stosownie do potrzeby sprzedają dziedzictwo swoich przodków. Aby się dowiedzieć o cenie klejnotu który nabyć chcemy, trzeba iść z kupcem do znawcy (sprawdzacza), a takich znawców jest na targu trzech lub czterech. Znawca dotyka złota, waży klejnot i oznajmia cenę. Kupuj śmiało jeżeli ci się klejnot podoba, jeżeli już obejrzany zważony, gdyż skoro znawca skłamał choć na jeden gram, skoro cię choć o jeden karat oszukał, wolno ci zanieść skargę, a skoro uznają że skarga twoja sprawiedliwa, znawca będzie miał uciętą głowę.
Nic bardziéj malowniczego nad ten targ, gdzie z lichych splepików któremi u nas gardziliby nawet handlarze chemicznych zapałek, wychodzą wszelkiego rodzaju wschodnie materye, cudowne tkanki ze złotemi hafty, kwiatami ręką wyszywanemi, a tak świeżemi jakby dopiero co rozkwitły; gdzie to wszystko dzieje się w pośród pachnącego dymu, w atmosferze perfum zawartych w flakonikach z różowym wyskokiem i co chwila odtykanych jako prospekt dla kupujących.
Lecz ani opowiedzieć, ani piórem skreślić, lub pęzlem odmalować nie można oppozycyi jaką stanowi spokojność turków lub maurów naprzeciw ruchliwości żydów; jako też natłoku przechodniów wszelkich narodów, krążących po wązkich ulicach targu gdzie jednocześnie krążą konie, wielbłądy, osły, handlarze wody i węgla; nakoniec wrzasku rozmaitych języków unoszącego się po nad szczytem owéj wieży babilońskiéj niby do pierwszego piętra zawalonéj.
Nie mogliśmy oderwać się od sklepu naszego przyjaciela Mustafy; prawda że ujrzawszy pomiędzy nami pana Laporte, uchybił maurytańskiéj powadze i przewrócił do góry nogami sklep w którym na pierwszy raz zostawiliśmy coś nakształt stu ludwików.
Nakoniec wydobyłem się z téj magnesowej wyspy, lecz mimo wszelkich zabiegów nie mogłem pociągnąć za sobą ani Giraud’a ani Boulanger’a, bo wszystko uważali być godném szkicu, jakoż szkice mnożyły się w ich albumach z dziwną szybkością zwykle prawdziwy talent odznaczającą. Co do mnie, chciałem porobić notatki, lecz wnet zaniechałem tego, gdyż wypadło notować każdą nowość, która w naszych oczach przybiera szczególny charakter zawisły od pałającéj gry światła, od ogółu obrazu w którego ramy obiętą była, wreszcie od usposobienia naszego umysłu, jak równie od własnéj swojéj oryginalności.
Którą ulicą wyszliśmy, jakie cyrkuły zwiedziliśmy, powiedzieć nie umiem.
Znagła Laporte zatrzymał się.
— Ah! rzekł, czy chcesz pan abym cię przedstawił Szejkowi Medin.
— Co to za jeden ten Szeik Medin?
— Jest to szeik miasta, coś nakształt prefekta policyi miejscowy Delessert.
— I owszem! chcę, prefekt policyi tureckiego miasta, to piękna znajomość.
— No to wejdźmy, jesteśmy właśnie naprzeciw jego trybunału.
Weszliśmy we drzwi jakiejś stajni i postrzegliśmy wspaniałego siedmdziesięcio-pięcio lub ośmdziesięcioletniego starca siedzącego na nogach na kamienném wzniesieniu, pokrytem matami; w ręku trzymał długą fajkę, a przez bałwany dymu, lekko parą przyćmionego, widać było jego przepyszną głowę, któréj długa biała broda stanowiła sprzeczność z czarnemi jak aksamit oczami zdającemi się należeć do trzydziesto-letniego człowieka.
Laporte wytłómaczył mu powód naszych odwiedzin, i co dosyć było trudném, usiłował mu dać do zrozumienia, iż jestem uczony, ponieważ wyraz Taleb, jak już namieniłem, daje turkowi wyobrażenie jedynie o człowieku który zatknąwszy kałamarz u pasa zamiast sztyletu, po kawiarniach opowiada rozmaite powieści.
Szeik Medin przyjął nas łaskawie: położył rękę na piersiach, ukłonił się, oświadczył iż mię widzi z przyjemnością, kazał podać fajki i kawę, poczém paliliśmy i pili.
Gdybym we Francyi przez trzy dni tylko palił tyle naszego żołnierskiego tytoniu i wypił tyle kawy z cykoryą, ile w Afryce wypaliłem i wypiłem przez trzy miesiące, pewno umarłbym na trzeci dzień.
Rozmawialiśmy o spokojności miasta Tunis, bo Tunis jeżeli wierzyć należy jego Szeikowi Medin, jest to anioł łagodności, nigdy tam nie słychać o zabójstwie ani o kradzieży, wyjąwszy gdy oba te przypadki następują ze szkodą chrześcijan lub żydów, ale to się za nic nie liczy.
W ciągu naszéj rozmowy, dwaj przystojni młodzieńcy, jeden mogący mieć lat dwadzieścia pięć a drugi około trzydziestu, ubrani po turecku, kolejno przybyli z raportami do szeika i zdawszy je odeszli. Byli to jego synowie, urzędnicy policyi, działający pod rozkazami ojca. Obu im zostałem przedstawiony i zarekommendowany, w skutku czego zapewniono mię, iż mogę dniem i nocą, bez żadnej obawy, biegać po mieście Tunis, jednak pod pewnemi warunkami, a naprzód, że za nadejściem nocy opatrzę się w latarnię, że po godzinie dziewiątéj wieczornéj nie wyjdę z miasta z powodu psów, na których ani Szeik Medin ani dwaj jego synowie nie mają żadnego wpływu.
Po godzinie rozmowy pożegnałem mojego gospodarza.
U sufitu dostrzegłem bardzo ładną lampę; zapytałem Lapora gdzie znajdę podobną, Laporte wypytywał oto szeika Medin, który odpowiedział mu kilka słów dla mnie niezrozumiałych. Żądałem aby mi je wytłómaczono, ponieważ zdało mi się iż zawierają żądany adres.
O sto kroków od tego pałacu sprawiedliwości, zatrzymałem się zachwycony przed sklepem perukarza. Nigdy nie widziałem piękniejszych drzwi sklepowych, rzekłbyś że to drzwiczki z Alhambry w Grenadzie lub z Alkazaru w Sewilli. Były drewniane, zdobne trzema wschodniemi łękami, z rzeźbą tak delikatną, tak wykończoną, iż stanowiły przecudne cacko. Z razu zapragnąłem kupić te drzwi. Wszedłem do perukarza; mniemał że pragnę aby mię ostrzygł i mocno się ucieszył, wskazał mi krzesło, jedną ręką podał mi lustro, a w drugą wziął nożyczki. Ale dałem mu do zrozumienia, że na wzór Samsona wyłączną przywiązuję cenę, do moich włosów. Laporte ze swojéj strony wytłómaczył mu że przybyłem zupełnie w innym celu, że przechodząc dostrzegłem arcydzieło stolarstwa zamykające dom jego, i że pragniemy dowiedzieć się czy nie zezwoli na ustąpienie nam tego arcydzieła.
Perukarz długo nie mógł pojąć takiego zachwycenia, a sądzę nawet że go nigdy dokładnie nie pojął; myśl, że ktoś przybył aż z Paryża aby zakupić drzwi od jego sklepu, nie mogła mu się żadnym sposobem pomieścić w głowie. Odmówił więc, ale odmówił widocznie w przekonaniu iż drwią z niego, chociaż zdaje mi się iż w języku arabskim nie masz słowa które by znaczyło drwić z kogo.
Wreszcie dyplomatyczny charakter Laporta sprawił że perukarz seryo brać zaczął na uwagę moję propozycyą, zastanowił się i zażądał tysiąc piećset piastrów, czyli blizko tysiąc franków, skąd wniosłem że perukarz musi być żyd nie zaś arab. Summa ta zdała mi się zbyt wysoką, gdyż drzwi te zrobione we Francyi może by tyle kosztowały, kiedy przeciwnie kupione w Tunis, nie warte były pięćdziesięciu talarów.
Dawałem za nie dwieście franków. Perukarz zamknął nam towar przed nosem.
Miałem wielka ochotę skarcić tak nierozważny postępek, lecz wstrzymał mię tłum krajowców w koło nas zgromadzony, a równie jak perukarz zdziwiony że się giaurowi drzwi jego zachciało. Giaur więc zastanowił się iż w razie nieporozumienia, będzie właśnie słabszą stroną, że z resztą drzwi bez zaprzeczenia są własnością perukarza, a zatém ma prawo odmówić ich sprzedaży, a ściśle rzeczy biorąc prawo to mogło się rozciągać aż do zamknięcia nam ich przed nosem.
Przeszedłszy miasto w różnych kierunkach znowu znaleźliśmy się na bazarze. Boulanger i Giraud ciągle tam przebywając odkryli rzeczy, których na pierwszy rzut oka dostrzedz nie mogłem, a mianowicie:
Sklep z bronią, w którym kupiłem parę pistoletów srebrem wysadzanych za sześćdziesiąt pięć franków.
Sklep wyrobów miedzianych, gdzie płaciłem po trzydzieści pięć franków za bardzo kształtne dzbanki.
Ulicę którą zajmowali tylko sami handlarze pantofli.
Nakoniec kwadratowy dziedziniec na który przelewa się zbyteczna pełność tureckich i arabskich pęcherzy, i do którego żydzi nie mają przystępu. Po obojętności z jaką paryżanin dopełnia tego czynu, poznać go można w każdym kraju, ale turcy i arabowie, czynu tego dopełniają z całą wschodnią powagą, przysiadając jak kobiety, co im nadaje zbyt komiczną minę. Wreszcie przybierając taką postawę ulegają przepisom religii. Nam zaś muzułmanie wyrzucają trzy rzeczy, to jest; że całujemy psy, że podajemy rękę żydom i że stojąc urynę odlewamy.
Dwie godziny czasu strawiliśmy na przypatrywaniu się tym nowym przedmiotom i na badaniu tak nowego zwyczaju.
Zbliżała się pora obiadowa, a ponieważ Laporte wszystkich nas zaprosił do siebie, wróciliśmy zatem do konsulatu.
Na dziedzińcu spotkałem starszego syna szeika Medin, trzyma! on w ręku lampę którą dostrzegłem u jego ojca i którą gościnny starzec prosił abym przyjął w darze. Ale nie dosyć na tem: czterech ludzi niosło drzwi perukarza, które Szeik Medin również mi przysłał. Ten drugi podarunek wymagał wyjaśnienia, lecz to było bardzo proste. Szeik Medin jako naczelnik zapytał policyi o przyczynę widzianego zdala zbiegowiska przy drzwiach perukarza. Oświadczono mu że to zbiegowisko nastąpiło wskutek objawionéj przezemnie chęci kupienia drzwi, oraz w skutek zdziwienia w jakie to żądanie tłumy wprawiło. Przytém dowiedział się o odmowie ze strony perukarza, oraz o zbyt przesadzonéj cenie jego towaru; kazał mu wyjąć drzwi i ofiarował mi one jako rękojmię swojej wyłącznéj przyjaźni; aby zaś zastąpić nieobecne zamknięcie, umieścił pod sklepem perukarza placówkę, mającą tam czuwać dzień i noc dopóki perukarz nowych drzwi nie sprawi.
Rozumie się że perukarz musiał płacić placówce bo Szeik Medin osądził, iż ten środek przyspieszy budowę nowych drzwi.
Z razu równie mi trudno było pojąć ofiarę szanownego prefekta policyi miasta Tunis, jak perukarzowi moje żądanie kupna, lecz gdy pojąłem, rozpacz mię ogarnęła. Użyłem więc całéj mojéj wymowy aby nawzajem przekonać młodzieńca że daru takiego przyjąć nie mogę. Lecz myśl o własności równie niedostępną była jego głowie jak i głowie pana Proudhon. Nakoniec wytłómaczyłem mu że francuzi nie mają zwyczaju nic brać bez zapłaty, a zatem i ja nie mogę przyjąć drzwi, chociaż posiadać je chciałem.
Poruszył głową niby chcąc powiedzie:
— Mniemałem że Francya daléj już postąpiła.
Lecz szanując moje skrupuły, pozostawił mi wolność odesłania drzwi właścicielowi, wszakże szepnął z cicha że daję zły przykład, i że gdyby podobne rzeczy częściéj się wydarzały, mogłyby nadwerężyć powagę władzy.
Kazałem więc odnieść drzwi czterem ludziom którzy je przynieśli, dałem każdemu po piastrze, a zaś perukarzowi postałem ludwika, aby mu wynagrodzić nieprzyjemność jakiéj doznał z powodu mojego fantastycznego żądania.

Rozumie się że lampę przyjąłem, ale dostrzegłem że syn Szeika Medin opuszczając mię naprawdę był zachmurzony. Mimo to jednak przyjął on w imieniu swojem i ojca zaproszenie na jutrzejszy wieczór do konsulatu, którego Laporte uczynić nie zaniedbał.

BEJ POLOWY.

Postanowiliśmy następnego dnia zwiedzić zwaliska Kartaginy, ale inaczéj się stało.
Wieczorem, bej połowy, który w nieobecności swojego krewnego odwiedzającego Francyą, rządził krajem, kazał przywołać Laporta.
Laporte uczynił zadosyć wezwaniu. Bej według zwyczaju przyjął go jak najuprzejmiéj. Francja oddawna proteguje Tunis, francuzi więc żyją tam nie tylko jako w kraju sprzymierzonym, ale nawet jako w kraju przyjacielskim.
Po przywitaniu bej zapytał.
— Wszak prawda że tu przybył francuzki statek.
— Tak Wasza Wysokość.
— Czy wiesz jak się nazywa?
Szybki.
— Salutował dwudziestu jeden wystrzałami.
— I Wasza Wysokość kazałeś odpowiedzieć na to salutowanie.
— Nie inaczéj, wszak zawsze z przyjemnością witam twoję banderę.
Laporte ukłonił się.
— A cóż przywiózł ten okręt? spytał Bej.
— Uczonego francuza, odpowiedział Laporte.
— Uczonego? powtórzył Bej.
— Tak jest Wasza Wysokości.
Bej zamyślił się nieco.
— A po co on tu przybył?
— Powiedziałem, że przywiózł uczonego.
— A co ten uczony chce tu robić?
— Chce obaczyć Tunis.
— I dla tego najął okręt.
— Nie, to król mój pan, pożyczył mu tego okrętu.
— Król twój pan pożyczył mu swój okręt?
— Tak jest Wasza Wysokości.
— A to dla czego?
— Ależ powiedziałem, dla tego aby zwiedził Tunis.
Widoczną było rzeczą że bej nie wszystko dobrze pojmował. Król Francyi pożyczając okręt Talebowi, popełniał czynnie pojęty dla umysłu poczciwego muzułmana.
— Ale, rzekł nakoniec, to musi być bardzo wielki uczony ten twój uczony.
— Tak sądzę, z uśmiechem odpowiedział Laporte, uczony o sile dwiestu dwudziestu koni.
— Skoro tak, pragnę go widzieć, przyprowadź mi go.
— A kiedy?
— Jutro.
— O któréj godzinie?
— O południu.
Laporte pożegnał beja i pędem przybiegł zwiastować nam tę wielką wiadomość. Nie można więc było zwiedzać zwalisk Kartaginy, ale trzeba było odwiedzić beja.
Szczęściem nie zapomnieliśmy o naszych mundurach, ubraliśmy się zatem galowo, w krótkie spodnie i przypięliśmy szpady.
Bej przyjmował nas w Bardo, swojéj fantazyjnéj rezydencyi.
Bardo leży prawie o półtóry mili od Tunis, musieliśmy więc jechać powozem, a wiatr dął tak silny że czasem aż ustawał koń ciągnący nasz kabryolet. Wiatr ten pędził przed sobą kurzawę która nas tak w twarz kłóła, jakby każde jéj ziarnko było cząstką tłuczonego szkła.
Wkrótce ujrzeliśmy Bardo. Jest to nagromadzenie domów, w połowie maurytańskich, w połowie włoskich, istniejące od pięciu set lat prawie, na pierwszy rzut oka podobniejsze raczéj do wioski niż do książęcéj rezydencyi: prawie wszystkie dachy są poziome, a ledwie trzy lub cztery sterczą kończato, z pomiędzy nich zaś wybiega strzała minaretu.
W ogóle, Bardo widziane zewnątrz wygląda po europejsku. Cała tamtejsza kupiecka ludność skrzeczy w koło téj jaskini lwów, bo widzieliśmy tam krawców, szewców, handlarzy tytuniu, handlarzy owoców, którzy zapewne obowiązani są żywić, odziewać, obuwać załogę, dworzan i samego nawet księcia.
Naprzód przedstawiono nas wielkiemu pieczętarzowi, który oczekiwał na nas w pierwszym pokoju, a przeprowadziwszy nas przez kilka innych komnat, przedstawił Bejowi polowemu, który znowu czekał na nas w salonie, szumnie nazwanym salonem francuzkim. Bej zapewne dla większego nas uczczenia przyjmował nas w swoim pokoju ulubionym, w pokoju który uważał za najokazalszy; chociaż ten francuzki pokój jak dwie krople wody podobny był do zarogatkowéj kawiarni.
Część umeblowania w któréj przemagał turecki zwyczaj, stanowiły poduszki; w koło pod ścianami stały sofy, a Jego Wysokość Bej polowy, skurczony po turecku, ozdobiony wszystkiemi brylantowemi orderami, czekał na nas paląc fajkę.
Nowy rodzaj uczonego bez kałamarza u boku, a z tuzinem krzyżów i gwiazd na piersiach, dziwnym mu się wydał; mimo to jednak nie dostrzegłem aby nasz widok złe na nim wywarł wrażenie.
Pozdrowił nas kładąc rękę na sercu, kazał mi usiąść przy sobie, poczém zażądał kawy i fajek. Następnie po chwilowym namyśle zapytał zkąd przybywam.
Odpowiedziałem że przybywam z Hiszpanii.
Po przełamaniu pierwszéj trudności, zapytania szły kolejno.
Co robiłem w Hiszpanii?
Odpowiedziałem że mam zaszczyt być osobiście znanym królowi Francyi i książętom, że na nieszczęście nie żyję w zupełnie dobrem porozumieniu z ojcem, lecz za to mam niejakie względy u jego synów, że jeden z nich, o którego skonie bej zapewne słyszał, a mianowicie książę Orleański, nie jednokrotnie raczył nazwać mię swoim przyjacielem: że drugi syn, bardziéj jeszcze znany bejowi niż pierwszy, to jest książę de Montpensier, odziedziczył przyjaźń swojego brata dla mnie i zaprosił mię na swoje wesele, które właśnie odbyło się w Madrycie; że przybywszy do Madrytu zapragnąłem posunąć się do Algieru, a znowu przybywszy do Algieru, nie chciałem opuszczać Afryki, aż się pomodlę na grobie Śgo Ludwika, który jak zapewne bejowi wiadomo, byt wielkim marabutem: że właśnie miałem udać się na miejsce i wypełnić ten obowiązek, lecz zawiadomiony że bej raczy mię oczekiwać, czem prędzéj przybyłem złożyć mu swoje uszanowanie.
Wszystko to tłómacz wyłożył bejowi, który jednak widocznie nie zupełnie kontent był z wykładu: Taleb przyjaciel domyślnego dziedzica korony, Taleb zaproszony na ślub księcia krwi, Taleb płynący parostatkiem o sile dwiestu dwudziestu koni i salutujący go dwudziestu jeden armatniemi wystrzałami, na które mu na los szczęścia odpowiedziano, i czego właśnie zdawał się żałować, wszystko to było dla beja, tak nowe, niepewne, podejrzane, iż niezawodnie byłby mi nie wierzył, gdyby nie Laporte który każde moje twierdzenie poruszaniem głowy zatwierdzał.
Tymczasem przyniesiono nam fajki napełnione tytoniem latakie i kawę która różą pachniała.
Wielki pieczętarz, widząc że bej zamyślił się nad tém co mu powiedziałem, zaczął ze mną rozmawiać, ja zaś odpowiadałem mu uważając ciągle na beja, który ze swojéj strony zawiązał rozmowę z Laportem. Nagle postrzegłem iż twarz jego zachmurzyła się i że westchnął prawie z jękiem.
Przez chwilę nie przerywałem jego smutku, ale późniéj korzystając z milczenia i nie domyślając się co za chmura zaćmiła umysł naszego dostojnego gospodarza, spytałem co mu jest.
— Jego Wysokość jest wielce niespokojny, odpowiedział mi Laporte.
— Z powodu?
— Że nie ma wiadomości o beju panującym, który jak panu wiadomo pojechał do Francyi, a ponieważ głoszono o wielkiéj burzy na całém środziemném morzu, przeto lęka się czy mu się nie przytrafiło jakie nieszczęście.
Nagle myśl szybka lotem błyskawicy przebiegła mi po głowie.
Wyjeżdżając z Algieru zabrałem był z sobą numer gazety Presse, nadeszły tam tego samego dnia; a udając się do Bardo chciałem go przez drogę przeczytać. Miałem więc tę gazetę w kieszeni i pamiętałem że w kilku wierszach które przeczytałem, była mowa o Tunetańskim beju. Żywo zatem wyjąłem gazetę z kieszeni, spojrzałem na rozmaite wiadomości i wyczytałem następującą:
„Dzisiaj rano bej Tunetański przybył do Paryża: Jego Wysokość chociaż nieco utrudzony podróżą, cieszy się jak najlepszém zdrowiem.”
Podałem gazetę Laportowi.
Bej polowy patrzył na mnie zdziwiony, bo żywość naszych poruszeń dziwi zawsze mieszkańców wschodu, którzy z giestów naszych nic się domyśleć nie mogą, ponieważ giesta te szybsze są niż ich myśl Laporte przeczytał i szybko podał bejowi gazetę, pokazując mu palcem dwa wspomnione wiersze oraz tłómacząc mu je po arabsku.
— Czy to tylko prawda? spytał bej, który nie wielką wiarę pokładał w gazetach.
— Jest to wiadomość urzędowa, rzekł Laporte.
— I to uczony miał tę gazetę? spytał znowu bej.
— Tak jest.
Odwrócił się do mnie, a twarz jego przybrała wyraz doskonałéj godności.
— Ponieważ jesteś uczonym, rzekł, powinieneś wiedzieć jednę rzecz.
— Jaką? spytałem kłaniając się.
— Że każdy zwiastun dobrej wiadomości ma prawo do nagrody równéj tejże wiadomości. Zwiastowałeś mi wiadomość nieocenioną, a że nie znam nic kosztowniejszego nad znakomity order Niszam, oświadczam ci zatem że skoro przywitam mojego krewnego gdy szczęśliwie powróci, najpierwéj prosić go będę aby cię ozdobił tym orderem. Gdybym sam mógł to uczynić, uczyniłbym natychmiast, ale przywiléj ten służy wyłącznie panującemu. Powiedz mi gdzie mieszkasz, a jeżeli choć o miesiąc późniéj wrócisz do domu, słudzy twoi zawieszą ci na szyi dowód mojéj wdzięczności.
Widząc jak chętnie ofiarowano mi order, postąpiłem z nim jak z lampą Szeika Medin.
Przyjąłem.
Wielki pieczętarz zażądał mojego adresu i udzieliłem mu takowy.
— A teraz powiedz mi, rzekł bej, czy sądzisz że mój krewny długo zabawi w Paryżu?
— Kiedy goście równie znakomici jak kuzyn Waszéj Wysokości przybywają do Paryża, Paryż, podobnie jak Theby, otwiera sto bram na ich przyjęcie, lecz zamyka wszystkie i nie wypuszcza ich.
Każdy widzi że był to dosyć wschodni komplement.
Bej polowy nie znalazł zapewne nic bardziéj arabskiego do powiedzenia mi, nad to co ja mu powiedziałem, bo mi się tylko wdzięcznie skłonił.
Ten ukłon wziąłem za pożegnanie, poleciłem naszemu patronowi aby złożył moje uszanowanie u stóp Jego Wysokości, ruchy moje zastosowałem do słów tłumacza, i wyszliśmy odprowadzeni do drzwi przez wielkiego pieczętarza.
Spieszę z wyznaniem iż bej dotrzymał obietnicy, gdyż za powrotem moim do Paryża na ulicę Joubert, sekretarz mój rzeczywiście doręczył mi przyrzeczony order Niszam, w który, wyznaję że zupełnie nie wierzyłem i o którym nadewszystko, zapomniałem.
Bej prawdziwy, o którym dopiero wspomniałem, ten który byt we Francyi, jest to zacny i wyborny człowiek, oświadczam to bez żadnéj ujmy dla beja który nas przyjmował, i odznaczał się wyborną uprzejmością.
Naprzód powiedzmy słówko o tym ostatnim, to jest o beju polowym. Nazywa się on Sidi Mohammed, jest krewnym rzeczywistego beja i będzie jego następcą.
Dziedzictwo jest zasadniczém prawem następstwa w Tuniss jednak podobnie jak we wszystkich tureckich krajach, ulega licznym wypadkom, z których najważniejszym i nie rzadkim jest nadesłanie sznurka. Nazwa beja polowego pochodzi ztąd iż on dwa razy na rok przebiega regencyą z małym korpusem wojska i pobiera podatki, które stanowią dziesiątą część dochodu. Podczas takowych wycieczek, bej polowy równie jak i bej rzeczywisty ma prawo życia i śmierci.
Dochody tunetańskiego beja wynoszą blisko dwadzieścia milionów franków.
Wspomnieliśmy że bej rządzący jest to wyborny i wspaniałomyślny człowiek: w czasie wezbrania Loary, darował 50,000 franków dla zalanych wodą. Ben Hayat, sprawujący niegdyś u nas jego interesa, a zaś w kraju generalny skarbnik bawił w Paryżu podczas zamachu Lecomt’a na króla Francyi. Otoż skoro Ben-Hayat dowiedział się, że przez szczególną łaskę Opatrzności, król uniknął siódmego czy osmego już zamachu; posłał zaraz 10,000 franków ubogim.
— Ktoś mu powiedział, to za wiele.
— Z Bogiem nikt się nie rachuje, odparł Ben Hayat.
Jeden z żołnierzy nowéj organizacyjnéj armii, o której już nieco wspomnieliśmy, uzyskawszy uwolnienie, wkrótce znowu został wzięty i zmuszony do służby. Udał się więc do Beja; z którym nawiasowo mówiąc bardzo łatwo widzieć się można. Wasza Wysokości, rzekł, ojciec mój był niegdyś bogaty i miał wielu niewolników; pomiędzy niemi intendent dostrzegł jednego odznaczającego się dobrem postępowaniem, a niewolnik ten odzyskał swobodę; późniéj ojciec mój zubożał i umarł: ja który go przeżyłem, muszę pracować od rana do nocy i zaledwie na kęs chleba zarabiam; gdybym posiadał tego niewolnika, kazałbym mu pracować na mnie, atak pracą jego wyręczony, ponosiłbym mniéj trudu i byłbym bogatszym: czy więc mogę ująć na nowo tego niewolnika?
— Nie, odpowiedział Bej, człowiek któremu pan jego raz przywrócił wolność, powinien zostać wolnym na zawsze.
— Skoro tak, mówił ex żołnierz, dla czego ty który słowem tak dobrze przekonać umiesz, nie czynisz tego zarówno i przykładem.
Bej zmarszczył brwi; ale domyślając się jakiegoś zastosowania właściwego wschodnim językom, zażądał aby mu je wyjaśniono. Żołnierz uczynił zadosyć temu żądaniu.
— Uwalniam cię na zawsze od służby wojskowéj, odrzekł mu bej, chyba że chcesz wstąpić do niéj w stopniu kapitana.
Żołnierz wstąpił i dzisiaj jeszcze nosi na szyi złoty księżyc jako oznakę swojego stopnia.
Drugi z poddanych żali się znowu przed bejem na niesprawiedliwość jego ulubieńca, ale bej niesłucha go i skargę odrzuca. Natychmiast skarżący ucieka się do modlitwy.
— Czego żądasz od proroka? pyta bej.
— Aby ciebie tak osądził jak ty mnie, odpowiada skarżący.
— Powtórz twą skargę, może nie zrozumiałem jéj dobrze.
Skarżący powtórzył, a bej wymierzył mu sprawiedliwość, chociaż obaj nieznali powiastki o Macedończyku który od Filipa śpiącego odwoływał się do Filipa czuwającego.
Mieszkaniec równiny czatuje na przejeżdżającego beja i pada mu do nóg.
— Co ci jest i czego żądasz? pyta bej.
— Niestety! wielkie mię spotkało nieszczęście!
— Jakie?
— Mam kawałek ziemi graniczący z posiadłością wielkiego pana.
— Cóż stąd?
— Oto, wczoraj uprawiałem własnemi wołami moję ziemię a niewolnik wielkiego pana uprawiał jego ziemię również jego wołami, w tém gdy wyprzęgłem z pługa moje woły, jeden z nich dostał tak wielkiego zawrotu głowy że wpadł na wołu mojego sąsiada i od razu zabił go.
— Cóż daléj? spytał bej.
— Daléj, odrzekł wieśniak, każdy uznał że gdy mój wół zabił wołu mojego sąsiada, przeto tenże sąsiad ma prawo zabrać mi jednego wołu.
— Sąd bardzo sprawiedliwy; odpowiedział bej.
— A zatem Wasza Wysokość zatwierdzasz go.
— Tak jest.
— Racz więc posłuchać mię jeszcze.
— Jakto? rzekł bej niecierpliwie, bo się spieszył.
— Omyliłem się, powiedział wieśniak.
— Co?
— Tak jest, widok dostojnej osoby Waszéj Wysokości, zmięszał mię; rzecz miała się przeciwnie, gdyż to wół sąsiada zabił mojego wołu.
— Ah!
— I kiedy zamiast oświadczyć że mi służy prawo zabrania wołu mojego sąsiada, oświadczył owszem iż nie otrzymam żadnego wynagrodzenia.
— A to dla czego?
— Ponieważ sąsiad mój, jako wielki pan, wyższym jest nad wszelkie prawo.
— W mojem bejostwie, rzekł Sidi-Mohamed, nikt nie jest wyższym nad prawo.
— Owszem Wasza Wysokość jesteś nim.
— Jakto ja?
— Tak jest, gdyż to wół Waszéj Wysokości zabił mojego wołu.
— A to co innego, rzekł bej, daję ci nie tylko wolu, ale i cały zaprząg; nie tylko zaprząg ale i ziemię którą moje woły uprawiały.
Henryk IV nie byłby lepiéj uczynił.
Powiedzieliśmy że bej miał wyborne serce; toteż podobnie jak Cezarowi, nie mieszkańcy kraju, lecz rada państwa, wyrzuca mu jego ludzkość.
Ilekroć wyrzecze karę śmierci, co się rzadko zdarza, zaraz dostaje febry i oddala się od miejsca exekucyi, czując że gdyby pozostał w jego okolicy, nie wstrzymałby się od ułaskawienia winowajcy: dla tego teraz exekucye nigdy się w Bardo nie odbywają.
Powiedzmy słów kilka o exekucyach tego rodzaju przed wstąpieniem na tron teraźniejszego beja.
Skoro winny był z pokolenia arabskiego, bej wydawał teskeret (rozkaz, dekret, firman) odsyłający go do Dulatli, to jest do ministra sprawiedliwości, z wezwaniem aby kazał powiesić winnego. Exekucya następowała niezwłocznie: skazanego wsadzano na osła odwracając go głową do ogona, a przed nim szedł kat wołając:
— Oto taki i taki skazany za taką to zbrodnię; niech kara na którą zasłużył i którą ma ponieść służy innym za przykład. W ten sposób oprowadzonego po całem mieście, wiodą potem do jednéj z bram zwanéj Ba-bel-Suika. Tam zakładają mu stryczek na szyję, każą mu wleźć na bramę, drugi koniec stryczka przywiązują do haka i spychają winowajcę w przestrzeń.
Rzadko kiedy przy exekucyi ludność nie ciska kamieniami na kata: mianowicie ma to wówczas miejsce kiedy wykonawca obu nogami staje na barkach powieszonego aby uduszenie prędzéj nastąpiło.
Europejczykowie zwykli nie znajdować się na exekucyach, z obawy aby także nie doznali obelg i kamienowania. Zresztą kary wieszania dzisiaj mało używają, a raczej zastępują takową ścięciem.
Ostatnim winowajcą który uległ karze sznurka, był georgianin zwany El Chakir. Nadmieniamy że karę takową odróżniać należy od kary szubienicy, gdyż sznurek pozostawiony jest tylko dla wielkich panów, a szubienica dla pospolitych winowajców. Ta exekucya miała miejsce w roku 1836 czy 1837.
Niech nam wolno będzie opisać kilka szczegółów téj exekucyi, a pewni jesteśmy że czytelnicy nasi nie pożałują czasu poświęconego na przeczytanie tego opisu.
El Chakir georgianin, niewolnik, dał się poznać z biegłości w rachunkach Ben Hayatowi, jeneralnemu skarbnikowi beja Husseina, wuja teraźniejszego beja. Ben Hayat tem większą zwrócił uwagę na arytmetyczne zdolności El Chakira, że finanse państwa zostające pod zarządem Bacha mameluka, w największym były nieładzie. Ben Hayat zatem i kilku tunetańkich panów interesowanych losem protegowanej przezeń osoby, posunęli naprzód El Chakira.
Powiedzieliśmy że szkatuły państwa próżne były, a kredyt beja w stanie opłakanym; cichaczem mówiono nawet o bankructwie. Bankructwo w obec żydów i krajowców nic nie znaczyło, ale w obec francuzkiego handlu, któremu bej winien był dwa miliony, ważną było rzeczą, bo upokarzało wiernych wyznawców proroka przed Nazarejczykami, przed giaurami.
Ta właśnie myśl ciężyła w głowie beja, w chwili gdy Ben Hayat wszedł do niego.
— Wasza Wysokość zdajesz się być smutnym, rzeki Ben Hayat po zwykłém przywitaniu.
Bej wytłumaczył mu powody swojego zmartwienia i wstydu na jaki go narażały owe dwa miliony należne niewiernym.
— Czy tylko o to chodzi? rzekł Ben Hayat. Bej tunetański powinien fajkę swą zapalać dwu milionową banknotą, skoro mu się tak podoba.
Hussein odpowiedział, że gdyby posiadał dwu milionową banknotę nie użyłby jéj na zapalenie fajki, lecz na spłacenie długu europejskim kupcom.
— Czy Wasza Wysokość potrzebujesz tylko dwóch milionów abyś uspokoił twoje sumienie? spytał znowu Ben Hayat; skoro tak będziesz je miał jutro.
— I któż mi ich dostarczy?
— Ja.
— Ty?
— Tak jest, ja, i to następującym sposobem. Przyszlę Waszéj Wysokości 500,000 franków, szczęśliwy że taką drobnostkę ofiarować mogę mojemu władcy. Wasza Wysokość rozkażesz uwiadomić trzech innych ministrów twoich, iż dozwoliłeś mi abym część majątku mojego oddal pod twoje rozporządzenie, a pewien jestem, że wszyscy trzéj natychmiast pójdą za moim przykładem.
Béj zdumiony podziękował Ben Hayatowi, lecz nie rozumiał go dobrze, a ponieważ i czytelnikowi wolno w tej okoliczności nie być pojętniejszym od beja Hussejna, więc w kilku wyrazach wyjaśnimy mu politykę tureckiego Rotszylda.
Ben Hayat posiadał ogromny majątek, już to dziedziczny, już nabyty z morskich rozbojów przed zniesieniem korsarstwa. Tym sposobem pięć kroć sto tysięcy franków które ofiarował bejowi, nie stanowiły nawet dziesiątej części jego majątku. Lecz drugie pięć kroć sto tysięcy franków, które za jego przykładem przelać miały do szkatuły państwa inne trzy rodziny, albo zupełnie rujnowały, albo też mocno nadwerężyć miały mienie tych współzawodniczących rodzin. Den Hayat osądził że rywal zrujnowany nie jest bynajmniéj strasznym, i gdyby znowu rodziny te nie chciały go naśladować i nie złożyły bejowi podobnéj jak on summy, wówczas byłyby zrujnowane w inny sposób, bo zrujnowane w umyśle beja.
A tak nazajutrz o południu, Hussein miał dwa miliony. O pierwszeéjgodzinie spłacono dług kupcom europejskim, i bej mógł z podniesioną dumnie głową przechodzić obok tych przeklętych giaurów.
Człowiekowi który wyświadczył tak wielką przysługę swojemu panu, żadnym sposobem nie można było nic odmowie, a Ben-Hayat prosił aby w dowód łaski protegowany przez niego El-Chakir zastąpił Bacha mameluka.
Tę łaskę uzyskał.
I w rzeczy saméj El Chakir zaledwie stanął u steru władzy, zaraz prawie pod każdym względem dał dowody nadzwyczajnego rozsądku.
Uporządkował finanse, uorganizował regularne wojsko, pierwsze w tunetańskiéj rejencyi: słowem w jednym tylko punkcie chybił, bo zamiast pamiętać, w szczęściu o człowieku któremu los swój był winien, owszem był względem niego niewdzięcznym. Stąd poszło iż postrzeżono że El-Chakir knuje spiski z wysoką Portą, czego inaczéj pewnoby niespostrzeżono. Stało się to właśnie w chwili gdy sułtan zagroził swojemu wassalowi Hussejnowi wyprawą na Tunis.
El Chakir od kilku już dni postrzegał jakąś oziembłość w postępowaniu z nim ze strony jego łaskawego pana; dlatego zaprzestał bywać w Bardo i pozostał w domu, bo wiedział dobrze iż tam nie przyjdą po niego.
Nagle flota francuzka pod wodzą admirała Lalande, zjawiła się na tunetańskich wodach gotowa nieść pomoc bejowi Hussein, naszemu sprzymierzeńcowi. Hussein listownie uprzedził El-Chakira, że nazajutrz o południu nastąpi w Bardo przyjęcie admirała francuzkiego, i zaprosił by się na tém przyjęciu znajdował. Trudno było uniknąć takowéj uroczystości. El-Chakir postał do admirała dowiedzieć się czy przyjęcie rzeczywiście nastąpi i przekonał się że list beja mówił istotną prawdę.
Jakoż nazajutrz o południu, El-Chakir wchodził do Bardo jednemi drzwiami, a admirał Lalande drugiemi. Przeprowadzono admirała do ustępowego pokoju i proszono aby się chwilę zatrzymał. Po godzinie oczekiwania, admirał Lalande mniemał że bej zapomniał o nim i prosił jednego boaba aby bejowi pamięć odświeżył. Hussein jako człowiek dobrze wychowany, uznał iż admirałowi francuzkiemu nie można kazać czekać bez przyczyny. Wkrótce więc wszedł do admirała jego kolega Assannah-Monali, admirał tunetańskiéj floty, i jak najuprzejmiéj, w imieniu pana swojego, prosił go o cierpliwość, ponieważ pan jego w téj chwili kończy mały familijny interes.
Obaczmy co to był za interes.
El-Chakir skoro wszedł do Bardo, natychmiast drzwi za nim zamknięto. Zaraz więc pomiarkował że się wszystko dla niego skończyło, lecz jako człowiek wielkiéj odwagi, nieokazał mimo to żadnéj zmiany na twarzy.
Wprowadzono go do sali narad, gdzie zgromadzony był cały dywan. Przystąpił do beja Hussejna pragnąc go powitać zwyczajnym sposobem, lecz ten dał mu znak ręką aby pozostał na swojém miejscu. Wtedy dopiero bej Hussein głośno oskarżył El-Chakira o knucie spisku z wysoką Portą przeciwko niemu i zapytał obecnych na jaką karę zasługuje człowiek winien podobnéj niewdzięczności. Rozumie się iż wszyscy oświadczyli się za karą śmierci.
— Niech wiec tak będzie, rzekł bej.
El-Chakir nie bronił się nawet: bo naprzód już wiedział że go potępią. Natychmiast wydano rozkaz przystąpienia do exekucyi. El-Chakir oświadczył iż gotów jest umrzeć, lecz prosił pierwéj o trzy łaski.
Naprzód, aby mu pozwolono odmówić modlitwę, iżby pogodził się z Bogiem, kiedy Bóg odwócił od niego oblicze swoje.
Powtóre, prosiłaby przed exekucyą mógł odlać urynę, iżby skonanie jego wolne było od śmiesznego wypadku który zwykle następuje przy uduszeniu.
Potrzecie, prosił aby mógł sam namydlić sznurek którym miał być uduszony, iżby ten należytą ślizgością swoją rychléj mu śmierć przyspieszył.
Zezwolono na te trzy łaski. Modlił się więc przez czas jakiś. Potem wyszedł pod strażą i dopełnił tego co potrzebował dopełnić na dworzu. Nakoniec z wyłączną troskliwością namydlił sznurek który go miał udusić.
— Nie dotykaj topora, powiedział Karol! przerywając swą mowę, aby uczynić katowi tę ważną uwagę.
W pięć minut później uduszono El-Chakira sznurkiem który sam przygotował.
Taki to familijny interesik załatwiał bej Hussein, familijny rzeczywiście, bo El-Chakir był jego zięciem.
Po uduszeniu El-Chakira wprowadzono pana de Lalande. El-Chakir przed śmiercią dał znakomity przykład porządku. Zdjął z palca sygnet wartujący sto pięćdziesiąt gram; a z szyi i piersi poodpinał brylantowe ozdoby, z ramienia zaś zsunął naramiennik zawierający dwanaście nieoprawnych brylantów, każdy wartości tego które nosił na palcu. Wszystko to oddał podskarbiemu beja. Wyszedł zatem z władzy równie ubogi jak gdy ją obejmował.
Powiedzieliśmy że duszenie prawie wyszło już ze zwyczaju i że dzisiaj ścinanie zastępuje jego miejsce. Powiedzmy teraz w jaki sposób wydają wyrok, a następnie jak go wykonywają.
Winnego prowadzą przed beja. Badanie trwa zwykle dziesięć minut lub najwięcéj kwandrans.
Stryj obecnego beja utrzymywał ze dziesięć minut lub kwandrans zawsze mu wystarczały na poznanie czy oskarżony jest winnym lub nie.
Bej przekonany o winności oskarżonego, porusza horyzonalnie ręką i wymawia wyraz kiss, a każdy rozumie co to znaczy.
Boabowie, zwykle ich bywa dwóch[13], natychmiast zabierają oskarżonego i wyprowadzają go z Bardo. Gdy winny wychodzi z pałacu, wszyscy kupcy o których wyżéj mówiliśmy, rzucają się na niego, rwą mu w kawałki odzież, i tego rodzaju relikwię wyrównywającą w ich mniemaniu kawałkowi stryczka wisielca, przechowują starannie jako rzecz szczęście im przynieść mającą. Stąd wypływa że skazany prawie nago wychodzi z Bardo.
Na miejscu exekucyi zawiązują skazanemu oczy, każą mu klęczeć i odmawiać modlitwę. Na znak boaba jego pomocnik sztyletem przebija skazanemu prawy bok, tym sposobem skazany natychmiast skłania głowę na prawe ramię; boab korzysta z chwili i za jednym zamachem jataganu oddziela głowę od tułuba.
W niektórych okolicach Algeryi utrzymuje się jeszcze kara odwetu, lecz rzadko miewa miejsce, a mianowicie gdy rodzice ofiary są ubodzy. Wtedy przyjmują oni tak zwane Dia, tojest zamianę, pozostawiając Bogu ukaranie winnego na drugim świecie, a w tym przyjmując zapłatę za krew.
Jednak w r. 1838 coś podobnego do starożytnej wendetty, miało miejsce w Maskarze.
Dwoje dzieci nieprzyjaznych sobie rodzin, posprzeczały się na ulicy. Ojcowie wychodzą z domów, stają w obronie dzieci i nawzajem kłócą się z sobą. Jeden z nich wydobywa nóż, zadaje pięć razów przeciwnikowi i zabija go. Chwytają go, prowadzą do Kadego, otwierają księgę praw i czytają co następuje:
„O wierni, prawo odwetu nakazano wam, nakazano wszystkim odźwiernym w Bardo, odźwiernym straszliwym którzy w razie potrzeby zostają katami, wolny dla wolnego, niewolnik dla niewolnika, kobieta dla kobiety.”
W skutek tego kadi skazuje zabójcę na podobne pięć pchnięć nożem w te same miejsca w które i on uderzał, a dla zapobieżenia oszustwa naznacza miejsca. Potem mówi do najbliższego krewnego ofiary, którym właśnie był jéj brat:
„Prawo ci go oddaje, idź i zabij go.”
Brat uprowadził skazanego w towarzystwie czterech cziauchów, a przybywszy na oznaczone miejsce, własną ręką pchnął go pięć razy tam gdzie naznaczono.
Za każdém pchnięciem skazany mówił:
— To Bóg mię zabija ale nie ty.
Ta ciągle jednaka odpowiedź, tak dalece uniosła brata, iż widząc że skazany nie umarł za piątém pchnięciem, chciał mu zadać szóste; lecz lud oparł się temu.
Skazanego, pięćkroć przebitego, zbroczonego krwią wyrwano z rąk kata amatora i zaniesiono do pana Warnier, lekarza konsulatu, który przekonał się iż żadna rana nie była śmiertelna.
— Oh! omdlewając zawołał raniony, jeżeli chrześcijańskie lekarstwo przywróci mi zdrowie, jakże się zemszczę!
Niegdyś do tego trojakiego rodzaju kaźni, wypadało liczyć i karę na cudzołożnice, które wrzucano w wodę, zaszyte w worku wraz z kotem, kogutem i żmiją. Pan de Lesseps, ojciec, będąc konsulem w Tunis, wpłynął na zniesienie tej kary i sprawił że biedne grzesznice po prostu deportowano na wyspę Kerkennah. Dzisiaj więc, gdy kara prostéj deportacyi zastąpiła karę topienia, skoro małżonek schwyta swą małżonkę na gorącym uczynku cudzołóztwa, skoro ją o winę przekonają i potępią, rzecz się ma potem jak następuje.
Sadzają ją na ośle, twarzą obróconą do ogona, do łydek przywiązują jéj kota i koguta, uwalniając od żmii któréj ukąszenie może być śmiertelne, nacierają jéj twarz węglem i zmuszają do wołania co chwila:
— Oto kara oczekującą kobiety które podobnie mnie postępować będą.
Potem skazaną odwożą na wyspę Kerkennah.

A teraz kiedy do tego przyszło, powiedzmy nieco o arabskiéj kobiecie.

ŻONA ARABA.

Żona wielką gra rolę w życiu araba, mianowicie gdy ten wiedzie życie koczujące. Im bardziéj zaś arabka zbliża się do miast, to jest do tureckiej cywilizacyi, tem bardziéj traci na swojéj wadze.
Mahomet, jako doskonały znawca ludu który ucywilizować przedsięwziął, przyrzekł był prawowiernym swoim raj zupełnie zmysłowy, upiększony umierającemi w walkach z chrześcijanami. Każdy taki miał znaleść w raju oprócz hurysek ogólnéj wszystkich nagrody, kobiety które najbardziéj kochał, konie które najlepiéj lubił i najwierniejsze psy swoje.
Muzułmanin ma prawo pojmować cztery szlubne małżonki, nałożnic zaś utrzymywać mu wolno tyle, ile ich wyżywić zdoła. Arab, prócz tego, rozwodzić się może podług woli: w Maskarze pamiętano pewnego marokanina nazwiskiem Sidi-Mohamed-Ben-Abdalah, który miał dziewięćdziesiąt lat i żenił się dziewięćdziesiąt razy. Miał pięćdziesiąt dzieci, z których trzydzieści sześć dotąd żyje.
Kobiety arabskie w domowem pożyciu są niewolnicami, wychodzą zawsze zakryte. Zapytywać araba o jego żonę, jest to znieważać go. Można go spytać: Jak się ma twoja rodzina, twoja ciotka, babka? lecz, o żonie, powtarzamy, ani słowa wspominać nie należy.
Im więcéj arab ma żon, tém jest bogatszy; jedna doi krowy, owce i wielbłądy: druga chodzi po drzewo i wodę, zaradza potrzebom namiotu lub domu; ostatnia zaś a tém samém najukochańsza, mniejszym trudem niż tamte używa życia, dopóki miłość męża czyni wyjątek na jéj korzyść: nakoniec najstarsza z czterech ma ogólny nadzór nad gospodarstwem.
Ktoś powiedział że kobieta arabska nie jest kobietą, lecz samicą. Jest to prawda i nieprawda. U ludzi biorących rzeczy powierzchownie i mieszających rasy, kobieta maurytańska, kobieta miejska jest samicą, prawda, lecz z niejakiemi wyjątkami. Kobieta arabska, kobieta obozowa, koczująca, jest kobietą prawdziwą.
Zajmijmy się naprzód kobietą maurytańską, to jest samicą.
Maurytanka bywa zazwyczaj dziwnie lecz czarownie piękna. Cerę ma białą i gładką jak mleko, wielkie czarne oczy, kibić nieco za silną, i usposobiona do tycia w miarę wieku, ramiona i ręce prześliczne, gardło miernie grube. Jak wszystkie kobiety pustyni, na głowie tylko pielęgnuje włosy, resztę ciała ma nieporosłą.
Powiedzieliśmy że maurytanka jest samicą, ale samicą zalotną jak kotka, jak gronostaj lub mysz. I rzeczywiście, ponieważ nie ma nic do czynienia, ciągle więc zajmuje się strojami, które wkłada i zdejmuje nieustannie pijąc kawę i paląc maggiun. Strojenie się zależy na uczesaniu włosów, umalowaniu powiek, brwi, paznokci, wierzchu rąk i stóp, oraz na przylepianiu muszek. Taka toaleta jest tem bardziéj chwilowa, że maurytanki myją się trzy lub cztery razy dziennie. Włosy czeszą one grzebieniami podobnemi do naszych, które dostają z Europy i któremi potem też włosy spinają. Powieki malują sobie khalem, czyli tak zwaném alkifu, to jest proszkiem ze spalonych pereł, jaszczurek i innych kabalistycznych zwierząt. Proszek ten chowają w flakonikach drewnianych, srebrnych lub złotych, stosownie do majątku właścicielki. Doskonale zaokrąglony patyczek pogrąża się w tym proszku. Kobieta prowadzi tym patyczkiem po powiekach, nad lewem okiem w prawo, nad prawem zaś w lewo i tym sposobem na powiekach pozostawia czarne warstwę, powiększającą oko, nadającą mu blask niepojęty i pewną dzikość. Brwi zaś malują chińskim atramentem, nadając im tym sposobem doskonałą regularność: to też kochanek poeta powiada o brwiach swojéj kochanki.
— „Brwi mojej ulubionéj są jak dwa pociągi pióra wprawną ręką zakreślone.”
Paznokcie, wierzch i rąk i nóg malują sobie nennahem: a tak umalowane paznokcie, ręce i nogi przybierają kolor prawie czarnéj cegły, i to właśnie jest nąjmniéj piękném w całem tem kolorowaniu.
Pozbawianie się włosów odbywa się co miesiąc, za pomocą pomady którą maurytanki robią same, i do któréj wchodzi znaczna ilość siarki, arszeniku i szarego mydła. Gdy nadchodzi dzień téj małéj operacyi, nacierają sobie ciało takową pomadą i kąpią się; po chwili natarcie skutkuje, a włosy wychodzą za najlżejszém dotknięciem.
Dopóki maurytanki lub arabki są młode i ładne, excentryczność ta na dobre im wychodzi, bo wyglądają jak starożytne marmurowe posągi. Ale każdy pojmuje że starość i macierzyństwo, wielkie zmiany sprawiają w téj wyłącznéj piękności.
Odzież kobiet w ogólności składa się z bardzo przezroczystéj koszuli, przez którą widać łono: z jedwabnych, szerokich, czerwonych, niebieskich lub zielonych spodni, złotem wyszywanych i tylko do kolana spadających; pończoch nie noszą, a stopy ubierają w aksamitne haftowane pantofle, które prawie zawsze zrzucają gdy śpią.
Bogate maurytanki stroją się w naszyjniki, naramienniki i złote blaszki. Widziałem niektóre dźwigające na sobie, w ten sposób około dwóch do trzechset mabulów.[14] Zdjąwszy odzież, nawet śród najpoufalszych i najczulszych stosunków, zachowują wyżej wspomnione ozdoby. Kobiety średnie majętne, złoto zastępują srebrem, a kobiety ubogie, zdaniem mojem, wynalazły sobie ozdobę wyrównywającą złotu i srebru. Biorą one pomarańczowy kwiat, nawłóczą je na jedwab i ubierają tem głowę, szyję, ramiona, ręce i nogi. Zresztą, maurytanki bądź ozdobione złotem, srebrem lub pomarańczowym kwiatem, są to istne pachnące kadzielnice.
Samo z siebie wynika że arabki, maurytanki i w ogólności afrykanki, nie umieją ani czytać ani pisać, a śpiewu który nieustannie powtarzają wyuczyły się na pamięć.
Mówiąc o kobietach hiszpańskich, wskazaliśmy prawie w każdéj jakąś przyjemną wadę. Lecz bylibyśmy wielce niesprawiedliwi, czyniąc ten sam wyrzut kobietom maurytańskim lub arabskim.
Teraz przejdźmy do kobiety arabskiéj.
O ile życie kobiety miejskiéj jest materyalne i zwierzęce, o tyle życie kobiety koczującej jest niemateryalne i poetyczne. Ta żywi się zaledwie kilku daktylami, zaledwie rzadko kiedy wypije kilka kropel wody, lecz cała oddana jest roskoszom wyobraźni. Arabka żyje cała poezya, a mianowicie wierszami które kochanek tworzy dla niéj lub ona dla niego.
Oto próbka takiej poezyi.

KOCHANEK DO SWOJÉJ ULUBIONÉJ.

Usta twoje rumiane jak hennah,
Zęby szklniące jak kość słoniowa.
Twoja szyja, to sztandar
Na polu bitwy rozwity.
Piersi twe jak srebro gładkie,
A twa szyja, to śnieg,
Śnieg, co pada w zimie.

Twa kibić jak minaret miasta,
Minaret z białego marmuru.
Najbardziej roztargniony widzi go
Zdala, zwilżonem okiem.
Gdy idziesz, toś podobna
Do trzciny wichrem kołysanej.
Twoje oczy, to otwór strzelby,
Bo zabijają jakby prochem.

KOCHANKA DO ULUBIONEGO.

Mój ulubiony, serce moje kocha cię a oczy szukają. Kiedy wiatr wieje od strony duaru który zamieszkujesz, sny miewam piękne i wstaję szczęśliwsza.
Lubię patrzeć, siedząc pod namiotem, jak przejeżdzasz na twojéj białéj klaczy Merienie, osiodłanéj zlotolitym rzędem, bo wtedy spływają z mych oczu dwie lekkie perły. Ręką dajesz mi znak pożegnania. A ja pytam spojrzeniem: Kiedy powrócisz!
Kobieta arabska, żyjąca ciągle w świecie urojeń, dziwnie się wyraża. Ona to podżega swojego kochanka lub męża, do namiętnych czynów które wstawiły średnio wiecznych naszych rycerzy. Arab z pustyni jest jeszcze dotąd arabem trzynastego lub czternastego wieku, to jest człowiekiem ryzykownych turniejów i szalonych przedsięwzięć.
W roku 1825, kiedy bej Hussein zarządzał prowincją Oranu, w celu pobrania podatków, rozłożył się był obozem nad brzegami Miny. Pewien młodzieniec z pokolenia Mohol, zwany Hamud, kochał się szalenie w młodéj arabce zwanéj Yamina. Umówiono się zupełnie i wszystko przygotowano do ich małżeństwa, aż znagła, Yamina na widok obozu Husseina, oświadcza kochankowi, iż nie pójdzie za niego skoro przy weselnym obiedzie nie napije się z srebrnéj miseczki beja.
Srebrna miseczka jest nieodzownym sprzętem arabskiego jeźdźca. Ma ona kształt kubka z antabą, do któréj przywiązany jest sznurek czerwony lub zielony na cztery stopy długi. Jeździec czy w bród przebywa rzekę, czy też w galopie strumień przeskakuje, zawsze wodą miseczkę napełnia; potem nadając jéj ruch wirowy tak szybki aby żadna kropelka wody nie spadła na ziemię, płyn ten ochładza jak najdoskonaléj.
To powiedziawszy o miseczkach w ogólności, wróćmy do miseczki beja Hussejna.
Yamina wręc oświadczyła Hamudowi, że nie pójdzie za niego, chyba że na weselnéj ich uczcie poda jéj napój w miseczce beja Husseina. Taki kaprys bynajmniéj nie zdziwił Hamuda owszem nawet wydał mu się bardzo naturalnym; Hamud więc za nadejściem nocy przybył na brzeg rzeki po za którą był obóz, rozebrał się i zachował przy sobie jedynie pas i mun. Mun jest to mały arabski nożyk, bardzo ostry, z rękojeścią koralem wysadzaną, którym beduinowie zwykle odcinają nam głowy, podobnie jak to czynili średniowieczni kaci, gdy miecz od razu dzieła swojego nie dokonał.
Dla czegóż Hamud rozebrał się? naprzód dla tego, że w nocy trudno dostrzedz człowieka mającego brunatną skórę, a potem dla tego że psy nie szczekają widząc nagiego człowieka; lecz proszę niech mi kto wytłomaczy ten fakt u arabów niezaprzeczony. Hamud więc rozebrał się do naga, ścisnął się tylko pasem, wziął nóż do ręki aby był gotów do napaści i obrony, przebył rzekę, położył się na brzuchu i jak wąż prześlizgnął się pomiędzy jukami otaczającemi zwykle namiot dowódzcy. W tem wychodzi człowiek z pod tego namiotu. Hamud wsuwa się pod jedną jukę, a ów człowiek właśnie na niéj siada i Hamud poznaje w nim posługacza beja. Hamud zatrzymuje oddech i leży spokojnie. Posługacz (cziauch) nakłada fajką, wypala ją i resztę żarzącego się jeszcze tytoniu wysypuje na plecy Hamuda. Hamud niewzruszony jak Spartanin, czeka aż ogień zgaśnie, aż cziauch wstanie, oddali się i zniknie, a potem gdy znikł, Hamud czołga się znowu ku namiotowi beja. Tam przez chwilę oddycha, podnosi głowę, postrzega że bej i wszystko koło niego śpi, wchodzi więc czołgając się, porywa miseczkę i wychodzi również czołgajęc się.
Wszak rzec można iż to przygoda Dawida z Saulem?
Wróciwszy na przeciwny brzeg rzeki, Hamud wstaje i woła.
O! Turcy, wejdźcie no do namiotu beja Hussejna i spytajcie go co zrobił ze swoją srebrną miseczką.
Ten wyskok dumy tylko co niezgubił Hamuda, bo przebudzone placówki pospieszyły do namiotu beja, postrzegły że miseczkę skradziono i na los szczęścia dały ognia w kierunku głosu który słyszały. Hamud właśnie ubierał się, a stracona kula nogę mu strzaskała. Zdziwienie raczéj niż ból, nowy mu krzyk wyrywa. Turcy przebywają rzekę i znajdują Hamuda tarzającego się we krwi własnéj. Przyprowadzają młodego araba przed beja Husseina, który pyta go o powód kradzieży, a mianowicie o powód takiéj lekkomyślności.
Wtedy Hamud opowiada mu swą miłość dla Yaminy, i oświadcza że zapragnęła pić z czary beja.
Bej daje mu dwieście duros, darowuje czarę i kazawszy własnemu chirurgowi aby go opatrzył, rozkazuje zarazem aby Hamuda odniesiono do domu.
W trzy miesiące późniéj, nastąpiła weselna uczta, a Yamina stosownie do żądania które Hamud tak drogo opłacił, piła z srebrnéj czary beja Husseina.
Ta powiastka dosyć dobrze maluje straszliwe i poetyczne urojenia arabskiéj kobiety, która zwykła zajmować się sobą jedynie dla przypodobania się mężowi, która dla niego tylko bywa zalotną. Samo z siebie wynika, że skoro się w innym zakocha, to ku kochankowi zwraca wszystkie swoje myśli; dla kochanka naraża się na największe niebezpieczeństwa: to też kochanek zawsze, a przynajmniéj w jéj oczach, bywa najśmielszym jeźdźcem, najodważniejszym wojownikiem, najzawołańszym myśliwym. Z resztą, ponieważ namiętność mężczyzny wyrównywa namiętności kobiety, jeżeli więc kobieta odmawia lub nie kocha, a skoro odmawia to dla tego że nie kocha, arab żelazem mści się na niéj, bo arab zakochany albo posiada przedmiot swojéj miłości, albo go zabija.
Wynika stąd że skoro małżonek jest zazdrosny, to podanie o Otellu mimo całéj swojéj okropności, mniéj jest jeszcze okropnem niż rzeczywistość. Atoli chytrość zawsze prawie góruje nad zazdrością. Mimo skórzanych worków, mimo przebijali sztyletami, mimo uduszeń, cudzołoztwo najpospolitszym jest między arabami.
Arab częstokroć bywa zakochany chociaż nawet nie widział nigdy przedmiotu swojéj miłości. Kocha się na wieść o jéj kształtach, o jéj piękności, kocha się gdy usłyszy o niéj kilka słów od żydówki kupczącéj świecidłami, która to cudo pustyni niezasłonięte widziała. Wtedy kochanek posyła adjuzę do osoby któréj miłość pozyskać pragnie: adjuza jest to rajfurka z Sahary i z Sahel, która dostaje się do dziewicy i przedstawia jéj miłość swojego protegowanego.
Ponieważ mężczynźi chodzą z odkrytemi twarzami, przeto kobiety znają ich. Adjuza więc téj którą namówić pragnie opowiada, że ten a ten, syn tego a tego kocha się w niéj: że jest to ten sam sławny myśliwiec który zabił lwa, że to ten sam śmiały jeździec który poskromił najniedostępniejszego rumaka; że to ten sam nieustraszony wojownik który w ostatniéj potyczce zabił tylu nieprzyjaciół. Nadto, kiedy kochanek jest bogaty i polecił jéj aby złożyła podarunki jego ulubionéj, adjuza świeci w oczy młodéj dziewicy naszyjnikami, koralami (bransolety noszone na nogach), a nawet i złotemi blaszkami.
Kobiety arabskie nie wstydzą się przyjmować darów, a w razie przyjęcia zalecanek, mają trojakie sposoby naznaczania schadzek: u źródła, pod namiotem, albo w atuczy.
Jeżeli schadzka naznaczona u źródła, gdzie się zawsze znajduje kilka innych kobiet, kochanek przybywa w towarzystwie najlepszych swoich przyjaciół, którzy mu niosą pomoc skoro jego wyprawie grozi jakie niebespieczeństwo. Wtedy kobiety i przyjaciele porozumiewają się, tworzą niejako towarzyski kordon; a obaj kochankowie odchodzą i znikają po za skałą, w lasku lub w najbliższych krzakach.
Jeżeli pod namiotem, zawsze podzielonym na dwie części męzką i żeńską, kobieta uprzedza swojego kochanka w chwili w któréj mąż zwykle ją od siebie oddala, i wtedy, podczas ciemnéj nocy kochanek zawsze w towarzystwie swoich przyjaciół, uzbrojonych jak na wojnę, wciska się do namiotu pomiędzy pikietami i dostaje się do kobiet, które o téj okoliczności równie jak i o innych tajemnicę najświętszą zachowują.
Jeżeli w atuczy, atuczą nazywa się skrzynia umieszczana na grzbiecie wielbłąda, w któréj podróżuje kobieta podczas przeprowadzin: jeżeli więc w atuczy, kochanek daje jednemu ze swoich przyjaciół swojego konia i swoję odzież; przyjaciel przejeżdża się z daleka, a podczas gdy mąż uwiedziony podobieństwem, ściga kochanka wzrokiem, ten grubą odzieżą okryty, dostaje się pomiędzy służących, powoli zbliża się do wielbłąda który niesie jego kochankę i korzystając z przyjaznéj chwili za jéj pomocą, dostaje się do atuczy.
Rozumie się że kochankowie schwytani na takim uczynku, natychmiast zabijani zostają.
Arabka skoro tylko pokocha, nie opiera się; owszem sama uprzedza żądania swojego kochanka i do ich spełnienia dopomaga wszelkiemi sposoby jakie są w jéj mocy. Skoro zaś kobieta jest cnotliwa, a raczéj nie kocha i odmawia, kochanek przysięga na głowę proroka, że ona do niego należeć będzie, lub że ją zabije. Po takiéj przysiędze, wybiera on dżdżystą noc, dla uniknienia czujności, i równie jak na miłosnych schadzkach bierze z sobą przyjaciół, wciska się pod namiot, strzela do swojéj kochanki z pistoletu, lub przebija ją sztyletem, albo urzyna jéj pierś, nos, uszy. Na krzyk ofiary, wszyscy się budzą, przybiegają, ale zawsze za późno, bo morderca zwykle już zniknie. Czasem, na taką przysięgę kobieta odpowiada kochankowi wydając go przed swoim mężem, braćmi lub krewnemi: wtedy nie ustająca straż otacza zagrożoną kobietę, a zabójstwo przemienia się w potyczkę, potyczka w rzeź.
Niekiedy kobieta bywa do tego stopnia romantyczna, że swojego kochanka do ostateczności doprowadza, a kiedy ten nakoniec przybywa, ona oświadcza że odmawiała tylko dla wypróbowania go; podaje mu rękę, a zamiary zemsty przemieniają się w noc miłosną.
Prawo zaleca muzułmanowi aby każdéj nocy używał jednę z żon swoich: każda więc ma swoję koléj, a zapomnienie w tym względzie, nieraz ze strony kobiety staje się powodem do żądania natychmiast rozwodu.
Zresztą, maurytanka lub arabka tém się różni od europejskiéj kobiety, iż bez zaprzeczenia przyznaje mężczyźnie wyższość nad sobą i że mu ulega z obowiązku, groźba jednak albo nawet nie zasłużone uchybienie często zemstę jéj sprowadzają.
Khadidżia, córka beja Oranu, miała kochanka nazwiskiem Bugrada. Raz Bugrada przybył do kochanki i dał jéj do zrozumienia, że jakkolwiek jest córką beja, jednak on nią rozporządza i może ją zgubić skoro mu do tego przyjdzie ochota.
— Nie słusznie przemawiasz do mnie w ten sposób, odrzekła mu Khadidżia, nie lękam się ciebie; wiedz owszem że, raczéj my kobiety dajemy śmierć lub życie, skoro taka nasza wola.
— Bah! odparł Bugrada, sam tylko Bóg ma taką władzę.
Zaledwie to wyrzekł, a na wyższéj galeryi usłyszano kroki beja Osmana, który ciężko chodził, bo był tłusty. Bugrada przeląkł się, bo ujęty przez Osmana, mógł to głową przypłacić; ale Khadidżia bynajmniéj nie zmieszana, ukryła kochanka w ogromnym kufrze stojącym w jéj pokoju.
Bej wszedł, a że chciał usiąść. Khadidżia wskazała mu kufer; bej usiadł rozmawiał i żartował ze swoją ukochaną córką. W tém Khadidżia znagła zmienia rozmowę, pokazując na pyszny Jatagan w złotéj pochwie który mu wisiał u pasa ojcowskiego.
— Czy prawda ojcze, pyta że twój jatagan kraje żelazo?
— Bezwątpienia, odpowiada bej.
— Nie wierzę temu, mówi Khadidżia, i pozwalam uderzyć dwa razy, nie aby pokrajać żelazo, ale odbić wierzch mojego kufra.
— Żądam tylko jednego, odpowiada bej wstając gotów czynem poprzeć swoje mniemanie.
Ale Khadzidżia wstrzymuje podniesieną już prawicę jego.
— Dobrze, dobrze, mówi, wierzę ci ojcze na słowo, nie psuj mi mojego pięknego kufra sprowadzonego z Tunis.
Bej schował jatagan do pochwy i wyszedł w dziesięć minut późniéj.
Wtedy dziewica wydobyła z kufra w pół umarłego Bugardę i rzekła mu:

— O moje oczy! o moje serce! bądź odtąd rozsądniejszy i nie zaprzeczaj nigdy wszechmocności kobiet.

MARABUT FATHALLAHA.

Była trzecia po południu gdyśmy wrócili z Bardo, a więc za późno na zwiedzenie zwalisk Kartaginy, ale jeszcze dosyć wcześnie na wycieczkę do marabutu Sidi-Fathailaha.
Powiedzmy tymczasem cokolwiek o marabutach w ogólności, po tem powiemy o marabucie Sidi Fathallaha w szczególności.
Marabut pochodzi od arabskiego wyrazu marleoth, który znaczy wiązać, podobnie jak religijny pochodzi od wyrazu religare.
Przez rozciągłość, marabut nadal swą nazwę poswięconemu sobie grobowcowi, który często bywa tylko niejako kamiennym namiotem w którym mieszkał za życia. Zowią więc marabutami małe budowle o okrągłych dachach, zasiane w okolicach afrykańskich miast, a niekiedy znajdowane nawet w odległych pustyniach. Przy takich marabutach karawany zwykle stają na spoczynek. Nadto są one miejscem schronienia: a kiedy skazany skryje się do marabutu, nie wolno go tam zabijać; ale ustawiają się straże na około aby nie mógł wyjść, podają mu chleb i dzban wody i zamurowują drzwi.
Dłużnik którego chcą aresztować za długi, także w marabucie znajduje schronienie; ale wierzycielowi wolno przypieczętować łańcuch do muru i zamknąć tym sposobem dłużnika, który przez prawo schronienia zyskuje to tylko że więzienie skażone zamienił na więzienie święte.
Te małe pomniki rzeczywiście nazywają się Khubbah, to jest grobowiec. Lecz, jak powiedzieliśmy, zachowamy im zwykłą ich nazwę.
Marabuty znajdują się nawet w pustyni Sahara; gdzie, jak powiadamy, służą karawanom za miejsce spoczynku, a za bezpłatną i świętą oberżę zbłąkanym podróżnym. Bogaci składają tam ofiary z daktyli, sucharków, suchych fig, mąki i. t. p. Ubodzy zaś których traf tam sprowadza, jedzą z głodu te zapasy tak przez nich zwanéj boskiéj miłości. Lecz biada temu ktoby zapragnął unieść z sobą choć jeden daktyl, figę lub ciastko, albo szczyptę mąki! Zginąłby niezawodnie w drodze.
Tyle o marabutach kamiennych; przejdźmy teraz do marabutów cielesnych.
Marabut jest to człowiek uznany za świętego, albo taki który ten tytuł po przodkach odziedziczył. W Afryce szlachectwo religijne jest dziedzicznem, jak u nas było niegdyś szlachectwo togi lub miecza.
Do głośnego ze sławy marabuta przychodzą radzić się o mil dziesięć, dwadzieścia, a nawet i sto. Każdy stosownie do potrzeb zadaje mu pytania, jeden żąda deszczu, drugi pogody, ten łaski szeika, tamten miłości kochanki. On zaś daje amulety. Amulety takowe, głównie zawierają w sobie wyjątki z koranu złożone z pobożnych maxym. Maxymy zaś pisane są na pargaminie wyciętym w bardzo skomplikowane kwadraty lub rozwartokąty. Noszą się albo na szyi albo na ręku jak bransoletki.
Kazałem sobie był przetłomaczyć kilka takich amuletów; jeden z naszych arabskich kupców nosił następny:
„Bóg dozwala handlu ale zabrania lichwy.“
Nasz janczar zaś nosił następujący i podług mnie dla niego niestosowny:
„Małżeństwo jest jak oblężona twierdza: ci co są zewnątrz pragną wejść do niéj, co zaś wewnątrz, wyjść pragną.”
Spytałem czy właściciel ąmuletu jest żonaty. Amulet przyniósł mu szczęście, został więc bezżennym.
Pewien laleb, to jest mój kolega, pokazał mi taki amulet;
„Gdyby koran, zamiast zstąpić w ręce Mahometa, zstąpił był na jaką górę, bylibyście widzieli tę górę uginającą się przed bojaźnią Pana.”
Ja sam posiadam także amulet, dany mi przez jednę z tych świętych osób, gdy się dowiedziała że należę do szanownego pokolenia uczonych, brzmi ono następnie:
„Gdyby wszystkie drzewa na ziemi piórami były, gdyby morze było z atramentu i siedm razy większą miało rozciągłość, pióra te i atrament nie starczyłyby na opisanie pochwał Boga.”
Marabuci nadto leczą z niektórych chorób, nadają płodność niepłodnym kobietom, pomnażają zwierzęta; wszystkie zaś te cuda jedni dopełniają modlitwą, drudzy zaś dotknięciem.
Nazwę marabuta posiadającego już jakąkolwiek sławę, zawsze poprzedza tytuł Sidi, co znaczy Jego Wysokość: i tak mówią Sidi-Fathallah, Sidi-Mohammed, jak mówiono w średnich wiekach jego Wysokość Święty Piotr, jego Wysokość Święty Paweł.
Największym muzułmańskim świętym, którego najczęściéj i najwyraźniéj wzywają, jest Sidi-el-Hadzi Abd-el-Kader-el-Dżelali, którego grobowiec znajduje się w Bagdadzie i na cześć którego rozsiano mnóstwo mogił po całéj Algeryi. Jest on wyłącznie patronem ślepych, których prawie zawsze słyszałem żebrzących jałmużny, wzywając jego imienia. W Bagdadzie, w grobowcu tego świętego, emir Abd-el-Kader, zaprowadzony tam przez ojca, miał objawienie że kiedyś zostanie emirem wiernych.
Niekiedy marabut bywa rzeczywiście niegodziwym łotrem ale przez to bynajmniéj nie traci swojego uroku, bo muzułmański fatalizm wszystko tłomaczy: Bóg tak chciał! Bóg dobrze zrobił to co zrobił! tajemnica u Boga zapisana!
Muzułmanin nigdy się nie kłopocze bo ma zawsze na ustach te trzy odpowiedzi.
Auzoniusz Chancel, nowy nasz towarzysz a raczéj nowo zaciężny przyjaciel w Algierze, opowiadał mi, że pewnego dnia polując powyżej Mahelma i idąc wzdłuż rzeki Ned-el-Agar, objętéj strasznym wąwozem i wpadającym do morza. koło Zeralda, zginął w téj jaskini panter i dzików; szukając tego wyniosłego miejsca skąd mógłby panować nad okolicą, doszedł do kilku lepianek w których mieszkała arabska rodzina; o kilka kroków od tych lepianek wznosił się marabut który Chancel rzeczywiście poznał. Był to marabut Sidi-Mohamme-da, Mta-Ned-el-Agar.
Chancelowi dokuczało pragnienie, wiedział że przy tym marabucie płynie wyborne źródło; pobiegł więc tam, lecz źródła tego strzegł wąż: strzelił więc a wąż poszedł strzedz Acheronu. Na odgłos strzału, zjawiła się jakaś murzynka i postrzegłszy pijącego Chancela, podczas gdy wąż z roztrzaskaną głową zdychał, zaczęła jęczeć przeraźliwie. Chancel spytał co jéj się stało.
— Ah! zawołała, nieszczęśliwy giaurze, zabiłeś duszę Sidi-Mohainmeda!
— A to jakim sposobem?
— Takim sposobem że Sidi-Mohainmed po śmierci przemienił się w tego węża.
Chancel rozpaczał iż dopuścił się takiego morderstwa. Całe duro zapłacił za swą zbrodnię, a murzynka przestała krzyczeć, czego właśnie pragnął Chancel; lecz ciągle płakała, na co on zgoła niezważał, i religijnie biorąc węża zaniosła go do wnętrza marabuta i umieściła na łożu usłanem z pomarańczowego kwiatu.
Źródło którego strzegł wąż tak nieszczęśliwie zabity przez naszego przyjaciela, miało przywiléj leczenia chorób oczu; Chancel nie słyszał jednak aby po zgonie swojego strażnika straciło na swojéj wartości.
Ostatni marabut, zmarły w Tunis, wielce tam był czczony, zwykle przebiegał ulice na małym osiołku ustrojonym w grzechotki, pochowano go zaś w meczecie który Ben-Hayat, jeneralny poborca beja, ten sam który dał 10000 franków ubogim, podczas gdy Lecomtowi nie udał się zamach na króla Ludwika Filipa, kazał wybudować na wzór kościoła świętéj Magdaleny. Bej i wszystkie osoby znakomite szły za jego trumną, dom jego sprzedano za 50,000 piastrów, osła za 6,000 a kij za 500. Obecnie największą wziętość ma w Tunis marabut Sidi-Fathallah! Bóg otwiera wrota szczęścia.
Jego to właśnie zamierzaliśmy odwiedzić. Zapewne dla tego że przybrał nazwę Bóg otwiera wrota szczęścia, posiada wyłączny przywiléj czynienia płodnemi niepłodne kobiety.
Sposób dojścia do tego celu jest na pozór dosyć dziwny.
O sto kroków od wioseczki w któréj mieszka, znajduje się pochyła skała, wysoka blizko na sześćdziesiąt stóp. Kobiety więc pragnące uzyskać od Boga łaskę zostania płodnemi ześlizgują się dwadzieścia pięć razy z wysokości téj skały aż na dół, to jest:

Pięć razy na brzuchu,
Pięć razy na grzbiecie,
Pięć razy lewym bokiem,
Pięć razy bokiem prawym,
I pięć razy głową na dół.

Tego dopełniwszy, modlą się całą godzinę z marabutem, a skoro są piękne i młode, rzadko kiedy urok nie zostaje zdjęty i wracają do domu ciężarne.

Tą razą Giraud, towarzyszył nam w wycieczce; z wielkim żalem rozstał się z Desbarolle’m, Boulangerem, Alexandrem, Chancelem i Maquet’em biegającemi po ulicach Tunis, a chociaż w wigilją zrobił szkic pewnéj przygody, towarzyszył mu jednak, bo aby mi zrobić przyjemność zawsze gotów jest wyrzec się wszelkich przygód na świecie.
Wsiedliśmy do kabryoletu Laporte’a i w ciągu pół godziny przybyliśmy do wsi. Najpierwéj uderzyła nas bardzo ładna kawiarnia, przy któréj drzwiach stał arab i rozmawiał z drugim siedzącym i palącym fajkę: obraz był gotów, Giraud więc wyjął swoje album i zrobił kopią z natury. My tymczasem piliśmy kawę we wnętrzu budynku.
Gdy Giraud skończył rysunek, gdy wyprzężono kabryolet i konia umieszczono w stajni, poszliśmy piechotą ku cudownéj skale; im daléj postępowliśmy, tém pilniéj staraliśmy się aby nas nie postrzeżono; nakoniec stanęliśmy naprzeciw świętego kamienia.
Kilka kobiet miało właśnie zamiar ześlizgiwania się; a jedna już tylko pięć razy miała wykonać to ćwiczenie, a zsuwała się głową na dół. Wtedy pojęliśmy dlaczego Laporte tyle starał się aby nas nie widziano. I rzeczywiście zaledwie pielgrzymki postrzegłszy nas, zaraz uciekły krzycząc przeraźliwie. Dopuściliśmy się zatem niejakiego świętokradztwa, wypadało więc uspokoić niewiasty których wrzaski, mianowicie dla giaurów, dosyć były niebezpieczne. Laporte wyprawił do nich pasterza który pasł kozy w pobliżu, i zobowiązał go aby im oświadczył że trzy indywidua które im przeszkodziły w ich pobożnym czynie są, jeden francuzkim konsulem, drugi wielkim malarzem, a trzeci wielkim lekarzem.
Rozumie się że ja byłem lekarzem.
Maurytanki nic nie odpowiedziały, a zaniechały wrzasków, co już stanowiło pół wygraną. W parę minut później ujrzeliśmy, jak z za węgła domu spoglądały nas, i to było zupełną wygraną. Widzieliśmy jednak, że wyglądały nakształt ptaków które tylko co usiadły na ziemi i zaledwie skrzydła przytuliły, że więc odlecą za najmniejszem naszem poruszeniem. Staliśmy zatem spokojnie. Giraud usiadł i zaczął zdejmować widok wioski po za którą zdała widać było morze: lazurowy obrus białemi plamkami nakrapiany.
— Ah! pani, pani, jakże kobiety są wszędzie jednakowe! Skoro nasze maurytanki postrzegły że się niby przestaliśmy zajmować niemi, zdawało się że poumierają z chęci zajmowania się nawzajem nami. Powoli zaczęły przybliżać się i nakoniec spojrzały przez ramię Giraud’a. Niezmiernie uradowały się widokiem swojéj wioski zaczynającym już modelować się na papierze. Lecz radość ta śmiechem wybuchła, mówię śmiechem któryby przyniósł zaszczyt kadryllowi gryzetek z ulicy La harpe, skoro ujrzały zakwitającą pod ołówkiem Giraud’a cudowną skałę, skoro ujrzały siebie samych, w dziwnych położeniach przepisem nakazanych, ześlizgujących się po powierzchni; tejże skały.
Dotychczas wszystkie były zasłonięte; lecz powoli pokazało się jedno oko, potem drugie, potem nos, potem usta z perłowemi zębami, wreszcie cała twarz. Trzy z pomiędzy nich były prześliczne. Czwarta mająca już lat trzydzieści, była żółta i słaba, a nogi jéj zdawały się być spuchnięte. Laporte przemówił do niéj po arabsku, a zaraz trzy jéj towarzyszki uciekły, ona sama tylko pozostała.
Biedaczka na prawdę uwierzyła w moję lekarską umiejętność i żądała rady. Wziąłem ją za rękę, którą mi podała bez oporu; dotknąłem pulsu i poznałem że ma febrę. Tymczasem zbliżyły się znowu trzy młodsze, bo podzieliły ufność jaką ich towarzyszka we mnie położyła, znowu zaczęły śmiać się bojaźliwie i niby mimowolnie, bo rękami zatykały usta.
Najmłodsza ze śmieszek nie miała jeszcze lat dwunastu. Nie wyglądała wcale na mężatkę, bo czuć w niéj było młodość zaledwie wydobywającą się z dzieciństwa, kwiatek jeszcze w pączku. I rzeczywiście nie zostawała jeszcze ani pod władzą kochanka, a ślizgała się po zapładniającéj skale jako amatorka. Może znała historyą dziewicy Maryi i poetyczną legendę o gołąbku.
Żądałem aby mi także podała rękę, dla przekonania się czy nie jest chora; podała mi ją z uśmiechem. Widać że tytuł lekarza nadawał mi wielkie przywileje. Szukając jéj pulsu rozmawiałem z nią, ale rozumie się za pośrednictwem Laporte’a.
Pytałem czy ma rodziców, i co robią?
Była sierotą.
Spytana jak żyje, odpowiedziała:
— Jak ptaki pod niebem, kwiaty i rosa.
A jednak, chociaż odpowiedzi przekonywały że uboga, była mimo to czysto ubrana, miała malowane oczy i paznokcie, a usta tak rumiane iż sądziłbyś że także malowane.
Spytałem czyby niechciałaby jechać ze mną, skoro nic ją nie przywiązuje do tego świata, ponieważ nie ma rodziny.
— A dokąd? zagadnęła.
— Pokazałem jéj morze.
— Po za tym wodnistym obrusem, jest tylko samo niebo, odpowiedziała.
— Owszem tam jest inny świat, ponieważ stamtąd przypływają okręta.
Zamyśliła się.
— A cóż ja robić będę po za tą wodą?
Rzeczywiście trudno było odpowiedzieć.
— Co ci się podoba, odpowiedziałem.
— A czy będę miała pąsowe spodnie haftowane złotem jedwabne koszule, czapeczkę z sekinami i piękny haik z wielbłądzich włosów?
— Będziesz miała to wszystko.
Spojrzała na swoje towarzyszki.
— Pojadę, rzekła.
— Jakto! pojedziesz, chociaż nie znasz mię?
— Alboż nie mówiłeś że jesteś lekarzem?
— Tak jest.
— Skoro więc Bóg obdarzył cię nauką, musiał także obdarzyć i dobrocią?
— Czy ona na prawdę pojedzie? spytałem Laporte’a.
— Na honor, nie powiem że nie!
— A skończyłeś już twój rysunek, Giraud?
— Skończyłem.
— No, to chodźmy.
Wyjąłem z kieszeni kilkadziesiąt małych złotych pieniążków cienkich jak papier i rzekłem:
— Masz oto moje dziecię, kup sobie bransoletkę.
Oczy jéj zabłysły radością. Wsypałem jéj pieniądze w dłoń, krzyknęła z radości, bo nie sądziła że mówię na seryo.
Odszedłem wzdychając i myśląc:
O! wiosno, młodości roku! o! młodości, wiosno życia!
W kilka dni późniéj rzekłem z nagła do Giraud’a:
— Zrób mi jéj portret z pamięci.

Wziął ołówek i niepytając nawet o kim mówię, zrobił mi go natychmiast.

KARTAGO.

Nazajutrz cały dzień mieliśmy należycie zajęty.
Zrana mieliśmy zwiedzić kaplicę Świętego Ludwika i zwaliska Kartaginy. Wieczorem zaś był bal u konsula.
O siódmej rano, czekał nas powóz u bram miasta. Powoził nim maltańczyk, biegnący przy koniach jak hiszpański zagal.
Wyjechawszy z Tunis uderzył nasze oczy piękny khabbah, czyli mauzoleum, uchodzące za grobowiec ostatniego z Abenceragów.
Wysiadłem z powozu i ostrzem noża wyryłem na jego murze nazwisko Chateaubrianda.
Właśnie w okolice miasta Tunis schroniła się część maurów wygnanych z Hiszpanii, którą ciągle uważają za raj utracony. Rodzina arabska mieszkająca w Solenian, miasteczku odległem o siedm do ośmiu mil od Tunis, dotąd przechowuje klucz od swojego domu w Grenadzie.
Nic bardziéj niewdzięcznego i niezdrowszego jak przechadzka po za murami miasta Tunis: miasto wybiega na zewnątrz w ropiejących rynsztokach, brudnych i cuchnących; jest to niby wielki wrzód, wyrosły na ciele miasta mającego sto tysięcy mieszkańców, zamiast na ciele jednego człowieka.
Na uwagi czynione władzom, co do potrzeby oczyszczenia miasta z tych cuchnących kloak, odpowiedziano nam, że właśnie strzegą się tego, gdyż te wyziewy chronią miasto od morowéj zarazy. Być może ale my czem prędzéj umykaliśmy w pole. Pole to jest prawie puste, bo nikt nie będąc pewnym własności swojej, nie dba o nią; a nie bezpłodność ale despotyzm czyni ziemię nie żyzną.
Gdzie niegdzie, wpośród tych stepów zjawia się oliwne drzewo, ale i to zwykle stare i prawie bezowocne. Tam wcale nie sadzą drzew, ale ich jednak nie niszczą: zniszczenie bowiem jest dziełem czasu, który sam to dzieło wykonywa.
Po trzech kwandransach jazdy, przybyliśmy do maurytańskiéj kawiarni, gdzie zatrzymaliśmy się. Maurytańska kawiarnia przedstawia zawsze miły przedmiot do poezyi i malarstwa, jeżeli jest drzewo na równinie, kawiarnia o nie się opiera a opiera z tak miłem zaniedbaniem i tworzy z drzewem grupy tak szczęśliwie obfitującą w cień, w ciemną zieloność i nieprzezroczystą białość, ludzie w niej zamieszkali rozmawiają z przechodniami w tak malowniczej postawie; żebrak tam tak dobrze jest udrapowany w swoje łachmany, a jeździec tak dumnie siedzi na swoim wierzchowcu, że obraz jest natychmiast gotów i że zapytywaliśmy siebie dla czego religia zabrania malować obrazy ludzi w kraju gdzie obraz człowieka zdaje się bydź tak doskonałym obrazem Boga.
Zatrzymaliśmy się aby się napić kawy, bo w Afryce po dwadzieścia razy na dzień piją kawę i nie ma w tém żadnéj nieprzyzwoitości.
Karawana składała się tylko z Alexandra, Desbarolles’a, Chancel’a, Maquet’a i mnie. Na ten raz nie mogliśmy wyrwać Giraud’a i Boulangera z ulic miasta Tunis, a mieliśmy zejść się z niemi dopiero na pokładzie Montezumy, ponieważ kapitan Cumes d’Ornara prosił nas abyśmy wrócili morzem i byli na śniadaniu na jego okręcie.
Wypiwszy kawę, ruszyliśmy w dalszą drogę piechotą, ze strzelbami na ramionach. Okolica tu zaczynała być malowniczą, bruzdy ziemi mieszały się z kamieniami, wzgórza powstałe z gruzów budowli garbiły pole, wielkie poprzerywane wodociągi wyglądały nakształt olbrzymich posągów którym zazdrosna ręka pokruszyła głowy i tułuby. Nie widzieliśmy miasta ale czuliśmy że jesteśmy w pośród jego zwalisk.
Przebacz mi pani, że czynię wycieczkę do starożytności, lecz sądzę zaprawdę, że mianoby mi za złe, gdybym przybywając na tę starożytną ziemię, nie wspomniał choć kilka słów o obu Kartaginach, gdybym choć pół głosem, nie wymówił imion Annibala i Śtego Ludwika.
Kartago, rozumie się stara, tyryjska lub fenicyjska, Kartago Annibala, współzawodnica i nieprzyjaciołka Rzymu, równie jak każde znakomite miasto, ma dwa początki: historyczny i bajeczny, to jest: początek jaki jéj nadali archeologowie i początek jaki jéj nadał Wirgiliusz.
Rozumie się że początek archeologów, czyli prawdziwy, jest ciemny, niepewny, zatracony w nocy czasu w któréj nauka przyświeca jedynie jako poranna zorza.
Rozumie się również, że początek bajeczny jest jasny, dokładny przypuszczalny, a co zgoła nie psuje rzeczy, zarazem i poetyczny.
Kartago historyczne miała założyć osada tyryjska, wygnana ze swojéj ojczyzny, na 1059 lat przed Jezusem Chrystusem. Nadano jéj fenicyjską nazwę Kartha-Haddah, albo nowe miasto. Późniéj, Grecy poznawszy ją, nazwali ją Karchedon, a Rzymianie Kartago.
Delenda Carthago starego Katoną, stało się politycznym axiomatem.
Lecz oprócz téj pierwszéj zatkniętéj żerdzi, oprócz tego kamienia węgielnego, to tylko wiemy o Kartaginie, co nam powiedzieli grek Herodot i sycylijczyk Diodor.
23* Kartago zaś Didony połyskuje światłem.
Didona, córka Belusa, króla Tyru, miała po śmierci ojca, panować wspólnie ze swoim bratem Pigmalionem. Pigmalion opanowuje tron, przywłaszcza sobie najwyższą władzę, przebija sztyletem Sicheusza, męża swojéj siostry, który jako najwyższy kapłan Herkulesa, posiadał niezmierne bogactwa, i pragnie sam przyswoić je sobie. Lecz Didona uprzedza go, ładuje na okręt skarby nieboszczyka, i w towarzystwie kilku znakomitszych obywateli królestwa oraz wiernego sobie wojska wpływa do Cypru, stamtąd zaś ku Afryce i wysiada na ląd w Utyce, tyryjskiéj kolonii, tam mieszkańcy przyjmują ją jako siostrę i królowę i sprzedają jéj przestrzeń ziemi jaką zdoła nakryć skóra byka, w miejscu, które się jéj najlepiéj podoba.
Po zawarciu umowy, Dido każe zabijać jak największego byka, kraje jego skórę na jak najwęższe rzemyki, i za pomocą tego podstępu, zakreśla w połowie nad brzegiem jeziora, w połowie zaś nad brzegiem morza, obszerną przestrzeń która staje się kolebką nowego, Kartha-Haddah.
Nieszczęściem dla poezyi, a może i dla historyi, pomiędzy założeniem tego miasta przez archeologów, a założeniem go przez Wirgiljusza, zachodzi 200 lat różnicy, ponieważ archeologowie odnoszą ten wypadek do roku 1052 przed Chrystusem, a zaś Wirgiliusz tylko do roku 882.
Prawda że Appien mą sposób przyznania słuszności każdemu. Według niego, Dido znalazła Kartaginę już zbudowaną i nadała jedynie temu miastu nowy blask, przez przysporzenie mu nowego cyrkułu, który przybrał nazwę Byrsa.
Byrsa po grecku znaczy skóra; podanie więc o byku opowiedziane przez Wirgiliusza w tych dwóch wierszach:

Mrecatiqae solum facfi de nomine Byrsam
Tarnino quantum possent circumdare tergo.

jest prawdziwe. Poeta więc ma za sobą Appien’a. Ale przeciw sobie ma Polybiusza, Diodora, Strabona, Pauzaniasza, którzy ani stówa nie wspominają o tej poetycznej powiastce.

W chwili gdy Kartago zbudowano, a Didona królowała, przybywa tam, według Wirgilego, Eneasz i zaczynają się miłostki zbiega z piękną Elizą, miłostki wiodące za sobą niewdzięczność i śmierć.
Dido zabija się na stosie wzniesionym w miejscu gdzie dzisiaj znajduje się przylądek Kartago, i umiera mając wzrok utkwiony w okręcie unoszącym jéj niewiernego kochanką, a zarazem przepowiada przyszłe współzawodnictwo Kartaginy z Rzymem.
Justynian, naznacza inny powód śmierci Didony. Według niego Jarbas, król Gelulów, narodu ościennego nowéj osadzie, uderzony pięknością Tyrianki, pragnie ją poślubić, lecz dostaje odmowę. Grozi więc wzrastającéj osadzie, i na czele wojska idzie przeciw miastu Kartha-Haddad. Dido widzi że wybierać musi między upadkiem narodu swojego, albo między boleśném zaślubieniem człowieka którego nie cierpi. Zapisała imię swoje w liczbie założycielek miasta, to dosyć dla niéj stawy; kochała, to dosyć dla niéj szczęścia: postanawia zatem umrzeć, umrzeć młoda i piękna; prosi Jarbasa o zwłokę aby modłami przebłagała cienie pierwszego swojego małżonka, i po upływie terminu, wstępuje na przygotowany z jéj rozkazu stos, wydobywa sztylet ukryty pod suknią i przebija się.
Córa Belusa miała prawdziwe imie Eliza, Dido zaś był to tylko epitet. Dido — znaczy błąkająca się, a podróże pięknéj Elizy dostatecznie usprawiedliwiły tę nazwę.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa, pierwiastkowa Kartago, Kartago tyryjska rozciągała się od jeziora Tunis do salin Sukara, stamtąd do przylądka Kamar, od przylądka Kamar do przylądka Kartago, stąd znowu do Guletty, a z Guletty do wskazanego przez nas punktu wyjścia, to jest do miejsca na którém obecnie znajdują się studnie.
Powoli to miasto rozszerzało się, lecz w jaki sposób wzrost jego następował, nie wiadomo nikomu. Kartagińskie księgi traktujące o pierwotnych czasach punickiej potęgi, wpadły wprawdzie w ręce Rzymian, po zdobycie Kartaginy; lecz rzymianie głęboko gardzący wszystkiem co od nich nie pochodziło, pozostawili te księgi Massynissie królowi Numidów. W spadku księgi te dostały się Hiemsalowi 2-mu, który panował w Numidii na 105 lat przed Chrystusem. Nakoniec, Sallustyusz pretor Afrykański, znajduje one w ośm lat późniéj, zbierając materyały do swojéj Wojny Jugurty, każe je sobie ttómaczyć, robi z nich kilka wyciągów o kraju, o pokoleniu na nim zamieszkałem i rzuca je jako nieużyteczne.
I odtąd księgi te zaginęły.
Oto wszystko co wiemy o Kartaginie.
Kartago zaczyna mieć rzeczywiste miejsce w historyi na 546 lat przed Jezusem Chrystusem, to jest za czasów Cyrusa. Zawiera traktat z Cyrenaiką, w sześć lat późniéj przymierzy się z Etruskami. Potem następuje panowanie Malchusa, jego porażka w Sardynii, jego wygnanie, powrót do Kartgaginy, lecz już jéj nieprzyjazny, bo Malchus oblega Kartaginę i zdobywa.
W roku 524 Malchus upada wpośród tyrańskiego zamachu, następuje po nim wielki Mayon, silna łodyga która wypuści z siebie jedenaście silnych odrośli, co ucywilizują i powiększą Kartaginę, o któréj podbój napróżno kusi się Kambyzes, bo Fenicyanie przypominają sobie że Kartagińczycy są ich braćmi i odmawiają dostawy okrętów nierozsądnemu zdobywcy, na którego oczekuje simum, o którego upominają się piaski.
Do roku 509 Rzym i Kartago, że tak powiem nie wiedzą o sobie; każde z nich wzrasta na przeciwnym brzegu morza Śródziemnego, a cień jednego nie sięga drugiego.
W 509 roku, pierwszym rzeczypospospolitéj rzymskiéj dwie te monarchie zawierają pomiędzy sobą traktat handlowy. W Polybiuszu znaleść go można dosłownie przechowanym mimo dwóch tysięcy czterystu lat upłynionych.
Nic w Galii, nic w Liguryi, Marsylia zamyka do nich wrota dla Kartaginy: córa Focyi zazdrości córze Tyru.
W rzeczy saméj Kartago jest już doświadczone w zwiedzaniu innych krain; wreszcie wezbrała massą ludności którą rozsypać potrzebuje po świecie. Hannon wypływa w sześćdziesiąt okrętów; towarzyszy mu trzydzieści tysięcy libio-fenicyjskich osadników. Mają budować miasta wzdłuż afrykańskiego brzegu, od słupów Herkulesa aż do Cerny, równie od tych słupów odległéj jak one od Kartaginy, co przekona że Hannon podróżował aż do przylądka Białego i może nawet aż do Senegalu.
Nie dosyć na tem, jednocześnie bowiem wypływa druga wyprawa, pod wodzą Imileona, brata Hannona. Przy słupach Herkulesa obie wyprawy rozłączają się, Hannon płynie ku południowi, Imileon ku północy, zwiedza brzegi Hiszpanii i Galii, poznaje kanał la Manche i przybywa do wysp Kaniteridów, dzisiejszych Serlingów, leżących w południowo zachodniéj stronie Anglii.
Cóż czyni Rzym w tym czasie? walczy z Porseną, bije się o szczupłą swoję zagrodę. Ktoby wtedy powiedział był Kartagińczykom, że kiedyś Rzymianie pługiem sprują ich stolicę, byłby ich mocno zadziwił.
Odkrywszy świat zachodni, Kartagińczycy zakładają tam swój handel. W dziesięć lat po podróży Imileona, mają flottę na Bałtyku; i nieustraszeni kupcy żądają bursztynu od brzegów Szwecyi i Skandynawii, bo Sycylijski nie sądzą być ani tak pięknym ani tyle obfitym.
Bo też Sycylia jest i będzie dla nich złowrogą. Tam to w dniu bitwy pod Salaminą, porażeni na głowę, ż6 powiemy z Diodorem Sycylijskim, tracą trzykroć sto tysięcy ludzi w poległych i jeńcach, gdyż dwakroć sto tysięcy jeńców idzie pracować nad upiększeniem Agrygentu i Syrakuzy. Diodor dodaje, iż przez sześćdziesiąt lat późniéj Kartagińczycy nie zaczepiali Sycylii; łatwo bardzo pojąć dla czego.
A jednak Sycylia nęci ich, jak każdy nieszczęsny cel nęci miasta albo ludzi od Boga potępionych.
W 396 roku, Kartagińczycy oblegają Syrakuzę, a morową zarazę i wycieczkę opłacają kosztem stu pięćdziesięciu tysięcy ludzi.
Taka wojna trwa przeszło lat sto. Nakoniec Rzym ze swojéj strony wzrastający podobnie jak Kartago, w Messynie spotyka swą wzpółzawodnicę. A tak zwarte z sobą dwa olbrzymy nie puszczają się aż jeden obala drugiego.
Powiedzmy jaką była podówczas Kartago.
Kartago rozciągała się od ołtarzy Filenów aż do przylądka Herkulesa, to jest od wielkiéj Syrty aż do wysp kanaryjskich; granicę jej południową stanowił łańcuch gór Atlasu.
Powiedzieliśmy jak Hannon rozsiał jéj osady po brzegu Oceanu. Powiedzmy teraz, jak na morzu Sródziemnem rozszerzyła się po nad wielką Syrtą.
Wspomnieliśmy o zwadach Kartaginy z Cyrenaiką; Kartagińczycy umówili się z Cyrenejczykami iż dwóch Cyrenejskich młodzian uda się do Kartaginy, a tego samego dnia i o téj saméj godzinie dwóch drugich wyruszy z Kartaginy do Cyrenaiki i tam gdzie Kartagińczycy spotkają się z Cyrenejczykami, oznaczone będą granice każdego państwa.
Czteréj wysłańcy spotkali się u wielkiéj Syrty; lecz że Karatgińczycy dokładali nadzwyczajnéj pilności, przeto Kartago miała za sobą wszelkie korzyści układu. Wynikło stąd że Cyrenejezycy oskarżyli Kartagińczyków o podejście, utrzymując że ci ostatni wyjechali wcześniej niż w oznaczonym dniu i godzinie. Kartagińczycy przysięgali pod utratą głów, że jak najskrupulatniéj dopełnili warunków umowy. Nie uwierzymy, odrzekli Cyrenejczycy, aż pozwolicie pogrzebać się w miejscu na którém stojemy, bo ludzie zdolni do takiego poświęcenia, niezdolni są kłamać.
— Pogrzebajcie nas, odpowiedzieli Kartagińczykowie.
Pogrzebano więc ich tam żywcem, a na grobowym ich kamieniu oznaczona została granica.
Kartagińczycy nie uważali grobowca za rzecz dostateczną i wznieśli na nim dwa ołtarze.
Dwaj bracia nazywali się Filenami, ołtarze więc nazwano Arae Philenorum.
Tak więc, na stałym lądzie, Kartagina rozciągała się od wielkiéj Syrty aż do zachodniego krańca Maroku. Posiadała Sardynią dostarczającą jéj żywności, wyspy Balearskie dostarczające jéj procarzy, wyspy Ceranitów i Lotofagów dostarczające jéj majtków. Posiadała część Hiszpanii, zapewne Betykę. Posiadała część Sycylii, nakoniec posiadała morze, po którém przechadzały się jej okręty i na którem królowała od czasu abdykacyi Tyru.
Rzymianie ze swojéj strony, posiadali całą Italię od Milano aż do Regium, to jest od Mediolanu, do Reggio.
Któż się powstrzyma w zdobywczym swoim biegu, czy Rzym, co wyszedł z murów Romulusa i podbił Latiurn, Etruryą, Samnium, Campanią, Lukanią i Brutium? czy téż Kartago, co przeskoczywszy skórzane granice nowego miasta, podbiła na zachodzie, Maurytanią i Tingitanią, na wschodzie zaś małą i wielką Syrtę; na morzu Sardynią, Balearskie wyspy i część Sycylii?
Oto dwie jedyne monarchie zachodu. Czy świat będzie Kartagiński czy Rzymski? Oto pytanie.
Na chwilę świat mniemał, że na to pytanie odpowiedziały Trebia, Kanny i Trasimena. I tak byłoby rzeczywiście, gdyby Annibal na swojéj drodze nie spotkał był Kapuy.
Świat się omylił; bo Zama dopiero postanowiła o przyszłości.
Przyszłość wyrzekła na korzyść Rzymian.
Powiedzieliśmy wyżéj że Kartago była faktem, Rzym zaś tylko urojeniem.
Dwa więc współzawodniczące ludy, mocno się nienawidziły, tak mocno iż Kartago znikła z powierzchni ziemi.
Płomień przebiegł po niéj; siedm kroć sto tysięcy jéj mieszkańców rozproszyło się, a okropne przekleństwa miotano na każdego ktoby się ośmielił podnieść Kartago z jéj gruzów.
A jednak w 15 lat późniéj, Caius Gracchus usiłował podźwignąć przeklęte miasto; zawiódł tam pewną osadę i przyszły grod z góry już nazwał Junonia. Ale ziemia sama już tam była przeklęta, a najsmutniejsze przepowiednie odwróciły go od tego przedsięwzięcia. Wiatr skruszył dzidę pierwszego żołnierza; trąba powietrzna rozproszyła wnętrzności ofiar leżące już na ołtarzu i wyrzuciła je po za palissady. Nakoniec wilcy zębami te palissady powyrywali i unieśli je do lasów z których wyszli.
Ostatnia ta przepowiednia tém straszniejszą była, że za dni naszych wilka bynajmniej w Afryce nie znają.
We 43 lat późniéj, Marius szukał schronienia na zwaliskach Kartaginy.
A jednak w jakiś czas potem (bo data z pewnością niewiadoma) inna rzymska osada przybyła żądać gościnności u zwalisk które widziały ucieczkę syna Kornelii, które patrzyły na błąkającego się wuja Cezary. Lecz osada ta szanowała przeklęty obręb, i według wszelkiego prawdopodobieństwa, zajęła miejsce od przylądka Kartago do Sidi Rahael.
Tę to drugą Kartaginę we czterysta siedmdziesiąt lat późniéj zdobyć miał Gensik, ów mściciel Annibala, który z kolei, obiegł Rzym i nie spotkał w drodze Kapuy.
Każda Kartago trwać miała ośm wieków.
Kartago punicką zniszczył Scypion Emilian. Kartago rzymską zniszczył Hassan Gassanida. A ta razą zniszczył na dobre, bo nikt więcéj nie pomyślił o jéj wzniesieniu.

Koniec.




  1. Jest to mowa o ministrze oświecenia we Francyi Salvandym, znamienitym autorze Historyi Jana III Sobieskiego, tudzież innych dzieł wysoko cenionych. Przyp. Tłumacza.
  2. Balsamo jest główną osobą w najcelniejszym dziele Dumasa, pod tytułem: Pamiętniki Lekarza, tłumaczoném na polski język i wydawaném w Warszawie, nakładem Jana Glücksberga w dziesięciu tomach.
  3. Jest to wzmianka o synu króla Ludwika Filippa księciu Orleańskim, który nieszczęśliwą przygodą wypadłszy z powozu, życie zakończył dnia 13 Lipca 1842 roku, w samym kwiecie wieku. Przyp. Tłumacza.
  4. Przepowiednia Aleksandra Dumas, nie długo się zisciła. Rocca de Togores został późniéj ministrem.
  5. Książe Veragua jest ostatnim potomkiem Krzysztofa Kolumba.
  6. List niniejszy właściwe ma miejsce między stronnicą 42 a 43 niniejszego dzieła.
  7. Niewiem czy osoba która list ten pisała, a należała do jeneralnego zarządu w Algieryi, znajduje się w téj chwili we Francyi lub w Algierze, lecz gdziekolwiek jest, niech raczy przyjąć moje dzięki za uprzejmość, wyższą nad wszelkie czynione mi obietnice; a chociaż z powodu moich zatrudnień ta osoba posądzić mię może o niewdzięczność lub zapomnienie, niecił jednak raczy ufać mojéj pamięci a nadewszystko mojéj wdzięczności.
  8. Pierwszy podporucznik pan Durand nie był obecny, dowiemy się w krotce dokąd go wyprawiono.
  9. Obacz listy o Hiszpanii.
  10. Herkules egipski, Herkules kreteński, Herkules pospolity.
  11. Herkules grecki, syn Jowisza i Cyzysty, Herkules egipski, syn Nilu, Herkules Iduński, to jest Daktyl, Herkules Tyryjski, ojciec nimfy Kartago i syn Jowisza H-go, Herkules Indyjski, to jest Bel, nakoniec Herkules pospolity syn Jowisza III-go i Alkmeny.
  12. Postanowienie
  13. Boabowie, w razie potrzeby są katami.
  14. Złoty pieniądz wartości 3 do 4 franków; w Turcyi ten pieniądz zwą Pubié.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.