Światło, które zagasło/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Światło, które zagasło |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | The Light That Failed |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ci szaś dwaj, jak wam wspomniałem,
To druhowie Hiawathy:
Chibiabos rzępolista
I okrutny siłacz Kwasind.
(Hiawatha)
Torpenhow numerował ostatnie arkusze jakiegoś rękopisu; Nilghai, który przybył na partję szachów, a pozostał dla obgadania spraw taktycznych, odczytywał początek artykułu, raz po raz wtrącając złośliwe uwagi.
— Wszystko to przedstawione barwnie i obrazowo, — mówił, ale próżno w tem szukać głębszego ujęcia spraw politycznych w Europie wschodniej!
— W każdym razie jużem odwalił tę robotę... trzydzieści siedem, trzydzieści osiem... razem trzydzieści dziewięć kartek... co? Wyniesie to dwanaście do dwudziestu stronic najmylniejszych informacyj. Hej — ha!
Zagarnął cały rękopis i zaczął nucić pod nosem:
Baranki na sprzedaż! baranki! baranki!
Gdybym miał dosyć grosza na wszystkie zachcianki,
Nie krzyczałbym nigdy: Baranki na sprzedaż! baranki!
Do pokoju wszedł Dick, pewny siebie i nieco buńczuczny, ale jak najlepiej usposobiony względem całego świata.
— Powróciłeś nareszcie? — rzekł Torpenhow.
— Tak, mniej więcej. Cóżeście tu robili?
— Pracowaliśmy. Dicku, tak sobie poczynasz, jak gdybyś miał za sobą cały Bank Angielski. Przeszła już niedziela, przeszedł poniedziałek i wtorek, a tyś nie namalował ani kreski. To skandal!
— Poglądy coraz to się zmieniają i przechodzą, moi mili... zmieniają się i przechodzą, jak dymek z naszego tytoniu — odpowiedział, nabijając fajkę. — Zresztą — tu schylił się, wtykając zwinięty świstek papieru pomiędzy ruszty pieca, — Apollo nie zawsze napina swój... Dałbyś pokój tym ordynarnym żartom, Nilghai!
— Nacóż tu się bawić wygłaszaniem teoryj o bezpośredniem natchnieniu! — ozwał się Nilghai, podnosząc wielki, iście kowalski miech, służący do rozdmuchiwania żaru w piecu, i wieszając go we właściwem miejscu na ścianie. — Sądzimy, że smołka szewska i dratwa też się na coś przyda... Waruj!... tam gdzie siedzisz.
— Gdybyś nie był taki duży i tłusty, — rzekł Dick, oglądając się za jakim orężem, — tobym...
— Nie pozwolę na burdy w mym domu! rzekł Torpenhow. — Ostatnim razem porozbijaliście mi połowę mebli, rzucając poduszkami. Mógłbyś też być natyle przyzwoity, żeby przywitać się z Binkiem. Spójrz na niego.
Binkie zeskoczył z sofy i łasił się u kolan Dicka, drapiąc go po butach.
— Poczciwiec! — ozwał się Dick, podnosząc go i całując w czarną łatkę nad prawem okiem. — Jak się masz, Binks? Więc brzydki Nilghai wyforował cię z kanapy? Huzia na niego, panie Binkie!
Cisnął go na brzuch wygodnie rozwalonego tłuściocha, a Binkie udawał, że szarpie w kawałki ciało swej ofiary, póki go nie przytłukła poduszka z otomany; wówczas dopiero pies się uspokoił i zziajany pokazał język całemu towarzystwu.
— Binkie chodził dziś rano na spacer, zanim ty wstałeś z łóżka, Torp. Widziałem, jak się umizgał do rzeźnika na rogu właśnie, gdy spuszczano okiennice... zupełnie jak gdyby nie miał co jeść we własnym domu — mówił Dick.
— Binks, czy to prawda? — ozwał się Torpenhow surowo. Pies schował się znów za poduszkę i odwrócił się do obecnych swym białym, wypasionym grzbietem, okazując, że go nic a nic nie obchodzi ta rozmowa.
— Zastanawia mnie to, że i inny bezwstydny piesek chodził też na przechadzkę — wtrącił się Nilghai. — Cóż to cię tak wcześnie wyciągnęło z łóżka? Torp powiada, że pewno kupowałeś konia.
— Przecież on wie dobrze, że gdybym coś podobnego zamyślał na serjo, poszlibyśmy we trójkę. Nie... czułem się samotny i nieszczęśliwy, więc pojechałem nad morze, ażeby przyjrzeć się wielkiej wodzie i przejeżdżającym po niej okrętom.
— Gdzież to jeździłeś?
— Nad Kanał. Progly, czy Snigly... a może inaczej nazywała się ta miejscowość kąpielowa... zapomniałem jaką nosi nazwę, wiem tylko, że znajduje się o dwie godziny jazdy od Londynu i że koło niej przejeżdżają okręty.
— Czy widziałeś jaki znajomy okręt?
— Tylko Barralong, wyruszający do Australji, oraz statek zbożowy z Odessy, który właśnie wyładowywano. Dzień był mglisty, ale morze tchnęło ożywczym zapachem.
— I dlatego, żeby zobaczyć Barralong, wdziałeś najlepsze spodnie? zapytał Torpenhow, wskazując wspomnianą część odzieży.
— Nie posiadam innych... tylko te i te stare portki, które mam na sobie podczas malowania. Zresztą... chciałem uczcić morze.
— Czyż ono ci nie dawało spokoju? — zapytał Nilghai przebiegle.
— Szalałem za niem. Nie mówmy o tem. Żałuję, żem jeździł.
Torpenhow i Nilghai zamienili porozumiewawcze spojrzenie; tymczasem Dick, schyliwszy się, zaczął grzebać w stosie butów i drewnianych kopyt, leżących pod łóżkiem Torpenhowa.
— Te będą w sam raz — rzekł nakoniec, — nie powiem, żebym podzielał twój gust co do pantofli, ale wygoda to najważniejsza rzecz.
Obuł się w przedługie papucie indyjskie z łosiowej skóry i wyciągnął się, jak długi, na szezlongu.
— To moja ulubiona para: — ozwał się Torpenhow. — Właśnie chciałem je włożyć.
— Co za samolubstwo z twej strony! Ledwo zobaczyłeś, że na chwilę mam nieco wygody, już chcesz mi dokuczyć i przysporzyć mi ambarasu. Wyszukaj sobie inną parę.
— Całe szczęście, Torp, że Dick nie może nosić twego ubrania; żyjecie całkiem na sposób komunistyczny — zauważył Nilghai.
— Dick nie ma nigdy nic takiego, cobym mógł włożyć na siebie. Za to można żyć za jego pieniądze.
— A niechże cię! więc to ty baraszkowałeś w moich skrytkach? — żachnął się Dick. — Wczoraj położyłem suwerena na pudełku z tytoniem. Jakże możesz wymagać, ażebym prowadził porządnie rachunki, jeżeli ty...
Tu Nilghai zaczął się śmiać, a Torpenhow mu zawtórował.
— Wczoraj schował suwerena! Nietęgim jesteś finansistą. Przed miesiącem położyłeś mi piętaka. Pamiętasz? — rzekł Torpenhow.
— Ma się rozumieć.
— Czy przypominasz sobie, że w dziesięć dni później oddałem ci te pieniądze i żeś je włożył na dno pudełka z tytoniem?
— Na Jowisza, czyż to uczyniłem? Zdawało mi się, że pieniądze te znajdują się w jednem z moich pudełek z farbami.
— Zdawało ci się! Tydzień temu zaszedłem do twojej pracowni po tytoń... i znalazłem je.
— Cóżeś z niemi zrobił?
— Wziąłem Nilghai’ego do teatru i nakarmiłem go.
— Nie potrafiłbyś nakarmić Nilghai’ego, choćbyś miał i dwa razy tyle pieniędzy... a nawet gdybyś mu dał do zjedzenia całego wołu z wojskowych zapasów. No, przypuszczam, że prędzej, czy później i takbym znalazł te pieniądze. Co w tem śmiesznego?
— W niejednym względzie jesteś jeszcze zdumiewająco naiwny — rzekł Nilghai, śmiejąc się jeszcze wciąż na wspomnienie obiadu. — Mniejsza o to. Obaj pracowaliśmy bardzo ciężko, a trwoniliśmy tylko twoje lekko zapracowane dochody... nad czem niema co utyskiwać, gdyż jesteś poprostu próżniakiem...
— Bardzo miło usłyszeć coś podobnego... i to z ust człowieka, który roztył się na moim chlebie. Muszę sobie w najbliższym czasie odbić ten obiad. Możebyśmy poszli teraz do teatru.
— Włóżmy buty... ubierzmy się... i umyjmy?...co? — przemówił Nilghai nader ociężale.
— Cofam wniosek.
— A możebyśmy, dla odmiany... ot, tak dla niezwykłej rozmaitości... możebyśmy (zważ, iż mówię w liczbie mnogiej) wzięli się do węgla i płótna i podjęli na nowo robotę?
W tych słowach. Torpenhowa był wyraźny przytyk, ale Dick jeno skurczył palce u nóg, obutych w miękkie skórzane mokasyny.
— Cóż to za utrapiony gdera! Gdybym miał teraz na warsztacie jakie niewykończone figury, brakłoby mi modela; gdybym nawet miał model, to brak mi rozpylacza, a żadną miarą nie pozostawiłbym nieutrwalonego szkicu węglem przez noc całą; gdybym miał rozpylacz i dwadzieścia fotografij tła, nie potrafiłbym teraz wieczorem nic namalować. Nie jestem do tego nastrojony...
— Binkie, powiedz-no, psino, czy to nie leninszysko? — ozwał się Nilghai.
— Dobrze, dobrze, zaraz wam coś wypacykuję! — rzekł Dick, powstając żwawo z miejsca. — Przyniosę księgę Nungapunga i dodamy jeszcze jedną ilustrację do legendy o Nilghai’m.
— Czy nie zanadto mu się naprzykrzasz? — zapytał Nilghai, gdy Dick wyszedł z pokoju.
— Być może, ale wiem, na co jego talent potrafiłby się zdobyć, gdyby tylko miał ochotę. Wściekłość mnie porywa, gdy słyszę, jak go chwałą za dawne prace, skoro zdaję sobie sprawę, co on jeszcze stworzyć powinien. Obaj przecież oczekiwaliśmy, że...
— Tem większa szkoda... klnę się na Kismet i nasze własne moce! Istotnie, wiele po nim się spodziewałem.
— I ja też... ale teraz wiemy, żeśmy na kpów wyszli. Wytłucz mnie, jeżeli wiem, czego dokaże Dick, wziąwszy się znów do roboty. Dlatego to bywam dla niego tak ostry.
— Choćbyś nie wiem co czynił i mówił, to i tak będziesz się musiał z drogi usunąć (co jest rzeczą najzupełniej słuszną) przed jakąś dziewczyną...
— Zachodzę w głowę... Jak ci się zdaje, gdzie on się dziś włóczył?
— Był nad morzem. Czy nie widziałeś blasku w jego oczach, gdy o niem mówił? Jest niespokojny, jak jaskółka jesienią na odlocie.
— Tak, ale czy jeździł sam?
— Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi... w każdym razie już go zaczyna opanowywać gorączka podróży. Potrzeba mu nowych podniet i ruchu. Widać niemylne objawy. Naprzekór wszystkiemu, co mówiłeś poprzednio, on teraz czuje w sobie powołanie.
— To może dla niego być ratunkiem — rzekł Torpenhow.
— Być może... o ile ty chcesz przyjąć na siebie odpowiedzialność za jego ratowanie; ja osobiście nie lubię gmerać w czyjejś duszy.
Dick powrócił, niosąc wielki, w metalowe okucia ujęty szkicownik; Nilghai znał dobrze tę księgę i wcale za nią nie przepadał. W niej to Dick wolnym czasem rysował najrozmaitsze przygody, własne lub opowiedziane mu przez innych, a naniesione z całego świata. Najwięcej wszakże go pociągała szeroka korpulencja i szeroki tryb życia Nilghai’ego. Gdy niedopisywała mu rzeczywistość, uciekał się do najdzikszych zmyśleń i przedstawiał wprost niebywałe zdarzenia z życia Nilghai’ego: były tam jego małżeństwa z rozlicznemi księżniczkami afrykańskiemi, były zdrady na rzecz Mahdiego dla oczu pięknych Arabek, powodujące zagładę całych korpusów armji; było jego utatuowanie, wykonane przez zręcznych operatorów w Burmie; jego wywiad (nie bez obaw) z hersztem żółtych opryszków na krwią zbryzganym placu kaźni w Kantonie; a wreszcie przechodzenie jego duszy w ciała słoni, wielorybów i tukanów[1]. Tu i owdzie znajdował się rymowane opisy, pióra Torpenhowa, całość zaś była wielce osobliwem dziełem sztuki, gdyż Dick, mając na względzie tytuł książki oznaczający „nagość,“ uznał, że w takich czy owakich okolicznościach zawsze niewłaściwą byłoby rzeczą narysować Nilghai’ego w innym stroju, jak adamowym. Wskutek tego ostatni szkic, na którym ów cierpiętnik udawał się do ministerjum wojny, chcąc poprzeć swe roszczenia do medalu egipskiego, nie odznaczał się nazbyt wielką przyzwoitością.
Dick rozsiadł się przy biurku Torpenhowa i jął przewracać stronice.
— Miałby Blake pociechę z ciebie, Nilghai! — urągał. Z niektórych szkiców aż bije soczysta różowość twego ciała... poprostu wierzyć się nie chce, by coś podobnego można było spotkać w życiu. Oto „Nilghai, osaczony w kąpieli przez Mahdystów“... to oparte na rzeczywistem zdarzeniu, hę?
— O mały włos byłaby to ostatnia kąpiel w mem życiu, bezecny bazgraczu! Czy Binkie nie przeszedł jeszcze do legendy?
— Nie, mały Binkuś jeszcze nie zdziałał nic godnego pamięci... pominąwszy codzienne pałaszowanie żarcia oraz zagryzanie kotów. Przypatrz-no się! Tu jesteś jak święty z kościelnego witrażu. Djabelnie wystylizowane linje twojej anatomji; powinieneś być mi wdzięczny, że w ten sposób przekażę cię potomności. Za łlat pięćdziesiąt rysy twe dochowają się w rzadkich i wielce poszukiwanych odbitkach, po dziesięć gwinej sztuka.
Cóż mam narysować tym razem? Czy domowy tryb życia Nilghai’ego?
— Nie prowadzę go wcale.
— Zatem bezdomny tryb życia Nilghai’ego. A jakże! Tłumny wiec wszystkich jego żon na Trafalgar Square. Zaraz się zrobi. Schodzą się ze wszystkich stron świata na wesele Nilghai’ego z angielską oblubienicą. Zrobię to sepją... doskonale się nada.
— Haniebna strata czasu! — ozwał się Torpenhow.
— Nie martw się; to wprawia rękę... zwłaszcza gdy się zacznie bez ołówka.
I z całą zawziętością zabrał się do pracy.
— Oto kolumna Nelsona. Nilghai będzie Się na nią wdrapywał.
— Daj mu tym razem jaki przyodziewek!
— Pewnie... dam mu welon i wianek z kwiatów pomarańczy, jako panu młodemu.
— Dalibóg, to kapitalne! — ozwał się Torpenhow, przyglądający się robocie, gdy Dick trzema machnięciami pendzla wywołał na powierzchnię papieru opasłe pleczyska i pełne wysiłku ramię, kurczowo obejmujące kamienny trzon kolumny.
— Wyobraź sobie, — mówił dalej Dick, — coby to było, gdybyśmy po parę takich obrazków wystawiali na widok publiczny, ilekroć Nilghai przekupi jakiego gryzipiórka, chcąc dać publiczności należyte wyobrażenie o moich obrazach.
— No, sam przyznasz, że zawsze ci się zwierzam, gdy dopuszczę się czegoś podobnego. Wiem, że nie potrafię cię zjechać tak, jak na to zasługujesz, wobec tego odstępuję komu innemu tę robotę... Naprzykład... młody Maclagan...
— Nie... nie... jeszcze pół minutki, mój stary... wyciągnij rękę na ciemne tło tapety... dąsaj się jeszcze i wymyślaj mi. Lewe ramię zanadto jest cofnięte, nie mogę go narysować... muszę, mówiąc dosłownie, zarzucić na nie zasłonę... Gdzie mój scyzoryk? No, i cóż ten Maclagan?
— Ano nic... dałem mu tylko zlecenie i główne pomysły, aby... aby ci porządnie kurtę skroił... ot tak dla zasady... za to, że nie tworzysz nic takiego, coby miało trwałą wartość.
Dick odrzucił wtył głowę i przymknął jedno oko, przesuwając ręką stronicę.
— Aha... Dlatego to ów młody dureń, zostawszy sam na sam z kałamarzem i z myślami, które uważał za własne, zaczął na mnie bryzgać jednem i drugiem po gazetach! Mógłbyś też nająć człowieka dorosłego do tej roboty, mój Nilghaju... No, Torp, jak ci się podoba ślubny welon?
— U licha! jak to się dzieje, że dość trzech kresek i dwóch wywijasów, ażeby tak ubrać całą postać? — ozwał się Torpenhow, dla którego metody Dicka miały zawsze urok nowości.
— Zależy wszystko od tego, gdzie umieścisz te kreski. Lepiejby było, gdyby Maclagan choć tyle znał się na własnym swym fachu.
— Czemuż więc nie użyjesz tych pierońskich sztrychów do tego, ażeby stworzyć dzieło o trwałej wartości? — nalegał Nilghai; prawdę mówiąc, był on niemało się natrudził, starając się dla Dicka pozyskać pióro młodego krytyka, który większość swego dnia roboczego poświęcał żmudnym rozważaniom zadań i celów jedynej (tak pisał) i niepodzielnej Sztuki.
— Poczekaj chwilkę... Namyślam się, jak mam uszykować pochód małżonek. Podobno żeniłeś się na prawo i na lewo, więc muszę naszkicować ołówkiem wszystkie te twoje połowice: Medyjki, Partjanki, Edomitki... Otóż, nie biorąc w rachubę słabych, szalonych i...
i głupich usiłowań tych ludzi, którzy z całym rozmysłem zamierzają stworzyć, jak mówią, dzieło wiecznotrwałe, zadowalam się poczuciem, że, jak dotąd, wykonałem już najlepszą z mych prac i nic podobnego nie stworzę conajmniej przez czas jakiś... może przez całe lata... a może i nigdy.
— Co takiego! któraż z twych prac dotychczasowych jest ową najlepszą? — zapytał Torpenhow.
— Czy może ją sprzedałeś? — dorzucił Nilghai.
— O, nie! Niema jej tutaj, ani też jej nie sprzedałem. Co więcej, sprzedać ją byłoby niepodobieństwem, a zdaje mi się, że nikomu niewiadomo, gdzie ona teraz się znajduje. Z całą pewnością nie mógłbym... No, no... od północnej strony placu pojawia się coraz więcej małżonek. Patrzcie, z jakiem cnotliwem oburzeniem spoglądają na to lwy kamienne.
— Czy tak, czy owak, musisz nam odpowiedzieć na pytanie, — odezwał się Torpenhow, gdy Dick podniósł oczy z nad szkicownika.
— Przypomniało mi ją morze — odrzekł Dick powoli; — wolałbym, żeby mi nie przypominało. Rzecz ta ma wagę kilku tysięcy ton... chyba, że odrąbać ją żelaznem dłutem...
— Nie bądź-że kpem! Wobec nas nie potrzebujesz bawić się w udawania — oświadczył Nilghai.
— Nie jest to wcale udawanie. To fakt rzeczywisty. Pewnego razu trajdałem się z Limy do Aucklandu na wielkim, starym, pogruchotanym okręcie pasażerskim, zamienionym na statek towarowy i wynajętym jakiejś drugorzędnej firmie włoskiej... Było to hołotne, stare pudło... Dziennie wypalało się na niem piętnaście ton węgla, a uważaliśmy się za szczęśliwych, gdy udało się nam ujechać siedem węzłów na godzinę. Wówczas zatrzymywaliśmy się, chłodnem okiem ocenialiśmy sytuację i sprawdzali, czy szczelina w tramie okrętowym się nie rozszerza.
— Byłeś wówczas kuchcikiem, czy palaczem okrętowym?
— Miałem jeszcze dość forsy, więc byłem pasażerem, inaczej, jak przypuszczam, zostałbym kuchtą, — odpowiedział Dick z całą powagą, zająwszy się znów orszakiem rozgniewanych małżonek. — Byłem jedynym pasażerem do samej Limy, a statek był prawie że pusty... to jest, pełen szczurów, karaluchów i skorpjonów...
— Ale co to ma wspólnego ze wspomnianem malowidłem?
— Bądź jeszcze na chwilę cierpliwy. Okręt ten służył dawniej do przewozu pasażerów z Chin, a niższy jego pokład miał prycze dla dwu tysięcy warkoczowców. Gdy wyładowano ich wszystkich, okręt świecił pustką i można było dowoli włóczyć się z kąta w kąt. Światło tam wsączało się przez małe okienka... póki się ktoś nie przyzwyczaił, trudno mu było przy tem oświetleniu brać się do jakiejkolwiek roboty. Całemi tygodniami nie wiedziałem, co z sobą począć. Mapy okrętowe były w strzępach, a nasz szyper, bojąc się spotkania z burzą, nie miał odwagi płynąć na południe; czynił więc, co było w jego mocy, by przejeżdżać kolejno koło wszystkich Wysp Towarzyskich. Schodziłem wówczas na dolny pokład i malowałem swój obraz na deskach bakortu[2], gdzie tylko zdołałem najdalej dotrzeć. Było tam nieco farby brunatnej i trochę zielonej, jakiej używają do malowania łodzi, oraz nieco czarnej mazi do smarowania żelaznych trybów... nie miałem nic ponadto.
— Pasażerowie pewno myśleli, że masz bzika.
— Był tylko jeden pasażer, a raczej pasażerka, ale ona właśnie dała mi pomysł do obrazu.
— Jak wyglądała? — zapytał Torpenhow.
— Było w niej coś z mulatki, coś z Żydówki, coś z Kubanki... kobieta wcale przyzwoita. Nie umiała czytać, ani pisać, ani nawet nie rwała się do nauki, ale miała zwyczaj przychodzić i przyglądać się mojej robocie. Szyprowi to się nie podobało, ponieważ on to płacił jej koszta podróży, a od czasu do czasu służbowe obowiązki zmuszały go do przebywania na pomoście oficerskim.
— No, no! To musiało być pocieszne!
— Były to najmilsze chwile w mem życiu. Gdy morze było zbałwanione, nigdyśmy nie wiedzieli, czy w danej chwili fala podrzuci nas w górę, czy zepchnie w dół; za to, gdy panowała cisza, było nam jak w raju. Kobieta mieszała mi farby i paplała łamaną angielszczyzną, a kapitan co parę minut schodził na niższy pokład, gdyż rzekomo obawiał się, byśmy nie zaprószyli ognia. Tak więc, jak widzicie, mogliśmy każdej chwili być przyłapani na gorącym uczynku... ja zaś miałem wspaniały pomysł, który wykonywałem jedynie w trzech tonacjach barwy.
— Jakiż to był pomysł?
— Dwa wiersze Allana Poe’go:
Od duszy pięknej Annabel Lee
duszy mej nigdy nikt nie oddzieli:
Ani złe moce w bezdennej mórz głębi,
ani też sami niebiańscy anieli...
— Pomysł ten wyłonił się z morza... sam przez się. Malowałem ową walkę, jaka w głębi zielonej roztoczy staczano o nagą, krztuszącą się duszyczkę... a moja towarzyszka służyła mi za model zarówno do postaci szatanów i aniołów... morskich djabłów, morskich aniołów oraz napół już utopionej duszyczki pomiędzy jednymi i drugimi. Trudno to tak opowiedzieć, ale ilekroć na dolnym pokładzie było dobre oświetlenie, malowidło przedstawiało się pięknie i niesamowicie. Jego rozmiary wynosiły 7x14 stóp, wszystko wykonane w mieniących się kolorach.
— Czy wiele natchnień dawała ci ta kobieta? — zagadnął Torpenhow.
— Ogromnie dużo... i ona i to morze... W obrazie tym było mnóstwo błędów w rysunku... pamiętam, że dopuszczałem się wielu skrótów, ot tak, dla samej przyjemności, a skróty te wypadały nieraz potwornie... mimo wszystko jednak była to najlepsza praca, jaką wykonałem kiedykolwiek... Okręt ów, jak przypuszczam, pewno już się potrzaskał lub poszedł na dno. Fiu! Co to były za czasy!
— I ostatecznie cóż się stało?
— Wszystko się skończyło. Gdy opuszczałem statek, ładowano nań wełnę, ale nawet tragarze do samego końca nie splugawili mi mego dzieła. Jestem święcie przekonany, że oczy złych duchów rzucały uroki na biedny przesądny ludek.
— A kobieta?
— Ona też była jak urzeczona, gdy skończyłem malowidło. Zawsze się żegnała, zanim poszła go oglądać. Pomyśleć sobie: tylko trzy farby i znikąd nadziei, by można się było można zaopatrzyć w coś więcej... naokoło przestwór morski, na statku ustawiczne zalecanki... a nadewszystko ciągła obawa śmierci... O Boże!
Oderwał wzrok od szkicownika i wlepił oczy w znajdującą się przed nim połać pokoju.
— Czemuż teraz nie podejmiesz czegoś w tym rodzaju? — odezwał się Nilghai.
— Bo takich rzeczy niepodobna przywołać postem i modlitwą. Jeżeli znajdę statek przewozowy, Żydówkę kubańską, nowy pomysł i ten sam tryb życia, co niegdyś... to możebym na to się porwał.
— Tego wszystkiego tutaj nie znajdziesz — oświadczył Nilghai.
— Nie, nie znajdę! — powtórzył Dick, z trzaskiem zamykając szkicownik. — Ależ gorąco w tym pokoju, jak w piekarni! Skocz-no który otworzyć okno!
Wychylił głowę w gęstwę nocnej pomroki, wpatrując się w czarniejsze jeszcze mroki stolicy, rozłożonej tam nisko w dole. Pensjonat, który zamieszkiwali, położony był znacznie wyżej, niż inne domy i panował nad setką kominów sąsiedzkich... nad blaszanemi, pogiętemi „strażakami“ które, obracając się zwolna wokoło, miały niejakie podobieństwo do przyczajonych kocurów... oraz nad innemi dziwowiskami z nietynkowanej cegły lub cynku, osadzonemi na żelaznych wsporach i spiętemi zapomocą ankrów. Od północnej strony lśniły światła cyrku Piccadilly i Leicester Square, rzucając miedziany poblask na czarne dachy... Po stronie południowej widać było światła, ciągnące się rzędem wzdłuż Tamizy. Przez jeden z mostów kolejowych przetoczył się pociąg, a jego dudnienie na chwilę zagłuszyło stłumiony gwar uliczny. Nilghai spojrzał na zegarek i zwięźle przemówił:
— To nocny kurjer paryski. Mógłbyś się nim przejechać do samego Petersburga.
Dick wytknął z okna głowę i ramiona i patrzył hen za rzekę. Torpenhow stanął przy nim, Nilghai zaś z całym spokojem podszedł do fortepianu i odsłonił klawjaturę. Binkie rozciągnął się, ile tylko mógł, na kanapie, okazując że niełatwo będzie go stąd wykurzyć.
— Hej! — huknął Nilghai w stronę, gdzie było widać tylko dwie pary ramion, — czyście jeszcze nigdy nie oglądali tej miejscowości?
Na rzece rozległa się gwizdawka parowca, holującego galary ku przystani... w chwilę później wpadł do pokoju szmer przelewającej się fali przechodniów.
Torpenhow trącił Dicka łokciem.
— No i cóż powiesz, Dicku, o tej miejscowości? Dobrze w niej pohasać, ale źle popasać... hę?
Dick, podparłszy dłonią podbródek, i patrząc wciąż w ciemność przed sobą, odpowiedział słowami pewnego dość sławnego jenerała:
— Mój Boże, ileż to łupów w tem mieście!
Binkie poczuł, że tchnienie nocnego chłodu podrażniło mu nozdrza, przeto kichnął żałośnie.
— Zaziębimy jeszcze psinę — odezwał się Torpenhow, — cofnijmy się do pokoju!
Przestali już patrzeć za okno.
— Będziesz wkrótce pochowany, Dicku, na Kensal Green... chyba że zamkną go, jeszcze zanim zechce ci się tam przespacerować... będziesz pochowany o parę kroków od któregoś ze swych bliźnich, jego żony i dziatwy.
— Brońże mnie, Allahu! Wyfrunę stąd, zanim ów czas nadejdzie. Hej, panie Binkie, ustąpże nieco miejsca, żeby i człowiek miał gdzie wyciągnąć pedały.
To rzekłszy, Dick rzucił się na sofę i jął skubać aksamitne uszki Binkiego, poziewując jednocześnie na całe gardło.
— Pewno powiesz, że to pudło wydaje fałszywe dźwięki! — ozwał się Torpenhow do Nilghaja. — Przecież oprócz ciebie, nikt go nie tyka.
— Co za ordynarne kawały! — mruknął Dick. Nilghai przychodzi tylko wtedy, kiedy mnie niema w domu.
— No, bo ciebie nigdy niema w domu! Rycz, Nilghaju, niech-no i on posłucha:
Zdrad i mordów jest pełne Nilghajowe życie,
A jego pisma... wodą podlane obficie;
Ale głos nilgajowy, gdy tonami wzbiera,
Sprawia, iż nawet Mahdi z radością umiera!
zadeklamował Dick, przytaczając jeden z dopisków Torpenhowa na marginesie księgi Nungapunga. — Jak to nawołują łosie w Kanadzie, Nilghai?
Nilghai roześmiał się. Śpiew był jedyną cechą jego ogłady towarzyskiej, o czem miano sposobność przekonać się w niejednym namiocie prasowym kędyś w dalekich krajach.
— Co mam śpiewać? — zapytał, obracając się w fotelu.
— „Moll Roe in the Morning“ — podpowiadał Torpenhow, co mu ślina na język przyniosła.
— Nie! — żachnął się Dick.
Nilghai rozwarł oczy szeroko. Stara śpiewka, którą on (jeden z bardzo niewielu) umiał całą na pamięć, nie była piękna, ale Dick przysłuchiwał się jej wielokrotnie dawnemi czasy i nigdy się na nią nie dąsał. Bez żadnych przegrywek wpadł odrazu w ową górną nutę, która skupia i drżeniem przejmuje serca morskich włóczęgów:
Bywajcie nam zdrowe, hiszpańskie dziewoje!
Bywajcie nam zdrowe, dziewoje Hiszpanji!...
Grzmij nam, pieśni, rozgłośnie ponad morskie rozścieże!
Grzmij nam, pieśni! angielskich marynarzy to śpiew!
Zanim sondę zapuścim na Kanale Angielskim —
Od Ushantu do Scilly jest czterdzieści pięć mil!...
— Trzydzieści pięć — trzydzieści pięć — wtrącił Dick tonem wyzywającym. Nie naruszaj tekstu Pisma świętego. Dalej, Nilghai.
Pierwszy kraj, gdzie zawinieni, jest przezwany Truposzem
— i tak śpiewali do samego końca z ogromnym zapałem.
— Byłaby to lepsza śpiewka, gdyby okręt żeglował w innym kierunku... naprzykład w stronę latarni morskiej w Ushant — ozwał się Nilghai.
— Tłukąc zawzięcie śmigami, jak opętany wiatrak — dorzucił Torpenhow. — Jeszcze nam co zaśpiewaj, Nilghai! Głos twój brzmi dziś dźwięcznie i rozgłośnie, jak dzwon morski.
— Zaśpiewaj nam „Pilota Gangesu“; śpiewałeś to w obozie w wigilję bitwy pod El Maghrib — rzekł Dick. — Nawiasem mówiąc, jestem też ciekaw, ilu z naszego zespołu śpiewaczego jeszcze żyje?
Torpenhow zamyślił się na chwilę.
— Na Jowisza! Zdaje mi się, że tylko wy dwaj i ja. Raynor, Pickery i Deenes... wszyscy na tamtym świecie... Vincent nabawił się czarnej ospy w Kairze, zawlekł ją tutaj i zmarł niebożę. Tak... tylko t y... i ja... i Nilghai.
— Hm!... A jednak ludzie, którzy obrazy swoje tworzyli zawsze jeno w ogrzanej pracowni, ufni pod opieką policji w bezpieczeństwo swego życia, powiadają, iż moje obrazy są najwidoczniej przejaskrawione w szczegółach.
Przecież kupują twoje obrazy, a nie twoje polisy ubezpieczeniowe, moja dziecino — rzekł Nilghai.
— Narażałem jedno, żeby zyskać drugie. Nie baw się w morały. Dalejże „Pilota!“ Gdzieżeś to wynalazł tę śpiewkę?
— Na jakimś nagrobku — odparł Nilghai. — Na nagrobku w dalekiej krainie. Dorobiłem do niej akompanjament z mnóstwem strun basowych.
— Ach, marność nad marnościami! Zaczynaj!
I Nilghai rozpoczął:
Podniosłem kotwicę, druhowie żeglarze,
już chyżej powierzam się fali,
już dałem rozkazy do drogi —
a wyście w przystani wciąż stali...
Nigdym w tak piękny poranek czerwcowy
na przestwór nie puszczał się wodny,
Nigdy nie miałem tak pięknych nadziei
ni duszy takiej swobodnej!
✽
Hej, ramię w ramię, Joe, mój wiarusie!
klinem się wedrzeć w tę gawiedź!
Walić obuchem wiara!
lecz ostrzom nie dajcie okrwawieć!
Charnock krzyczy: „Hej-Joe, a nuże
w kij związać tego bramina!
Dla mnie ta blada wysmukła wdówka,
dla ciebie ta smagła dziewczyna!“
✽
Młody Joe (już szósty masz krzyżyk)
czemuż tak ciemne masz lice?
Katie ma oczy łagodne, błękitne, —
któż zmętnił twoje źrenice?
Teraz śpiewali już wszyscy. Dick wtórował niskim basem, a w uszach grał mu huk morskiej wichury:
Huknęła palba... do mnie muszkiety!
Hej, wiara, stać w pogotowiu! —
zgłębiłem pierś Admirała Holendra
mą kulą — jak sondą z ołowiu...
✽
Zgłębiam, zgłębiam toń gangesową,
prąd niesie mnie wartki i nagły;
Zwiąż mnie razem z Charnockiem,
tuż obok kochanki mej smagłej.
Katie, bądź zdrowa na wieki —
Holwellu, dank przyjmij szczery!
Ster wprost! Płyniemy w niebo
przez chłodne mielizny i wiry...
— Doprawdy, czemuż ta niedorzeczna bujda tak działa człowiekowi na nerwy? — odezwał się Dick, podnosząc Binkiego, co leżał mu u nóg, i przytulając go do piersi.
— Zależy, na kogo trafi! — rzekł Torpenhow.
— Chodzi tu o człowieka, który jeździł popatrzeć na morze — dociął Nilghai.
— Nie wiedziałem, że to mnie tak wzburzy.
— Zawsze tak powiadają mężczyźni, gdy pożegnają się z kobietą. Mimo to łatwiej pozbyć się trzech kobiet, aniżeli cząstki własnego życia i otoczenia.
— Ale kobieta może być... — zaczął Dick nieopatrznie.
— Cząstką czyjegoś życia — podchwycił Torpenhow. Nie, nie może. — (Tu twarz spochmurniała mu na chwilę).
— Będzie ci ona opowiadać, że pragnie być ci przychylną, dopomóc w pracy i w innych jeszcze sprawach, któremi mężczyzna, rzecz prosta, winien się sam zajmować. Potem będzie ci przysyłać po pięć liścików dziennie, nagabując cię po kiego licha nie tracisz czasu w jej towarzystwie...
— Nie baw się w uogólnienia! — sprzeciwił się Nilghai. — Zanim dojdzie do pięciu liścików na dzień, trzeba się porządnie nachodzić... i odpowiednio się zachować. Nie wdawaj się w takie sprawki, synalku!
— Nie powinienem był jeździć nad morze — odrzekł Dick, potrosze już pragnąc odmienić temat rozmowy; — a ty nie powinieneś był śpiewać.
— Morze nie posyła ci pięciu liścików na dzień! dogryzł mu Nilghai.
— Nie, ale okropnie mnie poderwało. Bodajbym nigdy się nie spotkał z tą zawziętą starą jędzą! Czemuż nie dano mi urodzić się, wychować i zemrzeć kędyś w głębi lądu?
— Widzicie go, jak bluźni swej pierwszej miłości! Czemuż to, na miłość Boską, nie chcesz słuchać tej czarnoksiężniczki? — zagadnął Torpenhow.
Zanim Dick zdążył odpowiedzieć, Nilghai jął się wydzierać przeraźliwym głosem, od którego zabrzęczały wszystkie szyby w pokoju. Była to pieśń o „Morskich Bywalcach“. Jak wiadomo, zaczyna się ona od słów:
Morze to stara baba-piekielnica...
— a następnie, przeleciawszy nawałą przez osiem wierszy, pełne bujnej choć prawdziwej treści, kończy się przyśpiewem, powolnym i przyciszonym, jak turkot korby kotwicznej w chwili, gdy statek markotnie podjeżdża ku rejdzie, poza którą, na twardym bruku nadbrzeża, snują się ludzie i pracują, w pocie czoła:
„O matki rodzone! czas w inną nam stronę!
Morze jest od was tkliwsze daleko;
Bo zew w nas się legnie — i w każdem gra ścięgnie!...“
Nilghai — z głupia frant — odśpiewał dwukrotnie tę zwrotkę, pragnąc, ażeby Dick ją usłyszał. Ale Dick czekał na pożegnanie mężów z żonami...
„O lube małżonki! nadszedł czas rozłąki!
Morze jest od was milsze daleko;
Niech każda łzę otrze! Bóg wam daj sny słodsze!..“
Bywalcy morza odrzeką...
Chrapliwe słowa rozbijały się w powietrzu, jak wrzawa fal, co siepały i obryzgiwały kadłub mizernego statku, płynącego z Limy, w owe czasy, gdy Dick rozcierał farby, smalił koperczaki, malował w półmroku anioły i djabły, wciąż wyczekując, rychło-li pomiędzy jego łopatkami znajdzie się nóż zapalczywego Włocha-kapitana. Gorączka podróży, istotniejsza od wielu dolegliwości, na jakich znają się doktorzy, ocknęła się w nim i srożyła się zajadle... i oto on, który na de wszystko kochał Maisie, teraz rwał się hen w świat szeroki! Pragnął jeszcze raz zakosztować dawnego, bujnego i gorączkowego trybu życia... pragnął pospołu ze swymi towarzyszami kląć, wywoływać burdy, grać w karty i szukać łatwych sukcesów miłosnych... pragnął pobyć na okręcie i znów obcować z morzem, czerpiąc w niem natchnienie do obrazów... pragnął pośród piasków pogawędzić z Binatem i patrzeć, jak żółta Tina przyrządza napoje... pragnął posłyszeć chrzęsty strzałów karabinowych i obaczyć przewalające się kłęby dymu, coraz to rozpraszające się i rzednące... aż wreszcie wyłaniają się z nich czarne, błyszczące twarze i powstaje istne piekło, w którem kto żyw bronić musi głowy na karku, gdyż pozostawiono go własnym siłom i godzą nań obnażonym orężem... Była to rzecz niemożliwa, zgoła niemożliwa, a jednak...
„O zmarli ojcowie na wiejskim kirkowie,
Morze jest od was starsze daleko; —
Lecz zieleniej będzie na cmentarnej grzędzie...“
Bywalcy morza odrzeką..
— Cóż tu stoi na przeszkodzie wyjazdowi w świat? przemówił Torpenhow, przerywając długą ciszę, jaka nastała po ukończeniu pieśni.
— Niedawno sam mówiłeś, Torp, że nie masz już ochoty tłuc się po świecie.
— Było to wiele miesięcy temu... zresztą opierałem się tylko temu, byś miał zbijać grosze na opędzenie kosztów podróży. Teraz trafiłeś w samo sedno. Ruszaj w świat, weź się do roboty i zdobywaj nowe wrażenia.
— Pozbądź się nieco sadła... okropnie się roztyłeś — mówił Nilghai, zrywając się z szezlongu i chwytając Dicka swą szeroką garścią tuż ponad żebra. — Miękki jak glina... aż porósł tłustością z przekarmienia. Trzeba się nieco rozruszać, Dicku!
— Jesteśmy jednakowo otyli, mój Nilghaja. Gdy ruszysz na najbliższą wyprawę, klapniesz na ziemię, przewrócisz gałami, rozdziawisz gębę i skonasz z apopleksji.
— Mniejsza o to. Ty pakuj się na okręt i... w drogę! Jedź znów do Limy, albo do Brazylji. W Ameryce północnej zawsze bywają zamieszki.
— Czy sądzisz, że potrzeba mi dopiero mówić, gdzie mam jechać? Świat przede mną otwarty; w tem tylko sęk, gdzie się zatrzymać. Ale ja zostanę tutaj, jakem to już wam powiedział.
— Zatem chcesz być pochowany na Kensal-Green i obrócić się w proch pospołu z innymi? — rzekł Torpenhow. — Czy myślisz o własnych interesach? Daj za wygraną i jedź. Masz dość pieniędzy, by podróżować jak król.
— Masz, Torp, doprawdy najdziwaczniejsze pojęcia o sposobach rozrywki. Wydaje mi się, że oto oglądam sam siebie, jadącego pierwszą klasą wygodnego statku pasażerskiego o pojemności sześciu tysięcy ton... że wypytuję się palacza, co to takiego wprawia w ruch maszynę i czy w kotłowni nie jest za gorąco. Hoho! Jeździłbym sobie, jak ostatni darmozjad, gdybym się kiedy jeszcze wybrał na morze... cóż, kiedy wcale o tem nie myślę! Ale pójdę na ustępstwa... i na początek urządzę sobie małą przejażdżkę.
— Bądź co bądź, i to coś znaczy. Dokądże to pojedziesz? — zaciekawił się Torpenhow. — Bardzoby ci się przydała taka przejażdżka, mój stary.
Nilghai zauważył, że Dick filuternie mruga powiekami, wobec czego sam postanowił nie mieszać się do rozmowy.
— Nasamprzód pójdę do stajni Rathraya, wynajmę konia i przejadę się na nim z wielką ostrożnością aż do Richmond Hill. Potem odprowadzę go stępa zpowrotem, ażeby — nie daj Boże — wierzchowiec się nie zziajał, bo miałbym wówczas wcieranie od Rathraya! Zrobię to jutro... by nabrać powietrza i wprawy.
Bach!
Dick ledwo zdążył podnieść w górę łokieć i zasłonić się przed poduszką, którą skwaszony Torpenhow cisnął mu w głowę.
— Tak, tak! powietrza i wprawy — przy wtórzył Nilghai, waląc się na Dicka całym ciężarem swej tuszy. — Zaraz tu będzie miał jedno i drugie. Torp, dawaj-no miech!
W tem miejscu pogadanka naraz się urwała, przechodząc w burdę, gdyż Dick ani nie myślał ust otworzyć, póki Nilghai silnym chwytem nie zatkał mu nosa, a i wtedy dość było kłopotu, zanim udało się nareszcie wtrynić przemocą dzióbek miecha pomiędzy zaciśnięte zęby. Zresztą, nawet mając usta tak zakneblowane, Dick czynił słabe wysiłki, by swoim wydechem oprzeć się prądowi wtłaczanego powietrza; policzki mu się wzdęły, a ustami raz wraz prychał rozgłośnie. Gdy napastnicy, osłabieni ciągłemi wybuchami śmiechu, ustali nieco w zapędzie, on jął tłuc ich po głowie puszystą poduszką porwaną ze sofy, aż rozdarła się wsypka i z jej wnętrza zaczęło rozlatywać się pierze na cały pokój. Binkie który ujął się za Torpenhowem, wpadł, jak ryba w więcierz w napół otwarty worek i usiłował się zeń wydostać tarzając się tam i sam po podłodze w gwałtownych podrzutach, niby jakiś zielony, drgający jeszcze owczy trawieniec; w czas jakiś potem, gdy dopiął swego i wyszedł z uwięzi, wzrokiem domagając się zadośćuczynienia, już trzej potentaci jego psiego świata wyczesywali sobie z czupryn pierze.
— Nie doznawa prorok czci w ojczyźnie swojej! ozwał się Dick żałośnie, otrzepując sobie kolana. — Nigdy już chyba portek nie oczyszczę z tego parszywego puchu.
— To wszystko dla twego dobra — rzekł Nilghai, — niemasz, jak ruch i powietrze.!
— Wszystko dla twego dobra — powtórzył Torpenhow, nie stosując tych słów bynajmniej do niedawnych błazeństw. — To cię nauczy oceniać rzeczy właściwą miarką i nie da ci się rozleniwiać w cieplarnianej atmosferze miejskiej. Dalibóg, że tak będzie, mój stary. Niemówiłbym tego, gdyby tonie było mojem przekonaniem. Cóż, kiedy ty wszystko w żart obracasz.
— Bóg mi świadkiem, że tego nie czynię — odparł Dick pospiesznie i z całą powagą. — Nie znasz mnie widocznie, skoro tak sądzisz.
— Ja tak nie sądzę — rzekł Nilghai.
— Jakże ludzie tacy, jak my, świadomi istotnych znaczeń życia i śmierci, mogą cokolwiek w żart obracać? Wiem, że jest to z naszej strony tylko udawanie, którem chcemy się ratować od upadania na duchu lub od innej ostateczności. Sądzisz, mój stary, że nie widzę, jak ty się stale troszczysz i niepokoisz o mnie, jak starasz się mnie nakłonić do poprawy? Czy przypuszczasz, że i sam o tem nie myślę? Ale nic mi nie poradzisz... nie poradzisz... nawet ty... Muszę tu działać sam, w odosobnieniu... i po swojemu.
— Słuchajcie ludzie! — zabrzmiał głos Nilghai’ego.
— Jakiegoż to szczegółu z legendy o Nilghaju nie namalowałem dotychczas w księdze Nungapunga? — mówił Dick do Torpenhowa, nieco zaskoczonego tak nagłym wypadem.
Otóż trzeba wiedzieć, że we wspomnianej księdze była jedna czysta stronica, przeznaczona na niewykonany jeszcze rysunek, którego treścią miał być najświetniejszy czyn rycerski w życiu Nilghaja: — kiedy to ów wiarus, natenczas jeszcze młody, zapomniał, iż ciało jego i gnaty stanowią własność jego chlebodawczyni-gazety, i popędził, co koń wyskoczy, po wypalonej słońcem oślizgłej trawie wślad za brygadą Bredowa... W dniu tym pamiętnym dzielni kawalerzyści, acz było im wiadomo, że mają przed sobą dwadzieścia bataljonów, rzucili się z brawurą na działobitnię Canroberta, aby przyjść z odsieczą strzepanemu 24 pułkowi piechoty niemieckiej, przyczynić się do rozstrzygnięcia losów bitwy pod Vionville i przekonać się (zanim ich niedobitki cofnęły się do Flavigny), że konnica potrafi napaść, skruszyć i przełamać niewzruszony mur piechoty. Ilekroć Nilghai zadumał się nad życiem, które mogło być piękniejsze, nad dochodem, który mógł być pokaźniejszy, i nad duszą, która mogłaby być bardziej świetlaną, zawsze pocieszał się myślą:
— Szarżowałem wraz z brygadą Bredowa pod Vionviile!...
I czuł się nieustraszonym wobec wszelkich pomniejszych potyczek, jakie lada dzień czekać go mogły...
— Wiem, wiem, — odrzekł z powagą na pytanie Dicka. — Zawsze rad byłem, żeś to pominął.
— Pominąłem, bo Nilghai kładł mi w uszy, czego się podówczas nauczyła armja niemiecka i jak Schmidt mustrował niemiecką konnicę. Nie umiem gadać po niemiecku. Jak to brzmi w ich języku? „Utrzymywać takt a musztra sama trzymać się będzie“. Muszę kierować się własną wytyczną, mój stary.
— Tempo ist Richtung. Dobrze nauczyłeś się tłumaczenia — odpowiedział Nilghai. — On mówi prawdę, Torp; trzeba go puścić luzem.
— Może się mylę, i to bardzo mylę... ile tylko mylić się można. Muszę o tem osobiście się przekonać, podobnie jak wszystko winienem osobiście sam przemyśleć, ale nie będę sobie zawracał głowy niczyjemi radami. Boli mnie to wielce... bardziej nawet niż wam się zdaje... że jechać nie mogę... ale nie mogę, i kwita. Powinienem własnemi siłami wykonywać własne dzieła i prowadzić własny tryb życia, gdyż ponoszę odpowiedzialność za jedno i drugie. Nie myśl tylko, Torp, że to dla mnie zabawka. Mam-ci ja własne zapałki i siarkę, więc w razie czego potrafię sam się uskwarzyć w piekle, bez niczyjej pomocy.
Zapadła cisza, przykra i kłopotliwa; przerwał ją Torpenhow, odzywając się kusząco:
— Co mówił gubernator północnej Karoliny do gubernatora Karoliny południowej?
— Wspaniała uwaga. Zbyt długa już przerwa pomiędzy jednym kieliszkiem a drugim. Świadczy to, że stajesz się sensatem, mój Dicku — rzekł Nilghai.
— Wyzwoliłem swą duszę, mój czcigodny Binkie, napakowawszy mu w gębę pierza. — To mówiąc, Dick podniósł wciąż jeszcze oburzonego psiaka i potrząsnął nim pieszczotliwie. — Wpakowano cię do worka, mały Binkusiu, bez najmniejszej przyczyny i kazano ci biegać poomacku, a to zadrasnęło twoje młodociane uczucia. Niema czem się przejmować. Sic volo, sic iubeo, stat pro ratione voluntas, a nie kichaj na mnie zato, że mówię po łacinie. Dobranoc.
Wyszedł z pokoju.
— To była wyraźna przymówka do ciebie — zauważył Nilghai. — Mówiłem ci, że na nic się nie zda wtrącać się do jego spraw osobistych. To mu się nie podoba.
— Gdyby się nie podobało, jużby mnie zwymyślał. Nie mogę się w tem połapać. Opanowała go gorączka podróży, a mimo to nie chce wyjeżdżać. Coś mi się tylko zdaje, że pewnego pięknego dnia, gdy przyjdzie mu ochota do wyjazdu, nie będzie już mógł urzeczywistnić swego pragnienia, dorzucił Torpenhow.
∗ ∗
∗ |
Dick, znalazłszy się w swoim pokoju, jedną tylko roztrząsał kwestję, a mianowicie: czy cały świat i wszystko na nim się znajduje, jako też płomienna żądza przygód i wrażeń, — czy wszystko to warte było jedynego trzypensowego pieniążka, wrzuconego do Tamizy?
— To tylko wrażenie wywołane widokiem morza... kiep jestem, żem sobie tem głowę zaprzątał — oświadczył wkońcu. — Ostatecznie w miodowym miesiącu urządzimy sobie taką podróż dokoła świata... i to bez zastrzeżeń. Ale... ale nie wiedziałem, że morze wywiera tak silny wpływ na człowieka. Nie zdawałem sobie z tego sprawy wówczas, gdym był z Maisie. To te przeklęte śpiewy tak na mnie podziałały. On znów tam zaczyna ryczeć.
Ale tym razem Nilghai śpiewał jedynie serenadę Herricka do Julji... Zanim pieśń przebrzmiała, Dick znów ukazał się na progu, wprawdzie niezupełnie odziany, ale zato w dobrem usposobieniu: był już spokojny i nie odżegnywał się od kieliszka.
Dąsy jego nadciągnęły i przeszły wespół z podnoszeniem się i opadaniem przypływu morskiego kolo Fort Keeling.
∗ ∗
∗ |