Banita (Kraszewski, 1843)/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł Powieść historyczna z XVIII wieku
Wydawca Athenaeum
Data wyd. 1843
Druk Teofil Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Brzozowiec.

Znacie lub nie znacie może — tego kraju, którym płynie Bug niosąc na sobie wołyńskiéj ziemi płody, zamorskim kupcom, złotą pszenicę, białe jagły, ogromne dębowe i sosnowe belki poleskie, klepkę i potaże. Po nad sinym Bugiem, zielone ługi, pokryte wysokiemi trawy, na wiosnę zalane wodami, ciągną się szeroko — Gdzie niegdzie piasczysta wydma świeci białoźółtym grzbietem, z którego wiatr wydmuchuje odwieczne kości pradziadów i potłuczone popielnice — Gdzie niegdzie czarny bór, lub gaj białych brzóz, opodal od brzegu staje i zdaje się przyglądać, jak Bug płynie, jak flisacy na pasach stojący, śpiewając sterują i wesoło pomykają daléj a daléj! Płaski to kraj i nie znajdziesz w nim pięknych widoków, od których oczu oderwać trudno w wołyńskiéj ziemi, na Podolu. Ale kawał to ziemi żyznéj, wdzięcznéj, a temu co się na niéj urodził miły, piękny nawet. Bo co sercu drogie, to i oczom piękne, a nie jeden w najpiękniejszym świecie, który Bóg na zadziwienie ludzkie stworzył, westchnął za swoją krainą, bo swoja! bo na niéj pogrzebał połowę życia i wszystkie pamiątki.
Podlasie ma żyzność Wołynia, a wygody Polesia. Jak samo nazwisko oznajmuje, kraj to przecięty gęstemi lasy, dostatek w nim zwierza do łowów, dostatek łąk i wypasów, a wydarta niwa gliniasta, rodzi jak wołyńska. Lud w nim silny, zahartowany na zimno i spiekę; są strony w których wieśniacy całkiem nawet czapek użytku nie znają, gęstemi włosy okrywając się tylko od zimna i gorąca. Jak w każdéj krainie gór lub lasów, gdzie mnóstwo niedościgłych zakątów, pełno miejsc tajemniczych, tak i tu niezliczona liczba powieści, przesądów, skazek krąży w ustach ludu. W łozach co gęsto zbite z trzcinami szumią nad brzegami rzek i stawów, siedzą djabli, dusze zaklęte i wilkołacy wyją nieraz w nocy, nie daleko dworu, a po lasach pędzają się tajemnicze zwierzęta, które tylko pojedynczym strzelcom się ukazują...
A kraj to nie pusty, nie dziczyzna, szlachty w nim, z Mazowsza osiadłéj pełno, są całe osady herbowne, w których pan brat za sochą przy zardzewiałéj szerpetynie chodzi.
Ba i miast nie braknie, i rezydencij pańskich. W Kodniu, z dawien dawna przesiadują panowie Sapiehowie, gdzie i Kościół wspaniały fundowali, w Białéj, Radziwiłłowie, Łomazy sławne ongi zjazdem Litwy z koroną i handlem ogórków; że nie wspomnę innych. W Białéj i szkoły z tytułem Akademij i Klasztory i Fara wspaniała i Zamczysko obronne. A w kącie o którym mowa, sąć przecie jeszcze i Słowatycze i Wisznice i Włodawa i Różanka —
Ale nie o opis kraju nam chodzi. — Nie daleko Buga, na dolinie, któréj część osłania gaj brzozowy, dawno już temu, na początku XVII wieku, wznosił się świéży jeszcze dworek szlachecki z białym kominem. Znać to była świéża osada, bo w koło stérczące pnie brzóz i sosen, nie wyrobiona jeszcze nowina, leżące kłody, świadczyły, że nie dawno był tu las jeszcze. Droga wiodąca do dworku, okryta była zwaloną kołami paprocią, wrzosem i leśnemi dzwonkami, gałęzie pożółkłe sosen, w połowie ją zarzucały. Dworek nie pobielony, zbudowany z bierwion sosnowych nie oprawnych, na mech pozakładanych, świecił jeszcze żółty, a w węglach nie miano czasu dłuższego pospiłowywać drzewa. Tuż przy dworku, stała nowa także stodołka i chléwek, a po za nim, na prędce zarzuconym z kołków i żerdek płotem, ogrodzono polko tylko co wykarczowane na warzywo. Już w niém troskliwa gospodyni, pozasadzała kapustę, buraki, marchew i posiała maki, na wysokich grzędach — Wielka stara brzoza, sama jedna pozostała z sosną niemniéj grubą i wysoką, drobne swe listki spuszczała aż na świéżo poszyty dach, na którym misternie cyfry ze snopków ułożono, krzyż i rok 1601.
Jakby na dobrą wróżbę, jaskółki przyleciały z wiosną na nową sadybę i poczęły lepić gniazdka pod strzechą. Dowiedziały się też wróble o ogródku i obsiadły plot, czyhając na ziarno, które dla nich Bóg po drodze rzuca, przez ręce człowiecze.
Cicho było na nowéj osadzie i szum nie bardzo oddalonego gaju, świergot bożych wychowańców, szczebiotanie jaskółek nieustannie wylatujących Z gniazdeczka i wracających do niego, przerywał tylko ciszę wspaniałą, poważną, ciszę pustyni, gdzie nié ma śladu człowieka, a wszędzie sam Bóg tylko. Wewnątrz dworku, począwszy od progu pełno było wiór i trzasek, które na kupy dla wyrzucenia nagromadzono, ale nie miano czasu wynieść jeszcze. Z maleńkich sionek, na lewo, wiodły drzwi do izby, w któréj piec kaflowy i komin, ławy nowiuteńkie i ciężki stół dębowy cały sprzęt składały, a daléj do alkierzyka. W alkierzu stało łóżeczko, coby go się mnich nie zaparł, tak twarde, wąziuteńkie, tak nie wielka pod głowę poduszka. Nad nim krzyżyk, palma i gromnica, a obok dwie szable w krzyż, para siodłowych pistoletów i rusznica myśliwska.
U okienka małego, co w ogródek patrzało, stoliczek nie wielki, a na nim dwie xięgi grube, myśliwskie przybory, Uniwersał ostatni, andum Województwa brzeskiego i próżny kufel, woniejący jeszcze piwem.
Ale nikogo w alkierzu.
W drugą stronę, izba czeladzi, z krzyżowym piecem, ławy do koła, ubity tok miasto podłogi, z niéj drzwi do alkierzyka staréj Barbary, co tu gospodynię zastępuje. W izbie czeladnéj, dwie młode kobiéty przędą za kądzielą wywodząc żałośną ruską piosenkę, ale po cichu, po cichu, jakby się bały kogo obudzić. Parobczak koło progu, szczypie skałki a podżyła w namiotce okopconéj baba, koło garnków i rynek się krząta. Drzwi od alkierzyka zamknięte, tam pani Barbara, stara wysłużona niańka, a teraz ochmistrzyni właściciela dworku zwija nici, mrucząc coś pod nosem i niekiedy spozierając w okienko. W maleńkim alkierzyku, co tu dostatków! co manatków! Tam w słoju pijawki, daléj na stoliczku schnące zioła, daléj na półce więdnące sérki, w kącie hładysze ponakrywane, kilka beczek i nasypek, zielony kuferek i łóżeczko, które ledwie poznać można za narzuconemi rzeczami, sukniami co stos poduszek i firanki i wszystko pokrył. Znać taka ciasnota we dworku, że nié ma się gdzie z tém, co Bóg dał, pomieścić. Pani Barbara wygląda na rok pięćdziesiąty i któryś, twarz żółta, pomarszczona, tylko się w niéj oczka świecą, jak dwa węgielki na zagasłym kominie. Głowę i czoło biały czépiec z szeroką falbaną osłania, na niéj prosta suknia szara i fartuch biały, na którym kieszeń skórzana wielka i pęk kluczów.
— I nie wraca i nie wraca! szepce sobie pod nosem stara ochmistrzyni motając ciągle nici. — I nie wraca! A gdzie już po południu, a skwar taki, jeszcze się broń Boże na burzę wybierze, to zmoknie do nitki, bo poszedł w jednym kubraczku płóciennym. Pewnie gdzie siadł w chróście i po swojemu przypatruje się bobrom jak chaty budują, lub dzięciołom jak w sosny stukają. Serdeczny chłopiec, ale zapomnieć nie może, że sierota i światek mu nie smakuje, jakby się na pustelnika rodził.
I kiedy już pan Wojewoda był mu skłonny, a chciał dobrze uczynić, nie lepiéjż mu było prosić o co innego, nie o ten lichy kawałek ziemi, i tych kilku chłopków z któremi pospołu pracuje na puszczy! Świata Bożego nie widać! Taki to zakąt przeklęty, że gdyby nieznajomy jaki, co czasem po staremu z Kodnia zawita, toby człek gadać zapomniał. No! a jemu to miło i zdaje się, że ani ochoty wrócić na dwór, ani ambicji żadnej już nié ma. Gdybyż choć stary, ale jeszcze trzydziestu nie doszedł, młokos, mléko pod nosem, a coś mu się roi. Dalibóg ja go nie rozumiem, chociem go wyniańczyła, chociem go wychowała, i powinnam znać lepiéj od ludzi. — Gdybyż to heretyk, niemiec, tobym się nie dziwowała, że od ludzi ucieka i światem się brzydzi, ale to z ojca z matki szlachcic, i ojciec świeć mu panie, zginął za nieboszczyka Króla pod Połockiem, a wojak był tęgi, matka także ze krwi szlacheckiéj, tać to dziad nie mało się z Moskwą nawojował. A ten, choć to odważny, ale serca do wojny nié ma, do dworu nié ma, do małżeństwa nié ma, do niczego. Dobre chłopczysko, ale gdyby nie mój wychowaniec, powiedziałabym, że mazgaj. —
Tu pani Barbara położywszy motowidło przemknęła drzwi do izby czeladnéj i spojrzała w nią.
— A wy coś tam drzemiecie przędząc? zawołała: — I ty Hryćku, nie wiele zrobił — I w piecu ogień wygasa, a chleb będzie czas sadzać. Oj! ciemięgi, ciemięgi, kiedy nad wami nie stać, to nic nie robicie. A nuże, do roboty, żywo! nie spijcie, będzie dosyć nocy —
I sama pani Barbara, jęła się krzątać dla zachęcenia ludzi, coraz okienkiem wyglądając, czy pan nie wraca.
Zniecierpliwiona wyszła aż na róg dworku i puściła wzrok przez drzewa i zarośle, w tę stronę, z któréj się spodziewała Stanisława.
A cicho było do koła, tylko jaskółki szczebiotały, wróble świergotały, dzięciół pukał gdzieś daleko w sosnę i bór szumiał.
— I nié ma i nié ma! — mówiła do siebie Barbara wzruszając ramionami — Gdzie już po południu i napolował się i nachodził. Czy czasem mu się co złego nie stało? Strzeż go Matko Boska kodeńska! Ot pewnie gdzie siadł po swojemu, zapatrzył się, albo może zapędził się za zwierzyną. —
— Wszak bardzo rano wyszedł? — spytała otwierającego drzwi izby czeladnéj parobka.
— Jak dzień!
— A w którą stronę —
— Po nad łęgi.
— Powiedzże mi, czemu nie wraca?
— Albo ja wiém.
— Ta to już po południu!
— I gdzie po południu!
Pani Barbara ruszyła ramionami i nazad weszła do izby czeladnéj, potém do swojego alkierzyka. Przestała już motać i zaczęła się modlić chodząc, bo była niespokojna; a im cień od słońca pokazywał późniejszą porę, tym frasunek o wychowańca stawał się większy.
Nareście dał się słyszéć jakiś hałas na podwórku i pani Barbara, porzuciwszy koronkę do Przemienienia Pańskiego, tylko co poczętą, skoczyła czém prędzéj ku drzwiom, z gderliwemi wymówki na ustach.
Otworzyła drzwi i gębę razem, ale jak wryta stanęła — poprawiła czépca na głowie i nie wiedziała czy cofać się, czy iść daléj. Na widok jéj osłupienia, kobiety odbiegły kądzieli i przez ramiona dostojnéj Ochmistrzyni, probowały zaspokoić swoję ciekawość.
Głos pana Stanisława, dawał się słyszéć, ale nie jeden, pomięszany z kilką innemi, tentent koni na podwórku, ze szczekaniem psów się mięszał. Na progu już stało dwóch mężczyzn i piękna młoda kobiéta. Za niemi szedł pan Stanisław czerwony, zakłopotany, pomięszany, wskazując im izbę na lewo. Nim poznamy się z gośćmi, pokażmy naprzód gospodarza. Odmalowała nam go pani Barbara, ale nie całkowicie. Siérota, młody i odludek, niegdyś dworak pana Wojewody z Kodnia, Sapiehy: tyleśmy tylko się od niéj dowiedzieli. Pan Stanisław nie wygląda nad wiek swój starszym, ogorzałą twarz, długiemi otoczoną włosami, rysów szlachetnych, prawie pięknych, zdobi rumieniec czerstwego zdrowia. Niebieskie oczy jego, mogłyby nie jednéj zalotnéj przydać się kobiécie, tak wyraziste, tak świetne, tak mówiące; rumiane nie wielkie usta, zdają się smutnie uśmiechać, na czole już także jakaś duma nie wesoła, a jednak czoło to pogodnego sumienia. I ciemnych, gęstych włosów, pozazdrościłaby kobiéta. Męzką ma postawę, szeroki w plecach, choć cieńki jeszcze w pasie, wydaje się słuszniejszym niż jest w istocie.
W oczach, w ustach, w ruchu, w uśmiéchu, w mowie, odbija się proste, poczciwe, nie czémś zadrasnięte serce. Nałog samotności, rozmyślania i cierpienia podobno, nadał mu wyraz odrębny. Z pod stroju prostego, wieśniaczego, wygląda jak przebrany królewic, jak tajemnicza jakaś istota, nie na swojém miejscu.
A jednak proste to szlacheckie dziecko, wychowanek Wojewody, dworak Wojewody, a dziś z łaski jego pan czterech chłopów i kilkunastu włók ziemi na wieczność mu nadanych z Kodeńszczyzny.
Z gości pana Stanisława, piérwsza zwraca uwagę naszą kobiéta. Słusznego wzrostu, wysmukła, zręczna, jasnych włosów, niebieskich oczu, bladawéj twarzy, zdaje się nie doszła jeszcze lat dwudziestu, a już widocznie zamężna niewiasta, bo dziéwce w owych czasach, nie przystałoby tak na świat się z mężczyznami puszczać, i jeszcze na łowy. Ubior jéj wytworny, pokazuje dostatek, a nieco dumne wejrzenie, mówi o wyższém urodzeniu. Blada, okrągła, regularnych rysów, maleńkiego noska i ustek różowych, twarzyczka, pokryta czapeczką, a raczéj kołpaczkiem, w którym jéj pięknie jak bohatérce jakiéj sarmackich czasów, tchnie dumą razem, wesołością i niecierpliwością jakąś. Na niéj suknia w pół męzkiego, w pół niewieściego kroju, zielona, zapięta pod szyję z potrzebami złotemi, w ręku maleńka rózeczka, przez plecy różek myśliwski, cacko bardziéj, niż sprzęt potrzebny.
Za nią podając jéj rękę, idzie mężczyzna już podstarzały, szpakowaty, z krótko podciętym włosem, rumianéj, długiéj a nie pięknéj wcale twarzy.
Czoło jego gładkie, wysokie, przecinają dwie brozdy poprzeczne, i dwa marszczki od wierzchołka brwi równolegle do siebie idące, aż do zetknięcia z pierwszą brozdą, środkiem czoła sunącą się. Nos długi, wielki, a suchy, środek twarzy zajmuje, pod nim wąs szpakowaty obwisły, usta spore i spiczasta broda. W twarzy nié ma złości, nié ma dowcipu, nié ma wielkiego życia, jest jakiś wyraz obojętności, trochy dumy, dobroduszności i uszanowania dla siebie. To widocznie mąż niewiasty naprzód idącéj, choć mógłby być jéj ojcem. Na nim lekki żupan jasny pasem skórzanym przepasany, u boku kordelas miasto szabli, w ręku rusznica. Czarne długie bóty na nogach, czapka W kształcie misiurki na głowie.
Trzeci gość, tak z twarzy podobny do kobiéty, że łatwo w nim rozpoznać jéj starszego brata. Też same rysy, ten sam w nich wyraz, zmieniony nieco jasno-blond wąsem, i męzką śmiałością.
Pan Stanisław, zaprasza ich do środka czerwieniąc się, nie śmiało i nie wiedząc jak wymawiać, że pod tak ubogi dach, tak dostojnych gości wprowadza.
— Wasza miłość nigdyście pewnie, — mówił w progu — nie zajrzeli jeszcze do takiego dworku. Uboga to chata, mało co od wieśniaczéj lepsza; nie potrafię was przyjąć, jakbym chciał, i przepraszam za niewygodę.
— O! o! sam Waszmość panie bracie, rzekł starszy wprowadzając kobiétę przez wysoki próg, — ogadujecie swoje domostwo. Świeżuteńkie jak z igły, prawda trochę koło niego pusto, ale widać wam z tém lepiéj, wszak mogliście się budować na swojéj ziemi, bliżéj wioski? —
Stanisław się zaczerwienił, otworzy! drzwi komnatki, i w skazując na nią ręką prosił o wejście nie chcąc na zapytanie gościa odpowiedzieć.
Kobiéta weszła naprzód, za nią mąż, a za nim brat, nareście Stanisław.
— No i coż to tak złego? — spytał starszy gość — Owszem chędogo, czysto, schludnie, niewytwornie prawda, ale coś miło. Dziękujemy wam za gościnność.
— Widzicie WMość, — odrzekł gospodarz, — po tych nie pobielonych jeszcze ścianach, że to nowe gospodarstwo; wybaczcie więc, jeśli czego w przyjęciu niedostanie, jeśli nadto was po wieśniaczemu podejmować będę; czém bogaty, tém rady, resztę raczcie słudze swemu przebaczyć a rozkazujcie jak w swoim domu. —
Kobiéta się uśmiéchnęła, pół złośliwie, pół pobłażająco, jakby znieśmielonemu chciała dodać odwagi.
— Już to — odezwała się — wiém, że ja najwięcéj muszę kłopotać naszego gospodarza, bo to nie lada odwiedziny, kiedy na nie przygotowanego kobiéty najadą, ale WMość chciejcie o mnie zapomnieć. Mój pan i mąż, lubi łowy, ja mu pomagam i nawykłam do myśliwskiego życia; antypastów mi nie potrzeba, a co dobre mężowi a bratu to i mnie. Zatém nie troszczcie się wcale o przyjęcie.
— Rozkazujcie więc, jak u siebie.
— Daj panie bracie jeść co chcesz — odezwał się starszy siadając na ławie, bo głód męczy, zmieciemy czém nas uczęstujesz, nie frasujcie się.
Stanisław wybiegł z izby i skoczył do pani Barbary. Ona stała w pośród czeladzi, skłopotana, pomięszana, blada, z załamanemi rękoma.
— No, matuniu, — ozwał się Stanisław, — tu nie czas stać i myślić, tu potrzeba panów przyjąć czém jest, choćby ostatniem. Dawajcie i jak najlepiéj i jak najprędzéj, a przewróćcie sobie dom jeśli chcecie.
— A Waspan oszalałeś ze swémi gośćmi — zawołała Barbara. — My tu sami nie mamy wygody, a on gości sprasza! W Imie Ojca i Syna! na swoje pohańbienie a moję desperację! Jakeś ich zaprosił, tak ich sobie traktuj! Coż ja im dam? co ja im dam? — wołała w rozpaczy prawie.
— Co jest, — rzekł Stanisław.
— Tak! tak! a wiesz Waćpan co jest? Barszcz szczawiowy, cietrzew pozawczoraj zabity, na buraczkach, i pierogi z sérem. Jakże ja im to dam! oszalał czy co! Ja się w to nie wdaję i nogą się nie ruszę z alkierza. Rób sobie Aspan co chcesz. Żeby mnie był oznajmił przynajmniéj, czy co, a to tak obcesowo naprowadził i każe mi ich karmić!
— Ale moja pani Barbaro, — odezwał się Stanisław — tu nie czas gderać, będziesz mnie sobie łajać jak pojadą, a teraz ratuj i dawaj jeść, bo głodni.
— Oszalałeś czy co! Dać im barszcz!
— Co jest to dać!
— Zapewne! właśnie oni to będą jeść —
— Będą, nie będą: a teraz głodni, nié ma co rozprawiać, niechaj Hryćko odzieje się, jeśli pacholik nie wrócił, dobyć z kufra matczynéj bielizny, szkło nowe i dawać na stół, co Bóg dał!
Pani Barbara uderzona słowy i tonem, jakim je wymówił Stanisław, zatrzymała się i zwróciła z drogi ku alkierzowi, mrucząc coś, ale już nie wyrozumiale. Pan Stanisław mówił daléj.
— Tym czasem, moja Basieczku, daj co przekąsić, dobądź z loszku, co tam się znajdzie i zmiłuj się nie wystaw mnie na wstyd.
— Aspan się sam oszalawszy, na wstyd naraził — odburknęła Ochmistrzyni. — Komuby to przyszło do głowy prosić takich ludzi, jak widać, coś i bardzo z pańska, do szlacheckiego dworku, a to jeszcze nie zasobnego, gdzie nic nié ma. Tu i koni nié ma gdzie postawie, coż dopiéro ich samych! To prawdziwa kara Boża, nie darmom ja coś złego przeczuwała.
Tak podgdérując Ochmistrzyni wzięła się jednak, do roboty, szczęściem i jedyny pacholik pana Stanisława ze wsi powrócił i cietrzew się znalazł drugi i coś tam na prędce wymyślniejszego przyczepiła do obiadu. A tym czasem z zamczystego kufra dobywano bieliznę, z połek zapylone zdejmowano szkło, srébrne nawet kubki i jedyna miska z tegoż kruszcu po dziadu pana Stanisława, wystąpiły na stół. Sam gospodarz na prędce się odział do swoich gości i tak jakoś zastawiono w godzinę dobrą po przybyciu, ni to obiad późny, ni wczesną wieczerzę. Stanisław nie usiadł, stał i służył sam, popychając nieustannie jedynego służkę swego, który co chwila najsroższe omyłki popełniał.
Biédny gospodarz czerwieniał od wstydu, a napróżno goście dodawali mu otuchy zajadając i gwarząc wesoło, napróżno kobiéta wznosiła na niego coraz łagodniejszego wyrazu oczy, on co chwila bardziéj się mięszał i wstydził, za ubogie przyjęcie.
— A coż nie siądziecie z nami? — spytał podnosząc głowę stary — godziłoby się po łowach zjeść i spocząć. Mamy ciężko na sumieniu, żeśmy wam spokoj i odpoczynek wasz zamącili.
— Jam do wszystkiego przywykły, — odpowiedział Stanisław — O was mi chodzi, i naprzód ugościć dostojnych moich panów mi potrzeba, nie myślcie o mnie, a rozkazujcie.
— Widzę was zbytecznie niespokojnym o nas, — rzekła kobiéta nieśmiało i cicho — aleć wszystko tak wyborne i wybornie, taki u was dostatek i porządek, że nie wiém, za co byście troszczyć i wstydzić się mieli.
— Tak to mnie z łaski swéj wymawiacie — prędko odrzekł gospodarz. —— Ale chcecieli prawdziwie mnie uszczęśliwić, rozkazujcie tu jak u siebie.
— Jeśli tak, — przerwał brat, — to koniecznie nam tu was u stołu potrzeba.
— Siadajcie, siadajcie — rozsuwając się zawołała kobiéta i starszy gość — koniecznie.
— Wyśmienicie wam tu i bardzo swobodnie, — rzekł po chwilce siwy do gospodarza — pojmuję bardzo takie życie, jak wiedziecie, ale jednak nie pomału mnie ono dziwi. Pozwolcie spytać, czemu tak młodo, z takiego dworu jak P. Wojewody, dobrowolnie wybraliście się na pustynię? —
Stanisław pod zwróconemi na niego oczyma, kobiéty i dwóch swoich gości, zapłonił się cały, otworzył usta, ale nic nie powiedział.
— Jestli w tém tajemnica jaka, to was nie naglimy — cicho szepnęła kobiéta.
— Tajemnicy! żadnéj, — odpowiedział Stanisław, coraz bardziéj ośmielony i czując potrzebę wylania się z serca całego — ale nie będzieli nie przyzwoitą, sprawy własne i uczucie własne wam rozpowiadać, którzy tylko z litości nade mną, słuchać ich chcecie? —
— Porzućciebo dworszczyznę, — zawołał stary — tać i przed Królem Jegomościa, gdybyś go miał w domu swym, moglibyście co o sobie powiedzieć! Zbyteczny Kortezianizm was opadł. Śmiało, śmiało, powiedzcie nam, czemu to zakopaliście się w takiéj pustyni. Azali nie nieszczęście jakie, nie swawola jaka, przebaczona młodości, nie smutek po stracie czyjéj, was w tę ustroń zapędził? —
Stanisław wahał się i milczał.
— Czytaliście pewnie, — rzekł stary — bo widziałem z waszéj rozmowy, że wam książki nie obce, nowe poema pana Andrzeja Zbylitowskiego, pod tytułem: Wieśniak? Możeszcie się to, jak on, rozmiłowali w tém życiu wieśniaczem? —
A kobiéta, gdy to mąż jéj mówił, niebieskie oczy swoje, wlepiała w Stanisława i czekała ciekawa odpowiedzi.
— Śmiać się będziecie ze mnie, — rzekł Stanisław — gdy wam przyczynę powiem, ale chcieliście jéj, nie mogę gościom odmówić, choćby wstydu własnego, zwłaszcza po tak ubogiém przyjęciu.
Nie będę WW. Miłościom długo rozpowiadał o sobie i krótko powiem, nic mi na świecie nie smakowało, na którym byłem. Sierota bez ojca i matki, których mi Bóg znać nie dał, wychowałem się w łaskach pana Wojewody, na jego dworze i jego kosztem jeździłem na nauki, nie tylko tu do Krakowa, ale do innych krajów. Kazano mi się sposobić do wojennego rzemiosła, jedynego, dla szlachcica ubogiego, chleba, i powróciwszy służyłem rycersko, ale mi zawsze księgi milsze były od obozowéj wrzawy i życie ciche od dworskiego gwaru. Raz pan Wojewoda wiedząc o tém, raił mi suknię duchowną, ale i ku temu świętemu stanowi powołania nie czułem. Coż było z sobą począć, ot z książkami, myślami, i ze wstydem, przyszło się zagrzebać na pustyni, bezużytecznemu ludziom i sobie. Boć czuję ja, żem tylko po prostu próżniak, przy młodych moich leciech i człek bez stanu a celu. —
— Nie mówcie tak, — odpowiedział stary, — trochę odpowiedzią zdziwiony — nie próżne to życie, które zajmuje nauka a myślenie. Pan Wojski sandomirski takżeć wioskę swą lubił i urzędów odmawiał i ciszę swą wiejską nad wszystko przenosił, a nikt mu tego za złe nié ma. Ot, piękne imię narodowi naszemu ku sławie zostawił! —
Stanisław westchnął głęboko.
— Pocieszacie mnie WMość, — rzekł, — ale zbyt wysoko wzięty przykład wasz, więcéj straszy, niż otuchy dodaje. Drugiego takiego poety, jak P. Wojski sandomirski poczeka Polska pewnie trzy wieki, i nie wiele to będzie jeszcze! —
Mówiąc to twarz się jego wyjaśniła, rozpromieniła i znać było, że zapomniał swego gospodarskiego frasunku. Kobiéta oparłszy się na łokciu, przypatrywała mu się z ciekawością, chciwie badając w pięknych rysach twarzy jego, uczuć, które po niéj przebiegały, jak obrazki chmur po czystéj powierzchni spokojnego jeziora. A stary mąż namarszczywszy czoła, jak widać zwykł był czynić, choć się wcale nie srożył, dodał.
— I nie żalże wam świata? młodzieży, życia, nadziei wzniesienia się, fortuny, boście to wszystko porzucili na progu waszego domowstwa
— Nie powiém wam czego mi żal, i za czém mi tęskno, — rzekł Stanisław — to pewna, że to spokojne życie, którego tak pragnąłem, nie wystarcza mi teraz. Chwytam się na dziwnych myślach i żalach. Ale w waszém życiu W. Miłość, doświadczyć musieliście pewnie to, czegom ja w krótszém daleko doznał. Nié ma stanu zupełnego szczęścia, pożądasz czego najsilniéj, spełni się, a oto cię żal ogarnia, boś się inaczéj i więcéj spodziéwał. Żal więc za żal, wolę taki jaki mam, niż gorszy, którybym sobie mógł kupić.
— Filozof z was nad lata, — rzekł stary westchnąwszy mimowolnie, — aleć jednego przynajmniéj w życiu człowieczem braknie koniecznie i do końca najbardziéj, boć to Bóg przeznaczył, żeby mąż nie był bez niewiasty, krom mnicha: sercu potrzeba serca, towarzysza. I wiécie co wasz ulubiony pan Wojski, śpiéwał na początku swych pieśni, o dobréj żonie. Nigdyż wam na myśl nie przyszło, że tak sami wytrwać nie możecie?
Kobiéta wlepiła iskrzące się oczy w Stanisława, a on swoje spuścił, zmięszany.
— Rozśmiejecie się znowu ze mnie prostaka, — rzekł odpowiadając staremu — ale boję się więcéj kobiéty, niż jéj pragnę —
— Widać żeście byli zagranicą — przerwała niebieskooka żywo podnosząc się zkrzesła — a nas niewiast polskich nie znacie —
W téj chwili w sieniach dał się słyszéć gwar jakiś i jezdny podróżnych, wszedł z kartą w ręku.
Stary pobladł widocznie na widok sługi, pochwycił kartę, wlepił w nią oczy i spytał kto przyjechał?
— Komornik z Kodnia.
Kobiéta i towarzysz podróży nieznajomego gościa, zmiészali się również na widok posłańca i listu, poczęli szeptać coś między sobą, przerażeni jakąś wiadomością niespodziéwaną.
Piérwszy stary ochłonął i obracając się ku gospodarzowi, rzekł wyciągając rękę.
— Dziękujemy wam serdecznie za gościnność: ale nie odmówicie nam jéj na noc dzisiejszą? Jesteśmy zmuszeni prosić was o nią?
— Dóm to wasz, póki się wam podoba — odrzekł prędko Stanisław, rozkazujcie w nim jak we własnym, ja sam przenoszę się dziś jeszcze na wieś, do domku, w którym wprzód nim ten został zbudowany, mieszkałem. Ustępuję W. Miłościom wszystkiego i z całego serca.
— Widzicie, — z przymuszonym uśmiéchem dodała zafrasowana kobiéta, — że i na pustyni w tym świecie spokoju nié ma. Gdzie nie dojadą Tatarowie, dostaną się goście. Wybaczcie, ale nas do tego zmusza konieczność —
Stary spojrzał na żonę i ona zamilkła. Stanisław widząc ich pomięszanych i niespokojnych, a u drzwi oczekującego posłańca, wyszedł z izby i zostawił ich samych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.