Banita (Kraszewski, 1843)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Banita | |
Podtytuł | Powieść historyczna z XVIII wieku | |
Pochodzenie | Athenaeum 1843 nr 1 i 3 | |
Wydawca | Athenaeum | |
Data wyd. | 1843 | |
Druk | Teofil Glücksberg | |
Miejsce wyd. | Wilno | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Znacie lub nie znacie może — tego kraju, którym płynie Bug niosąc na sobie wołyńskiéj ziemi płody, zamorskim kupcom, złotą pszenicę, białe jagły, ogromne dębowe i sosnowe belki poleskie, klepkę i potaże. Po nad sinym Bugiem, zielone ługi, pokryte wysokiemi trawy, na wiosnę zalane wodami, ciągną się szeroko — Gdzie niegdzie piasczysta wydma świeci białoźółtym grzbietem, z którego wiatr wydmuchuje odwieczne kości pradziadów i potłuczone popielnice — Gdzie niegdzie czarny bór, lub gaj białych brzóz, opodal od brzegu staje i zdaje się przyglądać, jak Bug płynie, jak flisacy na pasach stojący, śpiewając sterują i wesoło pomykają daléj a daléj! Płaski to kraj i nie znajdziesz w nim pięknych widoków, od których oczu oderwać trudno w wołyńskiéj ziemi, na Podolu. Ale kawał to ziemi żyznéj, wdzięcznéj, a temu co się na niéj urodził miły, piękny nawet. Bo co sercu drogie, to i oczom piękne, a nie jeden w najpiękniejszym świecie, który Bóg na zadziwienie ludzkie stworzył, westchnął za swoją krainą, bo swoja! bo na niéj pogrzebał połowę życia i wszystkie pamiątki.
Podlasie ma żyzność Wołynia, a wygody Polesia. Jak samo nazwisko oznajmuje, kraj to przecięty gęstemi lasy, dostatek w nim zwierza do łowów, dostatek łąk i wypasów, a wydarta niwa gliniasta, rodzi jak wołyńska. Lud w nim silny, zahartowany na zimno i spiekę; są strony w których wieśniacy całkiem nawet czapek użytku nie znają, gęstemi włosy okrywając się tylko od zimna i gorąca. Jak w każdéj krainie gór lub lasów, gdzie mnóstwo niedościgłych zakątów, pełno miejsc tajemniczych, tak i tu niezliczona liczba powieści, przesądów, skazek krąży w ustach ludu. W łozach co gęsto zbite z trzcinami szumią nad brzegami rzek i stawów, siedzą djabli, dusze zaklęte i wilkołacy wyją nieraz w nocy, nie daleko dworu, a po lasach pędzają się tajemnicze zwierzęta, które tylko pojedynczym strzelcom się ukazują...
A kraj to nie pusty, nie dziczyzna, szlachty w nim, z Mazowsza osiadłéj pełno, są całe osady herbowne, w których pan brat za sochą przy zardzewiałéj szerpetynie chodzi.
Ba i miast nie braknie, i rezydencij pańskich. W Kodniu, z dawien dawna przesiadują panowie Sapiehowie, gdzie i Kościół wspaniały fundowali, w Białéj, Radziwiłłowie, Łomazy sławne ongi zjazdem Litwy z koroną i handlem ogórków; że nie wspomnę innych. W Białéj i szkoły z tytułem Akademij i Klasztory i Fara wspaniała i Zamczysko obronne. A w kącie o którym mowa, sąć przecie jeszcze i Słowatycze i Wisznice i Włodawa i Różanka —
Ale nie o opis kraju nam chodzi. — Nie daleko Buga, na dolinie, któréj część osłania gaj brzozowy, dawno już temu, na początku XVII wieku, wznosił się świéży jeszcze dworek szlachecki z białym kominem. Znać to była świéża osada, bo w koło stérczące pnie brzóz i sosen, nie wyrobiona jeszcze nowina, leżące kłody, świadczyły, że nie dawno był tu las jeszcze. Droga wiodąca do dworku, okryta była zwaloną kołami paprocią, wrzosem i leśnemi dzwonkami, gałęzie pożółkłe sosen, w połowie ją zarzucały. Dworek nie pobielony, zbudowany z bierwion sosnowych nie oprawnych, na mech pozakładanych, świecił jeszcze żółty, a w węglach nie miano czasu dłuższego pospiłowywać drzewa. Tuż przy dworku, stała nowa także stodołka i chléwek, a po za nim, na prędce zarzuconym z kołków i żerdek płotem, ogrodzono polko tylko co wykarczowane na warzywo. Już w niém troskliwa gospodyni, pozasadzała kapustę, buraki, marchew i posiała maki, na wysokich grzędach — Wielka stara brzoza, sama jedna pozostała z sosną niemniéj grubą i wysoką, drobne swe listki spuszczała aż na świéżo poszyty dach, na którym misternie cyfry ze snopków ułożono, krzyż i rok 1601.
Jakby na dobrą wróżbę, jaskółki przyleciały z wiosną na nową sadybę i poczęły lepić gniazdka pod strzechą. Dowiedziały się też wróble o ogródku i obsiadły plot, czyhając na ziarno, które dla nich Bóg po drodze rzuca, przez ręce człowiecze.
Cicho było na nowéj osadzie i szum nie bardzo oddalonego gaju, świergot bożych wychowańców, szczebiotanie jaskółek nieustannie wylatujących Z gniazdeczka i wracających do niego, przerywał tylko ciszę wspaniałą, poważną, ciszę pustyni, gdzie nié ma śladu człowieka, a wszędzie sam Bóg tylko. Wewnątrz dworku, począwszy od progu pełno było wiór i trzasek, które na kupy dla wyrzucenia nagromadzono, ale nie miano czasu wynieść jeszcze. Z maleńkich sionek, na lewo, wiodły drzwi do izby, w któréj piec kaflowy i komin, ławy nowiuteńkie i ciężki stół dębowy cały sprzęt składały, a daléj do alkierzyka. W alkierzu stało łóżeczko, coby go się mnich nie zaparł, tak twarde, wąziuteńkie, tak nie wielka pod głowę poduszka. Nad nim krzyżyk, palma i gromnica, a obok dwie szable w krzyż, para siodłowych pistoletów i rusznica myśliwska.
U okienka małego, co w ogródek patrzało, stoliczek nie wielki, a na nim dwie xięgi grube, myśliwskie przybory, Uniwersał ostatni, andum Województwa brzeskiego i próżny kufel, woniejący jeszcze piwem.
Ale nikogo w alkierzu.
W drugą stronę, izba czeladzi, z krzyżowym piecem, ławy do koła, ubity tok miasto podłogi, z niéj drzwi do alkierzyka staréj Barbary, co tu gospodynię zastępuje. W izbie czeladnéj, dwie młode kobiéty przędą za kądzielą wywodząc żałośną ruską piosenkę, ale po cichu, po cichu, jakby się bały kogo obudzić. Parobczak koło progu, szczypie skałki a podżyła w namiotce okopconéj baba, koło garnków i rynek się krząta. Drzwi od alkierzyka zamknięte, tam pani Barbara, stara wysłużona niańka, a teraz ochmistrzyni właściciela dworku zwija nici, mrucząc coś pod nosem i niekiedy spozierając w okienko. W maleńkim alkierzyku, co tu dostatków! co manatków! Tam w słoju pijawki, daléj na stoliczku schnące zioła, daléj na półce więdnące sérki, w kącie hładysze ponakrywane, kilka beczek i nasypek, zielony kuferek i łóżeczko, które ledwie poznać można za narzuconemi rzeczami, sukniami co stos poduszek i firanki i wszystko pokrył. Znać taka ciasnota we dworku, że nié ma się gdzie z tém, co Bóg dał, pomieścić. Pani Barbara wygląda na rok pięćdziesiąty i któryś, twarz żółta, pomarszczona, tylko się w niéj oczka świecą, jak dwa węgielki na zagasłym kominie. Głowę i czoło biały czépiec z szeroką falbaną osłania, na niéj prosta suknia szara i fartuch biały, na którym kieszeń skórzana wielka i pęk kluczów.
— I nie wraca i nie wraca! szepce sobie pod nosem stara ochmistrzyni motając ciągle nici. — I nie wraca! A gdzie już po południu, a skwar taki, jeszcze się broń Boże na burzę wybierze, to zmoknie do nitki, bo poszedł w jednym kubraczku płóciennym. Pewnie gdzie siadł w chróście i po swojemu przypatruje się bobrom jak chaty budują, lub dzięciołom jak w sosny stukają. Serdeczny chłopiec, ale zapomnieć nie może, że sierota i światek mu nie smakuje, jakby się na pustelnika rodził.
I kiedy już pan Wojewoda był mu skłonny, a chciał dobrze uczynić, nie lepiéjż mu było prosić o co innego, nie o ten lichy kawałek ziemi, i tych kilku chłopków z któremi pospołu pracuje na puszczy! Świata Bożego nie widać! Taki to zakąt przeklęty, że gdyby nieznajomy jaki, co czasem po staremu z Kodnia zawita, toby człek gadać zapomniał. No! a jemu to miło i zdaje się, że ani ochoty wrócić na dwór, ani ambicji żadnej już nié ma. Gdybyż choć stary, ale jeszcze trzydziestu nie doszedł, młokos, mléko pod nosem, a coś mu się roi. Dalibóg ja go nie rozumiem, chociem go wyniańczyła, chociem go wychowała, i powinnam znać lepiéj od ludzi. — Gdybyż to heretyk, niemiec, tobym się nie dziwowała, że od ludzi ucieka i światem się brzydzi, ale to z ojca z matki szlachcic, i ojciec świeć mu panie, zginął za nieboszczyka Króla pod Połockiem, a wojak był tęgi, matka także ze krwi szlacheckiéj, tać to dziad nie mało się z Moskwą nawojował. A ten, choć to odważny, ale serca do wojny nié ma, do dworu nié ma, do małżeństwa nié ma, do niczego. Dobre chłopczysko, ale gdyby nie mój wychowaniec, powiedziałabym, że mazgaj. —
Tu pani Barbara położywszy motowidło przemknęła drzwi do izby czeladnéj i spojrzała w nią.
— A wy coś tam drzemiecie przędząc? zawołała: — I ty Hryćku, nie wiele zrobił — I w piecu ogień wygasa, a chleb będzie czas sadzać. Oj! ciemięgi, ciemięgi, kiedy nad wami nie stać, to nic nie robicie. A nuże, do roboty, żywo! nie spijcie, będzie dosyć nocy —
I sama pani Barbara, jęła się krzątać dla zachęcenia ludzi, coraz okienkiem wyglądając, czy pan nie wraca.
Zniecierpliwiona wyszła aż na róg dworku i puściła wzrok przez drzewa i zarośle, w tę stronę, z któréj się spodziewała Stanisława.
A cicho było do koła, tylko jaskółki szczebiotały, wróble świergotały, dzięciół pukał gdzieś daleko w sosnę i bór szumiał.
— I nié ma i nié ma! — mówiła do siebie Barbara wzruszając ramionami — Gdzie już po południu i napolował się i nachodził. Czy czasem mu się co złego nie stało? Strzeż go Matko Boska kodeńska! Ot pewnie gdzie siadł po swojemu, zapatrzył się, albo może zapędził się za zwierzyną. —
— Wszak bardzo rano wyszedł? — spytała otwierającego drzwi izby czeladnéj parobka.
— Jak dzień!
— A w którą stronę —
— Po nad łęgi.
— Powiedzże mi, czemu nie wraca?
— Albo ja wiém.
— Ta to już po południu!
— I gdzie po południu!
Pani Barbara ruszyła ramionami i nazad weszła do izby czeladnéj, potém do swojego alkierzyka. Przestała już motać i zaczęła się modlić chodząc, bo była niespokojna; a im cień od słońca pokazywał późniejszą porę, tym frasunek o wychowańca stawał się większy.
Nareście dał się słyszéć jakiś hałas na podwórku i pani Barbara, porzuciwszy koronkę do Przemienienia Pańskiego, tylko co poczętą, skoczyła czém prędzéj ku drzwiom, z gderliwemi wymówki na ustach.
Otworzyła drzwi i gębę razem, ale jak wryta stanęła — poprawiła czépca na głowie i nie wiedziała czy cofać się, czy iść daléj. Na widok jéj osłupienia, kobiety odbiegły kądzieli i przez ramiona dostojnéj Ochmistrzyni, probowały zaspokoić swoję ciekawość.
Głos pana Stanisława, dawał się słyszéć, ale nie jeden, pomięszany z kilką innemi, tentent koni na podwórku, ze szczekaniem psów się mięszał. Na progu już stało dwóch mężczyzn i piękna młoda kobiéta. Za niemi szedł pan Stanisław czerwony, zakłopotany, pomięszany, wskazując im izbę na lewo. Nim poznamy się z gośćmi, pokażmy naprzód gospodarza. Odmalowała nam go pani Barbara, ale nie całkowicie. Siérota, młody i odludek, niegdyś dworak pana Wojewody z Kodnia, Sapiehy: tyleśmy tylko się od niéj dowiedzieli. Pan Stanisław nie wygląda nad wiek swój starszym, ogorzałą twarz, długiemi otoczoną włosami, rysów szlachetnych, prawie pięknych, zdobi rumieniec czerstwego zdrowia. Niebieskie oczy jego, mogłyby nie jednéj zalotnéj przydać się kobiécie, tak wyraziste, tak świetne, tak mówiące; rumiane nie wielkie usta, zdają się smutnie uśmiechać, na czole już także jakaś duma nie wesoła, a jednak czoło to pogodnego sumienia. I ciemnych, gęstych włosów, pozazdrościłaby kobiéta. Męzką ma postawę, szeroki w plecach, choć cieńki jeszcze w pasie, wydaje się słuszniejszym niż jest w istocie.
W oczach, w ustach, w ruchu, w uśmiéchu, w mowie, odbija się proste, poczciwe, nie czémś zadrasnięte serce. Nałog samotności, rozmyślania i cierpienia podobno, nadał mu wyraz odrębny. Z pod stroju prostego, wieśniaczego, wygląda jak przebrany królewic, jak tajemnicza jakaś istota, nie na swojém miejscu.
A jednak proste to szlacheckie dziecko, wychowanek Wojewody, dworak Wojewody, a dziś z łaski jego pan czterech chłopów i kilkunastu włók ziemi na wieczność mu nadanych z Kodeńszczyzny.
Z gości pana Stanisława, piérwsza zwraca uwagę naszą kobiéta. Słusznego wzrostu, wysmukła, zręczna, jasnych włosów, niebieskich oczu, bladawéj twarzy, zdaje się nie doszła jeszcze lat dwudziestu, a już widocznie zamężna niewiasta, bo dziéwce w owych czasach, nie przystałoby tak na świat się z mężczyznami puszczać, i jeszcze na łowy. Ubior jéj wytworny, pokazuje dostatek, a nieco dumne wejrzenie, mówi o wyższém urodzeniu. Blada, okrągła, regularnych rysów, maleńkiego noska i ustek różowych, twarzyczka, pokryta czapeczką, a raczéj kołpaczkiem, w którym jéj pięknie jak bohatérce jakiéj sarmackich czasów, tchnie dumą razem, wesołością i niecierpliwością jakąś. Na niéj suknia w pół męzkiego, w pół niewieściego kroju, zielona, zapięta pod szyję z potrzebami złotemi, w ręku maleńka rózeczka, przez plecy różek myśliwski, cacko bardziéj, niż sprzęt potrzebny.
Za nią podając jéj rękę, idzie mężczyzna już podstarzały, szpakowaty, z krótko podciętym włosem, rumianéj, długiéj a nie pięknéj wcale twarzy.
Czoło jego gładkie, wysokie, przecinają dwie brozdy poprzeczne, i dwa marszczki od wierzchołka brwi równolegle do siebie idące, aż do zetknięcia z pierwszą brozdą, środkiem czoła sunącą się. Nos długi, wielki, a suchy, środek twarzy zajmuje, pod nim wąs szpakowaty obwisły, usta spore i spiczasta broda. W twarzy nié ma złości, nié ma dowcipu, nié ma wielkiego życia, jest jakiś wyraz obojętności, trochy dumy, dobroduszności i uszanowania dla siebie. To widocznie mąż niewiasty naprzód idącéj, choć mógłby być jéj ojcem. Na nim lekki żupan jasny pasem skórzanym przepasany, u boku kordelas miasto szabli, w ręku rusznica. Czarne długie bóty na nogach, czapka W kształcie misiurki na głowie.
Trzeci gość, tak z twarzy podobny do kobiéty, że łatwo w nim rozpoznać jéj starszego brata. Też same rysy, ten sam w nich wyraz, zmieniony nieco jasno-blond wąsem, i męzką śmiałością.
Pan Stanisław, zaprasza ich do środka czerwieniąc się, nie śmiało i nie wiedząc jak wymawiać, że pod tak ubogi dach, tak dostojnych gości wprowadza.
— Wasza miłość nigdyście pewnie, — mówił w progu — nie zajrzeli jeszcze do takiego dworku. Uboga to chata, mało co od wieśniaczéj lepsza; nie potrafię was przyjąć, jakbym chciał, i przepraszam za niewygodę.
— O! o! sam Waszmość panie bracie, rzekł starszy wprowadzając kobiétę przez wysoki próg, — ogadujecie swoje domostwo. Świeżuteńkie jak z igły, prawda trochę koło niego pusto, ale widać wam z tém lepiéj, wszak mogliście się budować na swojéj ziemi, bliżéj wioski? —
Stanisław się zaczerwienił, otworzy! drzwi komnatki, i w skazując na nią ręką prosił o wejście nie chcąc na zapytanie gościa odpowiedzieć.
Kobiéta weszła naprzód, za nią mąż, a za nim brat, nareście Stanisław.
— No i coż to tak złego? — spytał starszy gość — Owszem chędogo, czysto, schludnie, niewytwornie prawda, ale coś miło. Dziękujemy wam za gościnność.
— Widzicie WMość, — odrzekł gospodarz, — po tych nie pobielonych jeszcze ścianach, że to nowe gospodarstwo; wybaczcie więc, jeśli czego w przyjęciu niedostanie, jeśli nadto was po wieśniaczemu podejmować będę; czém bogaty, tém rady, resztę raczcie słudze swemu przebaczyć a rozkazujcie jak w swoim domu. —
Kobiéta się uśmiéchnęła, pół złośliwie, pół pobłażająco, jakby znieśmielonemu chciała dodać odwagi.
— Już to — odezwała się — wiém, że ja najwięcéj muszę kłopotać naszego gospodarza, bo to nie lada odwiedziny, kiedy na nie przygotowanego kobiéty najadą, ale WMość chciejcie o mnie zapomnieć. Mój pan i mąż, lubi łowy, ja mu pomagam i nawykłam do myśliwskiego życia; antypastów mi nie potrzeba, a co dobre mężowi a bratu to i mnie. Zatém nie troszczcie się wcale o przyjęcie.
— Rozkazujcie więc, jak u siebie.
— Daj panie bracie jeść co chcesz — odezwał się starszy siadając na ławie, bo głód męczy, zmieciemy czém nas uczęstujesz, nie frasujcie się.
Stanisław wybiegł z izby i skoczył do pani Barbary. Ona stała w pośród czeladzi, skłopotana, pomięszana, blada, z załamanemi rękoma.
— No, matuniu, — ozwał się Stanisław, — tu nie czas stać i myślić, tu potrzeba panów przyjąć czém jest, choćby ostatniem. Dawajcie i jak najlepiéj i jak najprędzéj, a przewróćcie sobie dom jeśli chcecie.
— A Waspan oszalałeś ze swémi gośćmi — zawołała Barbara. — My tu sami nie mamy wygody, a on gości sprasza! W Imie Ojca i Syna! na swoje pohańbienie a moję desperację! Jakeś ich zaprosił, tak ich sobie traktuj! Coż ja im dam? co ja im dam? — wołała w rozpaczy prawie.
— Co jest, — rzekł Stanisław.
— Tak! tak! a wiesz Waćpan co jest? Barszcz szczawiowy, cietrzew pozawczoraj zabity, na buraczkach, i pierogi z sérem. Jakże ja im to dam! oszalał czy co! Ja się w to nie wdaję i nogą się nie ruszę z alkierza. Rób sobie Aspan co chcesz. Żeby mnie był oznajmił przynajmniéj, czy co, a to tak obcesowo naprowadził i każe mi ich karmić!
— Ale moja pani Barbaro, — odezwał się Stanisław — tu nie czas gderać, będziesz mnie sobie łajać jak pojadą, a teraz ratuj i dawaj jeść, bo głodni.
— Oszalałeś czy co! Dać im barszcz!
— Co jest to dać!
— Zapewne! właśnie oni to będą jeść —
— Będą, nie będą: a teraz głodni, nié ma co rozprawiać, niechaj Hryćko odzieje się, jeśli pacholik nie wrócił, dobyć z kufra matczynéj bielizny, szkło nowe i dawać na stół, co Bóg dał!
Pani Barbara uderzona słowy i tonem, jakim je wymówił Stanisław, zatrzymała się i zwróciła z drogi ku alkierzowi, mrucząc coś, ale już nie wyrozumiale. Pan Stanisław mówił daléj.
— Tym czasem, moja Basieczku, daj co przekąsić, dobądź z loszku, co tam się znajdzie i zmiłuj się nie wystaw mnie na wstyd.
— Aspan się sam oszalawszy, na wstyd naraził — odburknęła Ochmistrzyni. — Komuby to przyszło do głowy prosić takich ludzi, jak widać, coś i bardzo z pańska, do szlacheckiego dworku, a to jeszcze nie zasobnego, gdzie nic nié ma. Tu i koni nié ma gdzie postawie, coż dopiéro ich samych! To prawdziwa kara Boża, nie darmom ja coś złego przeczuwała.
Tak podgdérując Ochmistrzyni wzięła się jednak, do roboty, szczęściem i jedyny pacholik pana Stanisława ze wsi powrócił i cietrzew się znalazł drugi i coś tam na prędce wymyślniejszego przyczepiła do obiadu. A tym czasem z zamczystego kufra dobywano bieliznę, z połek zapylone zdejmowano szkło, srébrne nawet kubki i jedyna miska z tegoż kruszcu po dziadu pana Stanisława, wystąpiły na stół. Sam gospodarz na prędce się odział do swoich gości i tak jakoś zastawiono w godzinę dobrą po przybyciu, ni to obiad późny, ni wczesną wieczerzę. Stanisław nie usiadł, stał i służył sam, popychając nieustannie jedynego służkę swego, który co chwila najsroższe omyłki popełniał.
Biédny gospodarz czerwieniał od wstydu, a napróżno goście dodawali mu otuchy zajadając i gwarząc wesoło, napróżno kobiéta wznosiła na niego coraz łagodniejszego wyrazu oczy, on co chwila bardziéj się mięszał i wstydził, za ubogie przyjęcie.
— A coż nie siądziecie z nami? — spytał podnosząc głowę stary — godziłoby się po łowach zjeść i spocząć. Mamy ciężko na sumieniu, żeśmy wam spokoj i odpoczynek wasz zamącili.
— Jam do wszystkiego przywykły, — odpowiedział Stanisław — O was mi chodzi, i naprzód ugościć dostojnych moich panów mi potrzeba, nie myślcie o mnie, a rozkazujcie.
— Widzę was zbytecznie niespokojnym o nas, — rzekła kobiéta nieśmiało i cicho — aleć wszystko tak wyborne i wybornie, taki u was dostatek i porządek, że nie wiém, za co byście troszczyć i wstydzić się mieli.
— Tak to mnie z łaski swéj wymawiacie — prędko odrzekł gospodarz. —— Ale chcecieli prawdziwie mnie uszczęśliwić, rozkazujcie tu jak u siebie.
— Jeśli tak, — przerwał brat, — to koniecznie nam tu was u stołu potrzeba.
— Siadajcie, siadajcie — rozsuwając się zawołała kobiéta i starszy gość — koniecznie.
— Wyśmienicie wam tu i bardzo swobodnie, — rzekł po chwilce siwy do gospodarza — pojmuję bardzo takie życie, jak wiedziecie, ale jednak nie pomału mnie ono dziwi. Pozwolcie spytać, czemu tak młodo, z takiego dworu jak P. Wojewody, dobrowolnie wybraliście się na pustynię? —
Stanisław pod zwróconemi na niego oczyma, kobiéty i dwóch swoich gości, zapłonił się cały, otworzył usta, ale nic nie powiedział.
— Jestli w tém tajemnica jaka, to was nie naglimy — cicho szepnęła kobiéta.
— Tajemnicy! żadnéj, — odpowiedział Stanisław, coraz bardziéj ośmielony i czując potrzebę wylania się z serca całego — ale nie będzieli nie przyzwoitą, sprawy własne i uczucie własne wam rozpowiadać, którzy tylko z litości nade mną, słuchać ich chcecie? —
— Porzućciebo dworszczyznę, — zawołał stary — tać i przed Królem Jegomościa, gdybyś go miał w domu swym, moglibyście co o sobie powiedzieć! Zbyteczny Kortezianizm was opadł. Śmiało, śmiało, powiedzcie nam, czemu to zakopaliście się w takiéj pustyni. Azali nie nieszczęście jakie, nie swawola jaka, przebaczona młodości, nie smutek po stracie czyjéj, was w tę ustroń zapędził? —
Stanisław wahał się i milczał.
— Czytaliście pewnie, — rzekł stary — bo widziałem z waszéj rozmowy, że wam książki nie obce, nowe poema pana Andrzeja Zbylitowskiego, pod tytułem: Wieśniak? Możeszcie się to, jak on, rozmiłowali w tém życiu wieśniaczem? —
A kobiéta, gdy to mąż jéj mówił, niebieskie oczy swoje, wlepiała w Stanisława i czekała ciekawa odpowiedzi.
— Śmiać się będziecie ze mnie, — rzekł Stanisław — gdy wam przyczynę powiem, ale chcieliście jéj, nie mogę gościom odmówić, choćby wstydu własnego, zwłaszcza po tak ubogiém przyjęciu.
Nie będę WW. Miłościom długo rozpowiadał o sobie i krótko powiem, nic mi na świecie nie smakowało, na którym byłem. Sierota bez ojca i matki, których mi Bóg znać nie dał, wychowałem się w łaskach pana Wojewody, na jego dworze i jego kosztem jeździłem na nauki, nie tylko tu do Krakowa, ale do innych krajów. Kazano mi się sposobić do wojennego rzemiosła, jedynego, dla szlachcica ubogiego, chleba, i powróciwszy służyłem rycersko, ale mi zawsze księgi milsze były od obozowéj wrzawy i życie ciche od dworskiego gwaru. Raz pan Wojewoda wiedząc o tém, raił mi suknię duchowną, ale i ku temu świętemu stanowi powołania nie czułem. Coż było z sobą począć, ot z książkami, myślami, i ze wstydem, przyszło się zagrzebać na pustyni, bezużytecznemu ludziom i sobie. Boć czuję ja, żem tylko po prostu próżniak, przy młodych moich leciech i człek bez stanu a celu. —
— Nie mówcie tak, — odpowiedział stary, — trochę odpowiedzią zdziwiony — nie próżne to życie, które zajmuje nauka a myślenie. Pan Wojski sandomirski takżeć wioskę swą lubił i urzędów odmawiał i ciszę swą wiejską nad wszystko przenosił, a nikt mu tego za złe nié ma. Ot, piękne imię narodowi naszemu ku sławie zostawił! —
Stanisław westchnął głęboko.
— Pocieszacie mnie WMość, — rzekł, — ale zbyt wysoko wzięty przykład wasz, więcéj straszy, niż otuchy dodaje. Drugiego takiego poety, jak P. Wojski sandomirski poczeka Polska pewnie trzy wieki, i nie wiele to będzie jeszcze! —
Mówiąc to twarz się jego wyjaśniła, rozpromieniła i znać było, że zapomniał swego gospodarskiego frasunku. Kobiéta oparłszy się na łokciu, przypatrywała mu się z ciekawością, chciwie badając w pięknych rysach twarzy jego, uczuć, które po niéj przebiegały, jak obrazki chmur po czystéj powierzchni spokojnego jeziora. A stary mąż namarszczywszy czoła, jak widać zwykł był czynić, choć się wcale nie srożył, dodał.
— I nie żalże wam świata? młodzieży, życia, nadziei wzniesienia się, fortuny, boście to wszystko porzucili na progu waszego domowstwa —
— Nie powiém wam czego mi żal, i za czém mi tęskno, — rzekł Stanisław — to pewna, że to spokojne życie, którego tak pragnąłem, nie wystarcza mi teraz. Chwytam się na dziwnych myślach i żalach. Ale w waszém życiu W. Miłość, doświadczyć musieliście pewnie to, czegom ja w krótszém daleko doznał. Nié ma stanu zupełnego szczęścia, pożądasz czego najsilniéj, spełni się, a oto cię żal ogarnia, boś się inaczéj i więcéj spodziéwał. Żal więc za żal, wolę taki jaki mam, niż gorszy, którybym sobie mógł kupić.
— Filozof z was nad lata, — rzekł stary westchnąwszy mimowolnie, — aleć jednego przynajmniéj w życiu człowieczem braknie koniecznie i do końca najbardziéj, boć to Bóg przeznaczył, żeby mąż nie był bez niewiasty, krom mnicha: sercu potrzeba serca, towarzysza. I wiécie co wasz ulubiony pan Wojski, śpiéwał na początku swych pieśni, o dobréj żonie. Nigdyż wam na myśl nie przyszło, że tak sami wytrwać nie możecie?
Kobiéta wlepiła iskrzące się oczy w Stanisława, a on swoje spuścił, zmięszany.
— Rozśmiejecie się znowu ze mnie prostaka, — rzekł odpowiadając staremu — ale boję się więcéj kobiéty, niż jéj pragnę —
— Widać żeście byli zagranicą — przerwała niebieskooka żywo podnosząc się zkrzesła — a nas niewiast polskich nie znacie —
W téj chwili w sieniach dał się słyszéć gwar jakiś i jezdny podróżnych, wszedł z kartą w ręku.
Stary pobladł widocznie na widok sługi, pochwycił kartę, wlepił w nią oczy i spytał kto przyjechał?
— Komornik z Kodnia.
Kobiéta i towarzysz podróży nieznajomego gościa, zmiészali się również na widok posłańca i listu, poczęli szeptać coś między sobą, przerażeni jakąś wiadomością niespodziéwaną.
Piérwszy stary ochłonął i obracając się ku gospodarzowi, rzekł wyciągając rękę.
— Dziękujemy wam serdecznie za gościnność: ale nie odmówicie nam jéj na noc dzisiejszą? Jesteśmy zmuszeni prosić was o nią?
— Dóm to wasz, póki się wam podoba — odrzekł prędko Stanisław, rozkazujcie w nim jak we własnym, ja sam przenoszę się dziś jeszcze na wieś, do domku, w którym wprzód nim ten został zbudowany, mieszkałem. Ustępuję W. Miłościom wszystkiego i z całego serca.
— Widzicie, — z przymuszonym uśmiéchem dodała zafrasowana kobiéta, — że i na pustyni w tym świecie spokoju nié ma. Gdzie nie dojadą Tatarowie, dostaną się goście. Wybaczcie, ale nas do tego zmusza konieczność —
Stary spojrzał na żonę i ona zamilkła. Stanisław widząc ich pomięszanych i niespokojnych, a u drzwi oczekującego posłańca, wyszedł z izby i zostawił ich samych.
Wieczór był letni, jeden z tych parnych, dusznych, gorących, rzadkich dość u nas wieczorów, w których nawet wietrzyk wschodni nie ochładza powietrza i ziemia napieczona, ciężkie z siebie wydaje wyziewy. Część tylko nieba pogodna była, ale zachód i południc osłaniała czarna chmur lawa, przez którą jak przez podartą w kawałki oponę, wyglądały czerwonawe, pomarańczowe ostatki blasków słońca. Cisza była nad ziemią, przepowiadająca burzę; niekiedy po czarnéj chmurze przelatywała błyskawica, rozświécając ją całą. W powietrzu leciały krzycząc kruki i dzikie kaczki przemykały się stadami na wyżary nadbugskie. Ciężko było oddychać, gęsty pył wzbijający się po drodze i przesycający powietrze, dociskał się wszędzie.
W Kodniu, na rynku ostawionym do koła drewnianemi domki, wśród których wydatniejsze dwie karczmy się wznosiły o dachach wysokich i słupiastych wjazdach, kilku tylko przechadzało się mieszczan. Właśnie dzwon kościelny powolnie, cicho, na Anioł Pański się odzywał i drugi z zamkowéj Kaplicy, cieńszym mu odpowiedział głosem.
Rynek miasteczka w téj godzinie, był już tak pusty, jak smętarz prawie. Maleńkie domki otaczające go, świeciły okienkami i otwartemi jeszcze drzwiami, z kilku kominów, wznosiły się wolno pól przezroczyste dymy. Stada kóz, baranów, kilka krów beczały i ryczały u wrót, co się im jeszcze na nocleg nie otwarły. Z jednéj strony rynku od wjazdu z Błotkowa, wznosił się drewniany jeszcze, parafialny Kościoł, około którego kupy cegły i gruzu, świadczyły, że nowy na jego miejsce miał się wznosić. Drewniana popodpiérana dzwonnica, okrywała czarnym swym płaszczem bramę w chodową. Tuż nie daleko dwie karczmy, z których gwar się odzywał, jaśniały nad wszystkie otaczające domowstwa. Na prawéj stronie rynku, na gościńcu bialskim, czerniała otoczona wierzbami Cerkiew drewniana, kilkopiętrowy dach synagogi rysował się na jasném niebie i krzyż wysoki na rozdrożu, szeroko rozłożył ramiona.
Od Kościoła wiodła droga ku Zamkowi naówczas jeszcze obronnemu, choć długim pokojem zaniedbanemu nieco. Czerwone jego mury ukazywały się z daleka po nad okolném opasaniem, najeżoném basztami i rundelami. Z pomiędzy wysokich dachów wyglądał wyższy jeszcze i spiczastszy, ostro zakończony i wycinany frontón Cerkiewki jak wówczas ją zwano: krzyżackiéj struktury. Z niéj to dzwonek Anioł Pański oznajmował razem z kościelnym.
Na Zamek wiodł przez głęboką obmurowaną a gdzie nie gdzie tylko opalisadowaną fossę most zwodzony wprawdzie, ale ciągle leżący, od niepamiętnych już nie podnoszący się czasów, podparty palami z pod spodu, i trzymający się pochyło na rdzą pojedzonych zawiasach. Brama przytykająca do mostu, miała strzelnice, ale próżne i zdawała się być pusta. Wrota jéj okowane stały otworem, żelazném działkiem na ziemię rzuconem z jednéj strony podparte. W okienkach jéj nie pokazywało się światło. Między dwiema basztami rozciągniony był sznur, a na nim schła bielizna pana Wójta czy Podstarościego. Żadnéj straży na moście, w bramie, na dziedzińcu. Z jednego zamkowego budynku po prawéj stronie dziedzińca, błyskało tylko kilka światełek okienek przez drobne ołowiem kute szybki. Ruchu i życia nigdzie, stary dzwonnik podpierając się kijem, szedł od dzwonnicy cerkiewnéj, do blizkiego domowstwa, w którém mieszkał.
I nie dziw, Sapiehowie w tych czasach nigdy nie rezydowali w Kodniu, zastępował ich na Zamku i w zarządzie dóbr Podstarości, a na mieście Wójt z Ławnikami, Burmistrze i Rada, zasiadająca w Ratuszu stojącym w rynku i ozdobionym maleńką wieżyczką, nieprzechodzącą sąsiednych kominów.
Gdy tak spokojnie na tak zwanym Zamku; gwar wielki w głównéj miasteczka gospodzie.
Zbiérają się pod jéj wrota, żydzi, mieszczanie, rzemieślnicy, gawiedź, formuje się ciżba, bo co kto wyjrzy z chaty, a postrzeże tłum zebrany u wrót gospody, to leci go powiększyć. I sławetni burmistrze i szewcy, w których Kodeń obfitował zawsze, w fartuchach skórzanych i zakasanych po łokcie koszulach, i dziewczęta bose w kraśnych spodnicach, i kobiéty w niebieskich chustkach na głowie i odarte żydy, żydziuki i dziadowstwo, wlecze się same nie wiedząc po co, zaglądać do gospody, przed chwilą jeszcze spokojny rynek przebiegają wołając, pytając, odpowiadając, śmiejąc się wszelkiego wieku i stanu mieszkańcy.
Dwóch mieszczan w szaraczkowéj jeden, drugi w granatowéj długiéj po pięty kapocie, wyszytéj sznurkami, podpasani włóczkowemi pasy, z rękąma w kieszeniach, w baranich mimo lata czapkach, spotykają się pod miarą alias kłodą w środku rynku.
— Dobry wieczór, panie Łyczko.
— I owszem dobry wieczór, panie Filipowicz.
— Powiedzcie mi co to jest, czego to oni tam gawronią, nie wiecie?
— Wracam ztamtąd! At! zachcieliście, zaglądają w oczy jakimś tam podróżnym, którzy tylko co do gospody zajechali.
— Coż to? wielki jaki dwór.
— At! z pogardą wzruszając ramionami odpowiedział pan Łyczko — kilkanaście koni, dwóch jakichś szlachty.
— A czemuż to oni nie na Zamek zajechali?
— Znać z Wojewodą na bakier, albo i nie znają go może. Ale muszą go znać, bo posyłali Komornika do Zamku.
— Chcieli, zajechać może, ta nie puścili!
— O! zaś! a przed kimby wrota zamknięto! Toż to niepraktykowana. Ale widać, tak się o coś dowiadywali tylko.
— A chodźmyno pod gospodę — rzekł starszy, — ot nié ma co lepszego robić: toć popatrzym co to za ludzie. A skąd przyjechali?
— Bialskim traktem, a jadą na Litwę, czy na Ruś podobno.
Tak mrucząc zbliżyli się mieszczanie pod drzwi gospody, które tłum otaczał. Pan Łyczko jął się witać ze znajomymi, którzy mu miejsce robili, i postępując coraz daléj, znalazł się w piérwszym rzędzie ciekawych, u otwartych drzwi karczemnych, w których wysoki, barczysty z ogromnym wąsem mężczyzna, stojąc rozprawiał z gawiedzią. Był on lat średnich wzrostu ogromnego, silny widać, zdrów, rumiany, czarny włos, czarny wąs i czarne miał oko. Ubrany był po podrożnemu w ciemną letnią suknię, podpiętą pasem lekkim, na nogach buty szafirowe, u boku szabla, za pasem tulich, na głowie czapeczka lekka. Jednę rękę założył za suknię, drugą w bok się trzymał.
Pan Łyczko trafił właśnie, gdy podróżny do odkrytego pokornie bez czapki i jarmułki żyda, wołał.
— Nie zajeżdżał tu kto, temi czasy i nie stawał w Zamku, pod niebytność Wojewody?
— Owszem Jasny Panie, byli, i jest jeszcze, — prędko mówił żyd, — jakiś dwóch Jasnych panów i z żonem i z dworem.
Nieznajomy poruszył się, drgnął, w oczach mu zajaśniała radość, i spytał znowu.
— Mówisz, że jeszcze są?
— Jeszcze jest — odpowiedział żyd.
— Na Zamku?
— Na Zamku.
— Jakże ten pan wygląda? — spytał podróżny, — albo może wiecie jak się zowie?
Żyd poskrobał się w głowę, i rzekł:
— Nikt nie wié, jak wón się zowie, nawet pan podstarosta nie wié, nawet jego ludzie choć pijane, to nie mówią, tylko gadają, że wielki pan, a wielki pan, i po wszyćkim. A Jasny Pan Wojewoda dał pisanie do Zamku, coby jego przymowali, póki zechce siedzieć i jego bardzo przyjmują.
— A jakże go ludzie nazywają, nie słyszeliście? — spytał znowu podróżny.
— Ni —
Mieszczanin stojący obok, który spoglądał to na żyda, to na podróżnego, uchylił głowy i dodał.
— Z przyzwoleniem JW. Pana, ja słyszałem, że jego nazywają Starosta.
— Jakże wygląda?
— Tak już Starowato, siwy, nos wielki, wąs porządny, duży w sobie —
— A żona, boć jest i żona?
— Nie widziałem, — rzekł mieszczanin.
— A ja widziałem, — zawołał drugi — wyciskając się jednem ramieniem z tłumu.
Niczego panie, młoda, bladowata, jasne włosy, jeździ z mężem na polowanie, bo to oni tu raz w raz polują —
— Jeszcze tu z niémi i trzeci jest — rzekł znowu piérwszy mieszczanin — musi brat czy co, młody, tak wysoki.
Nieznajomy szybko się odwrócił, niecierpliwił się widocznie, ale miarkował umyślnie i znowu pytał.
— Wielki tu macie Zamek?
— A jużci Zamek! — rzekł mieszczanin! — Nie taki prawda jak w Białéj, ale niczego i nasz. Jeszcze za tatarskich najazdów, bywało, my w nim wszyscy się chronili; ale teraz.
— Musi być załoga, a wielka!
— Gdzie tam panie załoga! Podstarości z żoną i i dziećmi, kilku pachołków, stroż, wartownik, stary dzwonnik, kowal zamkowy, cieśla, ta to podobno i po wszystkiém.
— Tak! — rzekł podrożny głaszcząc wąsa.
— A po co załoga! — mówił daléj mieszczanin. — Ta i most, co jeszcze jak ja był małém dzieckiem od téj pory nie zwodzili, a armatki i śmigownice wróblom na gniazda służą. I po co tam o Zamku myślić, chwała Bogu pokój, a nam lepiéj, bo raz wraz mieszczan na Zamek nie ściągną, jak bywało dawniéj, co i musztry odbywali i —
Gdy to mówił, Komornik podróżnego powrócił z Zamku biegnąc z żydkiem, co mu tam za przewodnika służył. Jak tylko go w mroku rozpoznał nieznajomy, zeskoczył z progu i rzucił się przeciw niemu niecierpliwie pytając. — A co? a co?
Komornik milczał.
— Kogo zastałeś w Zamku?
— Nikogo —
— Jakto nikogo?
— Podstarościego —
— A jego.
— Nié ma.
— Gdzie jest?
— Nie wiadomo.
— To fałsz! — zakrzyczał nieznajomy, — wszyscy ludzie mnie mówią że był, że jest jeszcze!
Mieszczanie spojrzeli po sobie misternie, pokręcili wąsami, zmilkli i poczęli się spiesznie rozchodzić, na widok gniewu i niecierpliwości, które opanowały nieznajomego. On jednego zatrzymał.
— Widziałeś, — zawołał, — tego tam gościa dziś jeszcze?
Mieszczanin nagle obszył się w głupca, zmiarkowawszy co się święci, wzniósł głowę udając że nie rozumie i otworzył gębę.
— Kogo? Jasny panie, Podstarościego?
Nieznajomy rzucił się i popchnął go: obrócił się do żyda, który w pół zgiął się ze strachu.
— Tyś go widział?
— Ja — ja, bąknął żyd, kogo widział? ja... widział, ja nie widział, ja słyszał.
Podróżny pchnął żyda i wbiegł do karczmy. Tym czasem tłum rozchodzić się począł, a nie mało ciekawych na Zamek pobiegło. W gospodzie tym czasem zbierali się ludzie zbrojni, cały orszak przybyłego, dwóch tylko zostało przy koniach. Przewodzca, któregośmy we drzwiach gospody widzieli, z drugim młodszym nieco od niego mężczyzną i wszystkim swym dworem, wkrótce pędem wybiegł z gospody i pochwyciwszy piérwszego, jakiego napotkał żyda, pchnął go przed, siebie wołając —
— Na Zamek!
W rysach jego twarzy, w gwałtownym ruchu, znać było niepokój, opanowujący człowieka, gdy widząc się u celu, nagle traci z oczu to, co mniemał osiągnąć. Nie szedł on, ale biegł prawie, nieustannie nagląc żyda, który napróżno o ucieczce myślał i lękliwie się oglądał.
Gdy się to dzieje, niebo okryło się czarną chmurą, wznoszącą się zwolna z zachodo-południa, blask słoneczny przygasł i rzadkie błyskawice tylko rozświecają niebo, w oddaleniu grzmot się toczy, kilka kropel deszczu upadło na ziemię, i wiatr szumny zrywa się od chmury: podróżny ze swoim orszakiem już jest na zwodzonym moście, na Zamku cisza jak była, tylko kobiéta jakaś żwawo zsuwa bieliznę rozwieszoną na sznurze i wartownik przechadza się we wrotach. Popchnięto go stojącego na drodze i zaraz rzucono ku wschodom wiodącym na ganek zanikowy. Na wschodach mignęły cienie jakieś i znikły, podróżny znalazł się w ciemnych sieniach i kazał prowadzić Komornikowi i żydowi. Wdzierać się musiano po ciemnych wschodach na górę i maleńkie drzwi nareszcie otwarto, z których się światło ukazało.
Na hałas i gwar, ktoś wybiegł z kagankiem w ręku przeciw wchodzącym.
Była to dziewczynka, bosa, z rozpuszczonemi włosy, w podpiętym fartuszku i koszuli, z chusteczką na piersiach, miską w ręku. Podniosła kaganek w górę i spojrzawszy po przybyłych, czekała zapytania.
— Gdzie Podstarości? — spytał piérwszy podróżny —
— Ot tu —
Ale już on sam postępował z zaiskrzonemi od ciekawości oczyma. Był to chudy, wysoki mężczyzna, w białym płóciennym kitlu, białych szarawarach i czarnych bótach, siwiejący już, ze zgasłemi szaremi oczkami, i miną przebiegłych prostaków, co pewni są tak siebie, że rozumieją iż każdego wywieść w pole potrafią.
— Gdzie jest mieszkanie Starosty? — spytał nagle podróżny.
Podstarości ukłonił się naprzód do nóg przybyłemu, a potém spytał.
— Jakiego? Jaśnie Wielmożny Panie?
— Jużcić jednego tylko mieliście w Zamku!
— Z przeproszeniem JW. Pana i którego godności znać nie mam szczęścia, mieliśmy ich z dziesięciu tych lat. Często tu na Zamku stają przyjaciele i powinowaci pana Wojewody: otoż nie mogę wiedzieć o kim mowa?
— O ostatnim, coście go tu dziś jeszcze mieli?
— Dziś? z przeproszeniem J. W. Pana, którego godności...
— Nazywaj mnie Aspan Podkomorzym —
— Z przeproszeniem JW. Podkomorzego, którego rodu znać, nie mam szczęścia...
— Waćpanu nic do mego rodu, — dumnie odpowiedział przybyły, — odpowiadaj o co pytam.
— Dziś u nas nie było nikogo.
— Jakto nikogo? mieszczanie, żydzi....
— Mieszczanie i żydzi, nie mieszkają na Zamku, a ja najlepiéj wiem...
— Więc wczoraj — rzekł marszcząc się nieznajomy.
— Z pozwoleniem i wielkiém przeproszeniem JW. Podkomorzego — ozwał się spokojnie kłaniając się do kolan Podstarości, jesteśmy tu delegowani od JW. Wojewody, jako praesidium i Dux Zamku tego, jako brachium samego JW. Wojewody: czuję się tedy w obowiązku, nie ubliżając W. Miłości, spytać wprzód, jakim celem, pytacie mnie o to i... bez ubliżenia, jakiem prawem.
— Waspan Mości Podstarosto, wprzód mi odpowiesz, jakiém prawem przechowywałeś tu i przechowujesz, wywołańca, infamisa, bannitę, zbrodniarza, który z łaski tylko głowę na karku nosi. Jam tu nie jako przyjaciel, ani wróg pana Wojewody, ale z mandatem królewskim w ręku i dopominam się Banity! —
— Bez obrazy JW. Pana — odrzekł Podstarości z ukłonem, ja przyjmuję w Zamku wedle rozkazów pana Wojewody, kto tylko zapuka do wrót, albo zalecenie ma od mojego pryncypała, a nie pytam co zacz, i po co, jakobym nie spytał W. Miłości, gdyby tu z dworem i czeladzią raczył zajechać. —
— Ale Waspan bawisz mnie próżnemi gadkami, a tu nie czas po temu. Masz tu tego, którego szukam, postawiłem straż moję, nie uciecze, prowadź mnie do niego i pokaż gdzie jest — zawołał coraz głośniéj krzycząc i niecierpliwiéj nastając podróżny.
— Na assercję Waszéj Miłości, — z zupełną flegmą i spokojnością, odpowiedział stary lis — nic mi nie pozostaje do repliki. Napróżnobym denegował, gdy JW. pan wiary mi dać nie chcesz. A zatem praevia visione mandatu J. K. Mości, otworzę drzwi wszystkie ad reperiendum profugam, jeśli się kędy, mimo miedzy mojéj zaszył w myszą jamę, czy rozpadlinę muru.
— Waćpan szydzisz ze mnie! — gwałtownie krzyknął dobywając z zanadrza papieru z wielką Kancellarij królewskiéj pieczęcią podróżny. — Na masz: czytaj i nie uwodź dłużéj, bo wszystko nadaremne. Pytałem mieszczan, żydów, powiedzieli mi o nim, opisali dostatecznie, nié ma wątpliwości najmniejszéj. On tu jest —
Podstarości zbliżywszy się do kaganka, który ciągle trzymała wytrzeszczając wielkie oczy dziewczyna, cała drżąca i wylękniona, obejrzał mandat powolnie, złożył we czworo i w milczeniu oddał go nazad podróżnemu, który schwyciwszy, wzgardliwie się odwrócił do swoich ludzi, pytając.
— Jest straż we wrotach? we drzwiach?
Na odpowiedź ich, kazał podać światło i prowadzić się po Zamku.
— Dozwolisz jeszcze JW. Pan, pokornemu słudze — rzekł Podstarości, insinnere reflexję, że JW. Wojewoda, a mój pryncypał w nie małem, jako zapewne JW. Panu wiadomo, będący zachowaniu apud Serenissimum, może wcale za złe poczytać, taką w swojéj possessij inwestigację, która go o zmowę z Bannitem pomawia i plamę nań rzuca. Zatém dozwolę sobie spytać JW. Pana, czyli trwa w zamiarze rewidowania Zamku, gdy słowem JW. Pryncypała mojego Miłościwego Pana, zaręczę, że tu krom mnie, pachołków, czeladzi i dzwonnika, nikogo nié ma.
— I nie było? — spytał podróżny.
— De praeteritis nil dico. — rzekł drapiąc się w głowę Podstarości, ale to panu Wojewodzie, nie mnie słudze wiedzieć, kto na Zamku bywa, altamen, Zamek teraz pusty.
— Aspan napróżno językiem mielesz, chcąc zyskać na czasie — rzekł podróżny gwałtownie, zabierając się do wyjścia — Pan Wojewoda sam posłuszny prawom i Królowi J. M. za złe mnie mieć nie może, jeśli w jednym z jego Zamków szukać zmuszony będę Banity, który mi się wymknąć nie może, bo ludzie miejscy świeżo mi o nim powiedzieli i oto już miesięcy kilka w ślad za nim gonię. Jestem pewny, żem go nadybał, światła! i prowadźcie mnie. —
— Prowadzić was, — zwolna znowu odrzekł Podstarości, — nisi violenter zmuszony do tego nie będę. — Światła chętnie udzielam. Co się tyczy osławienia wartami Zamku, mam za powinność oznajmić W. Miłości, że stu warty nie wystarczyłoby na zamknięcie wszystkich otworów, jakie czas i ręka ludzka porobiły. Że innych nie policzę; tuż zaraz jest fórta na mur, korespondująca z drugą na wał wychodzącą, a przez fossę rzucona kładka, propter commoditatem, praczek et aliorum wiodąca ku rzece Bug, którędy całaby armja, odtąd jak mam szczęście mówić z W. Miłością, evadere mogła.
Ale tego wszystkiego nie słyszał niecierpliwy podróżny, który się już rzucił do sieni, sam ze swymi i ostawiwszy wyjścia, do piérwszych drzwi sąsiednych się dobijał. Tu go dogonił stary Podstarości z pękiem kluczów.
— Wasza Miłość możecie potrzebować kluczów, oto są wszystkie, prócz fórtowych i od wielkich wrot, bo te się nie zamykają, a oto przewodnik. —
I wskazał na barczystego zarosłego czarno na głowie, a ryżo na brodzie chłopa, mizernie przyodzianego, który stał tuż i drapał się w głowę, w jednéj ręce trzymając latarnię.
— Otwieraj!
Weszli do izb wilgotnych i ciemnych, w których widać było, jak dawno nikt nie mieszkał. Trochę słomy walało się na podłodze, kilka rozbitych beczek i kadzi stało w kącie, rozbity piec, zawalał pół izby. W następnéj toż opuszczenie, okna stały w kącie, a otwory ich zabite były deskami — trzecia podobna była dwóm piérwszym i nie miała wyjścia. Po prędkiém obejrzeniu, wyszli znowu na korytarz i otwarli nowe drzwi.
— To Cekauz, — mruknął chłop wiodąc.
Jakoż znaleźli izbę sklepioną, dość wielką, w któréj rozmaitego rodzaju oręż i zbroja złożone były. W kącie leżały kule żelazne i kamienne, bryły salétry, połamane zbroje, kilka rur bez osady, zardzewiałe pałasze bez rękojeści i różne żelaztwo. W drugim nowszy rynsztunek świéżo poprawny i oczyszczony połyskiwał, ale nie wiele go było. Znowu wyjścia z téj izby nie znaleziono i wrócić było potrzeba.
— Gdzie izby gościnne i te, w których staje Wojewoda gdy przyjeżdża?
— Oto właśnie gościnne komnaty.
Stali u porządniejszych nieco drzwi, w pół odmykających się i weszli do piérwszéj izby niewielkiéj, ławami otoczonéj, z piecem kaflowym. Pusto w niéj było i ani znaku świeżéj bytności i zamieszkania. W drugiéj obszerniejszéj nieco, toż opuszczenie, na stole tylko okruszyny chleba walały się, a na podłodze niedogryzki owoców.
— Kto tu mieszkał?
— Ja — odpowiedział chłop.
Poszli daléj, ale nigdzie nikogo: wszędzie pustki. W izbach gościnnych umieciono nawet było i nic nie świadczyło o świeżym tu pobycie, powietrze, co się tak w zamieszkanych komnatach odmienia, tu było zatęchłe i zamknięte widocznie.
— Prowadź do komnat Wojewody.
— Od tych nié ma kluczów.
— A gdzież klucze?
— Nie wiem, Burgrabia odjechał — chłop mruczał i skrobał się w głowę —
— Gdzie drzwi?
— Chłop w milczeniu na nie wskazał, podróżny podszedł ku nim spiesznie i targnął: otwarte były i wszedł niemi bez przeszkody. Chłop obaczywszy to, postawił latarkę na ziemi i uciekł, do Podstarościego. Tym czasem Podkomorzy, z ludźmi swojemi, wkraczał do komnat.
Inszy był wcale tu pozór i daleko wytworniejszy w nich porządek. Ściany okrywały wprawdzie nie bogate makaty, ale obicia jednakie w drewnianych olejno malowanych i rzezanych ramach. Miasto ław, stały pod ścianami krzesła i zydle malowane, stoliki z kamiennemi wierzchy, zajmowały kąty. Kilka olejnych obrazów sapieżyńskich przodków wyobrażających, chmurno patrzały ze ścian. Okno w piérwszéj komnacie było w pół otwarte. W drugiéj rozrzucona opończa leżała na podłodze, a łoże świéżo poruszone zbieraniem posłania, nosiło jeszcze ślady, że na niém ktoś odpoczywał. Firanki jego były w nieładzie. Na stole wielki kałamarz i kilka piór spostrzegłszy, rzucił się tam naprzód zapalczywy Podkomorzy, ale nic prócz piór i kałamarza nie znalazł. Karta czystego papieru leżała jedna na boku.
— On tu był! — zawołał — był, ale uciekł, dziś, tylko co! Jego tu nie ma: gonić, gonić!
I szybko wychylił się nazad, pominął w sieniach Podstarościego, który się nizko kłaniał, potém jakby namyśliwszy się ku niemu zawrócił.
— Waćpan mi musisz powiedzieć, gdzie on jest?
— JW. Wojewoda? — spytał nieporuszony stary — W Wilnie, albo w Różanie. —
— Nie on, ale ten infamis, Banit, wywołaniec, któregoście tulili i przechowywali, zapewne bez wiedzy Wojewody.
— I mojéj — odpowiedział Podstarości — Za przeproszeniem W. Miłości, o nikim i o niczém nie powiem. Jeśliby zatém potrzeba było wygodnego noclegu, supplikuję na Zamek, bo gospoda Abraama w rynku, nie wygodna, aedes Palatini nostri otworem stoją podróżnym.
Widząc że złość i gniew, pogróżki i kłótnia nic nie nadadzą, zmienił zupełnie sposób postępowania Podkomorzy, kazawszy pozostać ludziom swoim w sieniach, sam wszedł do mieszkania Podstarościego i zamknąwszy drzwi z hałasem, zawołał zmuszając się do łagodniejszego tonu.
— Posłuchaj mnie waść, mów prawdę. Próżne wykręty, był tu ten, kogo szukam, mów mi kiedy i jak wyjechał, a nadewszystko dokąd. —
To mówiąc podróżny dobył z zanadrza trzosu i rozwiązywał go, jakby chciał kupić starego pieniędzmi.
Stary uparcie milczał, spoglądając tylko z ukosa.
Nareście wyjąwszy garstkę talarów, wyciągnął ją Podkomorzy ku starcowi.
Jakby poruszenia jego nie zrozumiał, Podstarości spytał.
— W. Miłość potrzebujecie zmiany na orły lub grosze?
Zżymnął się podróżny —
— Słuchaj — rzekł — dam ci więcéj, a mów!
— Co tylko JW. Pan rozkażesz, krom tego, czego nie wiem?
— Kiedy wyjechali?
— Nie wiem o kim mowa — odpowiedział uparty Podstarości, — dziś z rana przenocowawszy tu, pociągnął stad drogą ku Warszawie JM. Pan Kisiel z kijowskiego, item wczoraj pan Karaś także do Warszawy, pozawczoraj pan Puzyna z Litwy. —
— A więcéj tu nikogo nie było —
— Innych nie znam —
Podróżny widząc, że nic nie wybada ze starego lisa, schował pieniądze, nałożył czapkę i wyszedł. Podstarości go przeprowadzał za drzwi, do sieni i aż na ganek zamkowy.
Tu gdy stanęli, postrzegł dopiéro Podkomorzy, iż w czasie przeglądu Zamku, burza się była zerwała, która teraz z ogromnym wichrem, błyskawicą, grzmotami ryczała na podwórzu. Dészcz lał strumieniami, a co chwila biły pioruny na łęgach nadbrzeżnych. Nie było sposobu wyjść z Zamku i dostać się do gospody. Podstarości zważał to i odezwał się.
— Ponawiam w imieniu pana Wojewody offertę gościnności —
— Przyjmuję ją z musu, — odpowiedział mu podróżny po chwilce namysłu. Szepnął coś ludziom swoim i powrócił na górę.
Z uprzejmością największą wprowadził podróżnego Podstarości do swojego mieszkania, exkuzując się, że inne izby nie są dość czyste i przygotowane na przyjęcie gościa tak dostojnego.
W małéj komnatce czysto wybielonéj, a ozdobnéj szczątkami dawnych zamkowych sprzętów prostéj roboty, z dębu krajowego wyciosanych ręką zręcznego rzemieślnika, stała już od przypadku zapewne zapalona żółta woskowa świéca w lichtarzu mosiężnym. Tu z chmurném czołem, brwią namarszczoną, ponury rzucił się na krzesło nieznajomy i zamyślił się głęboko.
Podstarości spoglądając nań z podełba, jął się krzątać, ustawiać stołki, poruszać zydle, ścierać ławy, nareście wyszedł i wkrótce powrócił z cynowym dzbanem i piękną szklanicą.
— Z przeproszeniem i należną W. Miłości czcią, ośmielam się prosić, na co Bóg dał. Gorąco potężne, nie raczycie się ochłodzić. Domowy trunek, piwo, ale niezłe, sam Illustrissimus gdy czasem dotknie stopami naddziadowskich progów, nie gardzi tym napojem.
Nieznajomy podniósł głowę, słuchał i nie słyszał i nic nie odpowiadał. Wziął machinalnie podany kubek i wypił, potém chodzić zaczął ze spuszczoném ku ziemi czołem, wszerz i wzdłuż po izbie.
Podstarości założywszy ręce stanął w pewnéj odległości i niby tylko przez okno na błyskawice patrzał, ale w istocie nie spuścił z oka przechadzającego się żywym krokiem nieznajomego. Ten zdawało się zupełnie był odstąpił myśli badania starego, z którego nic dobyć nie potrafił.
— Dawnoście tutaj? — rzekł z cicha i powoli, jakby nagle zobojętniał.
— Na usługach Wojewody, — odrzekł chrząkając stary, — a puero, od chłopięcia, i nie tylko ja, lecz avus et atavus, wyszliśmy z onym sławnym Sapiehą, co Ruś opuścił, et magna bona haereditaria w....., do Polski.
Mogę się pochlubić, że i my JJWW. Sapiehom i nam JJWW. Sapiehowie wierni byli.
— I wdzięczni — spytał podróżny.
— Nie użalam się. —
— Bardzoś Wasze pobogaciał!
— At, JWPanie, kiedy się człek o dzieci nie turbuje, a zna gdzie głowę położyć; satis pro peccatis. Dzieci na dworze Wojewody, ja na uczciwym urzędzie.
— Widzę, żeś ze swego rad, bo grosza nie żądnyś. —
— Pozwolisz sobie W. Miłość powiedzieć, żem szlachcic, ab avis et atavis, a frymarczyć sumieniem Judeorum est et haereticorum. —
Nieznajomy namarszczył się srodze, na to miano heretyków i stanął w pośrodku izby.
— Bardzoś zuchwale połączył żydy z heretykami, jak ich zowiesz. Zapominasz, że i twój Wojewoda.
— Juventutis est Miłościwy panie, młodość gorąca, Xiądz Proboszcz czyta nam o setnéj owieczce straconéj i odzyskanéj, jak ona miła Bogu: o przeszłości nie wspominać. —
Nieznajomy westchnął, a podszedłszy ku oknu i widząc, że burza się uciszała, i przez rozdarte chmury, gdzie nie gdzie niebo jasne przeświecało, miał się ku wyjściu.
— Nic mi nie powiecie — spytał raz jeszcze.
— Krom polecenia służb moich, W. Miłości.
Podróżny otworzył drzwi i szybko złączył się ze służbą swoją w sieniach. Nie obracając się już ku Podstarościemu, zbiegł ze wschodów, dopadł bramy i pędząc ku gospodzie, jął ludzi rozpytywać.
— Dostaliście języka — rzekł.
— Nie wiele, — odpowiedział jeden, co na starego dworzanina wyglądał. — Starosta był tu dziś jeszcze rano, wątpliwości nié ma i dziś rano, wyjechał samotrzeć (oprócz czeladzi) na łowy w okolicę. Koło południa jakiś nieznajomy, obcy człowiek, kazał się pozostałym wybiérać z Zamku i nie wiadomo dokąd ich uprowadził.
— Widzieliż przynajmniéj ludzie, dokąd pojechali, w którą stronę?
— Tak jakby na łowy, po nad rzeką! A dokąd?.. nikt nie wie.
Zamilkli i w cichości dostali się do gospody, gdzie wylęknieni żydzi kupą stali u wrot, oczekując powrotu z Zamku podróżnego.
— Słuchaj, — ozwał się wchodząc do starego dworzanina podróżny — oni są w okolicy, jestem pewien, czekają tylko, abym daléj popędził i znowu do Zamku powrócą pewni będąc, że ich drugi raz w téj puszczy szukać nie będę. Jak świt wyjedziemy stąd, zostaniesz sam pod pozorem choroby. Ja w najbliższéj wsi na drodze ku Brześciowi, skryję się. Czekaj, czuwaj i dawaj mi znać. Położ się i jęcz, rób co chcesz, wkręć się do Zamku, lecz musimy mieć go w ręku. Jego głowa spaść musi: choćbym swoję, obok niéj miał położyć.
Ówczesny kodeński Kościoł parafjalny, na którego miejscu późniéj stanąć miał piękny murowany dzisiejszy; był stary już i ubogi, poczerniałe jego ściany w wielu miejscach utrzymywały podpory; takaż dzwonnica wchód na smętarz okrywała, ze swym troistym dachem i przezroczystemi piętrami. Do koła Kościoła wznosiły się już poczęte, lecz w téj chwili zarzucone mury nowéj budowy. Dzwoniono właśnie na Prymarję, piękny letni ranek, nastąpił po wczorajszéj burzy, odświéżone powietrze wonne było i lekkie; drzewa pozieleniały, a zapach dészczu i wilgotnéj ziemi orzeźwiał. Na rynku nie było nadzwyczajnego ruchu, mieszczanki wracające już z rosy bydło przyjmowały u wrot swych dworków, kilku żydów z rękami w kieszeniach chodziło rozprawiając coś między sobą; dwóch czy trzech mieszczan szło do Kościoła. Byli to starsi Bractwa i przedniejsi śpiewacy Różańca, którym pomagające mieszczki, już siedziały w swoich drewnianych ławkach, modląc się na xięgach ogromnych.
Xiądz Wikary wolnym krokiem z brewiarzem pod pachą, szedł odprawiać Primarję, pozdrawiany po drodze, od kłaniających się mu dziadów kościelnych, mieszczan, a nawet żydów.
Ozwała się sygnaturka, Msza się zaczęła, a Różaniec codzienny zanucono. Mało było pobożnych w Kościele, jeden tylko Podstarości z Zamku przywlókł się i kląkł przed ławkami, reszta Kościoła aż po Kruchtę prawie była pusta.
W Kruchcie tłoczyła się ciżba dziadów, żyjących w blizkim Szpitalu, (uposażonym przez Sapiehów: na utrzymanie dwunastu starych), lub tułających się w okolicy, a powracających tylko ku Odpustom i Świętom większym pod Kościoł. Wszyscy w Kruchcie klęczeli i spokojnie się modlili, a wśród tego tłumu pospolitych postaci, głów nie szlachetnego wyrazu, zwiędłych twarzy, mimowolnie patrzący zwracał uwagę, na starca, co zajmował ławkę pod kropielnicą kamienną i nie klęcząc jak inni, wsparty na ogromnym koszturze smolonym, sękowatym, poglądał na otaczających go żebraków, prawie z pogardą. On się nie modlił, a jednak, gdy chłopiec zadzwonił, pochylał głowę i zginał kolano.
Siwy włos, długi, pozlepiany, brudny, spadał z głowy łyséj od czoła na ramiona, broda i wąs czerniały mu jeszcze i zasłaniały usta. Bladą twarz oświecało dwoje czarnych oczu, osłaniał nos ogromny spuszczony. Chociaż w rysach tego człowieka nie było nic nadzwyczajnego, wyraz ich jednak uderzał srogością jakąś, ogień tych małych oczu szyderski i złośliwy mięszał patrzących, a pod spuścistym wąsem trzeba się było domyślać wciętych ust sinych. Siedział pod kropielnicą, jak szatan kusiciel, bez modlitwy na ustach, bez uczucia, a żebracy nie wiém przez uszanowanie, czy przez bojaźń, do koła jego, odstąpili się i próbne zostawili miejsce. Ogromne chropawą skórą pokryte ręce jego, załamane były na kiju, co go podpiérał. Płócienny kubrak wydarły, osłaniał mu plecy, a na nagie opalone piersi, których rozrzucona nie zakrywała koszula, spadała broda, nogi ozute były w kurpie brudnemi podłożone łachmany, na dwie strony, zwieszały się dwie torby, a w każdéj z nich po kawałku chleba tylko się kołatało.
Skończyła się Msza i powoli wyszedł naprzód pan Podstarości, potém mieszczanie i mieszczanki bractwa różańcowego, Xiądz i Zakrystjan, pozostali dziadowie, gdy zamykano drzwi kościelne, zebrali się na chwilę, osłaniając się od upału, pod dzwonnicę. Naprzód przed wszystkiemi szedł milczący, ogromny, barczysty, siwy ów dziad, któregośmy widzieli w Kruchcie, pochylony nieco, a podpierający się kijem, jakby dla igraszki tylko, bo kosztur ten innemu byłby ciężarem, a on nim jak piórkiem wywijał. Zatrzymali się wszyscy pod dzwonnicą i on się wstrzymał.
Stary ale czerstwy jeszcze i rumiany dziadulek szpitalny Walenty, podszedłszy ku niemu, skinął głową i powitał go.
Ten zaledwie potrząsł głową.
— Dzień dobry Toboła.
— Dzień dobry, — mruknął on.
— Dawnoście nie byli w Kościele!
— Chodziło się po dworach, — odmruknął Tobola, — za jałmużną.
— I wróciło się z bożym darem?
Tobola potrząsł, prawie próżnemi torbami przed szpitalnym dziadem, i spojrzał mu w oczy.
— Dobrze wam gadać, siedząc pod piecem, a mając pieczone i warzone. Nie tak to łatwo wyprosić jałmużnę, jak się wam zdaje.
— A przecie się żyje.
Stary uśmiechnął się poruszeniem wąsów.
— A jużci się żyje!. At dziadowskie życie! Z kąta w kąt popędza głód, od wrót do wrót gonisz za kawałkiem mizernego chleba. A dadzą ci go myślisz za modlitwę. Oj! jadłbyś piasek, gdybyś się na to spuścił. Trzeba im mydlić oczy, oszukiwać ich, albo im służyć.
— Nie zajdziecie do nas do Szpitalu?
— Nie, — odpowiedział Toboła — idę daléj, mam pilne polecenie i spodziéwam się dobrego złapać grosza, jeśli się uda. Chcecie ze mną do Abraama?
— Ale wy nie macie za co?
— Oh! nie bójcie się — odrzekł stary, — choć próżno w torbach, ciężko w waćku, znajdzie się czém zapłacić. Chodź stary —
I Toboła naprzód ruszył mijając dziadów, co się przed nim rozstępowali, a za nim drepcząc pociągnął się Walenty.
Gdy weszli na próg gospody głośno rozmawiając, spotkał ich żyd w progu, prosząc o cichość.
— Sza! sza! Tu jest Jasny Pan chory. Całą noc bardzo jęczał, dopiéro co w Alkierzu zasnął: nie hałasujcie, bo się będzie gniewał, a i bić gotów. —
Toboła odwrócił się wzgardliwie i ramionami ruszył.
— Sam jeden? — spytał.
— I z chłopakiem?
Dziad wskazał ogromny swój kosztur za całą odpowiedź.
Wypiwszy wódki, dwaj nasi siedli za stołem i czas jakiś po cichu rozmawiali.
— Słuchajcie, — rzekł Toboła półgłosem — możecie co odemnie dostać, a powiedźcie mi, czego potrzebuję. —
— Jeśli wiem, to wasze co wiem.
— Wy wiecie o tym djable starym, co to tu siedział na Zamku, a wczorajszego dnia zniknął?
— Kto! ten pan, którego żona dawała nam codzień jałmużnę!
— Ten sam — powiedzcie mi dokąd on wyjechał.
— Nic nie wiem, — odpowiedział drapiąc się po głowie Walenty — Wczorajszego dnia rano, wysłuchali tu w Kościele Mszy świętéj i wyjechali z miasta z kilku ludźmi zabrawszy z sobą psy i rusznice, jakby na łowy: jeszcze kiedym wyciągnął rękę po zwykłą jałmużnę do pani, powiedziała mi odwracając głowę. — Jutro, jutro mój staruszku ci dam, módl się tym czasem, na naszą intencję. — Około południa nie mając co robić poszedłem sobie do dzwonnika co mieszka przy Cerkiewce na Zamku. Tylko co doszedłem tam i usiedliśmy gwarząc na ławie od okna na podwórzec, hałas się zrobił wielki na dziedzińcu, sam Podstarości wybiegł, konie siodłano, tłumoczki wynoszono i ludzie się do drogi sposobili. Poznałem, że tu obcy, a pamiętając o obietnicy jałmużny, podszedłem ku nim, pytając o panią. — Nié ma już! — odpowiedzieli krótko. — A gdzież, a to nie wróci? — Bóg wié czy powróci i kiedy.
— A moja jałmużna! — spytałem. — Dopomnisz się jeśli kiedy przyjedzie. Poszedłem tedy ze zwieszoną głową, myśląc, ot tobie obiecanka!
— Cacanka! — zawołał śmiejąc się szydersko Toboła i stukając pięścią w stół. — Jutro, potém to u nich zwykłe słówka: a głodnemu co po jutrze, co po obietnicach. Im się ręki nie chce czasem do kieszeni włożyć, i odkładają na jutro, czasem płaszcza otworzyć, czasem się odwrócić! A ty głodny podziękuj jeszcze uniżenie za obietnicę! No; aleś widział przynajmniéj którędy ludzie ich pojechali —
— Otoż to że nie: bo zaraz plunąwszy poszedłem do dzwonnika, myśląc sobie tyle tego i stać dłużéj na słońcu nie warto. Ale mi mówili potém, że pojechali, po nad Bugiem i zaraz skręcili z traktu bitego na ubocze.
Toboła pochwycił się z ławy, wziął swój kosztur dobył z węzełka kilka groszy, zapłacił i potrząsłszy głową Walentemu, wyszedł mówiąc do zoboczyska.
Z karczmy udał się wprost do Zamku, ale nie spiesząc, powolnie, rozpatrując się tam i sam, jak człowiek, któremu nie pilno i nic go nie nagli, kilka razy zatrzymał się witając panów mieszczan znajomych. U wrót już napotkał ryżego chłopa, co był na posługach Podstarościego, a wczoraj przydany za przewodnika oprowadzał po Zamku nieznajomego podróżnego.
— O! stoj-no! — zawołał Toboła — jak się masz — Chłop głowę podniosł, rozśmiał się i przywitał podając rękę.
— Jak się macie stary: dawno was nie widzieli. Podstarości kilka razy mówił, pewnie Toboła gdzie zdechł.
— O! poczciwy Podstarości, daj mu Boże wyjść wprzód samemu z Zamku nogami naprzód! A co słychać u was?
— A co? nic.
— Idę za jałmużną, są goście słyszałem.
— Nie ma! Jak wymiotł, wyjechali wczoraj chwała Rogu, i wartownikowi nawet, a mnie też nic nie dawszy.
— Pojechali! a dokąd?
— Czort ich wié, co ich tu przyniosł i wyniosł. Wczoraj tu trzęśli Zamek za niémi —
— O! kto?
— A jacyś przybyli!
— A tamci goście, gdzie mówisz pojechali.
— Gdzieś traktem. — I wskazał chłop ręką na zachód, — ale to tylko byle z miasta, a potém licho ich wié gdzie, bo ludzie pytali, czy gdzie daléj znajdą próm na Bugu.
— Próm na Bugu! a! — rzekł do siebie Toboła.
— A jak tu siedzieli, to słyszę — mówił daléj, — raz w raz jeździli na łowy.
— O często po kilka dni ich nie było, włóczyli się po lesie, często nocowali po wioskach u dzierżawców, u Xięży.
— Juk myślisz, — spytał Toboła, — da Podstarości jałmużnę.
Chłop potrząsł głową.
— To nie pójdę do Zamku! — rzekł dziad — i daléj w swoję drogę. — Bądź zdrów.
To mówiąc Toboła zwrócił się i ruszył rynkiem na trakt Białéj. Podle ostatniego krzyża, gdzie się dwie drogi schodzą, był domek szpitalny, na pół wpadły w ziemię, na którego dachu porosł jasno-zielony mech, a w ścian szczélinkach trawa. Okna zasłaniała przyźba, a drzwi schowały się były ukośnie i zaryły głęboko. Na ścianie spłowiały, stary obraz Matki Boskiéj i krzyż wytarty, oznajmowały, że to był dom szpitalny. Ale dawno nikt się w nim nie mieścił, tak się zrujnował, ściany wypruchniały, mimo nalepy świécąc dziurami, komin się rozwalił, przez dach stérczały nadgniłe krokwie. Okna zabite były deszczkami i pozatykane gałganami, po nad dachem pochylona, stara, spruchniała jak domek, stała cherlawa grusza, na któréj gałęziach pozostałe kije mieszczańskich chłopców świadczyły, że niegdyś rodziła ulęgałki.
Oprócz téj staréj przyjaciółki i rowiennicy, co tuliła chatę rozwaloną, nie było nic do koła: i żółty piasek tylko wiatr zamiatał chodzący po polu.
W téj chacie mieszkał, jeśli się kiedy w wędrówce swéj zatrzymał, stary Toboła.
Przyszedłszy pod swoję chatę, dobył on drewnianego klucza i wyszukawszy otworu w uszaku drzwi, odsunął je nim, a zgiąwszy się do połowy, wszedł.
Powierzchownia odpowiedziała dobrze wnętrzu ciemnemu, wilgotnemu, brudnemu chaty, która na wpół siedziała w ziemi. Z ciemnych zupełnie sieni wchodziło się do ciemnéj prawie izby dość wielkiéj, w któréj rozwalony piec prosty, wystygły od dawna, stał czarny i smutny. Nie było stołu ani ławy, w kącie tylko na toku garść słomy leżała, pokryta szarym płótna kawałkiem, dzbanek nadbity, drewniana miska i garnek, na piecu stojące, cały przybór i majątek Toboły składały. W drugim kacie kilka koszturów podobnych temu, z jakim przyszedł, zdawało się czekać na swoję koléj.
Wszedłszy i wyjrzawszy na podwórze, stary, zasunął za sobą starannie drzwi chaty i obejrzawszy mieszkanie, w którém wszystko nietkniętém zastał, po kilko tygodniowéj niebytności, poszedł do małego alkierza za izbą, którego nie ubitą podłogę porastała chuda, żółta trawa. Tu on wygrzebał coś z kąta, rozwiązał węzełek koszuli i dołożywszy kilka sztuk pieniędzy, znowu zakopał, zasypał, potrząsł wyrwaną trawą, ubił nogami, nasunął kawałkiem opadłéj strzechy. Dopełniwszy tego, wrócił do pierwszéj izby, wyrzucił chleb z torb, zmienił kosztur na lżejszy i wyszedł z chaty, starannie ją za sobą zamykając.
Właśnie się jeszcze przy drzwiach schylony grzebał, gdy głos młody, świéży i wesoły, zaśpiéwał nie daleko, znajomą piosenkę:
Toboła się odwrócił szybko —
Drogą szła dziewczynka młodziuchna, blada, bosa, w jednéj koszulce i fartuszku wytartym, popędzając gęsi przed sobą. Blada jéj twarz, siwe oczka, nie pewnego koloru blond włosy, pod ciemną chuściną, dalekie były od piękności, a jednak było coś dziwnie powabnego w wyrazie siwych ocząt, w uśmiechu szerokawych jéj ustek. Miała może lat piętnaście, ale młodszą się wydawała, bo była chudą i piersi jeszcze się były ze snu dziecinnego nie ocknęły.
— Dobry dzień stary! — zawołała przerywając piosenkę.
— A to ty Jagusiu! Dobry dzień! Jak się masz. A co naglądałaś mi chatę!
— A jakże ojcze, a jakże: codzień dwa razy idąc tędy opatrywałam drzwi, a z daleka pasąc gęsi, raz w raz oziérałam się na wasz dwór.
— Ha! ha! piękny mi dwór do licha!
— Aby swój, ojcze! — odezwała się dziewczyna.
— Otóż to, że i nie swój!
— Bądźcie zdrowi.
— E! posłuchaj-no Jagno moja, — rzekł Toboła wstrzymując ją. — Wczorajszego dnia nie widzieliście tędy przejeżdżających podróżnych, kędy pojechali? —
— A jacy?
— Z Zamku goście!
— Oni wyjechali bardzo rano, po nad Bugiem, łęgami, pędzali się za zającem i mało mi ich psy gęsi nie podusiły.
— A po południu, kędy ich ludzie jechali?
— Też tą drogą, — ozwało się dziéwczę, — a potém zwrócili się, ot tam w brzeźniaki, i więcéj ich nie widziałam. Ale dowiecie się od Borucha, co siedzi W karczemce na brzezinie.
— Bądź zdrowa i Bóg ci zapłać Jagusiu.
— Nie ma za co. Dobréj drogi ojcze Toboło, a na długo?
— Jak się wiatr zerwie, nie wiadomo kiedy ucichnie, jak Toboła wyjedzie, niewiadomo kiedy wróci, a naglądajcie mi na mój dwór, to dostaniesz gościńca trzewiki, kiedy gdzie wyżebrzę na smiecisku.
— O! będę pilnować!
Toboła zarzucił kij na plecy i żywo ruszył ku wskazanemu brzeźniakowi, w którym z daleka już świeciła jedyna ściana biała, chaty Borucha. Nie wiele było potrzeba czasu Tobole, aby dojść do karczemki i w pół godziny już się ku niéj zbliżał, a miarkując, że postrzeżony być może, zwolnił dobrze kroku. Kijem się podparł i tak kroczył nachramując.
Gospodarz Boruch stał w progu swéj karczemki, spoglądając stoicko na stado indyków, pasące się nie daleko. Był to, biały upstrzony żółtemi piegami, ryżego włosa i ogromnéj ryżéj brody żyd, ubrany w téj chwili bardzo lekko, w kaftanie tylko, pończochach, trzewikach i zasmolonéj koszuli, któréj szérokie rękawy rożnego koloru odciskami ozdobione były. Chata jego nazwana karczmą, stojąca na drożynie do lasu wiodącéj, którędy tylko po drwa chłopi jeździli, odpowiadała miejscowym potrzebom. Był to szałas, którego tylko część mieszkalna pobielona została, a reszta sklecona z dylów nie ociosanych, płotu, żerdzi świeciła dziurami a wrota wjezdne wisiały na wyrwanym wrzeciądzu.
Postrzegłszy Tobołę Boruch, złożył ręce i zasunął w rękawy, splunął, oparł się o słup i zapatrzył się mocniéj jeszcze na indyki.
— Jak się macie.
— Nu — a co?
— A co! nic, tylko jak się macie!
— A wy?—
— Zawsze łażę, — odpowiedział Toboła.
— Umhu! — mruknął żyd.
— Macie piwo? — spytał Toboła.
— A na co wam piwo?
— A jużci pić!
— A pieniądze?
— Znajdą się — utoczcie kwartę — Boruch zaczął nie ruszając się wołać. — Sora! i zadysponował jéj podać piwa, Toboła usiadł na przyzbie.
— Ot słyszę wasz gościniec, panie Arędarzu wychodzi na trakt bity, wszak to nim i wielcy panowie zaczynają jeździć.
— Jak? — odezwał się z pogardą żyd.
— Wczoraj tędy panowie jechali?
— Czy to tylko wczoraj.
— Ale wczoraj to aż dwa razy.
— Nu to co!
— Bo to ja za niémi idę — mówił Toboła, — posłał mnie do nich Pan Podstarosta i mówił, zapytaj tam Borucha, którędy oni od niego zawrócili się, to ich gdzie nadybiesz.
— Pan Podstarosta? — spytał żyd — herst? Niech zdrów będzie. A może ty na tego i kwartę piwa kazał dać, a nie na pieniędzy?
— Co tam szwargoczesz niewierny! — zakrzyczał Toboła, abo to ja twojéj łaski potrzebuję. Mnie pan Podstarosta dał tyle na drogę, iżbym tém wszystkie twoje piwo skwaśniałe zapłacił.
— Ono nie skwaśniałe, — rzekł Boruch — a co więcéj mówił pan?
— Nic więcéj tylko powtórzył, jak ci Boruch drogi nie pokaże, to mi go przyszlij, a ja mu podziękuję.
Żyd ruszył ramionami.
— Którędy pojechali? — dodał Toboła.
— Ot, drogą tą: do Berezniaka!
— A daléj!
— Abo ja ich prowadził! Czy to ja wiem!
— Dawajże piwo!
Żydówka wyniosła kwartę, dziad ją porwał, wypił, otarł rękawem gębę i kiwnął głową żydowi, zabierając się do drogi.
— Nu, — zawołał pomykając się żyd, — a pieniędze?
— Jakie?
— Za piwo —
— Jak będę nazad wracał.
Żyd zaczął przeraźliwie wrzeszczeć, podskakiwać, szarpać się, oczy mu się wyjskrzyły, włos rozczochrał, żebrak tym czasem śmiejąc się poszedł daléj swoją drogą, ani nawet głowy ku niemu, na wrzaski jego i piszczące przeklęstwa Sory, nie odwrócił.
— Poczekaj! — zaryhotał żyd ze złością — kiedy ty złodzieju nie będziesz wisiał, bodajem nie doczekał moje dzieci pohodować. Ja to nie zapłacę za piwo! Ja ciebie znam co ty za jedny! — To wszystko wykrzyczał Boruch swoim językiem i Toboła słyszał tylko przeklęstwa, domyślał się ich, ale zrozumieć nie mógł.
On szedł daléj swoją drogą i poswistywał wahając koszturem.
Droga od karczemki daléj idąca, zwężała się i coraz mniéj była ubita, koleje jéj zarastały trawą, a miejscami dostrzedz trudno było kierunku. Sunęła się to zaroślami, to piasczystemi odłogi zasinnemi dziewanną, rozchodnikami i dzikiemi skabjozami o blado sinych główkach; to brzegiem błotnistego ługu, to krajem łąki zielonéj. Gdzie niegdzie stary, wypruchniały, pochylony krzyżyk drewniany, wznosił się smutnie nad nią, pokryty mchem biało zielonym. Toboła szedł tak śpiesznie, że się nawet mijając przed krzyżami nie żegnał. Jakaś myśl ciężyła mu nad czołem, brwi nawisły chmurne, głowa mimowolnie się spuszczała, usta machinalnie poruszały się niekiedy, a czasem i kijem gwałtownie machał.
A coraz to jakby wychodząc z zamyślenia, podnosił oczy i obracał je na wszystkie strony, szukając czegoś, wpatrując się w tumany pyłu na drogach wzbite, w ludzi przemykających z daleka.
Tak dumając, mrucząc, kijem wywijając i oglądając się bacznie, doszedł Toboła do nowéj sadyby, którąśmy wyżéj pokazali czytelnikom naszym. Był już na drodze do nowego dworku i zwalniał znacznie kroku, łamał grzbiet, aby lepiéj udać włóczęgę dziada, co sam nie wie gdzie za jałmużną się wlecze bez celu, a z pod brwi oczy jego błyskały poglądąjąc do koła.
Zastanowił się, postrzegłszy na drożynie wiodącéj do dworku, ślady kopyt końskich liczne. Spojrzał na domostwo, na prawo, na lewo, i powolnie powlókł się ku niemu.
Było z południa, dzień skwarny, słońce nad głowami wyniesione piekło prostemi promieniami; wczorajszéj burzy i dészczu, już na piasczystéj ziemi śladu nie zostało: chmury białe przemykały się po niebie, a niżéj już się w sinawe obłoki zbijały. Około dworku panowała cichość zupełna. Dziad miał czas rozpatrzyć się dobrze, nim się z rozpoczętą modlitwą, a raczéj mruczeniem zbliżył pode drzwi.
I tu długo stać musiał, nim coraz głośniéj odzywając się, zwrócił na siebie uwagę mieszkańców. Ktoś uchylił drzwi czeladnéj izby i spojrzał, potém wyszła Barbara z kawałkiem chleba w jednéj ręce i groszakiem w drugiéj.
Toboła podparty na koszturze wlepił oczy we drzwi i ciągle się modlił.
— Na ci staruszku, — ozwała się z cicha pani Barbara.
— Niech wam to odpłaci N. Panna kodeńska i Ś. Antoni ostrowiecki! — odpowiedział Toboła chowając chléb i groszak. — Taki skwarny dzień, pozwólcie mi się wody napić.
Pani Barbara zawołała na kobiétę, aby wody podała staremu.
— A skąd dziadku? — zapytała po chwilce.
— Kodeński, Jejmościuniu, kodeński, tutejszy, wszyscy mnie znają, a Jéjmość mnie nie poznała jak widzę: Toboła!
— Ah! ale bo mam krótki bardzo wzrok staruszku, a od czasu jakeśmy tu siedli na téj puszczy, to i rzadko do Kodnia chyba na wielkie święto się dojedzie.
— Ta to ja Jéjmościunię znam bardzo, — mówił Toboła, — i samego pana, jeszcze jak był na dworze znałem i póki mieszkał w Kodniu, zawsze bywało daje mi jałmużnę.
— Jakimże sposobem aż tu się dostałeś do nas. Tędy żadna droga nie idzie daléj.
— Ot, zwyczajnie po dziadowska, Jéjmościuniu: dybie człek, dybie, idzie, idzie, to gdzieś taki trafi, choć sam nie wié dokąd. Gdybyście pozwolili usiąść tu wypocząć trochu na progu.
— A siadaj sobie mój stary — ustępując ozwała się Ochmistrzyni, stęskniona że dawno do kogo słowa przemówić nie miała. — A nie powiesz mi co tam u was w Kodniu słychać?
— Wszystko po staremu, dobrodziejko! Cicho, spokojnie, chwalić Pana Boga. Wczoraj jacyś podróżni czegoś zajeżdżali w nocy na Zamek i dziś z rana wyjechali.
— Wszyscy wyjechali, — spytała pani Barbara ciekawie.
— Wszyscy, — odpowiedział mrukliwie dziad. Ochmistrzyni sama do siebie mówiąc coś w duchu, pokiwała głowa.
— Młody pan, pewnie na polowaniu, — odezwał się Toboła.
— I nie! na wiosce, — odpowiedziała Barbara — wyniósł się z dworku.
— O! a coż, nie upodobał go?
— Owszem, ale teraz tu ma gości.
Na te słowa Toboła oczy podniósł na drzwi do komnaty pańskiéj.
— Możebymi dali jałmużnę, — szepnął — pójdę się pomodlę. —
— Teraz ich nié ma: pojechali w las ze psami z rana jeszcze, — wstrzymała go Barbara.
— To pewnie krewniaki.
— I! nie, jacyś nieznajomi najechali! Człowiek za niémi głowę traci, takie to wielkie państwo. I Bóg wie, jak to się do nas przyplątało!
— Gość od Boga! — mruknął stary.
— Tać! zapewne, — trochę zawstydzona gdérała ochmistrzyni, — ale jak tu dłużéj posiedzę, to z kretesem nas zjedzą.
— Coż to, tak ich dużo jejmościuniu?
— Ludzisków, czeladzi gromada, a ich to nie wiele, tylko troje. —
Toboła się podniosł z iskrzącemi oczyma i począł się oglądać, czekając co daléj powié Barbara. Jéj zaś potrzeba było tylko, aby kto ją słuchał, i nie ustając podgdérywała.
— A jeszcze ten sam Stanisław sobie myśli, że on może tak podejmować gości, jak JMPan Wojewoda na swoim Zamku i obstaje, żeby na jego koszcie byli, a nic sobie znikąd nie sprowadzali. Sam dziś z całem myślistwem poszedł za zwierzyną, posłał rybaków na Bug, a do Kodnia za zapasami do spiżarni.
Co jest grosza to i Bóg zapłać nie powiedziawszy zjedzą.
Stary słuchał potrząsając głową.
— A to ich tu już dawno macie?
— Dopiéro od wczoraj, ale człeku się zdaje jakby dwa tygodnie, tak się skłopotał, bo to wszystko na mojéj głowie! On sobie na polowanie pociągnął, a tu krzątaj się, żeby wszystko było, i to porządnie, jak się należy, uczciwie!
— To pewnie młode paniczyki, to się do was na łowy pościągali.
— Gdzie tam — zawołała Barbara, — jeden to tam młody, drugi stary, a trzecia, prawda myśliwa, ale białogłowa! A takie to dumne!
Toboła już się był wszystkiego, czego potrzebował dowiedział, jął zatem ruszać się i stękać, jakby chciał odchodzić.
— Nie wiecie Jéjmość, — rzekł z cicha — zaraza na bydło grassuje!
— Doprawdy! — zawołała Barbara załamując ręce, — Pomorek!
— Oj tak! straszny! Już po wszystkich wsiach kurzyska kładną. Nie chcecie sobie kupić u mnie ziela od zarazy.
To mówiąc wyjął z zanadrza, w płachcie zawiniętą wiązkę suchych badylów i pokazał ją Ochmistrzyni.
— A co wam za to?
— Co łaska wasza, — rzekł Toboła, — ale zbiéranie tego ziela, wielka praca! Trzeba po miesiącu szukać i to po ostępach, po bagnach! Człek się dobrze namorduje, póki tyćką wiązczynę uciuła.
— A jakby wam séra?
— Na stare zęby to nic wart, Jéjmościuniu, lepiéj jaki grosik.
— No, no, dobrze — I niosąc szacowne ziele do swojéj izdebki Barbara, poszła po zapłatę Tobole.
On się tym czasem uśmiéchał w sobie, stojąc o drzwi oparty i ramiony podzwigując. Gdy się to dzieje we dworku, z daleka tentęt słychać w brzozowym gaju i głosy rozmowę wiodące. Stary wyprostował się, potém prędko skurczył i przypadł.
— To oni! — pomyślał, tém lepiéj!
Wyszła pani Barbara z groszem.
— Ot, Jéjmościuniu, ktoś do was jedzie.
— A ruszajcie sobie stary z Bogiem. To nasi goście, a tu pieczyste nie pieczone!
I rzuciła się do czeladnéj izby.
Toboła odsunąwszy się ode drzwi, stanął u płota i począł się głośno modlić, pochyliwszy głowę.
Zbliżali się myśliwi, których poznaliśmy w przeszłym rozdziale. Stary podsiwiały jechał naprzód zamyślony, milczący: za nim kobiéta, za nią brat, rozmawiający z sobą żywo i głośno. Kilku z dworu wiodło psy, wiozło rusznice, a jeden niosł ptaka na pięści.
Rozmowa toczyła się żywa i prawie sporna, póty, póki się zbliżyli do dworku, stary podniósł oczy i ujrzawszy dziada, dał znak towarzyszom, aby zmilkli.
Sam z niezmierną uwagą jął się w żebraka wpatrywać i pokręcał wąsa niespokojny. Toboła postrzegł, że nań uwagę zwrócili, ale nic się tém nie mieszając, jeszcze lepiéj niż wprzód zgiąwszy się, zgarbiwszy, jeszcze głośniéj się modląc, podszedł ku podróżnym, z wyciągnioną ręką.
Najpiérwszy stary sięgnął do kalety i rzucił srébrny grosz w rękę ubogiego, po nim kobiéta, mówiąc z westchnieniem.
— Módlcie się, staruszku — za —
Nie dokończyła i dodała.
— Módlcie się na naszą intencję.
— Niech JJWW. Państwu Róg zapłaci! — I pokłonił się nizko.
Stary zsiadając z konia, kilka razy obejrzał się na żebraka.
— Jakem szlachcic, — szepnął w ucho szwagrowi, — to śpieg nie zawodnie.
— A to mu w łeb strzelić — odpowiedział nie zająknąwszy się szwagier.
Stary kiwnął głową i wszedł do sieni.
Jakkolwiek ta rozmowa, prawie nie postrzeżoną chwilę trwała, Toboła ujrzał szeptanie, domyślił się może treści i zaraz mrucząc niby modlitwy, zawrócił się za dom, powoli się ciągnąc, podpierając się kijem, a schowawszy się za blizkie drzewa, wyprostował się i ruszył pędem bez drogi, mówiąc do siebie.
— Teraz orty moje! i garnuszek będzie pełny! Dobra nasza! Nie żałujże nóg Toboło.
W dworku pana Stanisława cicho było i spokojnie, piękny wieczór letni, wieczór wiejski otaczał siedzibę; w jego blaskach jaśniejącą wśród pustéj okolicy. — Niebo całe było w płomieniach, choć słońce już zaszło, za porwane obłoki. Chłód wiał ze wschodnim wiatrem, szumiącym w gałęziach nie dalekiego brzozowego gaju. — Wszystko umilkło, uciszyło się, uspokoiło, do snu układło i jedne drzewa tylko gwarzyły ponuro, smutnie, cicho. — We dworku otwarte były okna, na wpuszczenie miłego, a rzadkiego chłodu, w skwarne lato.
W izbie na lewo, siedzieli wszyscy goście i sam gospodarz; rozmowa ich nabierała charakteru pory dnia, bo i ta farbuje myśli, uczucia, wyrazy człowieka, co nieustannie pod wpływem coraz różnych zewnętrznych okoliczności, tak trudno sam sobą zawsze i zawsze jednym być może.
Mimowolnie stawała się smętną, przerywaną, i gasła, jak gdyby każdy czuł potrzebę w téj chwili, myślić w sobie, a nie wylewać się z myślami. To ten, to ów, odzywał się dla podsycenia rozmowy, ale widocznie z przymusem, dla przyzwoitości, nie z wewnętrznéj potrzeby. Stary siedział sparłszy się o stół i zwróciwszy oczy na niebo widne przez otwarte okno, dumał a wzdychał niekiedy — czasem ręką po czole przesuwał, jakby coś z niego ścierał. Czy pot, czy plamę myśli, czy troskę?
Młodszy przechadzał się po izbic, powolnie, i sam niekiedy do Stanisława się odzywał.
Kobiéta w samém oknie siedząca ze spuszczoną głową, nie kryła się ze smutkiem, niepokojem, co ją obarczał. I ona oczyma była w niebie, na które wszyscy patrzą gdy głębiéj dumają, ale sercem i myślą na ziemi. Oczy jéj polatywały, niekiedy, po drodze do dworku wiodącéj, z niespokojnością widoczną, cień brzozy od wiatru kołysanéj, suwający się po ziemi, kilka razy ją płoszył: zdawała się lękać czegoś, czegoś czekać, coś przeczuwać. Stary co pojrzał na nią, to się więcéj chmurzył, a nic jéj nie powiedział. Ona co się zalękła szelestu, mignienia, to na niego spozierała jakby jemu nie jéj groziło, niebezpieczeństwo, jakieś.
Stanisław opodal siedzący, poglądał na swoich gości badawczym wzrokiem, odpowiadał na ich pytania, a choć czuł, że między niemi a nim, była tajemnica jakaś, nie śmiał o nią wypytywać.
Coś daleko zatętniało na drodze ode wsi. Kobiéta się porwała szybko, odwróciła ku mężowi, chciała coś powiedzieć i na znak jego zamilkła.
— Czego się lękacie? — spytał nareście Stanisław z cicha. — Gdybym mógł wiedzieć co was tak przestrasza może —
— Nic, nic, — odpowiedziała prędko kobiéta i usiadła znowu przy oknie zagryzając silnie usta.
Stanisław zamilkł.
Po chwilce stary powstał z siedzenia, przeszedł się i zbliżył do gospodarza.
— Krótko się znamy. Mości panie, — rzekł; — ale mniemam, że dosyć, aby wam zupełnie zawierzyć. Nie chcę mieć dla was tajemnicy, mój gospodarzu, nie chcę byście sobie łamali głowę, co za człowieka przyjęliście pod dach swój, nie chcę nareście wystawiać was na niepokój, który za sobą prowadzę. Posłuchaj Waćpan.
— Za pozwoleniem Waszem, — przerwał Stanisław — jeśli wam wyznanie to pożytecznem być nie może, zaniechajcie go. Ktokolwiek bądź jesteście, szanuję w was gościa i gotowém za was, gdyby kto nastawać śmiał, życie moje położyć — Nie trzeba mi do tego wiedzieć, kto uczcił dom mój swoją bytnością.
— Tém bardziéj, mogę się Waści powierzyć, — rzekł stary ściskając Stanisława za rękę, gdy ten w ramię go z uszanowaniem całował — Łacniéj mi będziecie użyteczni, gdy się dowiecie com za jeden. Zapewne i z niespokojności żony mojéj i z wczorajszego listu a naszéj tu przedłużonéj bytności, domyślać się czegoś musicie. — Cenię dyskretność Waszą, żeście pytać nie chcieli. Posłuchajcie — Jestem pod ciężarem banicji i infamji, głowa moja spaść może co chwila — od kilku miesięcy nieprzyjaciel główny, z mandatem i szablą goni za mną i śledzi mnie wszędzie. Wczoraj uciekłem z Kodnia, gdzie dziś być już musi — Lękam się aby nie wyszpiegował mnie tutaj. Muszę uciekać daléj; kto wie, czy ta noc nawet bezpieczna? Widziałem żebraka krążącego tu blizko — zdaje mi się, że to był szpieg — lękam się tego.
Stanisław żywo poskoczył ku drzwiom.
— Nim mi resztę dopowiecie, — zawołał, — pozwolcie, abym o bezpieczeństwie waszém pomyślał. Mało mam ludzi, ale jakich mam, rozsadzę po drogach, na przypadek najścia, uprzedzić nas mogą, a mając tylko pół godziny przed pogonią, uprowadzę was w lasy, gdzie nikt nas nie dośledzi.
To mówiąc i nie czekając odpowiedzi, Stanisław żywo wyruszył z komnaty.
Kobiéta powstała od okna i zbliżyła się do męża.
— Trafiliście w myśl moję, — rzekła po cichu, — mnie się zdało także, że tego uczciwego młodzieńca, potrzeba było przypuścić do tajemnicy, bez niéj usłużyć nam nie mógł, a widziałam jak tego pragnął. Nie bójcie się, on nas nie zdradzi; a tak bezpieczniejsi będziem. Dziwnie że Bóg przeczucia kładnie w serca ludzkie, — dodała, — wiecie Starosto, że i mnie na widok tego starego żebraka strach jakiś mimowolny przejął, przysięgłabym że to śpieg i dotąd drzę cała.
— Jużciś powinna była do strachu nawyknąć i z niebezpieczeństwem się oswoić, — rzekł stary, — od czasu jak tułamy się po święcie, nie wiedząc gdzie jutro głowę położym!
— Gdybyć to niebezpieczeństwo było dla mnie, — powiedziała kobiéta, — ale kiedy ono wam, Starosto grozi, wam małżonkowi memu i panu, a razem ojcu i jedynemu przyjacielowi!
Starosta w czoło ją pocałował.
— Nie bójcie się — rzekł, — Bóg dobry, a przed Bogiem zdaje mi się żem nic nie winien. Sąd ludzki mylny, bo ludzki, tém bardziéj, kiedy na szalę sprawiedliwości wróg zacięży i prywata. — Nadzieja w miłosierdziu Bożem. Król JM. słaby dał się zahukać partyzantom jego a może mu wykradziono podpis ręki, ale nie tracę nadziei, że za staraniem przyjaciół, nim ten nie poczciwy mnie pochwyci, wyjdę czystym i swobodnym.
— Daj to Boże, — mówiła kobiéta, — ale tyle czasu upłynęło, a żadnéj wiadomości, żadnéj! wiedzą przecie gdzie jesteśmy, daliby nam znać, gdyby co zrobili —
— Kto wié, może nas szukają! — rzekł stary.
— O! jużby przecie znaleźli! — I potrzęsła głową z niewiarą.
— Wierz, moja panno, — rzekł Starosta, — w miłosierdzie Boże, że taki nie da temu heretykowi, na pohańbienie imienia katolickiego tryumfować się i krwią niewinną weselić. Spes in Deo.
— Dodajesz mi serca, Starosto, — mówiła kobiéta; — a i w tobie go nie wiele pono. Tak jesteś chmurny.
— Zachcieliścież, abym pod szablą mając szyję, szablankował jeszcze? — I westchnął. — Oj! nie po temu czasy.
Po krótkiéj téj rozmowie, kilkakroć przez kobiétę przerywanéj, przysłuchiwaniem się na szelest najmniejszy, usiedli znowu na swoich miejscach w milczeniu; młodszy chodził po izbie jak wprzódy. Zmierzch padał, a na kobiétę coraz częstsze strachy, coraz większe drżenia.
— Słuchajcie, — obracając się rzekła — Jakkolwiek nam na oko w téj pustyni bezpieczno, coby to szkodziło mieć na pogotowiu oręż i ludzi. Teraz zwłaszcza dla gospodarza tajemnicy już nié ma, nie wadziłoby mieć się na ostrożności.
— Zapewne, — odpowiedział Starosta, — on bezpieczny, ufam mu. — Ale ludzie? Widząc uzbrojenie, trwogę, plotki rozniosą, nie daleko stąd do Kodnia, a kto wié czy on nie jest tam jeszcze!
— Ale niechby przynajmniéj oręż był w pogotowiu — odpowiedziała kobiéta.
— Jest, — rzekł krótko młodszy.
— Nie jestem nawet bez aprehensij, — mówił stary, — względem tego rozesłania ludzi, którego poczciwemu gospodarzowi naszemu nie mogłem wzbronić. Będą i z tego baśnie.
— Co to nam szkodzi, gdy tu długo bawić nie będziem? — zawołała kobiéta. — Co nam szkodzi, że będzie wiedział, gdzieśmy byli, gdy nas tu nie będzie. Wszak ci i tak o kilka dni drogi ślad w ślad za nami goni. —
Tu nadszedł Stanisław, stary w milczeniu wyciągnął doń rękę —
— Bądźcie spokojni, — odezwał się gospodarz — wysłałem ludzi pilnować na drodze od Kodnia i od wioski, innéj tu nié ma i inną nawet do mnie, dla błota i zarośli, nie podobna się dostać postrzegłszy, czego Boże uchowaj kogokolwiek, ostrzegą nas —
— Wiedzcież teraz o kogo wam chodzi — rzekł stary. — Nie mam dla was tajemnicy. O rodzie naszym słyszeliście zapewne, od naszych to przodków przed stu kilkudziesiąt laty, JM. Panowie Sapiehowie kupili Kodeńszczyznę.
— Od Ruszczyców, słyszałem — rzekł Stanisław.
— Tak, — odrzekł stary, tego i ja jestem imienia, po przedaży majętności, przeniósł się dziad mój w Lubelskie, kędy zamieszkał na wiosce z dawna do nas należącéj. Pan Bóg nam błogosławił i imienia przybyło z Jego łaski, w dziesięcioro, co dowodzi, że nie wydzierstwem, pieniactwem i wykręty, nabywaliśmy go, boć takie nie długo się w ręku ostoi, ale poczciwą pracą. I myśmy się rozrodzili jakoś, to WMść słyszał zapewne, jeśliś kiedy w tamtych stronach bywał. Ale nieprzewidziane wyroki pańskie, i nikt nie wié, co go czeka, co nań przyjść może. Ś. p. ojciec mój, pan Miecznik, żywego serca i gorącéj krwie człowiek, o mało co pono poszło mu z sąsiadem, panem Zwolskim, nie wyśmienitego rodu człowiekiem, a jeszcze gorszych skłonności. Gadajcie sobie WMość co chcecie, a taki dobréj stajni dobre źrebce, a po osłach i klaczach zawsze muły! — Nie darmo to szlachectwo uznano kwalifikacją do cnoty, bo po czyich żyłach krew poczciwa płynie, nie łacno mu przez sam wstyd, zejść z drogi prawéj, z ujmą czci swoich przodków. Bóg tam wié, co to ci Zwolscy za jedni byli, pieczętowali się Nieczują i nikt im chłopstwa nie zadał, ale Bóg wié skąd się to przywlekło do nas i procedencji nikt nie znał, kolligacje mieli świéże i nie wyśmienite, bo stara szlachta, nie łacno wyda za nie pewnego szlachcica krew swoję. Tandem Mości panie, JMPan Miecznik, ojciec mój, żył z Podstolim, z początku na polityce. Widywali się z sobą i kłaniali uprzejmie, bywali u siebie, w Kościele w jednéj ławie siadali, na Sejmiku nie wadzili się — a choć gorącymi sobie nie byli przyjaciołmi, jakoś to się tam kleiło. Ś. p. ojciec mój, był prawy szlachcic, śmierdział mu chłop o milę, choćby się tytułem pobielił, i inaczéj srogiéj jego antypatji ku Podstolemu wytłumaczyć sobie nie mogę, jeno jakiémś przeczuciem w tym człowieku. Mój ojciec mawiał — przepuść mi Panie Boże, jeśli niesłusznie posądzam, ale Podstolemu tak z oczu patrzy, jakby co niepoczciwego miał w sercu. Daj Boże, aby się to nie okazało!. —
Tym czasem swoją drogą demonstracje affektu sąsiedzkiego, ut decet, trwały. W dniu imienin ojca mojego na S. Piotr i Paweł, zjeżdżał Podstoli, a reprocitutem zachowując, ojciec nie chybił na S. Jan. I byli z sobą ot tak, ni źle ni dobrze. Już był Podstoli porobił sobie nieprzyjaciół wielu co na niego dziwne rzeczy wymyślali, a jeszcze z moim ojcem był zgodnie. Jeden i drugi zajeżdżał do nas i mówił. — Ej, strzeżcie Mości Mieczniku, bo i wam on za skórę zaleje. Nie darmo nań mówią, że nie wierna żydowska krew płynie w jego żyłach! Nienawidzi nas i każdemu z kolei dojeść musi. — A Mospanie, — odpowiadał ojciec, — jeśli mi w drogę wlezie, nauczę go mores i po wszystkiém.
Niedługo jakoś potém, mizerja Mości Panie, zajmują stado, na naszych gruntach i przypędzają do dworu.
Pisze Podstoli cierpki list do ojca, a mimo to, dla sąsiedztwa i zgody kazano wydać bydło. Wziął to widać sąsiad za brak duszy w Mieczniku, co było tylko benewolencją. Nuż tedy pozwalać sobie i jako tam był spory gaj dębowy w kwestji będący, którego obie strony nie używały, ad futuram decisionem Sądu; i z dawien dawna strzegły — Podstoli, nagle, posyła fury i tnie w pień — podskoczył Miecznik na krześle, gdy mu o tém znać dano, nuż ludzi, nuż chłopstwo, officjalistów, dwór, kto żył, sami na koń, plebs per pedes, na miejsce lecą. Ale już furtive uwieziono drzewo i pnie tylko gołe stérczały, świadcząc o dopełnionym rabunku.
Ojciec nic mając co już czynić, wydał pozew o gwałt, najście, o dezolację majętności, w terminach nie bardzo delikatnych. Podstoli gorzéj jeszcze rozjuszony, ozwał się — Kiedy wisieć to za obie nogi — Znowu w las fury.
Ale ojciec dowiedział się w porę, i gdy mrokiem rannym, naszli rozbojcy w las, osoczywszy ich chłopstwem jak niedźwiedzi, pobrał, zagrabił bydło, wozy, bo sukmany i koszule nawet, tak że odprawił nachodzców, jak się porodzili na świat.
Z tego się urodził długi, process i animositas fatalna, z któréj przyszło do osobistych pogróżek i zasadzek. Ale gdy ojciec mój, jako na prawego szlachcica przystało, wszystko czynił po dniu i otwarcie, to Podstoli, natura chytra, po złodziejski się zakradał. Wyzywał kilkakroć na rękę ś. p. ojciec, ale Podstoli, dla różnych okazji, stanąć wymawiał się, preferując czyhać po drogach, po karczmach, chrustach i stawiać zasadzki.
Przyszło do tego, że ojca mego doszły wieści, jakoby gotował się nań nocny napad, czemu wierzyć nie chciał śmiejąc się i ani pomnożył ludzi przy sobie, ani ostrożności żadnéj zachował, nie chcąc bojaźni pokazać. Tandem nocy jednéj jakoby zbójcy jacyś, Podstolego przyjaciele, pozbierana hałastra którą żywił, propter comoditatem w swych excessach; z nim razem, w spiączki ojca napadli. Ale nie wiele czasu było mu potrzeba, by stanąć w pogotowiu do obrony. Nim drzwi wyparto, miał już rusznicę w ręku i ludzie się nasi ruszyli. Wchodzącego Podstolego, nie przewidziany wyrok Boski bardziéj niż ręka niego ojca in tenebris położyła trupem. Pozbawieni wodza pierzchnęli zbójcy.
Wypadek ten okazją był wielkiego zajścia między familjami i my synowie, naturalnie nieprzyjażń ojcowską poślubiliśmy. Widzicie do czego może doprowadzić, jedno bydło w szkodzie zajęte.
Podstolic i ja kiedyśmy się na jednéj ławie w szkole zeszli, choć jam starszy był, bo mnie ojciec nie prędko puścił z domu, tośmy się od siebie odsuwali z pogardą jeden na drugiego patrząc. W szkołach jeszcze zawiązała się nieprzyjaźń, jak dla innych amicitia się zawiązuje, na cały żywot ludzki nierozerwana.
Straciliśmy się potém z oczu, bom ja w kraju został, osierocony przez ś. p. ojca i pobożną matkę, co za nim prędko poszła, a on za granicę wyjechał i długo o nim słychać nie było.
Aż ci dowiaduję się w nie mało lat potém, że z cudzych krajów powrócił, poczułem krew postępującą mi do głowy. Ludzie różnie o nim prawili, ale una voce powiadano, że chwyciwszy zarazy, kędyś w niemieckich krajach, przywiózł do kraju nową wiarę, herezję jakoż brzydką. Jakoż się to i prędko okazało, przez praktyki, jakie miał z Arjany rakowskiemi i lubelskiemi, jeżdżąc raz w raz to na Litwę, to po Koronie a uwijając się między nowowiercami.
A że to świéżo z za granic wróciło i najświéższych zachwyciło nowinek, jakiś czas wyrywali go sobie wszyscy, a pociągali to tam, to sam, od zboru do zboru, od kirchy do kirchy. Poczęła go tedy partja heretycka prowadzić do urzędów i nie wiedzieć jak Podkomorstwo wyrobili.
Jeszcześmy się byli z JMością nie widzieli od szkolnej ławy, a nie zapomnieliśmy nieprzyjaźni, co we krwi była. Dochodziły mnie wieści, jakoby się odzywał.
— Wytoczę ja krew tego papieżnika, za ojcowską. — Milczałem i czekałem co będzie. Bóg go tam wié, co myślał, a pewnie nic dobrego, ale siedział spokojnie i poszastawszy się czas niejaki, nie mięszając się do rozruchów krajowych w wiosce swojéj, albo w Lublinie, u Ministrów raz w raz siedział. Nastąpił rokosz, nie naszéj głowy to sądzić, kto tam praw był, czy ci co w nim byli, czy ci co przeciw niemu. Jeszcze to nieskończona rzecz, a pożyjemy to zobaczymy. Dość, że przez kolligacje nasze, wciągnieni zostaliśmy ja i Jegomość pan brat mój stryjeczny do związku. — Tu dopiéro jakoby na mnie czyhał Podkomorzy, co sam byłby Króla JMci z Katoliki wszystkiemi w łyżce wody utopił, począł przeciwko mnie chodzić, krzycząc głośno, a wskazując palcem, a praktykując, ze swémi, jakoby mnie zgubił. Tandem jeszcze rokoszan nie ścigano jako dzikiego zwierza, krom tych, na których kryminały się nalazly i o nich pan Hetman Uniwersały był rozesłał po wszystkiéj Koronie. Napróżno tam machinował Podkomorzy, nic jeszcze wskórać nie mógł. Aliści spodobało się motorom związku, mianować mnie Rotmistrzem i wyznaczyć do wybierania prowijantów i stacji. — Musiałem przyjąć na się acz nie miły obowiązek, zwłaszcza żem i serce tracił do Rokoszu, widząc pod pokrywką dobra publicznego, o co tu szło. Ale mi się jeszcze były oczy nie otworzyły zupełnie i volens nolens, Rotmistrzowstwo akceptowałem; a z nim i obowiązki jego, coraz pod te czasy trudniejsze. Wszędy bowiem gwałtem prawie brać było potrzeba rekwizycie, a Uniwersały hetmańskie, za rabusiów nas i nieprzyjaciół patriae — ogłosiły. Nie rzadka że i zbrojną ręką nas odpychano.
Nie propter animositatem, ale ex officio wypadło, z majątku Podkomorzego wybiérać stację i pewną summę pieniężną. Wiedział on o tém i odgrażał się bronić, alem się ja nie bardzo lękał i w biały dzień zajechałem na dwór. Poczet mój był liczniejszy od całéj czeredy podkomorskiéj, chocia się gotował, alem i ja nie bez ostrożności na niebezpieczne poselstwo jechał. Ustąpił tedy i zostawił dom otworem, gdzie się wedle prawa i postanowienia postąpiło, broniąc tém bardziéj excessu, że u nieprzyjaciela i zostawując kwit jak należy.
Tandem, gdy już po wszystkiém, i ze dworu ujeżdzamy, strzelił któś do mnie z za płotu i umknął. Kula przeszyła mi wylot na lewéj ręce.
Wnet rzucili się towarzysze za zbójcą i byliby go rozsiekali, albo powiesili, gdybym sam nie przypadł, a postrzegłszy Podkomorzego, chociem go dawno nie widział, rozkazałem dać pokój.
— Mości panowie bracia, — rzekłem, — postąpił sobie nie jako ślachcic, ale jako chłop rozbójca, nie wart śmierci z ręki ślacheckiéj, ani od szabli.
— Więc na gałąź go! — zakrzyczano.
— Bron Boże! — zawołałem, — dać mu pokój, to nieprzyjaciel mój osobisty, i włos mu z głowy nie spadnie, aby nie powiedziano, że officium publicum spełniając, dogodzało się krewkości własnéj. Tandem nie wadzi dać pro memoria i różgami ochłostać.
Na te słowa moje, rozjuszył się Podkomorzy, i skakać im do oczu począł, dopraszając się śmierci, a hańby swéj i sromoty chcąc uniknąć. Nigdym się nie spodział tak nagłéj odwagi w tym człowieku, boć to krew nie dobra była. Ale na ten raz, muszę mu oddać sprawiedliwość, że o mało sam na rusznicę nie wlazł, a gdyby był miał pod ręką, to byłby sobie życie odebrał, tak się bezecnéj chłosty przeląkł. Nie minęła go jednak, i co gorzéj przy świadkach, bo się byli i ludzie dworscy zbiegli, a że był tyran na nich, to się jeszcze po cichu wyśmiewali z nieboraka. Po odprawionéj exekucji, więcéj wstydliwéj, niż bolesnéj, odjechaliśmy, ale Podkomorzy jako stał, tak na temże miejscu ukląkł, jurament wykonywając, że póty nie spocznie, póki głowy mojéj mieć nie będzie.
Jam spokojnie do domu wrócił i że to jakoś dla świąt blizkich, rokosz się był pohamował i wszyscy po domach porozjeżdżali, siedziałem spokojnie, ani o niczém wiém, wypadło daléj jechać za sprawą publiczną i za swojemi, zapomniało się wszystkiego i cicho. Aliści gdy wracam do siebie, spotyka mnie szwagier i żona w drodze, nic nie wiedzącego, ze smutną nowiną, jako heretyk, przez partiję swą po cichu sąd nademną przewiodłszy, ufarbowawszy mnie jako sam chciał, daléj infamję i banicją wyrobił i mandat na głowę.
Nie było po co do domu wracać — a odtąd jam exul et profugus, gdy zaciętość nieprzyjaciela co chwila większa i krok w krok za mną goni. Starania przyjaciół u Króla JM mniéj skuteczne być muszą, bom na spisie Rokoszan był, nie taję się z tém, a choć JMP. Sapieha obiecał mi protekcję swą i czynnie chodzi około téj sprawy, dotąd widać nic uczynić nie mógł.
Wiécie więc com za jeden i jakom na sumieniu zda się mało winien — ale nie wiécie jeszcze czém się animositas nieprzyjaciela mego pomnożyła wielce o Helenę to poszło, rzekł stary uśmiéchając się choć nie o trojańską, ale od tamtéj pewnie więcéj wartą. — Oto ją przed sobą widzicie.
Kobiéta spuściła w dół oczy wstydliwie, a on kończył.
— Pięknéj krwie ślacheckiéj i poczciwego to rodu panna, a nawet, chociaż nie w tak blizkim stopniu, nieco mi powinowata. Ojciec nieboszczyk trzymając ją do Chrztu, za małżonkę mi przeznaczył. Osierociała potém, ale opiekunowie, a przyjaciele nasi, wiedząc o umowie rodzicielskiéj, nie chcieli jéj psować. Czekałem cierpliwie choć mi włos poszpakowaciał, aby lat statecznych doszła. Tym czasem Podkomorzy wróciwszy z podróży, a nabrawszy polityki francuzkiéj, jął do domu stryja kędy Helena przebywała, uczęszczać; i po cudzoziemsku się zalecać. Dostawszy rekuzę, dwakroć na mnie był zajadlejszy, że mi się powiodło, gdzie on szwankował. A podobno mu, nie o towarzyszkę poczciwą i przyjaciela dozgonnego szło, ale o majętności panny i worek!
Gdy mu zaś za przyczynę odmowienia dano, różność wiary, jeszcze gorzéj się jadł, wykrzykując, jako to niesprawiedliwie i lekkomyślnie, u nas popychano zewsząd nowowierców. Dozwolono mu nagadać się do woli o jakiéjś tam wolności sumienia, która niczém innem nie jest, tylko wolnością grzeszenia, co się jéj domagają panowie nie katolicy. — Otóż nowa zajadłość na mnie, a passja ku Helenie, jako rzeka groblą podniosła się tak, że i jéj w domu zostawić nie zdało się, a brat poczciwy, niebezpieczeństwo podzielić po bratersku sam zażądał.
JMP. Sapieha sądząc, że najlepiéj mnie ukryje, tu w Podlasiu, gdzie kraj cichy i spokojny, naznaczył Kodeń na schronienie, ale jako widzicie JM. P. Podkomorzy nie śpi. Już zaraz po ucieczce z domu, dowiedzieliśmy się w Lublinie, że się wybrał z dobrym pocztem za mną. Przesiedziało się czas jakiś w mieście, potém wałęsało się po różnych stronach, nim przybyło do Kodnia. Aliści i tu o nim słychać.
— Stropićby go potrzeba, — rzekł Stanisław żywo — jakkolwiekem wam rad u siebie, ale życzę wprzód wrócić nazad dawną drogą ku Lublinowi, kędy was pewnie szukać nie będzie. Jeśli wam usłużyć mogę, chętnie mnie mieć będziecie towarzyszem, albo lepiéj, abym z listami do P. Wojewody od was dobiegł. Tym czasem można mu wskazać, żeście indziéj ujechali, naprzykład na Ruś, a kiedy popędzi za wami, proszę was znowu do mnie, tu tyleśmy się go pozbyli z okolicy, lepsze schronienie niż w Kodniu, kędy po trakcie z Litwy do Korony, nie ustannie pełno gości i podróżnych.
— Dobrze to jest, — odpowiedział Starosta, — ale i ku Lublinowi dostać się trudno.
— Będę wam przewodnikiem, — rzekł Stanisław, — drogę znam tak, żebym trafił z zawiązanemi oczyma i to manowcami a nie bitym gościńcem.
— Chcieliżbyście dla nas, podjąć tyle trudu? — ozwał się Starosta.
— Skoroście mi się powierzyli i zaufali, winienem wam wszelką pomoc, — rzekł Stanisław, — ochotnie się jéj podejmę. Alboż mam coby mnie w domu trzymało?
Kobiéta wejrzeniem zdawała się prosić męża, aby dozwolił towarzyszyć Stanisławowi; on się wahał.
— Zobaczymy, — rzekł, — a teraz nie mówmy już o tém. Znajdzie się co weselszego nad to.
Ledwie tych słów domawiał, w oddaleniu dał się słyszeć tentent.
Helena się porwała, Starosta i szwagier jego: mieli się do broni, Stanisław rzucił się ku drzwiom.
— Stójcie, — rzekł, — słyszę po tentencie, że to jeden jeździec tylko, znać mój wysłany. Bądźcie spokojni, będziemy mieli czas do ucieczki.. Ja pójdę naprzód ku niemu.
I wybiegł drogą, a że już z ciemniało, nie prędko poznał, własnego sługę.
— Stój! — zawołał — co słychać, jedzie kto?
— Jeden tylko jezdziec od Kodnia.
— Jeden, dobrzeli widziałeś i sam. —
— Sam, jeden.
— Daleko? —
— Wyprzedziłem go na kilka staj tylko.
— Wprost do nas jedzie?
— Nie ma inszéj drogi.
Stanisław zwrócił się szybko ku dworowi, rozkazał posiodłać konie, a oznajmiwszy Staroście, że jeździec postrzeżony był sam jeden, uzbroił się i oczekiwał najpiérwszy w progu domu, na gościa.
Już słychać było cwałującego konia i wkrótce na spienionéj, chudéj szkapie, co się wstrzymana robiąc bokami u progu rozparła, ukazał się wysokiego wzrostu mężczyzna.
Postrzegłszy kogoś stojącego na progu, ozwał się z cicha.
— Gospodarz domu?
— Do usług, przed wami!
— A! to wy panie Stanisławie. —
— To wy, Podstarości. Witajcież. — Ale zkądeście sobie o mnie przypomnieć raczyli, za com mocno wam wdzięczen!
— O! a Wasz mości zaraz w głowic, że ja do niego umyślnie w odwiedziny!
— A do kogoż u licha, chyba do pani Barbary, — rzekł rozweselony uniknionym niepokojem Stanisław.
— Abo więcéj nikogo u Waści nié ma? hę!
I Podstarości zastanowił się w progu jakby wejść nie chciał.
— Kogoż bo szukacie?
— Nie macie nikogo z gości? — rzekł znowu stary, — niechcąc się napróżno wygadać.
Walczyli tak oba, czekając, który się wprzód wyda, aż głosy ich doszły do uszu ciekawie przesłuchujących się i niepokoju pełnych gości. Starosta poznał głos poczciwego sługi Wojewody i mimo nalegań niedowierzającéj Heleny, wybiegł przed dom.
— Co u was słychać? — spytał szybko — nie witając się z Podstarościm. Był? Jest.
— Do stóp W. Miłości ścielę się — rzekł kodeński wódz, jakże zdrowie.
— Ad rem kochany panie! ad rem, był! jest?
Podstarości wskazał na P. Stanisława, jakby się przy nim wahał mówić.
— Śmiało, śmiało, to przyjaciel, gospodarz, mówcie.
— Był, mości Starosto, ale nic nie wskórawszy pojechał. Miałem się dobrze od niego, bo i groźby i prośby i tentacji przekupienia nie brakło, i prób podejścia mnie trefnego, ale jakoś z pomocą Bożą, a słabym moim rozumem wyszedłem ex unguis nie zadraśnięty.
— Pojechał? — spytał Starosta.
— Przetrząsnąwszy Zamek, nałajawszy, nafukawszy, nagroziwszy, a było to w nocy; nazajutrz rano, to jest dziś — wyniósł się traktem w Litwę.
Starosta klasnął w dłonie.
— Nie cieszcie się tak bardzo! — rzekł potrząsając głową Podstarości. Coś mi mówi, że to udana tylko dalsza podróż. Posyłałem do gospody, kędy stał i naleziono w niéj jednego z czeladzi, pod pozorem choroby zostawionego.
Pomyślałem tedy — chytryś ty ptaszku, ale i ja nie Symplicjusz. Do żyda tedy, a wziąwszy go na Zamek, w pytania. Pokazało się że jak świt sługa, chory chodził i widziano go podle Kościoła z kimś na rynku rozmawiającego. Nie był tu kto dzisiaj!
— Nikt, prócz dziada żebraka.
— Habemus! mamy go! Certissime śpieg nieprzyjacielski — którenże to abym wiedział? jeśli go znacie.
— Pani Barbara lepiéj o tém wam powié, — rzekł Stanisław, — bo od niego kupiła ziela na okurzanie bydła od zarazy. — I poskoczył za Ochmistrzynią.
Nie prędko ukazała się cała w bieli we drzwiach czeladnéj izby, pani Barbara, kwaśna że jéj przerwano pacierze i od dwóch dni chwili pokoju nie dawano. Nawet kochanego Podstarościego mniéj czule, niż zwykle, pozdrowiła.
— Kochana pani Włoska, — zawołał Podstarości, — potrzebna nam jesteś do scrutinium.
— Co? Co? Dalipan z waszą łaciną, licho was chyba zrozumie — pomrukiwała pani Barbara?
— Co to to za żebrak był tu dziś u Jejmości.
— Zachcieliście: poczciwy starowina znajomy z Kodnia, Toboła go zowią, przychodził za jałmużną i Bóg mu zapłać, przedał mi ziela od pomorku.
— Certissime szpieg — rzekł Podstarości, — znam go doskonale, łajdak wielki, przeprowadzał złodziei cyganów z Rusi tędy lasami, za co nie mało się nasiedział w zamkowéj turmie i tandem nie użyto nad nim Jus gladii tylko przez litość — a szkoda. Gdzie się on pokaże, nigdy darmo. Nié ma czego czekać.
— A coż to on miał szpiegować? — zawołała przelękniona Pani. Włoska, załamując ręce, — pewnie rozbojnikom drogi toruje. Jezus, Marja! uciekajmyż co rychléj do Kodnia.
— Idźcie spać. Dobréj nocy! — rzekł Podstarości, — nie bójcie się, nie o was to chodzi.
— Panie Stanisławie, jeśli masz Boga w sercu, uciekajmy do Kodnia, — wołała zrozpaczona Barbara. — A! ja temu niegodziwemu jeszcze dałam jałmużny! Panie Stanisławie! uciekajmy, każ zaprzęgać na miłość Bożą, w téj pustyni, nawet o ratunek człekby darmo krzyczał. Pewnie już Cyganów naprowadzi! —
I tak lamentując, wołała coraz głośniéj Ochmistrzyni, aż radą nie radą a nie przekonaną, wywiódł P. Stanisław prawie gwałtem do jéj izdebki, gdzie nie tracąc chwili poczęła się, mimo uspokojeń jego i zapewnień, co najrychléj pakować.
Tym czasem Podstarości zniżając się do kolan Starosty, wchodził za nim do izby gościnnéj.