Banita (Kraszewski, 1843)/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Banita |
Podtytuł | Powieść historyczna z XVIII wieku |
Wydawca | Athenaeum |
Data wyd. | 1843 |
Druk | Teofil Glücksberg |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wieczór był letni, jeden z tych parnych, dusznych, gorących, rzadkich dość u nas wieczorów, w których nawet wietrzyk wschodni nie ochładza powietrza i ziemia napieczona, ciężkie z siebie wydaje wyziewy. Część tylko nieba pogodna była, ale zachód i południc osłaniała czarna chmur lawa, przez którą jak przez podartą w kawałki oponę, wyglądały czerwonawe, pomarańczowe ostatki blasków słońca. Cisza była nad ziemią, przepowiadająca burzę; niekiedy po czarnéj chmurze przelatywała błyskawica, rozświécając ją całą. W powietrzu leciały krzycząc kruki i dzikie kaczki przemykały się stadami na wyżary nadbugskie. Ciężko było oddychać, gęsty pył wzbijający się po drodze i przesycający powietrze, dociskał się wszędzie.
W Kodniu, na rynku ostawionym do koła drewnianemi domki, wśród których wydatniejsze dwie karczmy się wznosiły o dachach wysokich i słupiastych wjazdach, kilku tylko przechadzało się mieszczan. Właśnie dzwon kościelny powolnie, cicho, na Anioł Pański się odzywał i drugi z zamkowéj Kaplicy, cieńszym mu odpowiedział głosem.
Rynek miasteczka w téj godzinie, był już tak pusty, jak smętarz prawie. Maleńkie domki otaczające go, świeciły okienkami i otwartemi jeszcze drzwiami, z kilku kominów, wznosiły się wolno pól przezroczyste dymy. Stada kóz, baranów, kilka krów beczały i ryczały u wrót, co się im jeszcze na nocleg nie otwarły. Z jednéj strony rynku od wjazdu z Błotkowa, wznosił się drewniany jeszcze, parafialny Kościoł, około którego kupy cegły i gruzu, świadczyły, że nowy na jego miejsce miał się wznosić. Drewniana popodpiérana dzwonnica, okrywała czarnym swym płaszczem bramę w chodową. Tuż nie daleko dwie karczmy, z których gwar się odzywał, jaśniały nad wszystkie otaczające domowstwa. Na prawéj stronie rynku, na gościńcu bialskim, czerniała otoczona wierzbami Cerkiew drewniana, kilkopiętrowy dach synagogi rysował się na jasném niebie i krzyż wysoki na rozdrożu, szeroko rozłożył ramiona.
Od Kościoła wiodła droga ku Zamkowi naówczas jeszcze obronnemu, choć długim pokojem zaniedbanemu nieco. Czerwone jego mury ukazywały się z daleka po nad okolném opasaniem, najeżoném basztami i rundelami. Z pomiędzy wysokich dachów wyglądał wyższy jeszcze i spiczastszy, ostro zakończony i wycinany frontón Cerkiewki jak wówczas ją zwano: krzyżackiéj struktury. Z niéj to dzwonek Anioł Pański oznajmował razem z kościelnym.
Na Zamek wiodł przez głęboką obmurowaną a gdzie nie gdzie tylko opalisadowaną fossę most zwodzony wprawdzie, ale ciągle leżący, od niepamiętnych już nie podnoszący się czasów, podparty palami z pod spodu, i trzymający się pochyło na rdzą pojedzonych zawiasach. Brama przytykająca do mostu, miała strzelnice, ale próżne i zdawała się być pusta. Wrota jéj okowane stały otworem, żelazném działkiem na ziemię rzuconem z jednéj strony podparte. W okienkach jéj nie pokazywało się światło. Między dwiema basztami rozciągniony był sznur, a na nim schła bielizna pana Wójta czy Podstarościego. Żadnéj straży na moście, w bramie, na dziedzińcu. Z jednego zamkowego budynku po prawéj stronie dziedzińca, błyskało tylko kilka światełek okienek przez drobne ołowiem kute szybki. Ruchu i życia nigdzie, stary dzwonnik podpierając się kijem, szedł od dzwonnicy cerkiewnéj, do blizkiego domowstwa, w którém mieszkał.
I nie dziw, Sapiehowie w tych czasach nigdy nie rezydowali w Kodniu, zastępował ich na Zamku i w zarządzie dóbr Podstarości, a na mieście Wójt z Ławnikami, Burmistrze i Rada, zasiadająca w Ratuszu stojącym w rynku i ozdobionym maleńką wieżyczką, nieprzechodzącą sąsiednych kominów.
Gdy tak spokojnie na tak zwanym Zamku; gwar wielki w głównéj miasteczka gospodzie.
Zbiérają się pod jéj wrota, żydzi, mieszczanie, rzemieślnicy, gawiedź, formuje się ciżba, bo co kto wyjrzy z chaty, a postrzeże tłum zebrany u wrót gospody, to leci go powiększyć. I sławetni burmistrze i szewcy, w których Kodeń obfitował zawsze, w fartuchach skórzanych i zakasanych po łokcie koszulach, i dziewczęta bose w kraśnych spodnicach, i kobiéty w niebieskich chustkach na głowie i odarte żydy, żydziuki i dziadowstwo, wlecze się same nie wiedząc po co, zaglądać do gospody, przed chwilą jeszcze spokojny rynek przebiegają wołając, pytając, odpowiadając, śmiejąc się wszelkiego wieku i stanu mieszkańcy.
Dwóch mieszczan w szaraczkowéj jeden, drugi w granatowéj długiéj po pięty kapocie, wyszytéj sznurkami, podpasani włóczkowemi pasy, z rękąma w kieszeniach, w baranich mimo lata czapkach, spotykają się pod miarą alias kłodą w środku rynku.
— Dobry wieczór, panie Łyczko.
— I owszem dobry wieczór, panie Filipowicz.
— Powiedzcie mi co to jest, czego to oni tam gawronią, nie wiecie?
— Wracam ztamtąd! At! zachcieliście, zaglądają w oczy jakimś tam podróżnym, którzy tylko co do gospody zajechali.
— Coż to? wielki jaki dwór.
— At! z pogardą wzruszając ramionami odpowiedział pan Łyczko — kilkanaście koni, dwóch jakichś szlachty.
— A czemuż to oni nie na Zamek zajechali?
— Znać z Wojewodą na bakier, albo i nie znają go może. Ale muszą go znać, bo posyłali Komornika do Zamku.
— Chcieli, zajechać może, ta nie puścili!
— O! zaś! a przed kimby wrota zamknięto! Toż to niepraktykowana. Ale widać, tak się o coś dowiadywali tylko.
— A chodźmyno pod gospodę — rzekł starszy, — ot nié ma co lepszego robić: toć popatrzym co to za ludzie. A skąd przyjechali?
— Bialskim traktem, a jadą na Litwę, czy na Ruś podobno.
Tak mrucząc zbliżyli się mieszczanie pod drzwi gospody, które tłum otaczał. Pan Łyczko jął się witać ze znajomymi, którzy mu miejsce robili, i postępując coraz daléj, znalazł się w piérwszym rzędzie ciekawych, u otwartych drzwi karczemnych, w których wysoki, barczysty z ogromnym wąsem mężczyzna, stojąc rozprawiał z gawiedzią. Był on lat średnich wzrostu ogromnego, silny widać, zdrów, rumiany, czarny włos, czarny wąs i czarne miał oko. Ubrany był po podrożnemu w ciemną letnią suknię, podpiętą pasem lekkim, na nogach buty szafirowe, u boku szabla, za pasem tulich, na głowie czapeczka lekka. Jednę rękę założył za suknię, drugą w bok się trzymał.
Pan Łyczko trafił właśnie, gdy podróżny do odkrytego pokornie bez czapki i jarmułki żyda, wołał.
— Nie zajeżdżał tu kto, temi czasy i nie stawał w Zamku, pod niebytność Wojewody?
— Owszem Jasny Panie, byli, i jest jeszcze, — prędko mówił żyd, — jakiś dwóch Jasnych panów i z żonem i z dworem.
Nieznajomy poruszył się, drgnął, w oczach mu zajaśniała radość, i spytał znowu.
— Mówisz, że jeszcze są?
— Jeszcze jest — odpowiedział żyd.
— Na Zamku?
— Na Zamku.
— Jakże ten pan wygląda? — spytał podróżny, — albo może wiecie jak się zowie?
Żyd poskrobał się w głowę, i rzekł:
— Nikt nie wié, jak wón się zowie, nawet pan podstarosta nie wié, nawet jego ludzie choć pijane, to nie mówią, tylko gadają, że wielki pan, a wielki pan, i po wszyćkim. A Jasny Pan Wojewoda dał pisanie do Zamku, coby jego przymowali, póki zechce siedzieć i jego bardzo przyjmują.
— A jakże go ludzie nazywają, nie słyszeliście? — spytał znowu podróżny.
— Ni —
Mieszczanin stojący obok, który spoglądał to na żyda, to na podróżnego, uchylił głowy i dodał.
— Z przyzwoleniem JW. Pana, ja słyszałem, że jego nazywają Starosta.
— Jakże wygląda?
— Tak już Starowato, siwy, nos wielki, wąs porządny, duży w sobie —
— A żona, boć jest i żona?
— Nie widziałem, — rzekł mieszczanin.
— A ja widziałem, — zawołał drugi — wyciskając się jednem ramieniem z tłumu.
Niczego panie, młoda, bladowata, jasne włosy, jeździ z mężem na polowanie, bo to oni tu raz w raz polują —
— Jeszcze tu z niémi i trzeci jest — rzekł znowu piérwszy mieszczanin — musi brat czy co, młody, tak wysoki.
Nieznajomy szybko się odwrócił, niecierpliwił się widocznie, ale miarkował umyślnie i znowu pytał.
— Wielki tu macie Zamek?
— A jużci Zamek! — rzekł mieszczanin! — Nie taki prawda jak w Białéj, ale niczego i nasz. Jeszcze za tatarskich najazdów, bywało, my w nim wszyscy się chronili; ale teraz.
— Musi być załoga, a wielka!
— Gdzie tam panie załoga! Podstarości z żoną i i dziećmi, kilku pachołków, stroż, wartownik, stary dzwonnik, kowal zamkowy, cieśla, ta to podobno i po wszystkiém.
— Tak! — rzekł podrożny głaszcząc wąsa.
— A po co załoga! — mówił daléj mieszczanin. — Ta i most, co jeszcze jak ja był małém dzieckiem od téj pory nie zwodzili, a armatki i śmigownice wróblom na gniazda służą. I po co tam o Zamku myślić, chwała Bogu pokój, a nam lepiéj, bo raz wraz mieszczan na Zamek nie ściągną, jak bywało dawniéj, co i musztry odbywali i —
Gdy to mówił, Komornik podróżnego powrócił z Zamku biegnąc z żydkiem, co mu tam za przewodnika służył. Jak tylko go w mroku rozpoznał nieznajomy, zeskoczył z progu i rzucił się przeciw niemu niecierpliwie pytając. — A co? a co?
Komornik milczał.
— Kogo zastałeś w Zamku?
— Nikogo —
— Jakto nikogo?
— Podstarościego —
— A jego.
— Nié ma.
— Gdzie jest?
— Nie wiadomo.
— To fałsz! — zakrzyczał nieznajomy, — wszyscy ludzie mnie mówią że był, że jest jeszcze!
Mieszczanie spojrzeli po sobie misternie, pokręcili wąsami, zmilkli i poczęli się spiesznie rozchodzić, na widok gniewu i niecierpliwości, które opanowały nieznajomego. On jednego zatrzymał.
— Widziałeś, — zawołał, — tego tam gościa dziś jeszcze?
Mieszczanin nagle obszył się w głupca, zmiarkowawszy co się święci, wzniósł głowę udając że nie rozumie i otworzył gębę.
— Kogo? Jasny panie, Podstarościego?
Nieznajomy rzucił się i popchnął go: obrócił się do żyda, który w pół zgiął się ze strachu.
— Tyś go widział?
— Ja — ja, bąknął żyd, kogo widział? ja... widział, ja nie widział, ja słyszał.
Podróżny pchnął żyda i wbiegł do karczmy. Tym czasem tłum rozchodzić się począł, a nie mało ciekawych na Zamek pobiegło. W gospodzie tym czasem zbierali się ludzie zbrojni, cały orszak przybyłego, dwóch tylko zostało przy koniach. Przewodzca, któregośmy we drzwiach gospody widzieli, z drugim młodszym nieco od niego mężczyzną i wszystkim swym dworem, wkrótce pędem wybiegł z gospody i pochwyciwszy piérwszego, jakiego napotkał żyda, pchnął go przed, siebie wołając —
— Na Zamek!
W rysach jego twarzy, w gwałtownym ruchu, znać było niepokój, opanowujący człowieka, gdy widząc się u celu, nagle traci z oczu to, co mniemał osiągnąć. Nie szedł on, ale biegł prawie, nieustannie nagląc żyda, który napróżno o ucieczce myślał i lękliwie się oglądał.
Gdy się to dzieje, niebo okryło się czarną chmurą, wznoszącą się zwolna z zachodo-południa, blask słoneczny przygasł i rzadkie błyskawice tylko rozświecają niebo, w oddaleniu grzmot się toczy, kilka kropel deszczu upadło na ziemię, i wiatr szumny zrywa się od chmury: podróżny ze swoim orszakiem już jest na zwodzonym moście, na Zamku cisza jak była, tylko kobiéta jakaś żwawo zsuwa bieliznę rozwieszoną na sznurze i wartownik przechadza się we wrotach. Popchnięto go stojącego na drodze i zaraz rzucono ku wschodom wiodącym na ganek zanikowy. Na wschodach mignęły cienie jakieś i znikły, podróżny znalazł się w ciemnych sieniach i kazał prowadzić Komornikowi i żydowi. Wdzierać się musiano po ciemnych wschodach na górę i maleńkie drzwi nareszcie otwarto, z których się światło ukazało.
Na hałas i gwar, ktoś wybiegł z kagankiem w ręku przeciw wchodzącym.
Była to dziewczynka, bosa, z rozpuszczonemi włosy, w podpiętym fartuszku i koszuli, z chusteczką na piersiach, miską w ręku. Podniosła kaganek w górę i spojrzawszy po przybyłych, czekała zapytania.
— Gdzie Podstarości? — spytał piérwszy podróżny —
— Ot tu —
Ale już on sam postępował z zaiskrzonemi od ciekawości oczyma. Był to chudy, wysoki mężczyzna, w białym płóciennym kitlu, białych szarawarach i czarnych bótach, siwiejący już, ze zgasłemi szaremi oczkami, i miną przebiegłych prostaków, co pewni są tak siebie, że rozumieją iż każdego wywieść w pole potrafią.
— Gdzie jest mieszkanie Starosty? — spytał nagle podróżny.
Podstarości ukłonił się naprzód do nóg przybyłemu, a potém spytał.
— Jakiego? Jaśnie Wielmożny Panie?
— Jużcić jednego tylko mieliście w Zamku!
— Z przeproszeniem JW. Pana i którego godności znać nie mam szczęścia, mieliśmy ich z dziesięciu tych lat. Często tu na Zamku stają przyjaciele i powinowaci pana Wojewody: otoż nie mogę wiedzieć o kim mowa?
— O ostatnim, coście go tu dziś jeszcze mieli?
— Dziś? z przeproszeniem J. W. Pana, którego godności...
— Nazywaj mnie Aspan Podkomorzym —
— Z przeproszeniem JW. Podkomorzego, którego rodu znać, nie mam szczęścia...
— Waćpanu nic do mego rodu, — dumnie odpowiedział przybyły, — odpowiadaj o co pytam.
— Dziś u nas nie było nikogo.
— Jakto nikogo? mieszczanie, żydzi....
— Mieszczanie i żydzi, nie mieszkają na Zamku, a ja najlepiéj wiem...
— Więc wczoraj — rzekł marszcząc się nieznajomy.
— Z pozwoleniem i wielkiém przeproszeniem JW. Podkomorzego — ozwał się spokojnie kłaniając się do kolan Podstarości, jesteśmy tu delegowani od JW. Wojewody, jako praesidium i Dux Zamku tego, jako brachium samego JW. Wojewody: czuję się tedy w obowiązku, nie ubliżając W. Miłości, spytać wprzód, jakim celem, pytacie mnie o to i... bez ubliżenia, jakiem prawem.
— Waspan Mości Podstarosto, wprzód mi odpowiesz, jakiém prawem przechowywałeś tu i przechowujesz, wywołańca, infamisa, bannitę, zbrodniarza, który z łaski tylko głowę na karku nosi. Jam tu nie jako przyjaciel, ani wróg pana Wojewody, ale z mandatem królewskim w ręku i dopominam się Banity! —
— Bez obrazy JW. Pana — odrzekł Podstarości z ukłonem, ja przyjmuję w Zamku wedle rozkazów pana Wojewody, kto tylko zapuka do wrót, albo zalecenie ma od mojego pryncypała, a nie pytam co zacz, i po co, jakobym nie spytał W. Miłości, gdyby tu z dworem i czeladzią raczył zajechać. —
— Ale Waspan bawisz mnie próżnemi gadkami, a tu nie czas po temu. Masz tu tego, którego szukam, postawiłem straż moję, nie uciecze, prowadź mnie do niego i pokaż gdzie jest — zawołał coraz głośniéj krzycząc i niecierpliwiéj nastając podróżny.
— Na assercję Waszéj Miłości, — z zupełną flegmą i spokojnością, odpowiedział stary lis — nic mi nie pozostaje do repliki. Napróżnobym denegował, gdy JW. pan wiary mi dać nie chcesz. A zatem praevia visione mandatu J. K. Mości, otworzę drzwi wszystkie ad reperiendum profugam, jeśli się kędy, mimo miedzy mojéj zaszył w myszą jamę, czy rozpadlinę muru.
— Waćpan szydzisz ze mnie! — gwałtownie krzyknął dobywając z zanadrza papieru z wielką Kancellarij królewskiéj pieczęcią podróżny. — Na masz: czytaj i nie uwodź dłużéj, bo wszystko nadaremne. Pytałem mieszczan, żydów, powiedzieli mi o nim, opisali dostatecznie, nié ma wątpliwości najmniejszéj. On tu jest —
Podstarości zbliżywszy się do kaganka, który ciągle trzymała wytrzeszczając wielkie oczy dziewczyna, cała drżąca i wylękniona, obejrzał mandat powolnie, złożył we czworo i w milczeniu oddał go nazad podróżnemu, który schwyciwszy, wzgardliwie się odwrócił do swoich ludzi, pytając.
— Jest straż we wrotach? we drzwiach?
Na odpowiedź ich, kazał podać światło i prowadzić się po Zamku.
— Dozwolisz jeszcze JW. Pan, pokornemu słudze — rzekł Podstarości, insinnere reflexję, że JW. Wojewoda, a mój pryncypał w nie małem, jako zapewne JW. Panu wiadomo, będący zachowaniu apud Serenissimum, może wcale za złe poczytać, taką w swojéj possessij inwestigację, która go o zmowę z Bannitem pomawia i plamę nań rzuca. Zatém dozwolę sobie spytać JW. Pana, czyli trwa w zamiarze rewidowania Zamku, gdy słowem JW. Pryncypała mojego Miłościwego Pana, zaręczę, że tu krom mnie, pachołków, czeladzi i dzwonnika, nikogo nié ma.
— I nie było? — spytał podróżny.
— De praeteritis nil dico. — rzekł drapiąc się w głowę Podstarości, ale to panu Wojewodzie, nie mnie słudze wiedzieć, kto na Zamku bywa, altamen, Zamek teraz pusty.
— Aspan napróżno językiem mielesz, chcąc zyskać na czasie — rzekł podróżny gwałtownie, zabierając się do wyjścia — Pan Wojewoda sam posłuszny prawom i Królowi J. M. za złe mnie mieć nie może, jeśli w jednym z jego Zamków szukać zmuszony będę Banity, który mi się wymknąć nie może, bo ludzie miejscy świeżo mi o nim powiedzieli i oto już miesięcy kilka w ślad za nim gonię. Jestem pewny, żem go nadybał, światła! i prowadźcie mnie. —
— Prowadzić was, — zwolna znowu odrzekł Podstarości, — nisi violenter zmuszony do tego nie będę. — Światła chętnie udzielam. Co się tyczy osławienia wartami Zamku, mam za powinność oznajmić W. Miłości, że stu warty nie wystarczyłoby na zamknięcie wszystkich otworów, jakie czas i ręka ludzka porobiły. Że innych nie policzę; tuż zaraz jest fórta na mur, korespondująca z drugą na wał wychodzącą, a przez fossę rzucona kładka, propter commoditatem, praczek et aliorum wiodąca ku rzece Bug, którędy całaby armja, odtąd jak mam szczęście mówić z W. Miłością, evadere mogła.
Ale tego wszystkiego nie słyszał niecierpliwy podróżny, który się już rzucił do sieni, sam ze swymi i ostawiwszy wyjścia, do piérwszych drzwi sąsiednych się dobijał. Tu go dogonił stary Podstarości z pękiem kluczów.
— Wasza Miłość możecie potrzebować kluczów, oto są wszystkie, prócz fórtowych i od wielkich wrot, bo te się nie zamykają, a oto przewodnik. —
I wskazał na barczystego zarosłego czarno na głowie, a ryżo na brodzie chłopa, mizernie przyodzianego, który stał tuż i drapał się w głowę, w jednéj ręce trzymając latarnię.
— Otwieraj!
Weszli do izb wilgotnych i ciemnych, w których widać było, jak dawno nikt nie mieszkał. Trochę słomy walało się na podłodze, kilka rozbitych beczek i kadzi stało w kącie, rozbity piec, zawalał pół izby. W następnéj toż opuszczenie, okna stały w kącie, a otwory ich zabite były deskami — trzecia podobna była dwóm piérwszym i nie miała wyjścia. Po prędkiém obejrzeniu, wyszli znowu na korytarz i otwarli nowe drzwi.
— To Cekauz, — mruknął chłop wiodąc.
Jakoż znaleźli izbę sklepioną, dość wielką, w któréj rozmaitego rodzaju oręż i zbroja złożone były. W kącie leżały kule żelazne i kamienne, bryły salétry, połamane zbroje, kilka rur bez osady, zardzewiałe pałasze bez rękojeści i różne żelaztwo. W drugim nowszy rynsztunek świéżo poprawny i oczyszczony połyskiwał, ale nie wiele go było. Znowu wyjścia z téj izby nie znaleziono i wrócić było potrzeba.
— Gdzie izby gościnne i te, w których staje Wojewoda gdy przyjeżdża?
— Oto właśnie gościnne komnaty.
Stali u porządniejszych nieco drzwi, w pół odmykających się i weszli do piérwszéj izby niewielkiéj, ławami otoczonéj, z piecem kaflowym. Pusto w niéj było i ani znaku świeżéj bytności i zamieszkania. W drugiéj obszerniejszéj nieco, toż opuszczenie, na stole tylko okruszyny chleba walały się, a na podłodze niedogryzki owoców.
— Kto tu mieszkał?
— Ja — odpowiedział chłop.
Poszli daléj, ale nigdzie nikogo: wszędzie pustki. W izbach gościnnych umieciono nawet było i nic nie świadczyło o świeżym tu pobycie, powietrze, co się tak w zamieszkanych komnatach odmienia, tu było zatęchłe i zamknięte widocznie.
— Prowadź do komnat Wojewody.
— Od tych nié ma kluczów.
— A gdzież klucze?
— Nie wiem, Burgrabia odjechał — chłop mruczał i skrobał się w głowę —
— Gdzie drzwi?
— Chłop w milczeniu na nie wskazał, podróżny podszedł ku nim spiesznie i targnął: otwarte były i wszedł niemi bez przeszkody. Chłop obaczywszy to, postawił latarkę na ziemi i uciekł, do Podstarościego. Tym czasem Podkomorzy, z ludźmi swojemi, wkraczał do komnat.
Inszy był wcale tu pozór i daleko wytworniejszy w nich porządek. Ściany okrywały wprawdzie nie bogate makaty, ale obicia jednakie w drewnianych olejno malowanych i rzezanych ramach. Miasto ław, stały pod ścianami krzesła i zydle malowane, stoliki z kamiennemi wierzchy, zajmowały kąty. Kilka olejnych obrazów sapieżyńskich przodków wyobrażających, chmurno patrzały ze ścian. Okno w piérwszéj komnacie było w pół otwarte. W drugiéj rozrzucona opończa leżała na podłodze, a łoże świéżo poruszone zbieraniem posłania, nosiło jeszcze ślady, że na niém ktoś odpoczywał. Firanki jego były w nieładzie. Na stole wielki kałamarz i kilka piór spostrzegłszy, rzucił się tam naprzód zapalczywy Podkomorzy, ale nic prócz piór i kałamarza nie znalazł. Karta czystego papieru leżała jedna na boku.
— On tu był! — zawołał — był, ale uciekł, dziś, tylko co! Jego tu nie ma: gonić, gonić!
I szybko wychylił się nazad, pominął w sieniach Podstarościego, który się nizko kłaniał, potém jakby namyśliwszy się ku niemu zawrócił.
— Waćpan mi musisz powiedzieć, gdzie on jest?
— JW. Wojewoda? — spytał nieporuszony stary — W Wilnie, albo w Różanie. —
— Nie on, ale ten infamis, Banit, wywołaniec, któregoście tulili i przechowywali, zapewne bez wiedzy Wojewody.
— I mojéj — odpowiedział Podstarości — Za przeproszeniem W. Miłości, o nikim i o niczém nie powiem. Jeśliby zatém potrzeba było wygodnego noclegu, supplikuję na Zamek, bo gospoda Abraama w rynku, nie wygodna, aedes Palatini nostri otworem stoją podróżnym.
Widząc że złość i gniew, pogróżki i kłótnia nic nie nadadzą, zmienił zupełnie sposób postępowania Podkomorzy, kazawszy pozostać ludziom swoim w sieniach, sam wszedł do mieszkania Podstarościego i zamknąwszy drzwi z hałasem, zawołał zmuszając się do łagodniejszego tonu.
— Posłuchaj mnie waść, mów prawdę. Próżne wykręty, był tu ten, kogo szukam, mów mi kiedy i jak wyjechał, a nadewszystko dokąd. —
To mówiąc podróżny dobył z zanadrza trzosu i rozwiązywał go, jakby chciał kupić starego pieniędzmi.
Stary uparcie milczał, spoglądając tylko z ukosa.
Nareście wyjąwszy garstkę talarów, wyciągnął ją Podkomorzy ku starcowi.
Jakby poruszenia jego nie zrozumiał, Podstarości spytał.
— W. Miłość potrzebujecie zmiany na orły lub grosze?
Zżymnął się podróżny —
— Słuchaj — rzekł — dam ci więcéj, a mów!
— Co tylko JW. Pan rozkażesz, krom tego, czego nie wiem?
— Kiedy wyjechali?
— Nie wiem o kim mowa — odpowiedział uparty Podstarości, — dziś z rana przenocowawszy tu, pociągnął stad drogą ku Warszawie JM. Pan Kisiel z kijowskiego, item wczoraj pan Karaś także do Warszawy, pozawczoraj pan Puzyna z Litwy. —
— A więcéj tu nikogo nie było —
— Innych nie znam —
Podróżny widząc, że nic nie wybada ze starego lisa, schował pieniądze, nałożył czapkę i wyszedł. Podstarości go przeprowadzał za drzwi, do sieni i aż na ganek zamkowy.
Tu gdy stanęli, postrzegł dopiéro Podkomorzy, iż w czasie przeglądu Zamku, burza się była zerwała, która teraz z ogromnym wichrem, błyskawicą, grzmotami ryczała na podwórzu. Dészcz lał strumieniami, a co chwila biły pioruny na łęgach nadbrzeżnych. Nie było sposobu wyjść z Zamku i dostać się do gospody. Podstarości zważał to i odezwał się.
— Ponawiam w imieniu pana Wojewody offertę gościnności —
— Przyjmuję ją z musu, — odpowiedział mu podróżny po chwilce namysłu. Szepnął coś ludziom swoim i powrócił na górę.
Z uprzejmością największą wprowadził podróżnego Podstarości do swojego mieszkania, exkuzując się, że inne izby nie są dość czyste i przygotowane na przyjęcie gościa tak dostojnego.
W małéj komnatce czysto wybielonéj, a ozdobnéj szczątkami dawnych zamkowych sprzętów prostéj roboty, z dębu krajowego wyciosanych ręką zręcznego rzemieślnika, stała już od przypadku zapewne zapalona żółta woskowa świéca w lichtarzu mosiężnym. Tu z chmurném czołem, brwią namarszczoną, ponury rzucił się na krzesło nieznajomy i zamyślił się głęboko.
Podstarości spoglądając nań z podełba, jął się krzątać, ustawiać stołki, poruszać zydle, ścierać ławy, nareście wyszedł i wkrótce powrócił z cynowym dzbanem i piękną szklanicą.
— Z przeproszeniem i należną W. Miłości czcią, ośmielam się prosić, na co Bóg dał. Gorąco potężne, nie raczycie się ochłodzić. Domowy trunek, piwo, ale niezłe, sam Illustrissimus gdy czasem dotknie stopami naddziadowskich progów, nie gardzi tym napojem.
Nieznajomy podniósł głowę, słuchał i nie słyszał i nic nie odpowiadał. Wziął machinalnie podany kubek i wypił, potém chodzić zaczął ze spuszczoném ku ziemi czołem, wszerz i wzdłuż po izbie.
Podstarości założywszy ręce stanął w pewnéj odległości i niby tylko przez okno na błyskawice patrzał, ale w istocie nie spuścił z oka przechadzającego się żywym krokiem nieznajomego. Ten zdawało się zupełnie był odstąpił myśli badania starego, z którego nic dobyć nie potrafił.
— Dawnoście tutaj? — rzekł z cicha i powoli, jakby nagle zobojętniał.
— Na usługach Wojewody, — odrzekł chrząkając stary, — a puero, od chłopięcia, i nie tylko ja, lecz avus et atavus, wyszliśmy z onym sławnym Sapiehą, co Ruś opuścił, et magna bona haereditaria w....., do Polski.
Mogę się pochlubić, że i my JJWW. Sapiehom i nam JJWW. Sapiehowie wierni byli.
— I wdzięczni — spytał podróżny.
— Nie użalam się. —
— Bardzoś Wasze pobogaciał!
— At, JWPanie, kiedy się człek o dzieci nie turbuje, a zna gdzie głowę położyć; satis pro peccatis. Dzieci na dworze Wojewody, ja na uczciwym urzędzie.
— Widzę, żeś ze swego rad, bo grosza nie żądnyś. —
— Pozwolisz sobie W. Miłość powiedzieć, żem szlachcic, ab avis et atavis, a frymarczyć sumieniem Judeorum est et haereticorum. —
Nieznajomy namarszczył się srodze, na to miano heretyków i stanął w pośrodku izby.
— Bardzoś zuchwale połączył żydy z heretykami, jak ich zowiesz. Zapominasz, że i twój Wojewoda.
— Juventutis est Miłościwy panie, młodość gorąca, Xiądz Proboszcz czyta nam o setnéj owieczce straconéj i odzyskanéj, jak ona miła Bogu: o przeszłości nie wspominać. —
Nieznajomy westchnął, a podszedłszy ku oknu i widząc, że burza się uciszała, i przez rozdarte chmury, gdzie nie gdzie niebo jasne przeświecało, miał się ku wyjściu.
— Nic mi nie powiecie — spytał raz jeszcze.
— Krom polecenia służb moich, W. Miłości.
Podróżny otworzył drzwi i szybko złączył się ze służbą swoją w sieniach. Nie obracając się już ku Podstarościemu, zbiegł ze wschodów, dopadł bramy i pędząc ku gospodzie, jął ludzi rozpytywać.
— Dostaliście języka — rzekł.
— Nie wiele, — odpowiedział jeden, co na starego dworzanina wyglądał. — Starosta był tu dziś jeszcze rano, wątpliwości nié ma i dziś rano, wyjechał samotrzeć (oprócz czeladzi) na łowy w okolicę. Koło południa jakiś nieznajomy, obcy człowiek, kazał się pozostałym wybiérać z Zamku i nie wiadomo dokąd ich uprowadził.
— Widzieliż przynajmniéj ludzie, dokąd pojechali, w którą stronę?
— Tak jakby na łowy, po nad rzeką! A dokąd?.. nikt nie wie.
Zamilkli i w cichości dostali się do gospody, gdzie wylęknieni żydzi kupą stali u wrot, oczekując powrotu z Zamku podróżnego.
— Słuchaj, — ozwał się wchodząc do starego dworzanina podróżny — oni są w okolicy, jestem pewien, czekają tylko, abym daléj popędził i znowu do Zamku powrócą pewni będąc, że ich drugi raz w téj puszczy szukać nie będę. Jak świt wyjedziemy stąd, zostaniesz sam pod pozorem choroby. Ja w najbliższéj wsi na drodze ku Brześciowi, skryję się. Czekaj, czuwaj i dawaj mi znać. Położ się i jęcz, rób co chcesz, wkręć się do Zamku, lecz musimy mieć go w ręku. Jego głowa spaść musi: choćbym swoję, obok niéj miał położyć.